E-book
4.41
drukowana A5
48.62
Dom Białych Aniołów

Bezpłatny fragment - Dom Białych Aniołów

Objętość:
258 str.
ISBN:
978-83-8221-815-2
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 48.62

Tę książkę poświęcam: Janowi Sołtysiakowi — mojemu ojcu,


Genowefie Sołtysiak — mojej stryjence, Janinie Brzózce,


Janinie Mroczek, Wandzie Ryszewskiej, którzy już odeszli,


ale mieszkali w Domu Weterana Walki i Pracy w Radomiu


i pozostawili po sobie dobrą pamięć.

1. Joanna

Zamieszkałam w domu na wzgórzu prawie trzydzieści lat temu. Nazwałam ten dom: Domem Białych Aniołów, w którym większość jego mieszkańców była na niego skazana, podobnie jak ja. Nigdy nie zdecydowałabym się na zamieszkanie tutaj, gdyby nie postępująca choroba niedowładu prawej strony ciała, która ograniczała moją motorykę w chodzeniu. A wszystko zaczęło się od upadku z huśtawki, kiedy miałam kilkanaście lat. Chciałam się podeprzeć i zniwelować upadek, ale zamiast tego zerwało mi się ścięgno prawej ręki i zaczęło się wtedy latanie po lekarzach. Był to okres powojenny, więc było ciężko nie tylko nam, ale cały kraj odbudowywał to, co zniszczył najeźdźca. W żadnym domu nie przewalało się, brak było żywności i co najważniejsze, pieniędzy. Kiedy miałam siedem lat umarła nasza mama. Było nas sześcioro, trzej bracia i trzy siostry. Domem zajął się mój tata, a potem, kiedy rodzeństwo podrosło, zajęła się mną starsza siostra Helenka. Wszyscy w domu szanowaliśmy się. Zanim mój ojciec umarł, nieoczekiwanie dla mnie samej (ze względu na moje kalectwo) zjawił się w moim życiu Wacław i poprosił ojca o moją rękę. Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata. Ojciec wielce się zdziwił, ale po rozmowie ze mną, oddał mnie jemu za moim pozwoleniem. Codziennie dziękowałam Bogu, że postawił na mojej drodze Wacława. Pasowaliśmy do siebie, był szatynem o kręconych włosach jak ja. Pokochałam go od pierwszego spojrzenia. Był kochany i bardzo, ale to bardzo zaradny. Wkrótce urodziłam mu najpierw syna a potem córkę. Wacław pracował w Zakładach Metalowych i studiował. Nie było takiej rzeczy, której mój mąż nie potrafiłby wykonać, nauczył się gotowania, prania a nawet szycia. Prowadził dom jak wyszkolony majordomus. A wszystko robił to dla mnie i naszych dzieci, które miały przed nim respekt, bo Wacław nie uważał obijania się i braku poszanowania jego autorytetu. Uważał, że zawsze miał rację. Najczęściej tak było, ale z wiekiem, kiedy dzieci podrosły, trudno było mu pogodzić się, że myślą inaczej niż on. Wtedy bardzo się denerwował, ale niestety musiał przyznać, że inni też mają rację. Choroba dopadła nas dwoje, dzieci założyły swoje rodziny, a my postanowiliśmy pójść do Domu Opieki Społecznej, który mieścił się w Tomczycach koło Nowego Miasta. Niestety Wacław zabrał się pierwszy, dopadł go rak kości. Trudno mi było pogodzić się, że moja druga połowa, która była moją życiową ostoją, odeszła. A nie był przecież bardzo stary, miał niecałe 70 lat. To był najgorszy okres w moim życiu, ale moja rodzina pomogła mi otrząsnąć się i wyjść z letargu, w jaki popadłam. Jakiś czas to trwało, zanim sobie uświadomiłam, że i na mnie przyjdzie kolej, zresztą na nas wszystkich. Po śmierci Wacława postanowiłam wrócić do Radomia. I tak znalazłam się w Domu Pomocy Społecznej, który nazwałam Domem Białych Aniołów. Człowiek po wieloletniej gehennie, którą była wciąż postępująca choroba, szybko regeneruje swoje duchowe siły i stara się jako tako funkcjonować, najpierw z chodzikiem, potem na wózku, a w końcu na łóżku, choć wzbraniałam się od tego, jak tylko mogłam. Mówiłam, kiedy się położę, to pół ćwierci do śmierci. Ale na pewne sprawy nie mamy wpływu. Nie chciałam być ciężarem dla swojej rodziny. Kiedy problemy walą się człowiekowi na głowę, pewne sprawy nie są już wtedy takie istotne. A poza tym, można się przyzwyczaić do widoku pokoju, który był umeblowany częściowo meblami z mojego poprzedniego domu, tylko lodówkę kupiły mi dzieci nową, bo szybko doszły do wniosku, że tutejsze jedzenie nie jest odpowiednie dla mnie, może nie było za tłuste, bo ze względu na cukrzycę, musiałam dbać o dietę, ale nie zawsze było smaczne. Moi bliscy często mnie odwiedzali i tym sposobem w lodówce miałam zawsze świeżą wędlinkę własnej roboty, jaja, warzywa i owoce, nawet nalewkę z kukułek na spirytusie, którą częstowałam moich gości. Nie byłam wybredna w jedzeniu, ale najbardziej lubiłam kluchy własnej roboty do rosołu, kopytka, pyzy, naleśniki, więc moi bliscy przynosili mi te smakołyki, za co byłam im zawsze wdzięczna, choć podwyższały mój cholesterol. Ale tylko smaczne jedzonko w domu gotowane uprzyjemniało mój pobyt w tym domu, bo cóż innego? No, może oprócz miłych snów albo wspomnień z mojego poprzedniego życia.

Z punktu osoby leżącej spostrzega się wszystkie sprawy inaczej, z innej perspektywy, jakby z dystansu. Często zauważałam brak wrażliwości u niektórych salowych, które nie tylko nie sprzątały pomieszczeń, ale i szperały w prywatnych rzeczach, przywłaszczając je sobie bezkarnie. Szczególnie miały zamiłowanie do sztućców, jakby ich w sklepach brakowało, jak to bywało za komuny, gdy czekało się za wszystkim w gigantycznie długich kolejkach. Moje oczy nie były już takie jak kiedyś, ale miałam znakomity słuch, słyszało się ich niewybredne żarty albo brzydkie powiedzonka, których nawet nie zacytuję. Starałam się nie brać wszystkiego do siebie, jakby nie dotyczyły mojej osoby albo sąsiadki, która leżała w pokoju obok w śpiączce. Bolało mnie, że nikt jej nie odwiedzał, nikt nie nakarmił, bo była sparaliżowana, nikt nie czytał jej wierszy czy prozy, nikt za nią się nie modlił, chyba oprócz mnie. Kiedy jeździłam na wózku, często zatrzymywałam się w progu jej pokoju i zastanawiałam się, czy ona słyszy codzienną krzątaninę z korytarza, bo wejściowe drzwi do naszych pokoi zawsze stały otwarte na oścież. Dawały nam poczucie bezpieczeństwa, że nie jesteśmy same. Mówiłam więc do niej o pogodzie, o szarym kocie, który wiecznie przesiadywał na zewnętrznym parapecie mojego okna, co było tego dnia na obiad, że kurczak był bez smaku albo surówki zbyt mało. Najprzyjemniejsze były te chwile, kiedy odwiedzali mnie członkowie mojej rodziny, tej bliższej i tej dalszej. Nie tylko dlatego, że przynosili mi porządną wałówkę, jak mówiła jedna z salowych, ale pomagali mi w prostych czynnościach, którym nie mogłam już sprostać. To kobiety z mojej rodziny pomagały mi przy kąpieli, jedzeniu, zmieniały pampersy. To było ważne, bo nie straciłam poczucia schludności i czystości, o którą tak dbałam w moim minionym życiu, ale przede wszystkim dlatego że przepełniała mnie wtedy wewnętrzna radość i świadomość, że ją posiadam, że ją mam i to wcale niemałą. Mogłam mówić o swojej rodzinie godzinami, o swoich wnukach i dzieciach. Snułyśmy razem wspomnienia szczególnie z tymi starszymi, kiedy byłam jeszcze z nimi w swoim rodzinnym domu. Czerpałam z tych wspomnień siłę, która mnie trzymała na duchu, bo ciało już często odmawiało mi posłuszeństwa. Dodatkową atrakcją były odwiedziny naszego kuzyna, który mieszkał w tym samym bloku B, tylko dwa piętra wyżej i miał niesamowite poczucie humoru. Ale jego choroba także postępowała, a czas nie był jej sprzymierzeńcem. I w końcu on odszedł, druh z młodości, dobry kolega z podwórka. Mój świat zawężał kręgi życia, stawał się jakby chudszy w sobie. Intensywne barwy zaczęły płowieć, a potrawy stawały się jałowe bez smaku. I o dziwo już mi tak bardzo nie smakowały kopytka ze słoninką lub smażonym boczkiem. Straciłam apetyt nie tylko na jedzenie, ale i na życie. Czasem miałam ochotę przestać oddychać, skoro nie mogłam poruszać ręką, ani nogą. Miałam sprawny tylko umysł i pamięć, która była moim dotleniaczem, moją ostatnią deską ratunku. Dlatego sięgałam jak tylko mogłam najgłębiej do początku mojego istnienia długo przed chorobą SM, a gdy i pamięć zaczęła zawodzić, jak płomyk nadziei zjawiał się na progu mojego pokoju mój dobry duszek w osobie pani Krysi, która przychodziła do naszego domu z wizytą do swojego ojca, a po drodze wstępowała do mnie. Poznałam jej matkę, jej syna i córkę, okazało się, że dawno temu mieszkaliśmy na tej samej ulicy. Pani Helena, matka pani Krysi, znała dobrze moją rodzinę. Jaki ten nasz świat mały, szczególnie nasze miasto Radom. Ojciec, matka i sama pani Krysia pracowali w Zakładach Metalowych im. gen. Waltera przez wiele lat, w którym jej rodzice dorobili się emerytury. Zawsze miałyśmy wspólne tematy. Bardzo mile wspominam chwile, kiedy czytała mi swoją pierwszą książkę „Dotyk Anioła”, zanim ukazała się w druku, potem czytała mi następną. Zaczęła pisać wtedy wiersze, nawet jeden z nich zadedykowała mi z okazji moich imienin. To było miłe z jej strony. Ten wiersz odzwierciedla całe moje życie, jakby znała mnie od zawsze.


Siłaczka


Każdego dnia przezwyciężasz ból,

mimo to uśmiech nie schodzi z twojej twarzy.

Choroba, która gnębi cię od lat,

nie ogranicza twojego pięknego umysłu.

Każdego dnia wstajesz i wiesz,

że to jeszcze nie twój czas.


Samotność nie doskwiera ci jak innym.

Pozwala ci kontemplować i zbierać myśli

w kolorowy dzban słodkich wspomnień,

jak świeże kwiaty z twojego ogrodu,

którymi zajmowałaś się przed laty.

Starasz się żyć normalnie, choć leżysz.


Twoje życie jest jak półsen w biały dzień,

które przynosi ci spokój i ukojenie.

Jesteś ponad tym, co niskie i przyziemne,

bo jesteś silna, mądra i dobra.

Nie narzekasz na przekorny i zły los,

na chorobę, która zżera cię od środka.


Bo jest w tobie cząstka samego Boga.

Dlatego masz wolę i przezwyciężasz ból,

choć czasem nie starcza ci już sił,

nie upadasz na duchu, nie złorzeczysz.

Jesteś siłaczką, która z pokorą dźwiga krzyż

jak Chrystus, który szedł na Golgotę.


Upewniasz nas, że są jeszcze ludzie

kochający, wrażliwi i cierpliwi w bólu.

Twoja wiara i serce są wielkie jak dzwon.

Nawet nie wiesz, ile dajesz siebie innym.

Jesteś światłem dla nieoświeconych,

Aniołem, który modli się za nas małych.


Dla Joanny — w dniu Jej imienin

z najlepszymi życzeniami


Radom, czerwiec 2014 r.


Odeszłam kilka lat później, mając 85 lat, kiedy moje ciało odmówiło mi całkowicie posłuszeństwa, a organy przestały funkcjonować, ale pogodzona ze światem i przeświadczeniem, że pomimo mojego kalectwa, przeżyłam je godnie, a na swojej drodze życiowej spotkałam dobrych ludzi. Nie zamierzam rozgrzeszać ani ganić tych, którzy nie nauczyli się szanować życia, pracy i ludzi, których spotykali każdego dnia. Głęboko wierzę, że pewnego dnia na ich drodze Pan Bóg postawi człowieka, który pomoże naprawić ich życie i wskaże im właściwą drogę.

Gdyby ktoś mnie zapytał dlaczego nazwałam ten dom: Domem Białych Aniołów, odparłabym, że właśnie tutaj, gdzie codziennie zmagało się życie ze śmiercią, te niebiańskie istoty odnajdywały nas i były przy nas w najtrudniejszych chwilach, i trwały do końca naszych dni. Czułam ich obecność wiele razy i to nie tylko podczas codziennej modlitwy, ale, gdy ktoś leżący za ścianą obok mnie, odchodził z tego świata. W tej ciszy, czuło się dostojeństwo śmierci i podniosłość chwili, upewniając nas, że to nie ostateczność, która doprowadza nas do zakończenia naszego bytu tu na ziemi lecz świetlista droga, na której spotkamy Najwyższego Anioła, który otworzy przed nami drzwi do nowego życia, pełnego świetlanej przyszłości. Dlatego przy ich boku łatwiej było bez lęku przejść na tamtą stronę.

Rysunek wykonany przez autorkę

2. Róża

Mam na imię Rozalia, ale wszyscy mówią na mnie Róża. Zostałam wdową, mając sześćdziesiąt pięć lat. Konstanty, mój mąż odszedł, kiedy nasze dzieci były już samodzielne. Antoni, nasz najstarszy syn ukończył studia inżynieryjne i pracował w swoim zawodzie na uczelni jako wykładowca, córka Weronika, po ukończeniu studiów medycznych, wyszła za mąż i wyprowadziła się do innego miasta. Mieliśmy z nią rzadszy kontakt, spotykaliśmy się jednak w każde święta Bożego Narodzenia i święta Wielkanocne. Rodzina musiała być zawsze w komplecie. Tej reguły przestrzegano przez wszystkie te lata, kiedy byłam z nimi. Stanowiliśmy jedność, funkcjonowaliśmy jak tryby w zegarku, a jeśli zdarzyło się któremuś z nas mieć inne zdanie, dążyłam do kompromisu, aby każdy szanował zdanie drugiego i z nim się liczył.

Mając osiemdziesiąt lat, opuściłam rodzinny dom, w którym mieszkał mój syn Antoni ze swoją żoną Joanną oraz dwojgiem dzieci, Zosią i Kajetanem. Obecnie wnukowie mają po dwadzieścia kilka lat, skończyli studia i szukają pracy w swoim zawodzie, Zosia w szkolnictwie, Kajetan w bankowości. Stanęli dopiero na progu życia, młodzi i pełni entuzjazmu. Wierzę, że z Boską pomocą osiągną swój cel. Zasługują na szczęście i dobre życie, bo byli dobrymi dziećmi i wnukami. Przez wszystkie lata byłam z nimi wszystkimi i widziałam, jak z małych, nieporadnych larw wyrastają piękne motyle. I kiedy już nic więcej nie mogłam im przekazać, wtedy odeszłam. Nie dlatego że poczułam się niepotrzebna, ale dlatego że osiągnęli najwyższy poziom świadomości, poznając swoją drogę, którą postanowili podążać. Postanowiłam obserwować ich z daleka.

Wiele osób mnie pytało, dlaczego wyprowadziłam się z własnego domu, a ja niezmiennie odpowiadałam: wystarczy mi ten kąt, który obecnie zajmuję. Polubiłam to miejsce. Wzięłam ze sobą tylko szafę, niedużą biblioteczkę, stół, krzesła, drewniane łóżko z nowo kupionym materacem, telewizor, co bym nie wyszła z obiegu informacji w kraju i na świecie oraz wspomnienia, które zaszufladkowałam w swojej pamięci jak największy skarb. Zaczęłam nowy etap życia, które miałam na wyłączność tylko dla siebie, tak mi się przynajmniej na początku zdawało, dopóki nie poznałam nowych przyjaciół w moim nowym domu.

