E-book
23.63
drukowana A5
40.7
drukowana A5
Kolorowa
63.77
Dolina Mgieł

Bezpłatny fragment - Dolina Mgieł

Zbiór opowiadań


Objętość:
135 str.
ISBN:
978-83-8414-387-2
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 40.7
drukowana A5
Kolorowa
za 63.77

Dolina mgieł

Zbiór opowiadań by Alex Queen

Prolog

W przepiękny pierwszy dzień lata w Dolinie Mgieł rozegrała się ostateczna bitwa trwającego od kilku lat konfliktu. Zwycięskie wojska głównych plemion pod wodzą Duncana powoli szykowały się do opuszczania pola walki. Wojownicy w końcu swobodnie zaczynali chłonąć piękno pierwszego ciepłego dnia tego roku tak, jakby pogoda podkreślała ich zwycięstwo. Pan z Twierdzy, główny wróg, został w końcu pokonany, a wypracowywany właśnie układ miał zagwarantować bezpieczeństwo przynajmniej na jakiś czas. Po tylu latach walki wodzowie plemion uznali, że kruchy sojusz lepszy niż żaden, aczkolwiek — pomni doświadczenia — obiecali uczynić wszystko, co w ich mocy, aby podtrzymać ciężko wywalczone zawieszenie broni. Dlatego też wodzowie poszczególnych plemion wybrali Duncana na króla, a on każdego z wodzów mianował swoim tanem. Miało to zapewnić pokój i połączyć odizolowane do tej pory ludy. Każdy tan złożył nowemu królowi przysięgę wierności i lojalności. Jednak los bywa przewrotny i zanim władca zdążył wdrożyć jakiekolwiek działania niezbędne do ugruntowania nowej rzeczywistości, opuścił ten świat z powodu powikłań po odniesionych w ostatniej bitwie ranach. Aby szybko zażegnać niebezpieczeństwo ponownego podziału, a tym samym oddalić widmo kolejnej wojny, tanowie wybrali kolejnego króla, syna Duncana — Vortigerna. Był on bardzo młody, skończył ledwie dwadzieścia lat, jednak już pokładano w nim wielkie nadzieje. Swoje panowanie zaczął od odwiedzania tanów.

Zielona wyspa Rozdział 1

W ostatni dzień lata król Vortigern Vortigern zatrzymał konia tuż przed tratwami prowadzącymi na Zieloną Wyspę. Wioślarze już czekali, ale on nie spieszył się. Chciał jeszcze przez chwilę poczuć wiatr na twarzy i zapach końca lata. Ostatnie miesiące spędził w drodze i był zmęczony — nie fizycznie, lecz wewnętrznie. Wiedział, że za chwilę znów usłyszy uprzejme, nieszczere słowa i zobaczy uśmiechy, które nic nie znaczą. Od kiedy został królem, jego kontakty z ludźmi zmieniły się diametralnie. Wszyscy, bez wyjątku, byli dla niego mili. Prawili mu komplementy, a najgorsze, że w kółko przytakiwali, nawet jak nie miał racji. Bethoc przynajmniej był na tyle odważny, by wyrazić swoje zdanie. Pozostali szeptali za plecami króla, bali się podzielić się opinią prosto w oczy. Bywały momenty, że ich potulność go przytłaczała. Pragnął być przede wszystkim sobą, a potem królem, ale było to tylko jedno z marzeń, które nie miało szansy się zrealizować. Rozmyślania Vortigerna przerwało przybicie do brzegu. Tan Bethoc wyszedł mu na spotkanie, uścisnął dłoń i zaprosił do domu — największego w całej osadzie, choć nadal prostego, drewnianego gospodarstwa. Zasiedli w obszernej sali z paleniskiem pośrodku. Vortigern odetchnął — dach znajdował się wysoko, a dym uchodził przez otwór nad ogniem, co pozwalało swobodnie oddychać. Kolejne potrawy pojawiały się na stole. Rozmowy wokół króla toczyły się wartko, ale on nie potrafił się skupić. Jego myśli wracały na brzeg jeziora i do cichego zachodu słońca, który dziś miał przegapić. Po kolejnym obfitym daniu i ponownej odmowie alkoholu zdecydował się jednak wyjść na chwilę, zatrzymując chcących mu towarzyszyć dworzan kiwnięciem głowy. Bycie królem miało swoje zalety, lubił, kiedy nie dyskutowali z niektórymi jego decyzjami, ale jak wiadomo, każdy kij ma dwa końce. Z ulgą opuścił salę wypełnioną wojownikami i ich pięknymi towarzyszkami. Poszedł na brzeg, gdzie wcześniej wypatrzył ciekawą skałę, doskonałą do obserwacji zarówno nieba, jak i jeziora. Usiadł na jej skraju, spuszczając nogi. Wpatrywał się w wodę odbijającą w niezmąconej tafli gwiaździste niebo. Położył się i oddychał spokojnie, ciesząc się z tych krótkich chwil upragnionego relaksu. Nagle niedaleko trzasnęła gałązka, a potem usłyszał wyraźne kroki w trawie. Poderwał się i uważnie patrzył w noc. Zza drzewa wyszła mała dziewczynka. Miała może siedem lat. Zaskoczona wpatrywała się w mężczyznę.

— Dlaczego zająłeś moje miejsce? — spytała zdziwiona. Vortigern uśmiechnął się delikatnie i rozluźnił — to tylko dziecko.

— Przepraszam, nie wiedziałem, że to twoje miejsce — uśmiechnął się do niej. — Było tak kusząco piękne, że nie mogłem się oprzeć. Gwiazdy dziś są bardzo niezwykłe, prawda? — spytał miękkim głosem. Nie chciał wystraszyć dziewczynki, ale dziwiło go, że tak późną nocą chodzi sama po obejściu.

— No — odparła wesoło. — Jak moja piastunka zaśnie, często się wymykam je oglądać — uśmiechnęła się i podeszła bliżej. W jej jasnych zielonych oczach dostrzegł beztroskę, którą sam dawno utracił. Zazdrościł jej tego. — A ty kim jesteś? — spytała. — Nie widziałam cię tu wcześniej — oparła ręce na biodrach, jakby to miało dodać jej powagi. Bardzo nie chciał się śmiać z jej wojowniczych zapędów.