Dom Pomocy Społecznej pod nazwą „Dom Białych Aniołów” stał na niewielkim wzniesieniu z dala od osiedlowego blokowiska. Składał się z kilku budynków, pośród których rosły wysokie świerki, sosny, modrzewie, dęby, klony, kasztanowce, brzozy, które latem dawały dużo cienia, a jesienią cieszyły oczy feerią barw. Przez pierwsze dni przyzwyczajałam się do otoczenia, rozmieszczałam moje ulubione sprzęty w miejsca, które wydawały mi się wtedy odpowiednie, ale, gdy następnego dnia wstałam, popatrzyłam na nie i od razu stwierdziłam, że stoją nie na swoim miejscu. Dopiero po trzech dniach doszłam do wniosku, że to ostatnie przemeblowanie jest najwygodniejsze. W tym poparły mnie nawet salowe, pani Tereska i pani Basia, które sprzątały na naszym piętrze i pomagały mi w moim przedsięwzięciu. Były miłe i uprzejme, polubiłam je już od pierwszego dnia pobytu.

Było lato, druga połowa lipca. Zaczęłam wychodzić nie tylko na stołówkę, ale i na spacer. Poznawałam nowe otoczenie, a przy okazji mieszkańców naszego domu.

Tego dnia poranne słońce mocno przygrzewało. Odbijało się w czystych taflach olbrzymich okien, rozjaśniając elewację budynku świetlistym blaskiem. Przez jasne verticale promienie wśliznęły się wąskimi szczelinami na długi hol, który ciągnął się od wejścia głównego aż do miejscowej kaplicy i rozjaśniał jego wnętrze. Budynek miał cztery piętra i był podzielony na sektory: A, B, C, D i E. Przydzielono mi mieszkanie w sektorze B, na czwartym parterze. Wyjście na hol główny sprawiał mi ogromną przyjemność. Na ścianach wisiały kolorowe obrazy, których autorami byli mieszkańcy tego domu, a pod wysokimi oknami w drewnianych, prostokątnych donicach, stały dorodne kwiaty sansewierii. Podłoga była wyłożona jasną posadzką, którą panie sprzątające utrzymywały w należytej czystości. I tak z holu głównego schodziło się po schodach albo zjeżdżało po pochylni wózkiem na taras, od którego rozchodziły się na wszystkie świata strony aleje. Ułożona kostka brukowa umożliwiała spacery i jazdę na wózkach. Można było też przysiąść na ławeczkach, które stały oddalone od siebie co kilkanaście metrów. Widok był zachęcający. Usiadłam na jednej z ławeczek i zaczęłam przyglądać się otoczeniu i ludziom. Patrząc na każdego z nich, na sposób ich ubierania i wysławiania, bystry obserwator mógł powiedzieć o nich wszystko, zgodnie z przysłowiem: jak cię widzą, tak cię piszą.

Dowiedziałam się od pewnej pani sprzątającej, że Dom Białych Aniołów nosił inną nazwę i był tylko dla weteranów wojennych, ale po przekształceniu ustroju politycznego w kraju, z komunistycznego na demokratyczny, zmieniono nazwę na bardziej przyjazną starszym ludziom, którą zasugerowała długoletnia pensjonariuszka.

Pierwszą lokatorką, którą poznałam, była Halina, emerytowana nauczycielka. Mimo udaru, poruszała się za pomocą balkonika, ale widać było, że w młodości była wysportowaną, pełną entuzjazmu kobietą. No i pomimo swojego wieku nadal była piękna. To piękno wyzierało nie tylko z jej inteligentnego spojrzenia, ale emanowało od środka, z jej uśmiechu, sposobu mówienia, a przede wszystkim jak traktowała innych. Widać było, że była lubiana przez mieszkańców tego domu. Ja również nie ukrywałam sympatii do niej.

Ci, którzy znali mnie w moim poprzednim życiu, wiedzieli, że nie byłam osobą zbyt rozmowną, ale lubiłam słuchać innych. I tak, wcale nie zamierzając, stałam się ich powierniczką, wolnym słuchaczem. Mówili o panujących tu zwyczajach, przestrzegali, na kogo powinnam uważać, przed kim uciekać, bo byli tacy natrętni, a na końcu, niby mimochodem zaczęli mówić o sobie. I tak poznałam ich życie od podszewki.

Kiedy siedziałam na swojej ulubionej ławeczce, patrzyłam na roślinki w wielkich donicach, o które dbała pani Agnieszka z recepcji. Świerki i sony oraz modrzewie były wysokie i ładnie wkomponowały się w wizerunek domu. Pewnie wszystkie drzewa posadzono, kiedy powstawał ten dom spokojnej starości, jak go niektórzy nazywali. Nikt z mieszkańców nie używał jednak tej nazwy, bo przypominał o ich wieku. Starość czy raczej podeszły wiek różnił mieszkańców naszego domu od mieszkańców pobliskich blokowisk, przed którymi były place zabaw dla dzieci. Czasem ich radosny śmiech dobiegał i do nas. Ci, co siedzieli obok mnie na pobliskich ławeczkach uśmiechali się w milczeniu i kiwali tylko w zadumie głowami. Przecież i my kiedyś byliśmy dziećmi, tylko że ich dzieciństwo różniło się od naszego. Ich było znacznie pogodniejsze. My, co pamiętaliśmy drugą wojnę światową, byliśmy prawdziwymi weteranami tamtych czasów, ale i oni powoli odchodzili. Nasza przedwojenna młodzież szybko się wykruszała. Została zaledwie mała garstka. Dlatego przykry był widok, kiedy pod dom podjeżdżała karetka pogotowia, która była częstym gościem w tych murach. Była zapowiedzią, że dzieje się coś złego z jednym z mieszkańców. Najbardziej przygnębiającym widokiem był czarny samochód z etykietką i nazwą domu pogrzebowego, który zabierał już zwłoki. Wtedy w milczeniu wyjmowałam z kieszeni różaniec i zaczęłam go odmawiać w intencji zmarłej osoby. Nie było to czymś dziwnym, bo każdy z nas na coś chorował i leczył się, ale mimo wszystko, nikt z tym widokiem nie mógł się oswoić. Tego dnia karetka przyjechała po pana Władka, najbliższego sąsiada Haliny. Ja mieszkałam dwa pokoje dalej. W dwa dni później zobaczyłam ją wsiadającą do taksówki. Była bardzo zdenerwowana. Siedziałam w znacznej odległości od głównego wejścia i zauważyłam ją dopiero, kiedy auto przejechało mi przed nosem. Ona nawet mnie nie zauważyła przez szybę samochodu. Jej podenerwowanie udzieliło się i mnie. Z niecierpliwością czekałam na jej powrót. Nie śmiałam nawet pytać pani Basi, co się stało, która tego dnia miała pierwszą zmianę. Wróciłam do swojego pokoju, bo nie mogłam spokojnie usiedzieć na ławeczce. Przy windzie natknęłam się na pana Stacha, który mieszkał na tym samym piętrze.

— Panie Stachu, co się stało pani Halinie, że wezwała taksówkę? Z tego, co wiem, ona nie ma rodziny w Radomiu, jej syn mieszka w USA.

— Nie mam bladego pojęcia, ale mnie także zaniepokoiło jej wzburzenie. Ledwo odpowiedziała na dzień dobry, a zawsze lubimy uciąć sobie pogawędkę.

— Mam nadzieję, że to nic poważnego — powiedziała i weszła do swojego mieszkania. Zaparzyła sobie rumianek i usiadła przed telewizorem, ale nawet ulubiony jej serial „Ojciec Mateusz”, nie przyniósł jej ukojenia. Postanowiła uzbroić się w cierpliwość i sięgnęła po kryminał. Po przeczytaniu kilkunastu stron, zasnęła.

3. Halina

Halina Mróz miała 75 lat, była emerytowaną nauczycielką, mieszkała na czwartym piętrze w sektorze B. Trafiła do tego domu po przebytym udarze, skutkiem czego miała częściowy niedowład lewej nogi. Poruszała się wyłącznie za pomocą balkonika. Umysł miała sprawny oprócz wymowy, która stała się bardziej rozlazła, jakby po wymówieniu każdego słowa, musiała odpoczywać. Na szczęście nikt jej nie poganiał. Kto chciał jej wysłuchać, musiał poświęcić jej więcej czasu i cierpliwości. Nikomu się nie przyznała, że ćwiczyła wymowę szczególnie trudnych słów przed lustrem, dlatego z każdym dniem szło jej coraz lepiej, podobnie, jak i z chodzeniem. Dochodziła dziewiąta rano. Była pora śniadania. Z windy wyjechał wózek z przenośnym bemarem, głośny jak stara, rozklekotana riksza, a po chwili do pokoju weszła uśmiechnięta Tereska, która była tu zatrudniona na etacie pomocy kuchennej i sprzątaczki. Była jedną z niewielu osób, którą Halina szczerze polubiła od pierwszego spotkania. Dziewczyna miała dwadzieścia siedem lat, była ładna, zadbana i miała poczucie humoru. Halina chętnie z nią przy każdej okazji rozmawiała, dzięki niej nie zapomniała, jak bardzo lubiła się śmiać z byle powodu.

— Dzień dobry, pani Halinko! — zawołała wesołym tonem, zabierając ze stołu talerz po zupie mlecznej z ryżem oraz deserowy, na którym codziennie pojawiały się dwie kromki chleba i gryzki, kostka masła lub margaryny, dżem w plastikowym kubeczku albo dla odmiany pojemniczek miodu.

— Zgodnie z umową masełka nie dałam. Widzę, że wzięła pani sobie do serca zalecenie pani doktor Wierzbowskiej. Stąd ta smukła sylwetka i piękna cera — roześmiała się i puściła jej oczko. — Zauważyłam, że podczas spacerów kilku panów nie spuszcza z pani oczu — dodała znaczącym tonem.

— Dziękuję, kochana. Ty zawsze potrafisz poprawić mi nastrój, ale nie w głowie mi teraz amory — roześmiała się kobieta, obrzucając młodą kobietę jednoznacznym spojrzeniem.

— Kiedy przyjdę za godzinę, chciałabym zobaczyć puste talerze — przerwała jej myśli Tereska.

— Mogłabyś mi wyjąć serek z lodówki? Chętnie zjem go teraz na śniadanie.

— Ależ bardzo proszę. Poradzi pani sobie już sama?

— Tak, oczywiście. Nie zapominaj, że jestem tylko częściowo unieruchomiona. Lepiej niech pani pójdzie do mojego sąsiada z naprzeciwka. To on potrzebuje prawdziwej pomocy, nie ja. Dzisiaj miał ciężką noc. Słyszałam, jak mówił przez sen.

— Proszę się nie martwić. Zadbam i o niego. Biedny ten pan Władysław. Lubię z nim rozmawiać. Miał takie ciekawe życie…

— Tereska, nie gadaj tyle! Mamy jeszcze mnóstwo do rozwiezienia, a ty pogaduszki sobie ucinasz! — przywołała ją ostrym tonem gderliwa pani Gienia.

— Leć, dziecko — szepnęła ciszej. — Bo znowu na ciebie naskarży i będziesz tłumaczyła się przełożonej.

— Nie będzie tak źle — odparła dziewczyna i wybiegła z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Halina usiadła z trudem za stołem. Zjadła mleczną zupę, rozsmarowała serek ze szczypiorkiem na chlebie i dwóch kromkach gryzki, popiła je herbatą, którą sobie zaparzyła w dzbanku, a potem przelała ją do termosu, by zbytnio się nie ochłodziła. Smakowała jej herbata wyłącznie czarna i gorąca. Usiadła na łóżku z kubkiem w dłoni i zamyślona patrzyła przez okno, skąd widziała rozjaśnione błękitem niebo i zielone drzewa. Zastanawiała się czy ma wyjść z domu, czy posiedzieć przed telewizorem, czy poczytać, choć ostatnio czytanie szło jej opornie. Dlatego poprosiła Tereskę, gdy ta skończyła już swoją zmianę, zawsze znalazła dla niej czas, aby jej poczytała. Za tę usługę obdarowywała młodą kobietę wymyślnym drobiazgiem, muślinowym szalem w pięknych, ciepłych kolorach, który zobaczyła na wystawie modnego butiku. Z początku Tereska mocno protestowała, ale nalegała, więc dziewczyna przyjęła jej suwenir na poczet zbliżających się urodzin. Często widziała go na jej szyi i była zadowolona, że sprawiła dziewczynie przyjemność tym drobiazgiem.

Halina przyszła do tego domu rok temu, bo jej jedyny syn, Dawid, od kilkunastu lat przebywał w USA i tam pracował na pobliskiej uczelni. Po niewielkim udarze nie była w stanie samodzielnie funkcjonować w swoim M-2, osiedlowym mieszkaniu na drugim piętrze. Syn dzwonił do niej co tydzień, pytając o zdrowie, samopoczucie, a ona niezmiennie mu odpowiadała, że miewa się całkiem dobrze, bo nie spodziewała się poprawy, a nie chciała go zasmucać swoimi problemami. Omiotła spojrzeniem znajome ściany z obrazami i gobelin, który otrzymała w spadku po babci Felicji, matce, swojej matki, kredens pełen kryształowych kielichów, ciężkie krzesła obite rypsem i biblioteczkę, którą zabrała ze sobą wraz z całą jej zawartością. Przez chwilę miała poczucie, że jest w swoim domu, gdzie mieszkała przez większość życia. Ale, gdy ponownie spojrzała za okno, na podwórku nie było piaskownicy, ani bawiących się dzieci, zobaczyła jedynie siedzących na ławkach mieszkańców tego domu. Milczeli, jakby rozmyślali nad przeszłością, która dla jednych była pasmem nieszczęść, dla innych dobrym wspomnieniem o swoich bliskich, których im teraz brakowało. Tę żałość i rozgoryczenie mieli wypisane na twarzach. Halina w tym momencie uśmiechnęła się z nostalgią, bo z sąsiedniego pokoju rozległa się cicha muzyka. Odwróciła się od okna i zaczęła nasłuchiwać. Przyzwyczaiła się do codziennego rytmu sąsiada. Dzisiaj był w niezbyt dobrym humorze, bo zamiast Chopina słuchał Rachmaninowa. Uwielbiała muzykę poważną, bo odrywała ją od ponurej rzeczywistości. Była dla niej powiewem świeżego powietrza, ochłodą podczas gorącego dnia. Mogła tak po prostu siedzieć i słuchać. Po chwili drzwi jej pokoju otworzyła jedna z pielęgniarek, która miała poranny dyżur, z tych, które wiedziały, po co tu są i należycie wywiązywały się ze swoich obowiązków, w przeciwieństwie do innych osób, które nawet nie zachęcała do rozmowy, bo nie wiedziałaby, co ma im powiedzieć, oprócz tego, że są źle wychowane i brak im ludzkiej wrażliwości i zawodowych umiejętności oraz może to, że wybrały nieodpowiedni zawód do swojego charakteru.

— Pani Halinko, mam poprosić tego pana, aby wyłączył to pudło? — zapytała pani Basia, wchodząc do jej pokoju z szerokim uśmiechem na ładnej twarzy.

— Ależ skąd! Muzyka mnie uspakaja — odparła z uśmiechem, patrząc na postawną kobietę, która swoim wzrostem, tuszą i urodą przypominała przysłowiową Herod Babę. Gdy się uśmiechnęła, natychmiast jej twarz stawała się ładna i przyjazna. Pani Basieńka, bo tak ją zdrobniale nazywała, skwitowała jej uwagę krzywym uśmiechem.

— Jak można tego słuchać. Proszę tylko powiedzieć, kiedy będzie miała jej pani dosyć, wtedy wyłączę tę jego przestarzałą aparaturę — fuknęła, spoglądając na drzwi, zza których dochodziła cicha muzyka.

— Nie. Bardzo proszę tego nie robić! On widocznie w ten sposób odpoczywa. Pozwólmy mu, aby czuł się jak we własnym domu — delikatnie ją upomniała.

— Jak pani chce.

— Bardzo proszę. Wiem, że przebywa u nas od niedawna. Nie jest mu pewnie łatwo przystosować się do nowego środowiska. Dla niego to nowa sytuacja. Szczególnie w naszym wieku nie jest łatwo zaaklimatyzować się w nowym otoczeniu i przekonać do ludzi, którzy mają inne zapatrywania i upodobania. Wyjdźmy mu naprzeciw, Basieńko. Kto wie, jacy my w przyszłości będziemy?

— Nie wygląda na takiego, który przyjąłby pomoc od kogokolwiek. On jest inny, niby z górnej półki, ale prawdziwy dziwak z niego. Minę ma taką, że wolę na niego nie patrzeć, bo te jego czarne ślepia przewiercają mnie na wskroś, aż ciarki po mnie przechodzą. I te jego blizny na twarzy… nie zachęcają do bliższego poznania.

Halina zaśmiała się głośno, spontanicznie, a potem pokiwała tylko głową.