— Jestem gościem tana. Ale nie mogłem nie skorzystać z możliwości podziwiania tak pięknego nieba — wytłumaczył.

— No — dziewczynka rozluźniła się, podeszła do skały i usiadła tam, gdzie on wcześniej. Zastanowił się chwilę i przysiadł obok niej. Popatrzą chwilę, a potem odprowadzi ją do domu, zanim piastunka zaangażuje pół gospodarstwa do poszukiwań. Obydwoje chłonęli piękno tej chwili. Vortigern przypominał sobie te beztroskie lata, kiedy z ojcem łowili ryby albo gdy Duncan uczył go nazw gwiazdozbiorów. Zagadnął dziewczynkę o nie i zdziwił się, że tak dużo o nich wie, jednocześnie zaciekawił ją opowieściami o gwiazdach, których nie znała.

Słuchała z zaciekawieniem, od czasu do czasu świdrując go zielonymi oczami lub badawczo przyglądając się jego niebieskim tęczówkom.

— Czemu mi się tak przyglądasz? — spytał w końcu. Ciekawiło go, jaka myśl pojawiła się w tej rudej główce.

— Bo tak myślę, że twoje oczy mają kolor nieba w dzień, a włosy masz koloru słońca. Na pewno nie jesteś jakiś magiczny?

— Nie — zaśmiał się szczerze. Ruda naburmuszyła się trochę. Nie miał zbyt dobrego podejścia do dzieci, ale rozmowa z siedmiolatką była ciekawą odskocznią od codzienności. — O to samo mógłbym spytać ciebie. Takie figlarne zielone oczy i kręcone rude włosy. Jak nic, jesteś małym chochlikiem, który nocą robi ludziom kawały, prawda? — uśmiechnął się. Dziewczynka wahała się, ale tylko chwilę, i za moment śmiała się razem z nim.

— Głupiś — podsumowała. — Chochliki są mniejsze i nie wyglądają jak dziewczynki, tylko są całe w futerku — tłumaczyła z przejęciem.

Nie sądził, że usłyszenie od kogoś, że jest głupi, może mu sprawić taką frajdę. Ta mała nie miała zielonego pojęcia, kim on jest, i bardzo chciał, żeby tak zostało. Po krótkim wykładzie na temat chochlików i innych magicznych stworów dziewczynka ziewnęła i oznajmiła, że wraca do domu. Odprowadził ją do dworu i wślizgnął się z powrotem do sali. Kolejne dania pojawiły się na stole. Westchnął głęboko i usiadł koło Bethoca. Ciekawe na kogo ta mała wyrośnie? Uśmiechnął się pod nosem.

Rozdział 2

10 lat później

Na wyspie w niezamieszkanej chatce piastunki córki Bethoca,, ogień wesoło podskakiwał w piecu. Tamara wciąż czuła ciepło jego dłoni na skórze, kiedy podeszła do pieca i dorzuciła drewna. Zimno ranka nie miało znaczenia — nie, gdy leżał tuż obok. Wróciła do łóżka i przytuliła się do przystojnego młodego mężczyzny. Zamknęła oczy, rozkoszując się jego bliskością.

— Całe szczęście, że moja piastunka zamieszkała w gospodarstwie. Pomyśl, gdyby nie ten pusty dom, to gdzie byśmy się spotykali? W stajni, w której doglądasz koni mojego ojca? Czy w lesie, gdzie ciągle natykam się na ludzi zbierających dary przyrody… — spojrzała na niego. Uśmiechnął się i pocałował ją w czoło.

— Wiesz, na temat spotykania się… Chyba powinniśmy coś omówić — zaczął nieco zmieszany. Odsunął się trochę od niej i wsparł na łokciu. Kołdra zsunęła się z jego ramienia i ukazała muskularny tors. Dziewczyna uśmiechnęła się i pogładziła go dłonią. Mężczyzna wziął ja za rękę.

— Tamaro — zaczął. — Jestem w takim wieku, że przyszedł czas, abym pomyślał o ślubie. Nie mogę być wiecznie stajennym u twojego ojca — mówił, ostrożnie dobierając słowa. Dziewczyna wpatrywała się w niego z zainteresowaniem. Serce coraz bardziej łomotało jej z podniecenia. — W związku z tym nie możemy się dalej spotykać — wyksztusił w końcu z siebie. Dziewczyna zastygła. W sekundę zamarzła. Nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Serce przestało bić — a przynajmniej tak to czuła. Poczuła ogromną potrzebę zasłonięcia się kołdrą przed oczami kochanka. Mężczyzna patrzył na nią chwilę i chyba zadowolony z takiej spokojnej reakcji poczuł się zachęcony do kontynuowania. — Bo widzisz, w następną sobotę jest mój ślub z córką młynarza, Hermenegildą. Pamiętasz ją, często przynosi mąkę do waszego gospodarstwa. No i po prostu byłoby nie w porządku, gdybym się dalej z tobą spotykał — zmusił się do uśmiechu. Tamara powoli odzyskiwała jasność myśli. Nie jest w porządku to, żeby się z nią spotykał po ślubie, ale w porządku jest, że sypia z nią teraz? Co za naiwność! Ona myślała, że to z nią chce się ożenić, że jest z nią, bo coś do niej czuje! Idiotka! Powoli krew zaczęła się w niej burzyć. Jej blada twarz stała się niemal czerwona. Wyskoczyła z łóżka, okrywając się szczelnie kołdrą.

— Wynoś się ty kłamco! Ty szumowino, ty męska świnio! — krzyczała. — Nie chcę cię więcej widzieć! Jeśli zobaczę cię choćby raz w mojej stajni, to utnę ci łeb! — złapała nóż, który zawsze trzymała przy sobie, a który spoczywał teraz na jej rzeczach. Ściskała go tak mocno, że zbielały jej kostki. Mężczyzna był wyraźnie niezadowolony z wybuchu gniewu Tamary. Wygramolił się z łóżka i zaczął się w pośpiechu ubierać. Ruda podeszła do drzwi i otworzyła je szeroko, ze zniecierpliwieniem czekając, aż wiarołomny kochanek opuści izbę. Mężczyzna zapiął spodnie i zaczął zakładać koszulę.

— I po co te sceny? — mruczał pod nosem. — Nic ci nie obiecywałem — dodał. — A ostrzegali, uważaj na rude, są nieobliczalne — warknął. Tamarę zalała fala wściekłości.

— Wynocha, już! — krzyknęła i zamachnęła się na niego jego butem. Mężczyzna osłonił głowę rękoma i uchylił się przed ciosem. Wybiegł jednak z chatki na wszelki wypadek, przeklinając pod nosem nieracjonalną niewieścią wściekłość. Zaraz za nim z chaty wyleciały oba buty. Zebrał je szybko i ruszył w stronę pobliskiej wsi.

Dziewczyna z hukiem zamknęła drzwi, oparła się o ścianę koło pieca i rozpłakała. Była wściekła, ale nie wiedziała, czy bardziej na niego czy na siebie i swoją naiwność. Kiedy wściekłość w niej rosła, zmieniając odcienie, Tamara postanowiła dać jej ujście, zanim zwariuje. Ubrała się szybko, wygasiła piec i pobiegła do domu. Minęła starą piastunkę, której nie odpowiedziała na pytanie, dokąd się tak spieszy, i pobiegła do stajni. Osiodłała swojego konia i pognała na nim galopem do bramy. Po drodze potrąciła niechcący Hermenegildę, która właśnie przywiozła mąkę, ale nie zważała na to, że zostawia dziewczynę całą białą, umorusaną mąką z rozerwanego worka. I dobrze jej tak — przemknęło Tamarze przez myśl. Minęła przeprawę na jeziorze i pognała dalej. Jechała już bardzo długo, zanim uspokoiła myśli i z opanowaniem odetchnęła. Jego strata, pomyślała o byłym kochanku. Ale zdecydowanie musi odpocząć od mężczyzn. Zorientowała się, że zajechała stanowczo za daleko, nie wiedziała, gdzie się znajduje. Z domu wyjechała o wschodzie słońca, a teraz już się powoli zmierzchało. Tylko że jechała zdecydowanie szybciej niż zazwyczaj. No i zwykle nie zapuszczała się aż tak daleko. W zasadzie nigdy się nie oddalała, nie licząc corocznych zabaw młodzieży na stałym lądzie. Ale to też było po sąsiedzku. Dlaczego za każdym razem, kiedy ojciec chciał ją zabrać na naradę do zamku króla, odmawiała? Przynajmniej poznałaby trochę świata i nie zgubiłaby się teraz. Mimo rozejmu i sojuszy nie było do końca bezpiecznie. Szpiedzy Pana z Twierdzy pracowali bez wytchnienia, aby ich władca był na bieżąco ze wszystkimi wydarzeniami. A jako córka jednego z tanów zdecydowanie nie powinna się narażać na niebezpieczeństwo. Koń zachowywał się niespokojnie. Zarzucał łbem i parskał co jakiś czas. Przestraszyła się. Chciała zejść z konia, ale zanim zdążyła to zrobić, w jej ramię wbiła się strzała. Tamara krzyknęła, straciła równowagę i spadła. Szybko się podniosła i złapała za ramię. Wyciągnęła miecz, który zawsze ze sobą zabierała, kiedy opuszczała gospodarstwo. Zaatakowało ją dwóch mężczyzn. Zamachnęła się z lewej, zaskakując przeciwnika. Cios nie był silny, ale wystarczył, by go odsunąć. Walczyła z nimi nieudolnie, zmagając się z bólem w lewym ramieniu. Całe szczęście, że w lewym! Przynajmniej miała jakieś szanse — nikłe, ale miała. Nie chcieli jej zabić. Gdyby mieli taki zamiar, już dawno ustrzeliliby ją jak kaczkę. Ale nie zamierzała się poddać. Z cienia, gdzie nikogo nie powinno być, para oczu śledziła każdy jej ruch. Rudowłosa walczyła z determinacją, ale i bezsilnością. Ten ktoś wiedział, że długo tak nie pociągnie. A poza tym likwidacja szpiegów z Twierdzy zawsze była właściwym wyborem. Wyciągnął miecz i przyłączył się do walki. Zanim uporał się z jednym z napastników, drugi zdążył już drasnąć dziewczynę kilka razy, a widząc, że plan jej uprowadzenia się nie uda, ranił ją dość poważnie. Nie opłacało się o nią walczyć, mogli więc ją spokojnie zabić. Obrońca pospieszył się z dobiciem drugiego napastnika, ale dziewczyna już się słaniała na nogach. Traciła dużo krwi. Podszedł do niej i przycisnął zdjęty płaszcz do rany na jej brzuchu. Kiedy podprowadził ją do konia, a potem pomógł wsiąść, wydała z siebie jęk. Widział, że słabła. „Jeśli umrę, to przynajmniej z mieczem w dłoni…”. Robiło jej się ciemno przed oczami, a po chwili świadomość wracała, i tak co chwila. Od tego kalejdoskopu zrobiło jej się niedobrze. Mężczyzna posadził ją na koniu i gdzieś prowadził. Poddała się. Chyba nie chciał jej zrobić krzywdy, przecież by jej wtedy nie ratował, prawda? Ostatnią rzeczą, jaką pamiętała, były blond włosy mężczyzny, takie specyficzne, zupełnie jak słońce. A potem straciła przytomność.