— Ponoć sam diabeł nie jest taki straszny, jak go malują — powiedziała po chwili rozbawiona przestraszoną miną pani Basi, ignorując jej ostatnią uwagę.

— Proszę nie żartować. Zły, gdy chce komuś odebrać duszę, to przemienia się najpierw w adonisa, który nęci, wabi i nie wiadomo kiedy chwyta człowieka za gardło.

Halina ponownie głośno się roześmiała, patrząc na kobietę z kpiącym uśmiechem.

— Widzę, że ten pan Władysław, to niezłe ziółko, skoro zalazł pani porządnie za skórę.

— Żeby pani wiedziała. W młodości musiał być niezłym gagatkiem, skoro nawet teraz robi na kobietach niesamowite wrażenie, że zapomina języka w gębie — mówiła z przejęciem kobieta, uciekając wzrokiem.

— Musisz nas koniecznie ze sobą poznać. Sama jestem ciekawa, czy choć w połowie jest taki, jak mówisz.

— Na jego widok ciśnienie się pani podniesie, mówię pani. A ten jego głos…

— Co jest nie tak z jego głosem?

— Ma bardzo niski, taki… — kobiecie zabrakło słów.

— Baryton czy bas?

— Raczej baryton, ale taki głęboki, jakby wydobywał się ze studni.

Halina spojrzała na mocno przejętą minę pani Basi i sama umilkła zaskoczona. Znała kiedyś mężczyznę, który miał właśnie taki niesamowity tembr głosu. Zwracał uwagę wszystkich, którzy go znali. Bliscy znajomi zachęcali go nawet do śpiewu. Spróbował swoich sił, szło mu całkiem dobrze i nagle ku ich zdziwieniu zrezygnował z nauki śpiewu. Natłok myśli spowodował głośne uderzenia serca, które teraz waliło jak młotem, o mało nie rozerwało jej piersi. Wszystkie zbieżne sytuacje, stały się w jednej sekundzie jasne. Władysław, którego znała przed laty, nazywany przez swoich przyjaciół po prostu Władkiem, miał taki właśnie głos: głęboki, dźwięczny, niepokojący, wiele obiecujący. Dużo mówił, a ona lubiła go słuchać. Opowiadał o rozpoczętych studiach prawniczych, o kłopotach, które piętrzyły się przed nim z każdym rokiem, szczególnie był zniesmaczony rozwodem rodziców, a potem mocno przeżył śmierć starszego brata Jerzego. Ukończył studia prawnicze w Lublinie i zniknął im z oczu. Nikt nie wiedział, gdzie się ukrył. Pojawił się na horyzoncie, kiedy ich paczka na dobre się rozsypała. Danka wyszła za Mietka, którego znała zaledwie kilka miesięcy. Przespali się i ich miłość zaowocowała pierworodnym synem, który urodził się miesiąc przed terminem. Ewa zginęła w wypadku samochodowym. Roman wyjechał do Kanady i tam się ożenił z Polką. Zygmunt, zwany krótko Zygą, wyjechał do Francji i został tam na stałe. Tylko ona nadal tkwiła w swoim rodzinnym mieście i czekała na swojego księcia, który się nie pojawiał. Natknęła się na Władka po kilku latach zupełnie przypadkowo w parku Kościuszki. Siedział na ławce w towarzystwie ładnej blondynki. Był tak mocno pochłonięty rozmową z dziewczyną, że nawet jej nie zauważył, mimo że przeszła celowo tuż pod jego nosem. Wróciła w to samo miejsce następnego dnia, mając nadzieję, że natknie się na niego, ale jego tam nie było. Przychodziła do parku kilkakrotnie, ale on się nie zjawił, więc dała sobie z nim spokój. Przestała marzyć o niebieskich migdałach i Władku, jej największej miłości życia. Pojawiali się w jej życiu inni mężczyźni, ale były to krótkie i przelotne romanse. Wszystko nie było już takie samo jak wtedy. Przy nim nawet słońce było jaśniejsze, życie słodsze, a kłopoty… nie było żadnych kłopotów. Była wielka, bezdenna jak ocean i błękitna jak niebo miłość, która wyparowała z biegiem lat. Jej osłodą był Dawid, jej jedyny synek, którego wychowała sama. Pracę miała prawie na miejscu i przedszkole, do którego uczęszczał. A zżyta z nimi sąsiadka z naprzeciwka, samotna wdowa, często zostawała z jej synkiem, aby mogła zrobić zakupy.

Jej rozmyślania przerwał głośny łoskot upadającego krzesła. Podniosła się z krzesła i skierowała do wyjściowych drzwi, za którymi już ktoś pojawił się z personelu. Zanim je otworzyła, usłyszała panią Basię. Była zdenerwowana, a gdy była podenerwowana, była zła i cięta jak osa.

— Pan koniecznie chce się zabić! — krzyknęła. — Mówiłam, aby nie przestawiał mebli sam, bo może zrobić sobie krzywdę, ale to do pana nie dociera!

— Nie miałem zamiaru przestawiać mebli, tylko je przesunąć, a to zasadnicza różnica, droga pani — odparł poirytowanym głosem mężczyzna.

— Niech pan nie zgrywa chojraka — mówiła, krzątając się po niewielkim pokoju, stawiając krzesło na swoim miejscu przy stole. — Kiedy będzie pan potrzebował pomocy, niech mnie przywoła tym pagerem — wskazała na urządzenie, które zwisało ze ściany na długim przewodzie.

Mężczyzna zamruczał coś pod nosem, czego nie zrozumiała pewnie i pani Basia. Kiedy wyszła od niego, głośno zamykając drzwi, Halina uchyliła swoje, upewniwszy się najpierw, że na holu nikogo nie było, postanowiła wejść. Ciekawość była silniejsza od niej. Musiała się upewnić, że ten tajemniczy mężczyzna jest tym, którego znała przed wieloma laty. Siedział przy stole tyłem do drzwi. Długie, gęste i szpakowate włosy miał związane w kucyk. Ubrany był w dżinsową koszulę. Jak widać z upływem wieku nie zmienił stylu ubierania. Zawsze lubił chodzić na sportowo, w dżinsach i adidasach. Nawet, gdy szli do teatru, zakładał je, tyle że w czarnym kolorze i w takim samym kolorze sztruksową marynarkę. Mimo że upłynęło kilkadziesiąt lat, nadal trzymał dumnie głowę na dość masywnym karku, a jego ramiona były umięśnione jak niegdyś.

— Czy mogę wejść? — zapytała cicho, uchylając szerzej drzwi.

Była pewna, że nie usłyszał jej pytania, wiec weszła zdecydowanym krokiem i podeszła bliżej krzesła, na którym siedział pochylony mężczyzna. Pił z kubka kawę. Jej zapach roznosił się po całym mieszkaniu. Choć miał opuszczoną głowę, mogła mu przyjrzeć się dokładnie. Na nosie miał ciemne okulary w drucianych oprawkach. Na jej widok, jego ręka znieruchomiała, a twarz pokrył grymas niezadowolenia. Jednak nie podniósł na nią wzroku. Nie zmienił się prawie wcale. Oprócz zmarszczek wokół ust i lekko zapadniętych policzków, rysy pozostały te same, trochę ostre, kanciaste, ale przez to wyraziste, męskie i nadal pociągające.

— Czego znowu pani chce? — zapytał aroganckim tonem ze spuszczoną głową.

— Chciałam z panem porozmawiać, powspominać, ot tak po prostu — odparła, próbując nadać swemu głosowi lekki ton, choć duszę miała na ramieniu, a serce waliło jak młotem. Pani Basia miała rację, mówiąc, że jej ciśnienie podskoczy, bo poczuła, że jej policzki pokrywają się rumieńcem.

— A o czym miałbym z panią rozmawiać? O pogodzie? — zapytał niezbyt uprzejmym tonem.

Halka, jak ją kiedyś nazywał, usłyszała w jego głosie znajomą nutkę zadziorności, ale i cynizmu.

— Pogoda jest tematem dla nieznajomych, którzy chcą zawrzeć bliższy związek. My nie musimy aż tak się starać. Możemy pominąć wszelkie konwenanse, Władku. — Starała się przybrać normalny ton głosu.

Mężczyzna znieruchomiał. Wyprostował się, odłożył kubek z kawą na stół i spojrzał na nią zza okularów. Przyglądał się jej bacznie i długo. Zbladł. Spod oprawek przyciemnionych szkieł widać było ślady delikatnych, podłużnych szram na skroni, które ciągnęły się aż do kanciastej brody, i wyraźnie się odznaczały od ciemniejszej cery.

— Minęło wiele lat, odkąd podarowałeś mi ten pierścionek. Noszę go do dzisiaj. Nie wiem tylko czy bardziej z przyzwyczajenia, czy z sentymentu. — Wyciągnęła prawą rękę, która lekko drżała.

Mężczyzna podniósł się zza stołu, obszedł go dookoła i stanął tyłem do okna, jakby raziło go światło. Uniósł do góry jej rękę. Spojrzał najpierw na niewielki pierścionek z akwamaryną, a potem podniósł na nią wzrok. Jego spojrzenie było przenikliwe, świdrujące, sięgające do dna jej duszy.

— Halka? — zapytał niedowierzającym głosem, który nagle zmiękł. Stał się prawie czuły, aksamitny i pociągający jak przed laty.

— A już się obawiałam, że mnie nie rozpoznałeś — odparła z lekką pretensją w głosie.

— Na końcu świata rozpoznałbym twój głos… — powiedział, wpatrując się w nią z wytężoną uwagą, przeciągając ostatnie słowa.

— Tylko mój głos? Bo ty prawie się nie zmieniłeś, nawet buta w twoim aroganckim głosie brzmi znajomo. Nie postępuje się tak wobec kobiet, mój drogi. Słyszałam twoją rozmowę z panią Basią. Ona bynajmniej chciała dobrze.

— Ty też prawie się nie zmieniłaś, tyle że nie masz już chochlików w oczach, którymi mnie niegdyś zaczarowałaś. A co do tej kobiety, irytuje mnie czasem, co ja mówię, prawie zawsze, kiedy do mnie zagląda pod byle pretekstem. Jest zbyt ciekawska i niegrzeczna.

Halinie drgnęło serce, a potem zatrzepotało mocno. Tak musiał czuć się ptak na uwięzi.

— A ty masz serce? Bo jeśli tak, to chyba nie na odpowiednim miejscu — odparła takim samym zadziornym tonem. Nie skomentowała ostatniej uwagi o pani Basi.

— Tak niewiele brakowało…

Władysław nagle umilkł, jakby sobie coś istotnego przypomniał. Spuścił głowę i długo milczał. Halina była pewna, że dzisiaj już niczego się nie dowie. Usiadła i nadal patrzyła w jego twarz, w połowie ukrytą za słonecznymi okularami. Spróbowała pierwsza przerwać tę ciszę, która dzwoniła jej w uszach jak natrętna mucha.

— Do czego tak niewiele brakowało? — zapytała, odstawiając laskę, którą celowo użyła zamiast balkonika.

— Abyśmy byli razem — powiedział zdecydowanym głosem, unosząc głowę.

— A co ci w tym przeszkodziło?

— Nie pamiętasz już? Miałem wypadek samochodowy. Straciłem częściowo wzrok. Powiedziałaś, że nie zwiążesz się ze ślepcem, który byłby dla ciebie zbyt wielkim ciężarem.

Halina żachnęła się, odrzucając głowę, wlepiając w niego zdziwione oczy.

— Nie przypominam sobie, abym coś takiego kiedykolwiek powiedziała — odparła spokojnie.

— Osobiście nie miałaś odwagi, więc wyręczyłaś się Zygą. To on powtórzył mi twoje słowa.

— I uwierzyłeś w to? — Nie potrafiła zapanować nad głosem. Nie dbała nawet, czy ktoś ją usłyszy. — No, oczywiście, jakże by inaczej — mówiła podniesionym głosem. — W końcu to on był twoim serdecznym przyjacielem, ja byłam tylko twoją… zabawką, delikatnie mówiąc. Zawsze bałeś się konfrontacji. Kiedy przyszłam do twojego domu, twoja matka powiedziała, że ciebie nie ma, choć słyszałam twój głos. Wiesz, jak bardzo mi było przykro, że odmówiłeś mi tej rozmowy. Zależało mi na niej, bo w tamtej chwili ważyły się nasze losy. Twój i mój. Uciekłeś z podwiniętym ogonem jak ostatni tchórz. Zostawiłeś mnie samą z problemem. Czekałam wiele lat, aby ci kiedyś wyrzuć to w twarz — wyznała zapalczywie, zauważając, że jej wymowa była całkiem poprawna. Pomogły jej w tym determinacja i irytacja, która teraz rozsadzała jej wzburzone serce.

— O jakim problemie mówisz?

Halina była zbyt poirytowana, dlatego zignorowała pytanie i mówiła dalej:

— Minęły lata i moje rozczarowanie względem twojej osoby osłabło. Żywiłam do ciebie jedynie litość, bo straciłeś największy skarb, który w tej chwili należy wyłącznie do mnie.

— Nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz — zaprzeczył twardym tonem.

— Zapytaj o to Zygę. Przecież to twój najserdeczniejszy przyjaciel z młodości. To jemu bezgranicznie ufałeś, nie mnie — powiedziała z ironią i wyszła z pokoju w samą porę, bo po chwili ponownie rozległ się brzęk naczyń i odgłos rozklekotanego wózka. Nadeszła pora obiadu, bo zbliżała się godzina 12.30 dla osób nie korzystających ze stołówki.

— Pani Basiu, proszę nalać mi dzisiaj więcej zupy, bo nagle poczułam wilczy apetyt — powiedziała Halina i roześmiała się perliście.

— Ha, gdzie to zapisać! Zazwyczaj je pani tyle, co kot napłakał — zauważyła kobieta i położyła jej na stole pełny talerz pomidorówki z rozgotowanym ryżem. Ale dzisiaj było jej wszystko jedno. Zjadła ją nawet z apetytem. Rozpierała ją duma z wykrzyczanej bolączki, która nurtowała ją od wielu lat. Dała upust rozkołatanym nerwom. Usiadła na krześle i spojrzała przez okno na błękitne niebo.

— Widzę, że poprawił się pani humor, a oczy błyszczą jak u kota. Proszę się przyznać, co pani zbroiła tym razem?

— Ja? Ależ skąd, gdzieżbym śmiała w tym wieku. Pani Basieńko, tylko się pani wydaje.

— Zbyt dobrze panią poznałam. Przecież widzę ten chochlik w oczach. Dzisiaj wygląda pani, jakby coś przeskrobała — pogroziła żartobliwie jej palcem.

— Widzę, że nie przekonam pani i niech tak pozostanie.

Pani Basia najwidoczniej nie była do końca przekonana, więc od tego dnia obserwowała ją uważniej. Halina ochłonęła po tej rozmowie dopiero po kilku dniach. Władek także milczał, ale, co najważniejsze, nie słyszała też muzyki. Zaniepokoiła ją ta cisza.

— Pani Basiu, jakoś cicho zrobiło się u mojego sąsiada. Nie słyszę muzyki — zauważyła po trzech dniach.

— Och, z tego wszystkiego zapomniałam pani powiedzieć, że pani sąsiada zabrała karetka. Była pani wtedy na rehabilitacji, kiedy nagle pan Władysław źle się poczuł. Zawołałam siostrę oddziałową i to ona wezwała pogotowie. Dlatego miała pani prawo o tym nie wiedzieć.

Halina usiadła ciężko na krześle.

— Pani Basiu, do którego szpitala go zawieźli? — zapytała głuchym głosem.

Kobieta rzuciła na nią okiem i zrozumiała, że w tej chwili Haliną targają wielkie emocje. Miała wypieki na twarzy i roziskrzony wzrok. Nigdy nie widziała jej w takim stanie.

— A co, brakuje go pani? Czy jego muzyki? — zapytała z uśmiechem.

Widząc zbolałą twarz Haliny, natychmiast spoważniała.

— Zawieźli go do szpitala na Tochtermana — odparła szybko.

— Pani Basiu, muszę natychmiast do niego pojechać. Obawiam się, że przeze mnie tam trafił. Tylko proszę nikomu o tym nie mówić. Opowiem pani wszystko przy okazji. A teraz proszę zamówić mi taksówkę. Będę gotowa za kwadrans. Niech taksówka podjedzie pod sam dom — mówiła, ściągając z siebie dres, w którym zamierzała wybrać się na spacer.

Kobieta zdziwiona patrzyła, jak sobie Halina sprytnie radziła z włożeniem spodni i sweterka. Oporniej szło jej z butami sportowymi w typie adidasów, dlatego pani Basia pochyliła się i zawiązała jej sznurowadła ciasno na kokardkę.

— Dziękuję, pani Basiu.

— Proszę nie zapomnieć o lasce.

— Oczywiście. Dziękuję.

— Tylko proszę nie wyłączać telefonu — ostrzegła pani Basia i pomogła zamknąć jej mieszkanie.

Halina mimo woli spojrzała na drzwi, za którymi panowała obezwładniająca cisza. W duchu przyznała, że brakowało jej muzyki. W takt stukotu laski o posadzkę, słyszała swoje pewniejsze kroki, kiedy skierowała się w stronę windy.

— Widzę, że ćwiczenia przynoszą rezultat, zdecydowanie lepiej pani chodzi — zauważyła kobieta.

— Ja tak łatwo się nie poddaję, pani Basieńko.

— Widzę, widzę — pochwaliła ją i przesłała pogodny uśmiech.

Siedząc już w taksówce, przedzwoniła do syna. Odebrał telefon po kilku dzwonkach. Nie zapomniała, że jest sześć godzin różnicy w czasie, pomyślała, że z tą sprawą nie może dłużej zwlekać. Musiała wyznać synowi prawdę.

— Czy coś się stało, mamo? — zapytał niepewnym głosem.

— Odnalazł się twój ojciec, Dawidzie — odparła spokojnie, wdychając przedtem pełny haust powietrza.

— Jakim sposobem?

— Już od dawna przestałam wierzyć w cuda. A jednak…

— Mamo, nie trzymaj mnie w napięciu.

— Wyobraź sobie, że trafił do tego samego domu opieki, w którym mieszkam.

— Coś podobnego! — zdziwił się Dawid.

— Sam widzisz, że to nie niezwykły zbieg okoliczności.

— Jakim cudem tam trafił?

— Nie mam zielonego pojęcia. Znasz panią Basię? Opowiadałam ci o niej.

— To ta, którą polubiłaś od pierwszej chwili?

— Ta sama. Lubimy ucinać sobie pogawędki na różne tematy. Wiele mówiła o moim sąsiedzie, który niedawno zamieszkał w naszym domu. Kilka dni temu, powiedziała coś, co mnie zaciekawiło. Co ja mówię, zaintrygowało, poruszyło do tego stopnia, że postanowiłam go poznać osobiście. Miałam rację. To był Władek. Był zaskoczony tak samo jak ja, a może nawet bardziej. Wygarnęłam mu, co leżało mi na wątrobie, no ich chyba przejął się tym za bardzo, bo nazajutrz zabrało go pogotowie. Jadę właśnie do szpitala — wyznała mocno przejęta.

— Rozłączmy się teraz. Gdy już wszystkiego się dowiesz, przedzwoń do mnie.

— Oczywiście, synu. Oby nie było tylko za późno — westchnęła ciężko.

4.Władek

Władysław Chmielowski odzyskał przytomność w Szpitalnym Oddziale Ratunkowym przy ulicy Tochtermana, nie pamiętał jednak, jak tu się znalazł. Był zaskoczony. Poza samochodowym wypadkiem, w którym omal nie zginął, nie chorował na nic. Był zdrowy jak koń. Oprócz tego zdarzenia, kiedy przeholował z opalaniem się i zasłabł. Zamierzał wtedy zrobić sobie kawę, wstawił czajnik z wodą na gazie i znienacka dopadła go ta niemoc w postaci udaru słonecznego. Najpierw zaczęło mu się kręcić w głowie, a potem rozbolała jak nigdy w życiu. Padł bezsilny na łóżko jak kłoda i stracił przytomność. Nawet nie słyszał natarczywego gwizdka, dopiero zareagowała na niego sąsiadka. Nigdy nie miał zwyczaju zamykać drzwi na zasuwę. To dzięki niej, nie doszło do wybuchu gazu. Wtedy nie tylko podskoczyło mu ciśnienie z powodu strachu i utraty pamięci, ale przytłoczyła go świadomość, jakim jest słabym człowiekiem.

— Wystraszył nas pan — oznajmił lekarz dyżurny, pochylając się nad nim z troską w oczach.

— Jakim sposobem się tu znalazłem? — zapytał niepewnym głosem, rozglądając się wokoło. Obok niego leżało kilku pacjentów, byli podłączeni do kroplówki podobnie jak on.

— Trafił pan do nas prosto z waszego Domu Opieki Społecznej. Zasłabł pan po obiedzie. Pamięta pan, co było tego powodem?

— Coś kojarzę, ale nie do końca.

— Czy na pewno?

Mężczyzna zamyślił się, a po chwili uniósł wysoko głowę z cynicznym uśmiechem.

— Musiałem przeżyć pół wieku, aby się przekonać, że kobieta, którą kochałem, nie porzuciła mnie dla innego mężczyzny.

— Taka wiadomość powinna podbudować pana, a nie doprowadzić do utraty przytomności.

— Kiedy wyrzuciła mi w twarz, że to ja uciekłem przed konsekwencjami, podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody albo siarczysty policzek.

— Konsekwencjami? — powtórzył za nim lekarz. — Co konkretnie miała na myśli?

— Konfrontację twarzą w twarz.

— A co takiego przydarzyło się, panu?

— Miałem wypadek samochodowy, w którym zginęła moja znajoma, niewiele brakowało, abym zginął w płomieniach razem z nią. Prawdę mówiąc, to ona pociągnęła za kierownicę i wylądowaliśmy na drzewie rosnącym przy drodze. W porę przyjechała straż pożarna, pocięli samochód i w ten sposób cudem uszedłem z życiem. Ona zginęła na miejscu. Na pamiątkę zostały mi te szramy i na pewien czas straciłem wzrok, ale powrócił, nie w stu procentach, ale widzę i czytam już bez problemu — wyznał szczerze z troską w głosie.

— Miał pan wielkie szczęście.

— Owszem, ale przy okazji dostałem nauczkę.

— Mogę wiedzieć, jaką?

— Aby nie ufać ludziom, którzy źle mówią o innych, bo sami są g…o warci.

— Wtedy był pan święcie przekonany o jej winie. Co spowodowało, a może kto sprawił, że zmienił pan zdanie?

— Halka mówiła prawdę. Moi najbliżsi przyjaciele mnie zawiedli. To ona miała rację. Zdradził mnie mój najlepszy przyjaciel.

Mężczyźni zaaferowani rozmową, nie zauważyli kobiety stojącej w drzwiach. Przez jej twarz przeszedł chwilowy grymas, ale po chwili ciepły uśmiech rozjaśnił jej ładną buzię, pogłębiając kurze łapki przy wyrazistych oczach. Pomimo podeszłego wieku, jej twarz nadal była piękna. Miała błękitne oczy, zgrabny nos i ładnie wykrojone pełne usta, na których gościł teraz cyniczny uśmiech.

— Dobrze, że przynajmniej w tej chwili przyznałeś mi rację — powiedziała z sarkazmem, wchodząc do sali. — Kiedy spojrzała na niego, wyraz jej oczu nieco zmiękł. — Lepiej później niż wcale — dodała z uśmiechem.

Na jej słowa mężczyźni odwrócili się w stronę drzwi.

— Miło tak widać chorego? — zaperzył się leżący mężczyzna i próbował włożyć ciemne okulary.

— Zostawię państwa samych. Widzę, że pańskie samopoczucie wraca do formy. Tylko bez większych emocji, proszę… — Lekarz spojrzał na nią znacząco.

— Dziękuję, panie doktorze. Przynajmniej pan ma dla mnie dobre słowo.

— Na wszelki wypadek zostanie pan na oddziale do jutra. Muszę się upewnić, czy znowu nie skoczy panu ciśnienie. — Lekarz roześmiał się cicho i wszedł do przeszklonego kantorka obok. Przy biurku siedziała pielęgniarka i robiła wpis do komputera kolejnemu pacjentowi.

— Przepraszam, że przeze mnie źle się poczułeś. Byłam zbyt obcesowa. Nie wzięłam pod uwagę twojego wieku i nadciśnienia. Skąd mogłam to wiedzieć?

— Proszę, usiądź. — Mężczyzna dopiero teraz zauważył na jej twarzy niepokój i szczere współczucie.

— Jak się czujesz? — Halina odstawiła laskę pod ścianę i przysunęła krzesło bliżej łóżka.

— Pytasz ze zwykłej uprzejmości czy dlatego że przyczyniłaś się do mojego zasłabnięcia?

— Ze zwykłej uprzejmości nawet bym do ciebie nie przyjechała. Poczułam się winna, że tak nakrzyczałam na ciebie. Powinnam być bardziej delikatna. Stopniowo przygotować cię do wyjawienia prawdy, ale byłam na ciebie tak wściekła, że nawet przez myśl mi nie przyszło, że może skoczyć ci ciśnienie.

Mężczyzna pokiwał głową ze zrozumieniem, machając ręką.

— Już dobrze. Należało mi się. Słusznie mnie zrugałaś. Byłem głupcem. Skontaktowałem się telefonicznie z Zygą, wyznał mi prawdę. Tłumaczył swoje kłamstwo tym, że chciał być z tobą, ale ty odrzuciłaś jego względy, więc zrobił to z zemsty. A mnie omotała Ewa. To ona spowodowała wypadek. Celowo szarpnęła za kierownicę, zachowała się jak wariatka. Nie mogłem powstrzymać ataku jej histerii, jakby ją diabeł opętał.

— Co ją tak zezłościło?

— Powiedziałem jej wprost, że nie mogę być z nią, bo kocham inną dziewczynę.

— Czy tą dziewczyną byłam ja? — zapytała niepewnie.

— A któż by inny? Nie mogłem sobie ciebie wybić z głowy, choć byłem wściekły i zraniony.

— Zmarnowaliśmy tyle lat przez głupią zazdrość naszych przyjaciół — westchnęła z żalem.

Władysław popatrzył na nią przeciągłym, taksującym spojrzeniem.

— Liczysz moje zmarszczki? — zaśmiała się radośnie, jakby w tej samej chwili zapomniała, jak bardzo ją zranił.

— Dodają ci tylko uroku. Opowiedz coś o sobie — zaproponował po dłuższej chwili. Przez cały czas obserwował jej twarz.

— Ja? — zdziwiła się Halina i strzepnęła ze spodni niewidzialny pyłek mocno zmieszana.

— Ilu mężów pochowałaś? — zapytał bez chwili namysłu.

— Żadnego. Skąd pomysł, że miałam w ogóle męża?

— Kiedyś zapytałem panią Basię, najpierw powiedziała, że nie zajmuje się ploteczkami, ale potem oznajmiła mi w zaufaniu, że jesteś prawdopodobnie wdową. Stąd ta sugestia.

— Nie rozpowiadam na prawo i lewo, że urodziłam dziecko, będąc panienką — wypaliła i po chwili zaczerwieniła się jak burak. — Tylko nie próbuj mi tu zemdleć! — fuknęła zła na siebie jak osa, że znowu zachowała się zbyt obcesowo.

Mężczyzna spojrzał na nią zaskoczony, jakby chciał przewiercić ją na wylot. Milczał, ale po długim czasie się zreflektował, odetchnął głęboko i nieco przytomniej spojrzał na nią raz jeszcze.

— To o tym chciałaś mi wtedy powiedzieć, prawda? — zapytał cicho.

— Tak. Byłam zrozpaczona. Na szczęście miałam wyrozumiałych rodziców, którzy mi pomogli. Zawsze byłam im wdzięczna za bezinteresowną pomoc, szczególnie mamie, która zajęła się Dawidem, gdy szłam na zajęcia. Dzięki niej ukończyłam historię na WSP w Kielcach.

— Dawid jest tu, w Radomiu?

— Niestety. Od kilkunastu lat przebywa w USA, pracuje jako informatyk na uczelni. Założył rodzinę. Mają dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Już wie, że cię przypadkiem odnalazłam, który zakrawa na prawdziwy cud.

— No tak. Gdyby był w Polsce, nie przebywałabyś w domu opieki.

— Ze względu na swoje bezpieczeństwo zamieszkałam w tym domu, bo dwa lata temu miałam udar mózgu, na szczęście niewielki. Powoli wracam do siebie. Moja mowa, nogi, a czasem i głowa odmawiały mi posłuszeństwa. Ale postanowiłam walczyć ze swoimi słabościami. Rehabilitacja zrobiła swoje. Jak widzisz, radzę sobie już całkiem nieźle.

— Ładnie się zestarzałaś. Zmarszczki dodają ci tylko uroku, moja droga Halko — powtórzył, po czym ujął jej dłoń i pocałował z szacunkiem, patrząc głęboko w oczy.

— Dziękuję. Jesteś bardzo miły. A ty, dlaczego trafiłeś do naszego domu? Nie masz rodziny? — zapytała z wypiekami na twarzy, nie kryjąc zadowolenia, że komplement sprawił jej przyjemność.

— Niewiele brakowało, abym wysadził pół bloku w powietrze, bo zasłabłem, za długo siedziałem na słońcu. Postanowiłem zrobić sobie herbatę, wstawiłem wodę, a po chwili straciłem przytomność — wyznał ze smętną miną. — Sąsiadka przyszła mi z pomocą.

— I co, sam zdecydowałeś, czy ktoś pomógł ci w podjęciu decyzji?

— Spółdzielnia Mieszkaniowa interweniowała do MOPS-u. Pracownik socjalny postawił mi warunek, stawiając na szali: bezpieczeństwo mieszkańców czy mój egoizm? Nie miałem innego wyjścia, bo nie mam bliższej rodziny, która mogłaby się mną zająć, więc wynająłem swoje mieszkanie młodemu małżeństwu i w ten sposób tu trafiłem.

Umilkli, jakby przetrawiali usłyszane informacje.

— Nie sądzisz, że to zakrawa na cud, że spotkaliśmy się właśnie w tym samym domu opieki? — zapytała Halina z lekkim uśmiechem.

Odwzajemnił uśmiech i lekko poklepał ją po ręce.

— Ale teraz nie pozwolę ci odejść — powiedział zdecydowanym głosem.

— Ani ja tobie — wypaliła z czarującym uśmiechem.

Lekarz z pielęgniarką uśmiechnęli się porozumiewawczo do siebie.

— Czemu jesteś taki zdziwiony? Miłość nie zna granic wiekowych — zauważyła młoda kobieta i spojrzała mu w twarz, na co lekko się zaczerwienił.

— Miałam tych dwoje na myśli, głuptasie — dodała szybko.

— No tak, oczywiście — przytaknął mężczyzna z roztargnieniem.

*

Halina odebrała go ze szpitala następnego dnia. Zamówiła taksówkę. Przyjechali, kiedy było już po obiedzie, chodzący mieszkańcy wyszli przed dom, jedni spacerowali, drudzy siedzieli na ławkach i rozmawiali. Na widok podjeżdżającej taksówki nagle umilkli, ich uwaga skupiła się wyłącznie na nich. Szczególnie jedna z mieszkanek, pani Nowakowa, siedząca na wózku inwalidzkim w nieodzownym berecie na głowie, bez skrępowania śledziła ich każdy krok, począwszy od wyjścia z taksówki po wejście na główne schody. Nikt nie znał jej statusu. Nikt jej nie odwiedzał i może dlatego była taka zgorzkniała, bo prawie nigdy się nie uśmiechała. Nie była ani ładna, ani brzydka, jej twarz była bez wyrazu, bo najczęściej nie okazywała żadnych emocji. Halinie, gdy na nią patrzyła było jej żal. Była samotną kobietą, jakich było tu wiele i zazwyczaj po różnych przejściach.

— Nigdy bym nie pomyślała, że będę zadowolona z powrotu do tego domu. W mieście mam mieszkanie w bloku, ale smutno mi w nim samej. Tutaj przynajmniej mam towarzystwo, czasem nieznośne, ale z niektórymi pracownicami nawet się zaprzyjaźniłam. Niestety są wśród nich tacy, którzy nawet swoim nie tyle wyglądem lecz prostackim zachowaniem odstręczają. Spójrz choćby na tych panów przy furtce, niektórzy, jak widzisz, siedzą na wózkach inwalidzkich, ale uprzyjemniają sobie pobyt piciem piwa z pobliskiego sklepu. Robią to pod nosem wszystkich pracowników, ale ci oczywiście udają, że tego nie widzą. I to jest karygodne, bo psują wizytówkę tego domu, który kiedyś cieszył się renomą. Był nawet zaliczany do jednych z najlepszych w Europie. Dzisiaj zdarzają się tu nawet kradzieże nie tylko przez pensjonariuszy, ale przez samych pracowników. I to jest karygodne, bo tutejsza policja nic z tym nie robi, pomimo zgłoszeń pokrzywdzonych.