Rozdział 3

Ocknęła się w łóżku. Rękę miała już zabandażowaną, a brzuch obłożony czymś lepkim. Rozejrzała się po wnętrzu. Drewniana chatka — prosta, niemal zwyczajna. Ale coś ją odróżniało. Może ten płonący piec, może trofea, które wyglądały, jakby ktoś pielęgnował je z dumą. Może cisza. Albo po prostu ciepło. Od kuchni odsunął się mężczyzna, który ją uratował. Niósł jakiś wywar w glinianym kubku. Usiadł koło niej na łóżku. Teraz dopiero mu się uważnie przypatrzyła. Blond włosy, nieco okrągła twarz z kilkudniowym zarostem, wokół niebieskich oczu widać było już małe kurze łapki. Oceniła go na mniej więcej trzydzieści lat. Wyglądał na bardzo zmęczonego i smutnego. Podał jej wywar, nic nie mówiąc. Wahała się tylko chwilę, ale potem wypiła do dna. Całe ciało pulsowało bólem. Ramię paliło, brzuch bolał przy każdym oddechu, a noga — jakby odrętwiała. Nie była pewna, czy bardziej boli ją ciało, czy duma. Gdyby nie ten mężczyzna, nie wiadomo, co by się stało. A ona teraz jeszcze nie może się ruszyć i sprawia mu kłopot.

— Przepraszam — wydukała zachrypłym głosem.

— Bez przesady — uśmiechnął się, ale było w tym uśmiechu dużo dystansu i chłodu. Nie pasowało to do jego ciepłego dotyku.

— Ja jechałam, nie wiem ile, a potem ci mężczyźni… — próbowała skupić myśli. — Gdzie jestem i kim ty jesteś? — wpatrywała się w niego z ciekawością.

— Jesteś na ziemiach króla Vortigerna, a ja jestem… — zawahał się. — Jestem głównym łowczym króla. Nazywam się Emer. Znajdujemy się w chacie myśliwskiej należącej do króla. Czasem przyjeżdża tu na polowania, a pod jego nieobecność ja dbam o to miejsce.

— Tak daleko dotarłam? — zdziwiła się,

— A ty kim jesteś?

— Jestem… — też się zawahała. — Tamara. Mieszkam na Zielonej Wyspie. Byłeś tam kiedyś?

— Kiedyś pewnie tak — próbował sięgnąć pamięcią tak daleko. Zamknął oczy. Jego twarz nabrała surowego wyrazu. Na pewno tam był. U tana Bethoca. Ale to było tak dawno temu, że już nawet nie pamiętał… Wyczuł, że dziewczyna wpatruje się w niego swoimi, nieco naiwnymi, zielonymi oczami. Była taka młoda i miała przepiękne rude loki, które teraz były trochę brudne i posklejane błotem. — Odpocznij. Za chwilę zdejmę ci ten okład z brzucha i zrobię opatrunek– wstał i odstawił kubek. Przyniósł miskę z wodą, świeże bandaże. W napoju było coś usypiającego, więc zanim mężczyzna skończył, Tamara już spała. Zasnęła z myślą, że jego ciepły łagodny dotyk nie pasuje do chłodu oczu i uśmiechu.

Obudziła się o wschodzie słońca. W izbie było dość chłodno, piec wygasł, kominek także. Mężczyzna spał przed kominkiem przykryty tylko cienkim materiałem. Zdziwiła się, że było mu wystarczająco ciepło i dla pewności sama przykryła się puchową kołdrą. Wcale nie było jej za gorąco. Rozejrzała się jeszcze raz. Dostrzegła regalik z książkami. Chętnie by po jakąś sięgnęła, ale niestety poruszanie się sprawiało jej ból. Utknęła tu na dobre, gorzej, utknęła w łóżku na dłużej — była to tortura, przed którą mogły ją uratować tylko książki. Oparła głowę na poduszce. Przecież będą jej szukać! Znów się uniosła. Musi wrócić do domu! Próbowała się ułożyć, żeby wygodnie jej było wstać, ale efekt był taki, że jej stęknięcia obudziły Emera. Spojrzał na nią zaspanym wzrokiem. Nie rozumiał, czemu nagle aż tak się martwi. A jednak — coś w jego piersi drgnęło. Nie był na to gotowy. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że chciała wstać. Zaśmiał się pod nosem. Podszedł do łóżka.

— Daj sobie spokój. Jesteś za słaba. Poza tym może ci się otworzyć rana. Nie po to się tak napracowałem w jej opatrywaniu, żebyś teraz wszystko zepsuła — zabrzmiał nieco szorstko.

— Przepraszam — wydukała. — Muszę wracać do domu, pewnie mnie szukają — tłumaczyła się.

— Leż — rozkazał. — Wysłałem wronę do tana Bethoca, żeby powiadomił twoją rodzinę — wyjaśnił. Dziewczyna zastygła. A jeśli ojciec odeślę wronę i Emer dowie się, że jest córką tana? Pewnie nie będzie już… — zamyśliła się — …miły? Przecież wcale nie jest. Pewnie gdyby się dowiedział, kim ona jest, dla odmiany jednak zacząłby być. Nie lubiła mówić innym, kim jest. Rówieśnicy zawsze traktowali ją trochę z dystansem, zwłaszcza po zawarciu sojuszu i połączeniu się plemion. Co innego było być córką wodza, a co innego — córką doradcy króla.– Coś nie tak? — spojrzał podejrzliwie.

— Nie — odparła niewinnie i pokręciła głową. Burza loków zakołysała się uroczo.

— Chyba powinnaś się umyć — popatrzył krytycznie. — Ale teraz jeszcze jesteś za słaba. No trudno, jakoś będziesz musiała się jeszcze przemęczyć — odszedł w stronę kuchni. Dziewczyna naburmuszyła się. Miała ochotę zakryć się kołdrą i nigdy spod niej nie wychodzić albo zapaść się pod ziemię. Na pewno chciała zniknąć. Mężczyzna postawił koło niej śniadanie i wyszedł na zewnątrz do koni. Nie tknęła ani kęsa. Zawinęła się w pościel jak w kokon i nawet udało jej się zasnąć. Obudziła się, gdy słońce było już wysoko na niebie. Mężczyzna krzątał się w kuchni, kończąc przygotowywać coś prostego do jedzenia. Była wdzięczna, że jej nie budził. Odpoczynek dobrze na nią podziałał. Emer postawił koło niej misę z jedzeniem, a sam usiadł przy pobliskiej ławie. Jadła bez słowa, co jakiś czas zerkając na niego. Zabrał misę i już zmierzał do kuchni, kiedy odwrócił się i zapytał:

— Potrzebujesz czegoś? — jego ton zdecydowanie złagodniał. Zastanawiała się chwilę, czy prosić, czy nie.