— Nie miałem przyjemności z nikim rozmawiać, oprócz pani Barbary. Sprawia wrażenie Herod Baby, do której bez kija nie podchodź, ale kiedy ją bliżej się pozna, człowiek szybko zmienia o niej zdanie. Taka poczciwina z tej naszej Basieńki jest. Powiedziałbym nawet: anioł w ludzkiej skórze.

— Powiedziałeś jej to? Pewnie sprawiłoby jej to przyjemność.

— Broń Panie Boże, niech nadal ma mnie za raroga, za którego uważa do tej pory.

Halina szczerze się roześmiała. Władysław wyszedł z taksówki pierwszy i podał jej rękę, a potem laskę. Uiścił kierowcy zapłatę i zamknął za sobą drzwi.

— Chodź, moja droga. Niech popatrzą, jaka z nas dobrana para — powiedział Władysław, wchodząc na schodki uważnym krokiem, trzymając za łokieć Halkę, która na prawo i lewo, rozdawała uśmiechy, machając ręką do zaprzyjaźnionych mieszkańców.

— Obłuda niektórych przewyższa ich głupotę, ale nic na to nie poradzimy, dlatego zignorujmy ich fałszywe uśmieszki — powiedziała Halina, przekraczając próg domu z pogodą w oczach.

— Och, widzę, że już pan lepiej się czuje, panie Władysławie — zagadnęła ich pani Agnieszka, recepcjonistka, miła i ładna brunetka o sympatycznym wyglądzie.

— O, tak, teraz zdecydowanie lepiej się czuję. Dziękuję — odparł z uśmiechem i minął recepcję, nadal trzymając Halkę za rękę.

Kiedy doszli do windy, na chwilę zatrzymali się roześmiani.

— Widziałaś ich miny? — zapytał Władysław.

— Zauważyłam. Będziemy na tapecie co najmniej przez kilka dni. Obmówią nas od stóp po samą głowę. Ale co tam… — machnęła niedbale ręką.

— Widzę, że nie przejęłaś się tym wcale?

— Ani trochę. Chodź — pociągnęła go do windy, której drzwi w tym momencie przed nimi się otworzyły. — Jedno należy im przyznać, windy działają tu bez zarzutu, a kiedy zepsuje się jedna, działa druga — dodał z uśmiechem.

Kiedy winda otworzyła się na czwartym piętrze, wysiedli, wciąż trzymając się za ręce z przylepionymi uśmiechami na twarzy.

— Kiedy się odświeżę, przyjdę do ciebie. Musimy porozmawiać — zaproponował Władysław.

W jego głosie Halina usłyszała zdecydowanie, a w ciemnych oczach zobaczyła błysk nadziei.

— Oczywiście. Ja także muszę się przebrać. — Gdy tylko przekroczyła próg swojego mieszkania i zanim zdjęła z siebie wierzchnie ubranie, w drzwiach pokazała się pani Basia z menażką w ręce.

— Proszę zjeść obiad póki ciepły. Panu Władysławowi też zaniosłam.

— Jest pani nieoceniona. Dziękuję. Prawdę mówiąc, zgłodniałam.

— Kiedy przyjdę, musi pani wszystko mi opowiedzieć.

— Nie dzisiaj, kochana. Jutro. Dobrze? Za chwilę mam spotkanie z Władkiem. Mamy sobie tyle do opowiedzenia. — Halina spojrzała na nią znad talerza zupy. Ogórkowa wyjątkowo była tego dnia smaczna. W ogóle ten dzień był inny od poprzednich. Nawet słońca było pełno w jej pokoju, jego rozszczepione promienie tańczyły na ścianach, na świeżo umytej posadzce, wdarło się nawet do najciemniejszych zakamarków jej umysłu i serca, które łomotało w piersi jak szalone.

— Jak pani woli. — Pani Basia zmierzała do drzwi z naburmuszoną miną.

— Obiecuję. Dowie się pani o tym pierwsza — dodała Halina, chcąc poprawić jej humor.

Kiedy kobieta wyszła, Halina zjadła obiad, umyła naczynia i na chwilę weszła do łazienki, aby przemyć twarz i zęby. Wycierając twarz ręcznikiem, spojrzała w lustro. Uśmiechnęła się na wspomnienie komplementu Władka, że czas obszedł się z nią łagodnie, ale ona będąc kobietą, wiedziała, że wygląda na swoje lata. Może dlatego, że często się uśmiechała, jej twarz, szczególnie w kącikach oczu była pełna drobniutkich zmarszczek, ale błękitne oczy rzeczywiście błyszczały jak przed laty, kiedy była nieprzytomnie w nim zakochana. Uśmiechnęła się do lustra. Pamięcią wróciła do minionych lat.

Byli tuż po maturze, pełni entuzjazmu i marzeń na przyszłość. Władek złożył papiery na Prawo UJ w Krakowie, ona miała skromniejsze wymagania, chciała zostać nauczycielką i uczyć historii. Marzyła o tym od lat, ale zanim nią została, wydarzyło się coś szczególnego, co odmieniło jej życie. Ich paczka postanowiła urządzić pożegnalny wieczorek u niej w domu. Rodzice wyjechali na parę dni do rodziny ojca. Przygotowała masę jedzenia, chłopaki przynieśli piwo i wino. Wszyscy byli pod wielkim wrażeniem pięknie udekorowanego stołu i ładnie podanych potraw. Wcinali wszystko z wilczym apetytem, jakby nie jedli przez tydzień. Ewa na oczach wszystkich z premedytacją uwodziła Władka, ale on wybrał dyskusję z Mietkiem, po chwili przyłączył się do nich Roman. Był przystojnym szatynem. Tylko nie wiadomo dlaczego, Halka wybrała Władka. Był wysoki, zapuścił włosy i wiązał je w kucyka, co wówczas było ewenementem, szczególnie w średniej szkole. Nauczyciele patrzyli na niego jak na jakiegoś dziwoląga. Już wtedy robił wszystkim na przekór. Mieli już porządnie w czubie, oprócz niego. Ewka z Danką gdzieś zniknęły z pola widzenia. Zyga siedział z dala od innych dziwnie markotny. Najpierw opuścił ich Romek, a potem wyszli Mietek z Zygą. W pokoju zrobiło się cicho. Światło było lekko przyciemnione. Przez szpary rolet przedzierały się ostatnie promienie zachodzącego słońca, nadając pomieszczeniu niecodzienny widok. Na ich twarzach, żółć rozlała się złocistym blaskiem, potęgując intensywność spojrzenia. Halina pomyślała, że to odpowiedni moment, aby nawiązać z nim najbliższy kontakt właśnie teraz, bo potem może już nie być sprzyjającej okazji.

— Trochę się zasiedziałem — powiedział, ociągając się z podniesieniem, wciąż patrzył na nią świdrującym spojrzeniem, jakby chciał odgadnąć jej myśli.

Spojrzała na jego szampankę wypełnioną do połowy czystą wodą. I wtedy postanowiła, zaryzykować.

— Przecież jutro jest niedziela — powiedziała, napełniając jego kieliszek czerwonym winem.

— Próbujesz mnie uwieść? — zapytał, zerkając na nią z uśmiechem. — Wiesz, że przyjechałem samochodem ojca.

— A dałbyś się zbałamucić? — odparła takim samym tonem, śledząc uważnie jego twarz.

— Może i nie miałbym nic naprzeciw… — mruknął i upił mały łyk, a po chwili odłożył kieliszek na stół. Siedzieli ramię przy ramieniu, więc zbliżył twarz do jej zarumienionego policzka.

Halina odetchnęła pełną piersią, prawie zachłystując się powietrzem, które zaczerpnęła zbyt szybko. Odchrząknęła i przełknęła ślinę.

— Nie mam zbytnio w tym wprawy — wymamrotała, zanim zawładnął jej ustami.

Całowali się długo i czule. Kiedy westchnęła z błogim uśmiechem, zdecydował za nich oboje. Dla niej był to pierwszy raz, dla niego pewnie któryś kolejny, ale nie zamierzała mu tego wyznawać. Kiedy było już po wszystkim, okazał się czułym i wrażliwym kochankiem.

— Dlaczego, ja? — zapytał, kiedy położył się na wznak i podłożył obydwie ręce pod głowę.

Halina długo milczała. Nie mogła się zdecydować, aby wyznać mu prawdę.

— Bo byłem pod ręką? — zapytał niepewnie.

— No, wiesz… — oburzyła się szczerze.

— No, więc dlaczego?

Halina widząc niepewność w jego oczach, nabrała odwagi. Zdecydowanym ruchem przekręciła się na bok i wsparta na łokciu patrzyła na jego wyrazistą twarz.

— Zawsze mi się podobałeś — powiedziała, wodząc palcem po jego klatce piersiowej.

— Czy to wystarczy, aby dziewczyna oddała się pierwszemu lepszemu mężczyźnie?

— Nie jesteś pierwszym lepszym. Znamy się od dawna. Podobało mi się, że nie byłeś nachalny, ale wrażliwy i potrafiłeś być dobrym słuchaczem. Kiedy miałam jakiś problem, zawsze miałeś dla mnie dobrą radę. Pamiętasz?

— Chyba wiem, o czym mówisz.

— Łatwo było się w tobie zakochać. W przeciwieństwie do innych, byłeś opiekuńczy i troskliwy wobec słabszych. I piękny…

Tego wieczoru kochali się jeszcze kilka razy. Na samo wspomnienie tamtej nocy robiło się jej gorąco i traciła oddech. Dlatego nie usłyszała, kiedy zapukał, zareagowała dopiero na dzwonek przy drzwiach.

— Przepraszam, zamyśliłam się i nie słyszałam pukania — powiedziała w drzwiach.

— Mogę? — Wskazał na fotel.

— Oczywiście, proszę. Czego się napijesz?

— A co proponujesz? — zapytał, rozpierając się wygodnie w fotelu.

— Herbatę, kawę, sok pomarańczowy…

— Prawdę powiedziawszy wszystko mi jedno.

Halina dosiadła się do niego z dzbankiem świeżo zaparzonej herbaty, do której podała szarlotkę i pleśniak. Zakup piekarnika elektrycznego nie pierwszy raz jej się przydał.

— Wiesz, o czym tak intensywnie myślałam, zanim przyszedłeś?

— O czym?

— O naszej pierwszej i ostatniej nocy.

Władek spojrzał na nią spod oka. Widać był zaskoczony jej szczerością.

— Ja także długo rozpamiętywałem tę noc. I wiesz, co?

— No?

— Teraz mogę ci to wyznać. Już wtedy cię kochałem. Tylko nie umiałem być wobec siebie uczciwy. A złośliwe uwagi i ironiczne podszepty Zygi i Ewki zrobiły swoje. Wypierałem to uczucie z głowy przez wiele lat. Im bardziej się starałem o tobie zapomnieć, tym bardziej stawałaś się dla mnie ważna i nieosiągalna.

— Przez naszą głupotę i brak wiary, straciliśmy tyle lat… — westchnęła ze skargą w głosie.

— Skoro tak mówisz, postarajmy się naprawić nasze relacje.

— Niczego nie musimy naprawiać, bo czuję, że nic między nami się nie zmieniło. Nadal oczy błyszczą mi jak wtedy, a serce drży na samo wspomnienie o tobie — wyznała pewnym głosem.

— Ze mną jest tak samo. Czuję, jakbym po długiej wędrówce stanął o wrót rodzinnego domu. Jestem taki… — zabrakło mu słów, użył za to gestykulacji rozbieganych rąk. Jego wzrok również śledził każdy jej ruch i spojrzenie.

Halina zaśmiała się spontanicznie. W jej śmiechu było tyle młodzieńczej radości, że spojrzał na nią zdumiony, wciąż będąc pod jej urokiem. Lubił jej śmiech. Żadna dziewczyna nie potrafiła robić tego w ten sposób jak ona. Przede wszystkim, lubiła śmiać się z samej siebie, choć w tej chwili zdawał sobie sprawę, że powodem jej śmiechu był on sam.

— Nie wierzę, że zabrakło ci słów. Zawsze byłeś taki elokwentny… — powiedziała rozbawiona. — Podpowiem ci, bo odczuwam w tej chwili to samo. Ogarnął cię spokój. Prawda?

— Masz rację. Rzeczywiście odczuwam teraz błogi spokój i radość. Czuję również, jakby ubyło mi lat i jestem silniejszy niż kiedykolwiek przedtem, gotowy do wszystkich wyzwań, które stoją przede mną. Wiem, że przy twoim boku podołam wszystkiemu.

— To dobrze. Chcesz z nim porozmawiać? — zapytała nieoczekiwanie, sięgając do pobliskiego stolika, na którym leżał jej telefon.

Nie był to zwyczajny telefon komórkowy lecz smartfon typu HTC z dużym ekranem.

— Niezły. — Wziął od niej telefon do ręki, dokładnie go obejrzał, a po chwili oddał z uśmiechem.

— Myślisz, że to odpowiednia pora?

Halina zauważyła w jego oczach niepewność.

— Każda pora jest dobra na poznanie swego syna. Na wstępie ci powiem, że Dawid ze swoją żoną Anną i dwójką dzieci Aleksem i Hanią, mieszkają w Nowym Jorku. Anna jest Polką. Jej rodzice wyemigrowali do USA wiele lat temu przed stanem wojennym. Dawid pojechał do stanów w ramach wymiany studenckiej, wrócił do domu i oznajmił, że poznał na zgrupowaniu amerykańskiej Polonii piękną dziewczynę i chce się z nią ożenić. Ponoć była to miłość od pierwszego spojrzenia. Nie miałam nic przeciwko temu. Tam dom twój, gdzie serce twoje. Z nim było podobnie. Dawid przez ten czas pobytu zdążył wynająć ładny, nieduży domek. Spędziłam z nimi pół roku, na ile pozwalała mi wiza. Wkrótce urodziło im się dwoje dzieci. Stać było ich na nianię. Obecnie Aleks ma dziewiętnaście lat, Hania siedemnaście. Obydwoje studiują prawo na tamtejszym uniwersytecie.

Władkowi zabłyszczały ze wzruszenia oczy. Uśmiechnął się i ujął jej rękę i pocałował z szacunkiem po raz drugi tego dnia.

— Czy ty im zasugerowałaś kierunek studiów? — zapytał.

— Kiedyś wspomniałam Annie, że jego ojciec jest prawnikiem. Ale, czy ta sugestia sprawiła, że nasi wnukowie wybrali prawo, naprawdę nie wiem. Musisz ich zapytać o to sam.

*

— Hello… Mama? — usłyszał po raz pierwszy głos swojego syna. Tembr jego głosu przypominał jego własny. Uśmiechnął się do siebie pod nosem.

— Nie. Z tej strony Władysław Chmielowski, twój ojciec — odparł takim samym głosem, głębokim i dźwięcznym.

Zapadła cisza. Pierwszy otrząsnął się z zaskoczenia Władek.

— Witaj, synu. Dzwonię z telefonu twojej mamy. Już wiesz o naszym spotkaniu?

— Mama mi powiedziała. To jest wprost niesamowite. Możesz mi ją dać na chwilę?

Władek przekazał słuchawkę Halinie.

— Mamo, przełącz mnie na Messengera. Anna chciałaby poznać swojego teścia.

— Dobrze, synku. — Halina włączyła Wi-Fi i włączyła Messengera, z którego najczęściej rozmawiali, bo rozmowy przez niego były bezpłatne. Płaciła tylko za abonament telefoniczny z dostępem do internetu. Z jej emerytury stać było ją na taki niewielki, ale wygodny luksus.

— Dzień dobry, synu — przywitał go ponownie ojciec na jego widok.

— Dzień dobry, tato — odparł syn, wpatrując się natarczywie w twarz ojca.

Władysław w chwili, kiedy syn odwrócił się za siebie, spostrzegł, że Dawid ma również długie włosy związane w kucyka i w tym samym kolorze. Był szatynem. Z wiekiem posiwiały mu lekko na skroniach. Był jego żywą kopią. Gdyby miał jakiekolwiek wątpliwości, teraz zniknęłyby całkowicie. Jego syn był pięknym mężczyzną. Miał prosty nos i ładnie wykrojone usta. Ciemne łuki brwi i rzęsy osłaniały głęboko osadzone ciemne oczy. Kiedy Dawid się uśmiechał, zauważył piękne, białe i równe zęby. Widać było po ładnej cerze, że nigdy nie palił papierosów w przeciwieństwie do niego.

— Jak wypadłem w twoich oczach? — zapytał Dawid z szerokim uśmiechem, czując na sobie badawcze spojrzenie ojca.