— Książki — wyszeptała, jakby to było coś wstydliwego. Albo cennegodor. Wyglądał na zaskoczonego.

— Książki? — dopytał się. Czyżby wyczuła w jego głosie nutkę pogardy? Nie wierzył, żeby ktoś taki jak ona mógł być zainteresowany książkami?

— Tak, książki — odparła nieco pewniej. Emer uśmiechnął się pod nosem.

— Skoro tak, proszę — wyciągnął z biblioteczki książkę i podał jej. „Sztuka prowadzenia wojny” — przeczytała na okładce.

— Już to czytałam, ale dziękuję za próbę.

— Słucham?

— Już to czytałam, dziękuję — akcentowała każdą literę. Spojrzała mu prosto w oczy, uśmiechając się z niewinną złośliwością. Zmieszał się, ale podał następną książkę,. „Jak być księciem idealnym” — przeczytała i mu oddała.

— Czytałaś? — spytał zdziwiony, ale już bez podśmiewywania się pod nosem. Skinęła głową. Przebiegł wzrokiem pozostałe książki. — A „Nieznane historie twierdzy”? — spytał. Szczerze, bez głupich insynuacji.

— Tego nie — wzięła książkę. — Dziękuję — i zagłębiła się w lekturze. Pod wieczór Emer usiadł koło niej z miską wypełnioną wodą i kawałkiem materiału w dłoniach oraz wywarem z ziół w miseczce. Odłożyła książkę i spojrzała na niego. Tym razem zdziwiła ją łagodność w jego oczach. Nie był zimny. Tylko zraniony. To z oczu wychodził chłód, nie z dłoni.

— Przyniosłem… — zaczął. Odchrząknął i kontynuował. — Przyniosłem wodę, bo pomyślałem, że pomogę ci chociaż z tym błotem na włosach — uciekał wzrokiem. Ale po chwili zdecydowanie zanurzył szmatkę w wywarze, przeczesał jej rude loki, a potem wypłukał wodą. Zostawił jej resztę wody i wywaru, żeby mogła się umyć. Poczuła się dużo lepiej, a potem zawinęła w kołdrę i zasnęła po tym, jak Emer znów zmienił jej opatrunek.

Rozdział 4

Przez kilka następnych dni nie zamienili ze sobą wielu słów. Dziewczyna dużo spała albo czytała. Emer rzucił się w wir pracy — sprzątał, porządkował, nosił drewno, szorował podłogi. Chatka lśniła, drewutnia pachniała żywicą, a spiżarnia była pełna. Tamara widziała, że każda czynność była dla niego ucieczką — przed rozmową, przed sobą samym. Pomieszczenie dla wron również wyczyścił, zapewne jakby mógł, toby je wszystkie wykąpał. Spotkał się z kimś raz. Dziewczyna widziała, że był to jeździec z królewskim herbem na czapraku. Chciała nawet zapytać, o co chodzi, ale mina Emera skutecznie ją do tego zniechęciła. Bardzo pragnęła już wstać, ale noga niestety nadal nie była sprawna. Kule niewiele by dały, bo i ranna ręka sprawiała jeszcze zbyt dużo bólu. Ale Tamara próbowała, jak tylko Emera nie było w pobliżu. Nie chciała, żeby był świadkiem jej nieporadnych starań. Kiedyś jednak przyłapał ją na wstawaniu. Speszyła się. Tylko na nią popatrzył, podszedł, wziął pod zdrową rękę i próbował pomóc. Na początku nieufnie i niechętnie, potem coraz pewniej oparła się na nim. Pozwoliła się poprowadzić. Dokuśtykała nawet do kuchni. Była z siebie bardzo dumna. Jak się postara, będzie mogła wychodzić. Popatrzyła na niego z wdzięcznością i uśmiechnęła się.

— Brakuje mi słońca, nieba i gwiazd — wytłumaczyła. — Dziękuję — usiadła na ławie w kuchni. Mężczyzna nic nie powiedział. Zakrzątnął się przy przygotowaniu dla niej kolejnego lekarstwa. Zaczynało się powoli ściemniać, więc dołożył drewna do kominka. — Był tu jakiś posłaniec, kto to był? — odważyła się zapytać. Emer odwrócił się gwałtownie, twarz miał spiętą, ale po chwili złagodniał.

— Tak, posłaniec króla. Miał dla mnie wieści, nic ważnego.

— Jaki on jest?

— Kto?

— Przecież nie posłaniec — zaśmiała się. Gdy pochylała głowę, bujne loki zakrywały jej twarz. Potem zawsze odgarniała je, kręcąc głową.

— Król Vortigern jest… — zawahał się. Co miał powiedzieć? — Jest dobrym władcą. — podsumował i wrócił do krzątaniny.

— Nie chodzi mi o to, jakim jest władcą. Znasz go. Jaki jest? Miły? Sprawiedliwy? Opryskliwy? Nudny? Co lubi robić? — drążyła. Emer myślał nad każdym pytaniem i zorientował się, że nie bardzo umie na nie odpowiedzieć.

— A nie widziałaś go nigdy? — zapytał, zmieniając temat, choć wiedział, że nie mogła widzieć Vortigerna.

— Nie — zastanowiła się. — Na narady u króla zawsze jeździ tan. Nie zabiera ze sobą nikogo. Znam za to brata króla. Raz do roku na wiosnę jest zabawa w Srebrnym Jeziorze. Spotykają się młodzi z całej Doliny Mgieł, a brat króla jest w podobnym wieku, co ja. Bardzo sympatyczny człowiek –dodała na końcu. Emer żachnął się. Ściągnęła brwi w zdziwieniu. — Ojciec czasem mi opowiada o naradach u króla. To znaczy, on wie to od tana — poprawiła się szybko.