— Jesteś do mnie bardzo podobny. Nawet tembr głosu masz ten sam.

— Matka zawsze mi powtarzała, że urodę odziedziczyłem po tobie, ale wrażliwość po niej. Pomimo swojego wieku nieźle się trzymasz. Poznaj moją żonę Annę. — Odwrócił się i wypchnął przed siebie stojącą za nim kobietę. — Anno, to mój ojciec, Władysław Chmielowski.

— Miło mi wreszcie pana poznać — odparła kobieta z uśmiechem.

Podobnie jak jego syn, Anna wlepiła w niego badawcze spojrzenie. Miała dźwięczny głos, ładną twarz i miłe usposobienie, sądząc po wyglądzie i delikatnej wymowie.

— Mnie również jest miło was poznać. Gdybym tylko wiedział…

— Co byś zrobił, gdybyś o nas wiedział?

— Szukałbym Halkę dotąd, aż bym ją znalazł i wtedy…

— Dawno temu, to ona przyszła do ciebie, ale nawet nie wpuściłeś jej do własnego domu.

— A więc i o tym ci powiedziała.

— Tak. Znam całą prawdę.

Władysław wyczuł w głosie Dawida żal.

— Nie znasz całej prawdy, bo twoja mama dowiedziała się również o niej niedawno. Zazdrość i mściwość, to główne przyczyny rozbicia każdego związku. Przepraszam cię, synu. Wiem, że żadne słowa nie usprawiedliwią mojego zachowania. Powinienem mieć więcej wiary w siebie, a przede wszystkim, w naszą miłość. Kiedy się spotkamy opowiem ci pewną historię i kto był główną przyczyną rozbicia naszego związku. To nie jest rozmowa na telefon.

Władysław spostrzegł, że kobieta była w wieku ich syna. Była ładną blondynką. Zagadnęła do niego coś szeptem, a dopiero potem przesłała mu życzliwy uśmiech.

— Tak, masz rację, to nie jest rozmowa na telefon — przytaknął Dawid. — Przyjedziemy na święta Bożego Narodzenia, wtedy porozmawiamy.

— Myślę, że do tej pory rozwiążemy problem wspólnego zamieszkania — wtrąciła Halina.

— Jestem nawet tego pewny — przytaknął Władysław.

Rozłączyli się po kilkunastu minutach. Władysław miał wypisane na twarzy emocje, które nim targały. Szok powoli mijał, teraz cieszył się jak dziecko, choć nic nie mówił, Halina widziała jego błyszczące jak opale czarne oczy i łagodny uśmiech, który sprawiał, że jego twarz była piękna.

— No i jak wypadł nasz syn w twojej ocenie? — zapytała Halina, przerywając długotrwałe milczenie.

— Znakomicie. Wypisz, wymaluj moja kopia. Halko, dlaczego nie byłaś bardziej wytrwała? Gdybyś porozmawiała z moją matką o swoim problemie, musiałbym zareagować, bo ona by mi nie darowała, że zostawiłem dziewczynę w odmiennym stanie bez opieki.

— Było, minęło…

— Gdybyś bardziej nalegała, na pewno doszłoby do naszego spotkania. I wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej, bylibyśmy razem.

— Straciłam w ciebie wiarę w dniu, kiedy usłyszałam o twoim wypadku. Ewa powiedziała mi wówczas, że byłeś w ciężkim stanie i nie chcesz się z nikim kontaktować, że tylko ją tolerujesz przy swoim łóżku jako pielęgniarkę. Wtedy coś we mnie pękło. Byłam wściekła, pełna pretensji i żalu do ciebie. Nienawidziłam cię przez pierwsze lata, a potem żałowałam, że nie widzisz, jak rośnie nasze dziecko. Dawid był mądrym, grzecznym chłopcem i pilnym uczniem. Byłam z niego taka dumna.

— Ewa…, znowu ona. Nie umiała przyjąć do wiadomości, że byłem w tobie zakochany, a nie w niej. Okłamała cię z premedytacją, bo wiedziała, że wtedy nikogo nie przyjmowałem, bo nie byłem w stanie znieść i zaakceptować swojej brzydoty. Przez dwa tygodnie leżałem na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej w śpiączce farmakologicznej. A kiedy mnie z niej wybudzili, nic nie pamiętałem. Tak naprawdę dopiero po trzech miesiącach doszedłem do siebie i odzyskałem pamięć.

Przypomniałem sobie, że to ona była przyczyną wypadku, bo bardzo się pokłóciliśmy. W kilka miesięcy później sytuacja się powtórzyła. Wracaliśmy z kina. Było nas kilkoro. Nie chciałem wracać z Ewką, ale była namolna. Mijałem po drodze jej dom, więc nie wypadało mi jej odmówić.

— Przemyślałeś to, co ci powiedziałam? — zapytała, wyrywając mnie z zamyślenia.

Udałem wariata, wzruszyłem tylko ramionami. Byłem pewny, że da sobie na wstrzymanie i nie będzie drążyła tematu. Ale ona nie mogła się pogodzić z myślą, że nigdy nie będę z nią, bo mam inne plany.

Kiedy usłyszała, że jesteś jedyną miłością w moim życiu i tylko ty w nim się liczysz, chwyciła w akcie desperacji kierownicę, dlatego straciłem nad nią panowanie. Była wściekła. Krzyczała, że jeśli nie możemy być razem, nikt nie będzie mnie miał. Zachowywała się jak szalona. Nie potrafiła zapanować nad swoimi uczuciami i pogodzić się z myślą, że wybrałem ciebie. Szarpnęła za kierownicę i w tym samym momencie wjechaliśmy w drzewo. Ewa zginęła na miejscu. Ja oprzytomniałem dopiero w szpitalu. Przejeżdżający mężczyzna wezwał pogotowie i wyciągnął mnie z płonącego auta.

— Nie wiedziałam. Powinnam była się domyślić, bo zauważyłam, że była o ciebie zazdrosna i wymyślała różne historie z udziałem twojej osoby. Byłam beznadziejnie w tobie zakochana i strasznie naiwna. We wszystko wierzyłam, co mi mówiła. Przecież mogłeś powiedzieć, wyznać swoją miłość, że coś do mnie czujesz, a ty nic, ani be, ani me, ani kukuryku. Skąd mogłam wiedzieć? Byłeś taki zamknięty w sobie, poważny i małomówny. Myślami byłeś gdzieś daleko. Byłam pewna, że zniechęciłeś się do mnie, za to, że sprowokowałam cię do kochania. Wiem, powinnam była nalegać, ale ona była taka pewna siebie.

Władysław popatrzył na nią z niedowierzaniem w oczach.

— Naprawdę nigdy nie przyszło ci na myśl, dlaczego odwiedzałem twój dom pod byle pretekstem?

— Przychodziłeś wyłącznie do warsztatu mojego ojca po porady w sprawach swojego samochodu, a że był mechanikiem samochodowym, stąd te wizyty… Wtedy było dla mnie oczywiste, że to nie ja jestem powodem twoich częstych odwiedzin.

— I dlatego pytałem ciągle twojego ojca, czy jesteś w domu? A on niezmiennie mi odpowiadał, że jesteś, ale się przygotowujesz do jutrzejszych zajęć na uczelni.

Halina popatrzyła na niego z powątpiewaniem.

— Za każdym razem, kiedy się zjawiałeś w warsztacie mojego ojca, stałam w oknie i cię wypatrywałam. Miałam nadzieję, że wejdziesz na herbatę, kawę albo pod innym pretekstem, ale ty milczałeś jak zaklęty — powiedziała z pretensją w głosie.

— Zostawmy te wspomnienia. Nic już nie wróci nam straconych lat. Od dzisiaj wszystko będzie inaczej. Zaczniemy nowe życie. Czy zgadzasz się na to, abym wkroczył w twoje życie, Halko?

Halina spojrzała w jego stronę. Jego twarz, pomimo blizn, nadal była pociągająca i męska. Dopiero teraz zauważyła błysk w ciemnych oczach i uśmiech, który rozjaśnił jego poważną twarz.

— Chyba nie mamy innego wyjścia, mój drogi — odparła z przekornym uśmiechem. — Nasz syn i synowa już nie mogą się doczekać, aby cię bliżej poznać, tak samo i wnuki.

Byli tak mocno zaabsorbowani rozmową, że nie usłyszeli pukania do drzwi. Dopiero na widok uśmiechniętej Basi, Władysław poderwał się żwawo i podał rękę Halce, aby się również podniosła.

— Pani Barbaro, jest pani pierwszą osobą, której chcielibyśmy oznajmić, że od dzisiaj oficjalnie jesteśmy parą — powiedział uroczystym tonem Władysław.

Basia spojrzała pytająco na roześmianą Halinę.

— To prawda, pani Halinko? — zapytała z niedowierzaniem.

— Najszczersza prawda pod słońcem, pani Basieńko.

Kobieta się roześmiała i wzięła Halkę w objęcia.

— Gratuluję, pani Halinko. Dzięki pani, pan Władysław odzyskał humor, a pani ochotę do życia. Czuję, że nie zagrzejecie długo tu miejsca.

— Ma pani całkowitą rację. Szkoda mi będzie opuścić moje tymczasowe mieszkanie, przyzwyczaiłam się do niego. I do pani, Basiu. Mogę mówić pani po imieniu?

— Ależ oczywiście. Cieszę się, że stąd odejdziecie. To nie miejsce dla takich jak wy — wyznała.

— Co pani ma na myśli? — zapytał bez ogródek Władysław.

— Widać, że jesteście z górnej półki. Nazwałam was nieprzeciętnie inteligentnymi pasjonatami. Takich jak wy, tutaj niezbyt uważają i szanują. Pan z nikim nie przesiadywał, nie pił, a to niektórych kłuło w oczy. Dziwakiem pana nazwali, a panią książkowym molem.

— Bo to prawda — odparła z rozbawieniem Halina.

— Teraz będziecie mieli siebie i to wam do szczęścia powinno wystarczyć. — Pani Basia położyła na stole dwa pojemniki z kolacją. Uśmiechnęła się i włączyła bezprzewodowy czajnik.

— Zaparzyć herbatę w imbryku? — zapytała i zanim usłyszała odpowiedź, sięgnęła po szklany dzbanek, a potem napełniła go wrzątkiem. Kątem oka spoglądała na starszą parę z pogodnym uśmiechem.

— Co? Mam brudną buzię? — zapytała Halina ze śmiechem, ocierając ręką twarz.

— Skądże znowu? Patrzę na państwa i nadziwić się nie mogę, że tak w życiu różnie się plecie. A pamięta pani, jak pan Stach powtarzał, aby nigdy nie traciła pani nadziei?

— Pamiętam. Pan Bóg wie, co robi z takimi jak my. Nie zostawia nas na lodzie — odparła z głośnym śmiechem Halina.

— Jak widać, litość go zdjęła, kiedy zobaczył takich rozbitków jak my — potwierdził Władysław.

— Proszę, herbata gotowa — oznajmiła pani Basia z szerokim uśmiechem.

Widać było, że była bardzo z siebie zadowolona.

— Dziękuję, pani Basiu. Jest pani nieoceniona. — Halina obdarzyła kobietę wdzięcznym uśmiechem. Z przyjemnością obserwowała ją, jak poruszała się z wdziękiem młodej dziewczyny.

— Nie ma za co. Miło mi się z państwem rozmawia, ale muszę już iść do pana Stacha. Ostatnio nie najlepiej się czuje. Muszę z nim porozmawiać, że jak chce żyć ze mną w zgodzie, musi jeść.

Wyszła, zostawiając po sobie zapach smażonych kotlecików, które tego dnia były na obiad.

— Jedzmy, bo nam jedzonko wystygnie — ponagliła Halina.

— Zapomniałem już, jaki smaczny jest obiad, kiedy spożywa się go w miłym towarzystwie.

— Od dzisiaj tak zawsze będzie, Władku. — Halina położyła swoją dłoń na jego masywnej ręce i pogładziła z czułością, patrząc mu ciepło w oczy.

*

We wszystkich pawilonach wrzało jak w ulu. Prawie wszyscy mieszkańcy dowiedzieli się o cudownym spotkaniu Haliny i Władysława. Niektórzy, najbardziej sentymentalni, chcieli, aby ślub wzięli tu na miejscu, ale oni zgodnie i stanowczo odmówili, bo ich syn nie mógł przyjechać na tę uroczystość właśnie teraz. Postanowili zaczekać z ceremonią zaślubin do świąt Bożego Narodzenia. Nawet dali już na zapowiedzi w jej parafialnym kościele.

— Tymczasem poznam cię ze swoimi znajomymi — zaproponowała Halina.

— Muszę?

— Dlaczego nie? Znajdziesz tu artystów malarzy, nauczycieli, szefów prężnych firm, ale i bezdomnych ściągniętych z ulicy. Nie musisz zaznajamiać się z wszystkimi, tylko z tymi, z którymi znajdziesz wspólny język. A poza tym, masz dostęp do internetu, nie musisz przebywać ciągle w moim towarzystwie.

— Ależ Halko, po co mi towarzystwo obcych ludzi, kiedy mam ciebie. Mamy sobie tyle do opowiedzenia. Odkąd cię spotkałem, ciągle mi ciebie brakuje. Nawet spać przez ciebie nie mogę.

— Chcesz tylko wspominać? Przecież to nie ma sensu. Mamy przed sobą co najmniej dwadzieścia lat, wykorzystajmy ten czas na pożyteczniejsze rzeczy, choćby na spotkania z przyjaciółmi.

— Masz rację. Będziemy się na nowo poznawać i odnawiać dawne przyjaźnie. Już dzwoniłem do Mietka i Danki, chcieliby z nami się spotkać i to wkrótce.

— To oni jeszcze żyją? — zaśmiała się Halina.

— A jakże żyją i mają się nawet dobrze. Danka z Mietkiem obiecali, że przyjadą do nas za tydzień.

— Mówisz poważnie?

Uśmiech Haliny z radosnego przeobraził się w melancholijny, a po chwili w jej oczach Władysław zobaczył panikę.

— Strach cię obleciał?

— Mam wątpliwości, czy mnie rozpoznają?

Mężczyzna spoglądał na kobietę z pobłażaniem.

— Halko, jesteś nadal piękną kobietą. Czy nikt wcześniej ci tego nie mówił?

— Owszem, ale nie wierzyłam temu don Juanowi, bo on każdej kobiecie to powtarza.

— To znaczy, że facet zna się na rzeczy. A kim on jest? — zapytał podejrzliwym tonem.

— Choć ma dziewięćdziesiątkę na karku, ma wyrobione zdanie o kobietach. Wiesz… — Halina nagle zamilkła, ale widząc jego nieme pytanie w oczach, szybko się zreflektowała.

— Kiedyś pan Stach, bo tak ma na imię ten jegomość, powiedział mi coś zastanawiającego, ale nigdy tak naprawdę nie przywiązywałam do tego wagi.

— Co takiego powiedział ci ten miły pan? — zaciekawił się Władysław.

— Tego dnia nie najlepiej się czułam. Dopadła mnie tak wielka melancholia, że nie mogłam usiedzieć w domu. Poszłam do naszego parku, usiadłam na ławeczce i zaczęłam analizować swoje życie. Czułam się bardzo samotna. Wtedy podszedł do mnie pan Stach i powiedział, abym się nie martwiła, bo wszystkie smutki, które mnie teraz dopadły, pewnego dnia przeminą, że spotka mnie jeszcze szczęście. Potraktowałam tę uwagę z pobłażaniem, bo nie wierzyłam, że moje życie się odmieni. Ale dzięki temu, od tego dnia częściej rozmawialiśmy. Kiedy opowiedział mi swoje życie, okazało się, że miał większy powód, aby być nieszczęśliwy a niżeli ja. Swego czasu uganiał się za kobietami, bo nie wystarczała mu zahukana, wiecznie zajęta żona, która pracowała zawodowo i zajmowała się domem i czworgiem dzieci. Poznałam jego córki, które mieszkają w Radomiu, nawet syna, który mieszka z rodziną w Kanadzie. Ma wyrzuty sumienia, że zostawił dom, żonę i dzieci. Dzisiaj cieszy się z każdej wizyty córek i syna, który przyjeżdża do kraju co pięć lat. Z dumą opowiada o swoich wnukach, które studiują. Świadczy o tym, że w gruncie rzeczy nie był złym człowiekiem. Tylko nie ułożyło mu się w związku małżeńskim. Byli jak ogień i woda, jak sam powiedział.

— Z pewnością masz rację — przytaknął Władysław i wciąż nie spuszczał z niej zaciekawionego spojrzenia.

Halina widząc to, zapytała:

— Dlaczego mi się tak intensywnie przyglądasz?

Władysław patrząc jej w oczy, powiedział:

— Bo w każdym człowieku widzisz dobro.

— Nikt z nas nie jest do końca zły, w każdym jest ziarenko dobra — odparła.

— Masz rację jak zawsze, droga Halko — dodał rozbawiony.

*

Halina przygotowywała się do spotkania z przyjaciółmi cały tydzień. Wybrała na tę okazję najbardziej elegancką garsonkę, upiekła szarlotkę i ugotowała dwudaniowy obiad, przy którym pomagała jej niezawodna Basia, która przybiegła do niej po godzinach pracy.

— Basieńko, nie chciałabym, aby miała pani przeze mnie kłopoty. Pani koleżanki już na mnie podejrzliwie patrzą, zapewne myślą, że panią przekupuję — próbowała oponować.

— Nie obchodzi mnie, co one o mnie myślą. Z pracy swojej wywiązuję się dobrze, więc nie mają prawa mnie krytykować. Nic na to nie poradzę, że panią lubię, a je toleruję tylko dlatego że ze mną pracują. Są po prostu zazdrosne. Przecież ja też mam oczy nie od parady i widzę, jak je żółć zalewa.

— O, widzę, że jest pani na nie cięta jak ja.

— Bo nie znoszę chamstwa i obłudy. Wszystkim mieszkańcom przyklejają etykietki, jakby same były idealne. Szkaradnice wstrętne. Ledwie to podstawówkę lub liceum skończyło, a obnoszą się ze swoją głupotą, jakby miały Oscara za nią dostać.

— Cieszę się, że mam w tobie sprzymierzeńca, Basieńko. Czyżby to byli nasi goście? — umilkły, nasłuchując, a po chwili usłyszały dzwonek i głos Władka, który czekał na nich przy wejściu do budynku, aby nie zabłądzili.

— To na pewno oni. To ja już sobie pójdę, pani Halinko. Życzę udanej imprezy.

— Dziękuję.

Basia chwilę zatrzymała się w progu, chcąc przyjrzeć się gościom.

— Witam, państwa — przywitała ich z szerokim uśmiechem.

— Dzień dobry. Pani jest pewnie: Basia? — zapytała kobieta, trzymając przed sobą pokaźnych rozmiarów paczkę z etykietą miejscowej cukierni.

— O, widzę, że już nie muszę się przedstawiać?

Halina rozłożyła ręce z uśmiechem.

— Przez telefon ucięłyśmy sobie pogawędkę z koleżanką i wspomniałam i o tobie, Basiu.

— Pochlebia mi pani. Ja tylko wykonuję swoje obowiązki.

Halina tym razem roześmiała się głośno i srebrzyście, kiwając głową.

— Nie słuchajcie jej. To najpoczciwsza kobieta pod słońcem. Oddałaby serce, gdyby zaszła taka potrzeba, ale język ma ostry jak brzytwa. Basiu, to moi znajomi: Danuta i jej mąż, Mietek Czubakowie, a to, Basieńka Nowak.

— Bardzo mi miło państwa poznać. — Kobieta mówiąc to, zaczerwieniła się jak burak, machnęła niedbale ręką i w pośpiechu wyszła z pokoju.

— Nie lubi, kiedy prawi się jej komplementy. Witajcie, moi drodzy. Zapraszam do środka.

— Nic się nie zmieniłaś, Halka. Nadal zachowujesz się jak kwoka wobec swoich przyjaciół — mówiąc to, Danka uścisnęła koleżankę, a po chwili zniknęła w objęciach Władka.

— Pani Basia jest skromną osobą, ale bardzo wrażliwą na punkcie swojego wyglądu — wyjaśniła Halina, poddając się ciepłemu uściskowi Mietka.

— Witaj, opiekunko słabych i uciśnionych — powiedział, kiedy wreszcie chwycił Halinę w objęcia.

— Tylko mnie nie zgnieć, dryblasie — jęknęła Halina, wyswobadzając się z objęć przyjaciela.

— Miło was znowu widzieć! — zaśmiał się Władek i klepnął przyjaciela po plecach.

Mężczyźni roześmiali się z prawdziwie szczerą radością.

— Ile to już lat minęło od naszego spotkania? — zapytał Mietek.

— Ostatnio widzieliśmy się na pogrzebie Antka. Od tego czasu minęło prawie dziesięć lat — odparł Władek bez entuzjazmu.

— Jak miło was wiedzieć po tylu latach — westchnęła Halina z nostalgią w głosie, kiedy na chwilę zapanowała cisza. Przez dłuższą chwilę przyglądała się każdemu z nich z osobna.

— Co, bardzo się postarzałam? — zapytała Danka niepewnym głosem.

— Nadal palisz? — Halina karcącym wzrokiem pogroziła jej palcem.

— Jak smok — ubiegł ją Mietek.

— Zmniejszyłam do dziesięciu dziennie — broniła się Danka.

— Wiesz, że powinnaś rzucić ten nałóg. W tym wieku to niebezpieczne. Zresztą co ja mówię, w każdym wieku palenie jest szkodliwe dla zdrowia.

— Halinko i ty przeciwko mnie? Przestań. Dosyć się nasłucham od niego i to codziennie. Wystarczy na dzisiaj łojenia. Może kiedyś rzucę, ale z pewnością nie teraz — ucięła rozmowę.

— No cóż, twój wybór, twoje zdrowie, Danusiu — westchnęła ostentacyjnie Halina, po czym zaprosiła ich do stołu.

— Jesteście pewnie już głodni. Zaraz podam obiad. — Halina zakręciła się po niewielkiej kuchni, a po chwili na stole stały już zamiast talerzy, niewielkie salaterki z zupę kremową, w której przeważał brokuł.

— Wygląda pięknie, jeśli tak samo smakuje, poproszę o dokładkę — zwrócił się z uśmiechem Mietek.

— Proszę bardzo, wystarczy dla wszystkich — zaśmiała się gospodyni.

Przez chwilę jedli w milczeniu. Halina z przyjemnością patrzyła, jak znikają porcje zupy. Dla lepszego efektu położyła na środek talerza zieloną różyczkę brokułu i plasterek sparzonej marchewki, a wokoło niego złociste, chrupiące grzanki.

— Pyszna. I tak pięknie ją podałaś. Muszę zrobić w domu taką samą.

Mietek cicho westchnął z udawanym żalem.

— Kochanie, nawet gdybyś bardzo się starała, nie wyjdzie ci taka pyszna. Niestety musisz się pogodzić, że twoją domeną nie jest kuchnia, tylko pióro.

— Może jednak powinnam spróbować…

— Kochanie, ty nawet wodę przypalasz…

— Wodę jak wodę, ale czajnik na pewno i to nie jeden, ale kilka, niestety musiałam wyrzucić.

Wszystkich rozbroiła szczerość Danki, która potrafiła śmiać się nawet z samej siebie.

— Masz rację, gotowanie to nie moja działka — przyznała w końcu uczciwie.

— W takim razie, opowiedz o swojej pracy. Władek wspomniał, że wydałaś następną książkę — zaproponowała Halina, chcąc zmienić temat.

— Co ci będę mówić, przeczytaj i sama osądzisz. Przyniosłam ci ją w prezencie.

— To miło z twojej strony. Dziękuję. Zawsze miałaś zacięcie do pisania.

— Dlatego była naczelną redaktorką gazetki w liceum a potem na uczelni — wtrącił Mietek.

— Nie przesadzaj, na uniwerku miałam tylko swój kącik literacki, moje artykuły interesowały głównie panie, bo emancypacja kobiet dziewiętnastego wieku nie interesowała panów.

— Jest zbyt skromna. Gazetka rozchodziła się jak ciepłe bułeczki.

— E, tam, mówisz tak, aby sprawić mi przyjemność. Lepiej powiedźcie nam o sobie. Władku, ty pierwszy, bo przez telefon nie byłeś zbyt rozmowny. Opowiedz nam, jak tu się znalazłeś? — Danka wlepiła w przyjaciela zaciekawione spojrzenie.

Władysław z lekkim ociąganiem zaczął swoją opowieść, którą Halina wcześniej poznała.

— To niedobrze. Mogłeś wysadzić pół bloku… — skwitowała Danka.

Zapanowało kłopotliwe milczenie. Każdy patrzył na Władka z politowaniem.

— Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, dzięki temu wypadkowi odnalazłem moją Halkę — przerwał ciszę i objął Halinę ramieniem.

— Nie wiedziałam, że ci na mnie jeszcze zależy. Gdybyś dał notkę do prasy, może wtedy… — zawiesiła głos, po czym roześmiała się srebrzyście.

Wszyscy spojrzeli na nią z nutką rozbawienia.

— Gdybyś bardziej się postarał w poszukiwaniach, nie musiałbyś ryzykować rozsadzeniem bloku — wtrąciła roześmiana Danka.

Kiedy Halina podała drugie danie i deser, Dance roześmiały się znowu oczy.

— Teraz wiem, dlaczego on się w tobie kochał od lat. Masz rację, że do serca mężczyzny najszybciej trafia się przez żołądek — powiedziała i znaczącym wzrokiem objęła ich dwoje.

Wyszli po kolacji zadowoleni, obiecując, że jeszcze ich odwiedzą przed świętami Bożego Narodzenia.

— Koniecznie. Przy okazji poznacie naszego syna Dawida i jego rodzinę — podkreśliła Halina.

— A ja już was uprzedzam, że będziecie świadkami na naszym ślubie. Chyba nam nie odmówicie? — Władek zmierzył przyjaciela znaczącym spojrzeniem.

— O, to wspaniale! — wykrzyknęło radośnie małżeństwo.

— Najpierw musisz mnie poprosić o rękę, mój drogi — zawtórowała im Halina.

— Z przyjemnością zrobię to jeszcze dzisiaj. — Władek pochylił się nad Haliną i wycisnął na jej policzku głośnego całusa, od którego kobieta pokraśniała od niego niczym młoda dziewczyna.

5. Piotr

Piotr Łomiński budził się zawsze o świcie, a to dlatego że szedł spać z kurami jak każdy chłop na wsi. Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje — mawiała jego matka. Był rolnikiem, dlatego oprócz pola na którym uprawiał różnego rodzaju zboża, w zagrodzie miał dla własnego użytku trochę zwierząt: dwie krowy, kilka świnek, małe stadko owiec oraz wszelkiego rodzaju ptactwa domowego: gęsi, kaczki, kury i koguta, który nie tylko miał pieczę nad kurami, ale nad całym podwórkiem. I to on pierwszy swoim pianiem budził gospodarza i pozostałe stworzenie. Nie był ani biedny, ani bogaty, ale zawsze starał się mieć więcej, niż potrzebował. Ojciec swoim zrzędzeniem zmusił go do ożenku, aby kontynuował ród, choć wcale nie było mu spieszno do ożenku. Wygodniej żyło mu się samemu. Nikt nie popędzał go do pracy, mógł się myć raz w tygodniu i przez kilka dni chodził w tej samej koszuli. Jemu to nie przeszkadzało. Teraz wadziło to nie tylko jego żonie, ale i dwóm córkom, które głośno utyskiwały, że śmierdzi. I zanim wykonał wszystkie prace przy inwentarzu, one nastawiały wielki gar z wodą na kuchni węglowej, a po środku kuchni stawiały wielką, blaszaną balię. Do ciepłej wody dolewały odrobinę płynu do kąpieli. Kuchnia wypełniona była zapachem bzu albo zielonym świerkiem. Gdy tylko przekroczył próg domu, kąpiel już na niego czekała. Z biegiem czasu przyzwyczaił się do tego rytuału i nawet go polubił. Potem córki namówiły go do zrobienia łazienki z wanną i prysznicem, choć wiele zdrowia ich to kosztowało, bo on był temu przeciwny, jak każdej innowacji, która pojawiała się w ich domu, choćby plazmowy telewizor czy komputer. Przekonały go i tym razem, mówiąc, że tylko oni we wsi nie mają, i wszyscy uważają ich za biedaków. Na to jego ambicja nie mogła pozwolić, bo minęłoby się to z prawdą. Nie byli przecież biedakami. Ciułanie pieniędzy weszło mu w nawyk i za każdym razem coraz trudniej było się z nimi rozstawać. Doszło do tego, że za każdym razem, kiedy córki lub żona zwracały się o pieniądze na konkretny cel, kategorycznie odmawiał. Córki skończyły szkołę średnią, wkrótce wyszły za mąż i wyprowadziły się do mężów, do miasta. Zostali z żoną na gospodarstwie sami. Było ciężko, bo mimo podeszłego wieku, nadal zajmowali się nie tylko uprawą pól, ale i hodowlą zwierząt, które kochali nad życie, szczególnie Piotr. Był bardziej przywiązany do nich, niż do ludzi. Żona przytłoczona nadmiarem obowiązków wkrótce zmarła. Nigdy nie dbała o swoje zdrowie, a każde przeziębienie traktowała jak chwilowe niedomaganie. Został na gospodarstwie sam. Zaniedbał dom i siebie, aż w końcu zapadł na zdrowiu i on sam. Córki rzadko odwiedzały ojca, bo pracowały zawodowo, chcąc wspomóc mężów i zapracować na godną emeryturę. Jedna zrobiła dodatkowo kurs spawacza, druga pracowała w mięsnym sklepie. Miały niezłe pensje. Aż któregoś dnia postanowiły odwiedzić ojca. Zamiast przy obrządku, zastały ojca w łóżku — sparaliżowanego. Wezwały pogotowie, ale wylew zrobił już swoje, spustoszył nie tylko jego organizm, ale skrzywił jego psychikę. Niewiele kontaktował, przeważnie leżał z oczami wbitymi w biały sufit i rozmyślał nad swym życiem. Dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo źle postępował, że tak naprawdę nie żył, tylko wegetował. Musiał przeżyć siedemdziesiąt siedem lat, aby dojść do takiej konkluzji.

— Tato, dawno temu mówiłyśmy ci, abyś sprzedał ziemię. Niech młodsi na niej pracują, ty już nie nadajesz się do pracy na roli. Teraz sam widzisz, że to gonienie za pieniędzmi i twoja zachłanność o mało cię nie zabiły — powiedziała Zosia, najstarsza z córek, nie zważając na krzywe spojrzenie ojca.

— Miałbyś niezłą emeryturę i żyłbyś jak hrabia — dodała z uśmiechem Kasia, młodsza z kobiet, chcąc poprawić ponury nastrój.

— Teraz i ja to wiem… — wybełkotał.

— I co my teraz zrobimy? — zapytała Zosia mocno zaniepokojona.

— Wzięliśmy kredyt na zakup mieszkania, musimy obydwoje z mężem pracować i go spłacić. Zostało nam jeszcze dziesięć lat — wyznała z żalem Kasia.

— Ja dodatkowo opiekuję się wnukami, podczas, kiedy mój syn z synową są w pracy.

Ojciec spojrzał na ich zbolałe twarze pełne troski i zwątpienia. Kiedy tak leżał, miał dużo czasu na przemyślenia. Pomógł im w podjęciu decyzji.

— Opiekowałyście się mną, kiedy nawet tego nie chciałem. Po śmierci mamy, doglądałyście mnie, jak mogłyście. Teraz zdecydowałem się na sprzedaż ziemi i domu. Już czas, aby przejść na emeryturę. Zamieszkam w Domu Spokojnej Starości — wymawiał każde słowo wolno, aby mogły go zrozumieć.

— Ależ tato, nie wytrzymasz tam długo. Całe życie mieszkałeś na wsi, nawet, gdy do nas przyjeżdżałeś na kilka dni, dusiłeś się tym wielkomiejskim powietrzem — zaprotestowała najstarsza.

— Jest czas siewu i czas żniw, co miałem zebrać, zebrałem. Zapomniałem tylko, że mam rodzinę, która mnie zawsze kochała. Dotąd myślałem, że ziemia jest moim największym skarbem, ale się myliłem. Teraz muszę ją zostawić. Niech inni się nią zajmą, bo nie może leżeć odłogiem. Ziemia potrzebuje dobrego gospodarza, aby rodziła i dawała dobre owoce.

Córki stały przy jego łóżku i słuchały, co ojciec ma im do powiedzenia. Bardzo ich zaskoczył swoją postanowieniem. Były pewne, że będzie się upierał i obstawał przy swojej decyzji, póki śmierć nie zmogłaby go najpierw. Choroba tylko częściowo spustoszyła jego umysł, bo jego myśli były jasne i przemyślane, a spojrzenie bystre jak dawniej, tylko mowa mu trochę szwankowała.

— Wezwijcie notariusza, spiszemy to wszystko, o czym przed chwilą powiedziałem — zadecydował, uśmiechając się przy tym krzywo, bo prawy kącik ust zwisał mu ku brodzie.