— I co tan mówi? — zaciekawił się.

— Że król musi być bardzo samotnym człowiekiem.

Emerowi znów zmienił się wyraz twarzy — jakby jego wzrok miał zmienić dziewczynę w kamień.

— Tan zawsze powtarza, że człowiek otoczony tchórzami i potakiwaczami zawsze będzie się czuł samotny, zwłaszcza, że jest bardzo mądry — kontynuowała niezrażona. Mężczyzna słuchał uważnie.

— To skoro tan tak uważa, czemu sam nie wyraża swojej opinii?

— Bo król z jednej strony ma dość potakiwaczy, a z drugiej nie lubi, jeśli ktoś mu się sprzeciwia. A sojusz i tak jest zbyt kruchy, żeby go narażać niepotrzebnymi konfliktami. — Wzięła kubek z lekarstwem, który jej podał. Mężczyzna wbił w nią spojrzenie swoich niebieskich oczu i wyczekiwał. Miała wrażenie, że zamyślił się na chwilę. Emer rzeczywiście pogrążył się w głębokiej zadumie. Tak jakby dokładnie trawił to, co usłyszał.

— Chcesz powiedzieć, że król uchodzi za osobę, która jest, delikatnie mówiąc, tyranem? — wyksztusił, ale wcale nie przyszło mu to łatwo.

— Ja nie wiem, za jaką osobę jest uważany, ale tan Bethoc twierdzi, że król ma taki rys charakterologiczny. Brat króla zresztą też — zaśmiała się. On się nie śmiał. Wbił wzrok w stół, zaciśnięte dłonie opierał o blat. Ramiona miał spięte. Gdyby tylko pozwolił sobie na reakcję, wybuchłby gniewem. Ale nie — nie przy niej. — Jesteś tak blisko władcy i nie wiesz? Wierz mi, gdyby król dowiedział się chociaż połowy tego, co ja wiem o jego bracie, to mogłoby się źle skończyć. Ciągle traktuje go jak dziecko.

— Bo to jest dziecko! — Emer uniósł się. — Ma dopiero dwadzieścia lat.

— Tak, a ile lat miał Vortigern, jak został królem? — uniosła podbródek zawadiacko. Mężczyzna speszył się.

— To nie ma nic do rzeczy — zmieszał się. Zupełnie nie umiał się zachować w tej sytuacji. Kiedy ostatni raz ktoś z nim szczerze rozmawiał? — Lepiej idź i się połóż — powiedział bardzo niemiłym tonem, wręcz nieznoszącym sprzeciwu. Ale Tamara już nabrała trochę odwagi.

— Jeśli król ma choć trochę podobny sposób bycia do twojego, to nic dziwnego, że nikt go nie lubi — próbowała się podnieść. Doskoczył do niej i mocno ścisnął jej ramię. Brwi miał ściągnięte, a szczękę mocno zaciśniętą. Ten dotyk sprawiał jej ból. Jego pięść zbielała. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Emer rozluźnił uścisk i pomógł jej dojść do łóżka. Zanim zasnęła, słyszała jeszcze, jak mężczyzna głośno sprząta, a potem wychodzi, trzaskając drzwiami. Kiedy obudziła się przed wschodem słońca, jeszcze go nie było. Zmartwiła się. Nie chciała, żeby mu się coś stało. Spróbowała wstać — było już lepiej. Opierała się o łóżko i myślała, jak dojść do drzwi, kiedy wszedł Emer. Był zmęczony, jakby nie spał całą noc, w dodatku przemoczony, jak po kąpieli w jeziorze bez zdejmowania ubrania. Było chłodno, dziwiła się, że się nie trząsł. Zza pleców wyciągnął solidny kij z podpórką, przewiązany kilkoma szmatkami. Wyciągnął to coś w jej stronę.

— Przyniosłem ci kulę, może uda ci się powoli chodzić — nie patrzył na nią. Zdziwiła się. Była zaskoczona, nie wiedziała, co powiedzieć. Popatrzyła na kulę, na dzielącą ich odległość i cicho westchnęła. Emer zreflektował się, podszedł do niej i podał kulę. Potem pomógł jej przejść kilka pierwszych kroków. Jak tylko poczuła się pewniej, natychmiast wyszła przed chatkę. Niebo było niebieskie, bez jednej chmurki, a słońce już świeciło. Czuła jeszcze lekki chłód, ale to jej zupełnie nie przeszkadzało. Odetchnęła głęboko. Myślała, że się popłacze ze szczęścia. Dopiero teraz zauważyła, jak bardzo brakowało jej powietrza i przestrzeni. Emer patrzył na nią zaciekawiony, ale teraz nic nie było w stanie jej speszyć. Mężczyzna zamyślił się na chwilę. Swoboda poruszania była dla niego oczywistością. A co by było, gdyby jednak zaniemógł na dłużej? Gdyby musiał siedzieć w wielkiej pustej komnacie? Patrzył na horyzont, jakby widział go po raz pierwszy. Od lat nie myślał o tym, że ten świat może być piękny. Dla niego istniał tylko obowiązek. Oddychał głęboko — ale coś ciągle mu to blokowało. Niewidzialny ciężar, którego nie potrafił nazwać. Tamara obserwowała go z zainteresowaniem już spokojniej, napawając się swoim szczęściem. Zdawało się, że mimo wczorajszej nieprzyjemnej sytuacji i wciąż trwającego złego humoru, na Emera spłynął spokój. Zdecydowanie rozluźnił mięśnie, wyprostował się nawet. Kiedy już była pewna, że powrócił do rzeczywistości, poprosiła o przyniesienie książki i ewentualnego śniadania na zewnątrz. Nie zamierzała marnować ani jednego dnia więcej w pomieszczeniu, a o powrocie do domu nadal nie miała co marzyć. Mężczyzna przyniósł jej kolejny tom.

— Gdzie przeczytałaś te wszystkie poważne książki? — spytał. Zdziwił się, że ktoś może czytać tytuły o wojnie czy byciu księciem idealnym. On z oczywistych względów miał je na liście lektur obowiązkowych.