— Skoro tego chcesz, tak zrobimy, tato — przytaknęła najstarsza córka z entuzjazmem w głosie.

Notariusz zjawił się następnego dnia i sporządził testament. Tego samego miesiąca, sprzedali ziemię wraz z rodzinnym domem. Z otrzymanych pieniędzy, najstarsza córka kupiła dla siebie kawalerkę niedaleko domu syna, druga córka wpłaciła należną sumę do banku na całkowity wykup mieszkania. Ojca umieścili w Domu Spokojnej Starości, zgodnie z jego ostatnią wolą. Były nawet zdziwione, że tak szybko otrzymał swoje małe mieszkanko, w którym szybko się zaaklimatyzował. Potem wyznał im w sekrecie, że przekupił panią dyrektor, która nie potrafiła się oprzeć kilku tysiącom złotych. Dzięki rehabilitacji szybko do siebie przyszedł. Córki odwiedzały go regularnie w każdą niedzielę.

— Tato, świetnie wyglądasz! — przywitała go w drzwiach Zosia.

— Wprost cały promieniejesz! — przytaknęła Kasia.

— Dopiero, kiedy trafiłem do tego domu, uświadomiłem sobie, jakim szczęśliwym człowiekiem jestem. Są tu ludzie, którzy naprawdę bardzo cierpią, nie tyle z choroby, ile z samotności. Przeżyłem więcej niż połowę swego życia i teraz to zrozumiałem. Cieszę się, że was mam, dziewczyny — wyznał, a w jego oczach ukazały się łzy wzruszenia.

— To miłe, co powiedziałeś, tato — odezwała się Zosia szeptem, bo głos uwiązł jej w krtani.

— Zosia ma rację, tato. Nigdy nie mówiłeś, że nas kochasz… — głos Kasi załamał się jak siostrze i już nie mogła wydobyć z siebie słowa.

— Byłem bardzo ślepy, zależało mi tylko na pracy w polu i na ilości inwentarza. Nie miałem dobrego słowa dla mojej rodziny, a przede wszystkim dla mojej żony, której nigdy nie powiedziałem, jak bardzo ją kocham — wyznał ze szczerą skruchą.

— Popatrz Zosiu, ojciec musiał najpierw zachorować i trafić do tego domu, aby mógł zrozumieć, że nie samym chlebem człowiek żyje — wyznała Kasia w drodze do domu.

— Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — przyznała Zosia z uśmiechem.

— Cieszę się, że ojciec dzięki swojej chorobie się zmienił. Zmienił nie tylko swój wygląd, ale i fryzurę. Zauważyłaś?

— Owszem, zauważyłam. Nawet mu do twarzy w niej, zdecydowanie go odmłodziła. Pewnie tutejszy fryzjer jest młodym człowiekiem albo kobietą.

— Nie ważne czy to mężczyzna, czy kobieta. Wszystko skończyło się happy endem, zgodnie z przysłowiem: wilk syty i owca cała — zażartowała Zosia.

Kobiety roześmiały się radośnie, były zadowolone, że sprawy rodzinne zakończyły się pomyślnie dla ich ojca i dla nich samych.

6. Lidka

Leokadia Lisicka zwana przez koleżanki po prostu Lidką, była pełną werwy czterdziestolatką. Ukończyła szkołę pielęgniarską w Lublinie i otrzymała dyplom pielęgniarki, którą chciała zostać od dziecka. Po przepracowaniu pierwszych pięciu lat w publicznej placówce opieki społecznej, szybko zorientowała się, że teoria i praktyka, to dwie odrębne sprawy. Fascynacja tym zawodem minęła po pierwszym incydencie z tutejszym mieszkańcem, nałogowym alkoholikiem, którego musiała tolerować do tej pory. Potem była już tylko rutyna, którą nabrała przez te lata i miała ją już we krwi. Pracowała ponad piętnaście lat. Czasem miała dosyć tej pracy, ale powstrzymywały ją problemy na rynku pracy i niektórzy mieszkańcy zakładu, do których przywiązała się ogromnie. Trudno było znaleźć pracę w swoim zawodzie, chyba że za granicą, szczególnie we Włoszech i Niemczech było duże zapotrzebowanie na wykwalifikowane pielęgniarki, które były nawet tam dobrze opłacane. Z biegiem czasu nauczyła się brać życie takim, jakie było. Gdy kończyła pracę i przekraczała próg swego domu, przechodziła metamorfozę, stawała się inną osobą, jakby zakładała na siebie ochronny pancerz, którego nic się nie imało. Nawet złośliwe uszczypliwości męża, który ostatnio nadużywał alkoholu, nie bolały ją jak dawniej. Tego dnia miała drugą zmianę. Na ogół było spokojnie. Uzupełniała karty zleceń kilku mieszkańców, którzy zapisali się na wizytę lekarską, kiedy za jej plecami rozległ się natarczywy, przeciągły dzwonek. Odwróciła się i zobaczyła ten sam numer, co wyświetlił się tego wieczoru już trzeci raz z rzędu.

— Boże, co ta kobieta znowu chce… — westchnęła i zamknęła teczkę z dokumentacją. Nie miała innego wyjścia. Musiała do niej pójść, choć wiedziała, że nie skończy się jedynie na rozmowie. Przekręciła klucz i skierowała się do windy, choć było to tylko pierwsze piętro. Zanim otworzyła drzwi, usłyszała włączony telewizor.

— Co się dzieje pani, Zuzanno? — Starała się przybrać normalny ton głosu, choć kobieta za każdym razem przyprawiała ją o ból głowy swoim krzykiem.

Staruszka miała dziewięćdziesiąt lat i była już osobą leżącą. Dwa lata temu upadła na beton przy furtce ogrodzenia, choć personel wezwał pogotowie, kobieta nie wyraziła zgody na leczenie szpitalne. Dzisiaj pokutowała za swoje nieodpowiedzialne zachowanie, a oni wraz z nią. Miała uszkodzony kręgosłup i częściowy niedowład nóg. Na domiar złego, nieleczona tarczyca sprawiła głuchotę obu uszu. Nie mówiła głośno, ona po prostu krzyczała. Bratanice jej męża, które ją odwiedzały, przynosiły ze sobą plik kartek i czarny mazak, i w ten sposób prowadziły ze sobą rozmowę. Przynajmniej nie wychodziły od niej z bólem głowy.

— Bardzo boli mnie krzyż. Siostro, proszę dać mi coś przeciwbólowego — poskarżyła się głośno po raz kolejny tego dnia kobieta. Cierpienie wyżłobiło na jej twarzy głębokie bruzdy, ciągnące się od nozdrzy do podbródka.

— Dałam już pani jeden proszek przeciwbólowy, nie mogę dać więcej — zaprotestowała, choć żal było jej kobiety.

— Siostro, w takim razie proszę dać mi coś na sen. Błagam panią, ten ból jest nie do wytrzymania — żaliła się kobieta, zaciskając kurczowo ręce na kołdrze.

Lidia zeszła do gabinetu i z apteczki wyjęła Positivum, tabletki uspokajające i na spokojny sen. Kiedy wróciła, kobieta jęczała z bólu. Położyła na jej dłoni jedną tabletkę i dała do popicia szklankę z wodą. Kobieta szybko się uspokoiła, a po chwili zasnęła, dopiero wtedy wróciła do swoich obowiązków. Po godzinie zrobiła obchód. Wszyscy mieszkańcy spokojnie spali aż do rana. Na szczęście obyło się bez incydentów.

— Jak dzisiaj spała pani Zuza? — zapytała Edyta, świeżo upieczona pielęgniarka, która przyszła objąć pierwszą zmianę.

— Musiałam jej dać proszek na sen. Przed wyjściem zajrzę do niej.

— Codziennie to samo. Szkoda mi tej kobiety. Ma tak strasznie zdeformowany kręgosłup, że leżenie na wznak sprawia jej trudność. Musi spać z podkurczonymi nogami, ale, ile można spać w tej samej pozycji? — westchnęła cicho.

— No cóż, na sędziwą i dobrą starość pracuje się od dzieciństwa, moja droga. Pani Zuzanna nigdy nie dbała o dietę, tylko faszerowała się prochami w postaci suplementów, jakby miało jej to pomóc. Jak widzisz, nic jej to nie dało. A poza tym, ten nieszczęsny upadek kilka lat temu zrobił swoje.

— Szkoda mi jej. Nie miała łatwego życia. Mąż umarł kilkanaście lat temu. Nie mieli dzieci. Dobrze, że bratanice zmarłego męża ją odwiedzają i jej siostrzenica, mieszkająca za Chmielnikiem, ale ona ma chorego męża i dlatego przyjeżdża raz w miesiącu, zgodnie z postanowieniem sądu, bo jest jej kuratorką.

— Najczęściej tak bywa — przyznała Lidia. — To ja lecę. Dyżur mam dopiero pojutrze. I nie rozczulaj się zbytnio nad nimi, bo siądą ci na głowie. Dasz im palca, a wezmą całą rękę — ostrzegła.

— Nie martw się. Dam sobie radę — przytaknęła Edyta i skupiła się nad dawkowaniem leków dla chorych, które miała wydać po obiedzie.

*

Wieczór zanosił się bezproblemowo. Chorzy otrzymali swoje lekarstwa, zjedli kolację, niektórym musiała osobiście pomóc, a ci najstarsi smacznie już spali. Z pokoi nocnych marków, jak ich nazywała Edyta, sączyła się z radia cicha muzyka albo odgłosy z telewizji. Do gabinetu weszła Tereska. Musiała przyznać, że dziewczyna znała się na pielęgniarstwie i robiła wszystko, aby ulżyć w cierpieniu tym najbardziej cierpiącym. Każdego traktowała z wyrozumiałością. Była z natury dobrym człowiekiem. Kto tylko zgłosił się do niej z jakimkolwiek problemem, natychmiast został wysłuchany, a w niedługim czasie dylemat był zażegnany.

— Muszę napić się herbaty, bo od tego gadania zaschło mi w gardle — rzuciła od drzwi i klapnęła na najbliżej stojącym krześle, głośno wzdychając.

— Pewnie znowu komuś czytałaś? — zapytała Edyta, kątem oka obserwując twarz koleżanki. Włączyła czajnik elektryczny i nasypała sypkiej herbaty do kubków, kiedy ciszę przerwał przejmujący krzyk pełen bólu.

Teresa wyskoczyła z gabinetu pierwsza, za nią w popłochu Edyta.

— Z którego pokoju dochodzą te krzyki? — zapytała, biegnąc za nią.

— Zaczekaj, może znowu się odezwie — powiedziała cicho Teresa.

Z pobliskich mieszkań wychyliło się kilka zaciekawionych głów.

— Co się dzieje? — zapytała jedna z kobiet przestraszonym głosem.

— Same się zastanawiamy skąd te krzyki — odparła Teresa spokojnie.

— To pewnie ta kobieta spod dziesiątki. Ona tak często krzyczy — powiedziała druga kobieta, pokazując palcem koniec korytarza.

— Wracajcie do pokojów. Za chwilę pójdziemy zobaczyć, co się dzieje. Zaczekaj Edytko, zanim pójdziemy do niej, muszę zamknąć gabinet — zaproponowała Teresa zdecydowanym głosem.

Wszystkie drzwi się zamknęły, a one podążyły w głąb korytarza. Po chwili zatrzymały się przed drzwiami z numerem „10”, za którymi panowała teraz cisza. Obie kobiety czuły, że to tylko pozorny spokój.

— No, na co czekasz, wchodź… — ponagliła Edyta.

— Cokolwiek tu zobaczysz i usłyszysz, zatrzymasz dla siebie — szepnęła jej na ucho Teresa.

— Niby, co?

— Sama zobaczysz. Kobieta jest po chorobie Heinego-Medina. Trochę dziwnie wygląda, ale jest człowiekiem a do tego kobietą. I należy to uszanować — ostrzegła dziewczynę.

Weszły. Na łóżku z podwyższonym podgłówkiem siedziała kobieta. Była maleńka. Głowę miała dorosłej osoby, ale ramiona i kończyny miała niewykształcone jak u kilkuletniego dziecka. Twarz miała o regularnych rysach, wyrazistą o wielkich i przejmujących oczach w kolorze szarości, ciemne łuki brwi, nieco krzaczaste, nadawały jej zwyczajną, pospolitą urodę. Usta miała zaciśnięte, jakby bolały ją zęby.

— Co się dzieje pani Asiu? — zapytała Teresa łagodnym głosem, przysuwając sobie krzesło do jej łóżka jak mogła najbliżej. Ujęła jej dłoń.

Kobieta spojrzała na nie udręczonym spojrzeniem, w których był ból, pretensja do całego świata i ogromna żałość.

— Jestem głodna. Nie jadłam od dwóch dni normalnego śniadania. Proszę spojrzeć, co mi dzisiaj przynieśli, to samo było wczoraj i przedwczoraj… — wyszeptała żałosnym głosem.

Kobiety równocześnie spojrzały na stół, na którym leżał pasztecik w plastikowym opakowaniu i topiony serek. Na talerzyku leżało kilka kromek chleba. Teresa nie namyślając się, otworzyła pasztecik i rozsmarowała go na kromkach chleba.

— Wstaw wodę na herbatę — poleciła Edycie.

— Już się robi. Pani Asiu, dlaczego dopiero teraz… — zaczęła Teresa.

— Nie miałam apetytu, ogarnęła mnie taka niemoc, że nie chciało mi się nawet jeść — stęknęła żałośnie kobieta.

Wyszły, kiedy nakarmiły panią Asię i pomogły jej przy wieczornej toalecie.

— Musimy to zmienić i to czym prędzej — zadecydowała Teresa.

W jej głosie Edyta usłyszała złość, a w oczach zauważyła hardość, ale i stanowczość.

— Muszę porozmawiać z dziewczynami. Tak nie można postępować.

— Jak zwykle zrzucą winę na zbyt dużą ilość pracy i małą ilość obsługi. Nic im nie zrobisz. Wymigają się jak zawsze.

— Nie popuszczę im tego zachowania. To takie bezduszne…

— Co im zrobisz? Zbijesz ich? Zgłosisz przełożonej? Odpowie ci to samo, co przed chwilą powiedziałam.

— Zgłoszę to Lidce, już ona porozmawia z nimi.

— Tak uważasz?

— Po jej reprymendzie będą chodzić jak w zegarku.

— Taka z niej zołza?

— Ależ nie, ale ma olbrzymią siłę perswazji, a poza tym cieszy się autorytetem wśród współpracowników i mieszkańców naszego domu. A jak i to nie pomoże, przegoni je na cztery wiatry.

— Nigdy nie spodziewałabym się tego po niej. Zawsze jest taka małomówna. Nigdy nie słyszałam, aby kogoś beształa.

— To prawda, nie mieli ozorem jak inne, ale potrafi zmiękczyć czyjeś zimne serce. Będą ryczały jak głodne woły w oborze.

— Naprawdę?

— Wzbudzi w nich żal i poruszy ich sumienie. Już ona to potrafi.

— No i dobrze. Niech wzbudzi. Może czegoś wreszcie się nauczą i pojmą, jak ciężko żyć tu chorym, którzy nie radzą sobie sami.

— Lidka nie jedną pielęgniarkę nauczyła, że tu jest miejsce nie tylko do wykazania się wyuczonymi umiejętnościami zawodowymi, ale codziennie zdaje się egzamin z człowieczeństwa.

Edyta długo patrzyła na starszą koleżankę ze zrozumieniem i szacunkiem.

— Ładnie to pani powiedziała.

— Pamiętaj, że nie ma nic większego nad dobro drugiego człowieka, tym bardziej że to nic nas nie kosztuje, a nawet nam za to płacą — powiedziała Teresa poważnym głosem.

*

Następnego dnia Teresa celowo przyszła do pracy, mimo że nie miała dyżuru, chciała porozmawiać z Lidką na temat pani Asi. Ta wezwała salowe na dywanik i kazała im powtórzyć zakres ich obowiązków. Dwie dziewczyny, pracujące od dwóch lat, milczały jak zaklęte, więc Lidka kazała przynieść oddziałowej teczki ich akt osobowych i przypomniała im o obowiązkach. Dziewczyny w milczeniu wysłuchały reprymendy, ale nawet nie okazały skruchy z powodu swoich haniebnych zaniedbań, tym bardziej że to nie było ich pierwsze wykroczenie. Złożyła więc wniosek do kadr o ich natychmiastowe zwolnienie.

— Nie zatrudniłyśmy się tutaj jako siostry miłosierdzia — zaoponowała jedna z nich, wychodząc z gabinetu przełożonej.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 48.62