— U tana Bethoca — Tamara zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią. — Tan bardzo dba o rozwój wszystkich swoich współplemieńców. A mnie zawsze interesowały takie aspekty, ale wiesz, też bez przesady, raczej w ramach poszerzania horyzontów. Nie aspirowałam nigdy do bycia wodzem — armii na przykład.

— Tak jak i w ramach poszerzania horyzontów nauczyłaś się walczyć mieczem? — spytał.

— No, jak widziałeś, nie szło mi to za dobrze…

— Czy tam, u tego twojego tana, wszyscy tacy oczytani, wykształceni? Nie sądziłem, że można przykładać wagę do wykształcenia… ludzi, którzy żyją z roli — ostatni zwrot przyszedł mu do głowy po chwili wahania. Przecież nie powie, że chłopów. Tyle przynajmniej miał ogłady. Aczkolwiek wydawało mu się to dziwne — wykształceni chłopi? Może jednak powinien bardziej się zorientować, jak wygląda Dolina Mgieł.

— A jaki jest sens, żeby myśliwy uczył się z takich książek? — odparła z uśmiechem. Celna riposta, musiał przyznać.

— No a co mądrego w tych książkach wyczytałaś? Wiesz, jak wygląda obecna sytuacja Doliny Mgieł. Co o niej myślisz? — zagadnął. Popatrzyła na niego zdziwiona. Też mi temat do rozmowy między chłopką, niby fałszywą (ale przecież on o tym nie wie), a myśliwym. Zaśmiała się.

— Przepraszam, pomyślałam sobie, że jeśli dojdziemy do ciekawych wniosków, to szkoda, że nas król nie słyszy. Chyba przydałaby mu się jedna dobra rada czy dwie — podsumowała. Zaciekawiła go. Najpierw się zdenerwował, że ona śmie wysuwać takie oskarżenia, ale potem pomyślał, że ma bardzo niespotykaną możliwość posłuchania czyjegoś szczerego osądu. Nawet jeśli był to osąd chłopki. Głos ludu jest ważny. Zarządził chwilę przerwy i pobiegł po śniadanie i coś orzeźwiającego umysł dla siebie.

— Mów — usiadł koło niej.

— Poczekaj, nie powiedziałam, że ja mam jakiś pogląd, tylko że może do czegoś ciekawego dojdziemy. Ty chyba więcej wiesz o sytuacji niż ja. Jesteś zdecydowanie starszy — wpatrywała się w niego. Wyraz jego oczu się zmienił. Starszy. No tak, od niej był zdecydowanie starszy…

— Dobrze — postanowił się pobawić w nauczyciela, choć zazwyczaj wymagał już określonego poziomu wiedzy, żeby rozpocząć konwersację. Uznał, że młody wiek może usprawiedliwiać braki w wiedzy. — Dolina Mgieł od zawsze była podzielona między plemiona zamieszkujące określone miejsca.

— No tak — przerwała mu — Srebrny Las, Szkarłatny Szczyt, Krucza Skała — wymieniała. Zirytował się, bo nie lubił jak mu ktoś przerywa, więc postanowił ją jednak trochę przeegzaminować.

— A co wiesz o Twierdzy? — spytał surowym tonem, który jednak dziewczyny w ogóle nie zraził.

— Twierdza, jako jedyna budowla całkowicie z kamienia i w dodatku stojąca u wylotu Doliny, została przeznaczona na warownię obronną, nad którą pieczę sprawowali kolejno wszyscy wodzowie plemion.

— Dobrze — pochwalił zaskoczony. — A co się stało dalej?

— Jeśli dobrze pamiętam to, co czytałam, kolejny wódz, Marlowe, po zakończeniu swojej służby nie zamierzał opuścić Twierdzy, zaczął żądać opłat za używanie drogi do i z Doliny. Potem chyba chciał powiększyć terytorium o okoliczne ziemie.

— W wielkim uproszczeniu tak było — skomentował Emer.

— A potem była wojna — dodała.

— Była. Trwała kilka lat.

— Brałeś w niej udział? — spytała cicho. Milczał. Przez moment myślała, że nie odpowie. Pamiętała swojego ojca, to, w jakim stanie wrócił z wojny.

— Brałem — powiedział w końcu, nie patrząc na nią. Głos miał niski, nieco zachrypnięty.

— Widzisz — zaczął. — Doszło do takiej sytuacji, że jeden z wodzów dyktował warunki innym, jednocześnie stwarzał permanentne zagrożenie dla pokoju wcałej Dolinie. Nie bez powodu od zawsze starano się utrzymać równowagę. Jest to kluczowa kwestia dla naszego bezpieczeństwa i komfortu życia. Stan, w którym strategiczne punkty Doliny, czyli wyjazd i wjazd, są w rękach jednego człowieka, jest bardzo zły. Dolina była przez jakiś czas odizolowana, dopóki kilku śmiałków nie zdecydowało się wytyczyć drogi przez góry. Część z nich przypłaciła to życiem. Nie zmienia to jednak faktu, że Marlowe posunął się jeszcze dalej i zaczął napadać na pozostałe plemiona. Jego lud chętnie za nim poszedł. To od zawsze było zawadiackie plemię. Zresztą nie dziwię im się, też bym zamienił błotniste bagna na zieloną trawę. Podjęto więc z nim walkę. Wodzowie plemion wraz z ochotnikami wybrali jednego wodza, żeby zwiększyć szanse i uniknąć dalszych podziałów. Został nim Duncan, ojciec Vortigerna. Mniejsze lub większe działania wojenne toczyły się kilka lat i — w wielkim skrócie — po pewnej bitwie w letni dzień Marlowe został pokonany i zawarto pokój. Wodzowie, aby zapewnić bezpieczną przyszłość wybrali króla, którym został Duncan, a po jego śmierci — Vortigern. Marlowe się wycofał, Dolina jest chwilowo odblokowana, jednak dalej jest niebezpiecznie, a sojusz w każdej chwili może zostać zerwany — opowiadał z przejęciem. Widać, że tam był. Podziwiała to, że walczył w tej wojnie. Powoli zaczynała rozumieć źródła jego dystansu czy chłodu.

— Myślisz, że Marlowe planuje wkrótce uderzyć? — przestraszyła się.

— Myślę, że tak. Ludzie, którzy na ciebie napadli, byli jego szpiegami. Nie bardzo wiem, co chcieli osiągnąć, ale mam wrażenie, że chcieli cię porwać. Nie wiem tylko po co.

— Może mnie z kimś pomylili — wydukała. Przecież to oczywiste, że miała zostać kartą przetargową w rozgrywce. Zmartwiła się tym, że stałaby się źródłem kłopotów dla ojca. Już wystarczająco w życiu wycierpiał.

— No i jakie ciekawe wnioski? — spytał troszkę zaczepnie, troszkę żartem, nie spodziewając się żadnej konkretnej odpowiedzi.

— A jak król próbuje teraz wzmocnić sojusz? Skoro działania Marlowa są powszechnie znane, zakładam, że król i tanowie pracują nad strategią– zagadnęła. Spojrzał na nią zdziwiony i wahał się chwilę. Mówić, czy nie mówić? Cóż mądrzejszego od doradców może powiedzieć młoda dziewczyna? Ale zadziwiła go już nie raz…

— Król myślał wraz z doradcami o różnych rozwiązaniach. Wstępnie chcieli się skupić na większej integracji plemion, stąd pomysły zabaw letnich. Oczywiście rozważane są kwestie lepszego przeszkolenia bojowego… — tłumaczył. — Król ma też pewien pomysł, który nie do końca podoba się tanom. Chodzi o Wysogórze. Zamieszkuje je bardzo niepokorne plemię. Żyją w najwyższych górach i mają charaktery tak trudne, jak warunki, w których mieszkają. W związku z tym król chciał im odebrać przywileje i większość zaciągnąć do swojej armii obecnej w Kruczej Skale — powiedział nieco z dumą. Tak, należy być dumnym ze swoich mądrych rozwiązań. — A ty co na to? — zapytał. Tamara myślała chwilę, lustrowała go tymi swoimi przenikliwymi zielonymi oczami. Odrzuciła głowę do tyłu, rozsypując rude loki na plecach i wydęła usta w zamyśleniu. Po chwili zapytała.

— A co o tym pomyśle sądzą tanowie?

— Tanowie są nieco przeciwni, bo uważają, że to zamach na swobody Wysogórza i naturalnie obawiają się, że to też ich spotka. Ale jeśli tylko będą postępowali tak, jak król chce, to przecież nie mają się czego obawiać — odparł ze spokojem i pewnością w głosie.

— I król się zastanawia, czemu nie otrzymuje od nich dobrych rad? — zdziwiła się.

— Ale przecież nie mają się czego obawiać! — powiedział głośniej.

— A potem dziwi się, że nikt się nie odzywa — mruknęła Tamara, widząc, że jej słowa nie docierają. Spojrzała na niego inaczej — bardziej z litością niż złością. Postanowiła spróbować inaczej. — Czemu król się nie ożenił? — spytała. Tym razem Emer przekrzywił głowę z zaciekawieniem. Oczywiście cień gniewu na taką bezczelność również przesłonił mu na moment twarz. Zauważyła to. Wtedy jego piękne niebieskie oczy nabierały takiego lodowego wyrazu.

— Widocznie nie było powodu.

— Jak to „nie było powodu”? — drążyła.

— No normalnie. Był kiedyś z kimś związany, ale potem został królem i po prostu w wirze wszystkich spraw ta kwestia została zepchnięta na ostatnie miejsce — tłumaczył nieco chaotycznie.

— Kiedyś z kimś? — spytała kpiąco. — Cóż za konkret. Rozumiem, że ten związek się rozpadł, bo były ważniejsze rzeczy.

— Nie! — warknął. — Akurat dlatego, że okazało się, iż nie była w stanie mu dorównać — dalej warczał. Tamara już się nie peszyła po tych jego wyskokach.

— Rozumiem — odparła uspokajającym tonem.– A czy król nigdy nie myślał o tym, żeby się ożenić dla polityki? Wiem, że nie jest to częste rozwiązanie, ale…

— Dla polityki? Masz na myśli ożenić się z córką tana Wysogórza?

— Pytam tak teoretycznie.

— Nie, jakoś nigdy taki temat nie padł. Wszyscy się przyzwyczaili, że Vortigern jest sam — dodał smutno, zdając sobie sprawę z tak oczywistej prawdy.

— I że ciężko byłoby komuś z nim wytrzymać — powiedziała ciszej.

— Sugerujesz, żeby król się ożenił? — dopytał jeszcze raz.

— Tak naprawdę to sugeruję, żeby król poszedł po rozum do głowy — zaczęła znów

odważnie. — Gdyby nie był taki, jaki jest, i miał mądrzejszych i odważniejszych doradców, toby wiedział, że ślub jest rozwiązaniem. Ale nie jego ślub. Choć oczywiście mógłby rozważyć ślub z którąś z córek tana — powiedziała, ale zaraz się zawahała. Żeby tylko nie wykrakała. Co by zrobiła, gdyby jej przyszło żyć z takim tyranem jak Vortigern… Głupi pomysł, zdecydowanie głupi pomysł, niech król lepiej dalej będzie sam.– Gdyby król potrafił czasem spojrzeć na swojego brata inaczej, to zauważyłby, że od dawna on i córka tana Wysogórza są w sobie zakochani! Wystarczy zezwolić im na ślub. Nie dość, że Vortigern poprawi relacje z bratem, to i wzmocni sojusz –uśmiechnęła się, wzruszając ramionami. Patrzył na nią osłupiały. Zaśmiał się. Nie, to nie może być aż tak proste. Nie. Na pewno nie. Nie do wiary. Czy udało mu się aż tak schrzanić sprawę? Czy jest możliwe, że stał się właśnie taki, jakim nigdy nie chciał być? Tyranem, którego wszyscy się boją, który nie ma kontaktu ze swoją najbliższą rodziną. Jak władca może dopuścić do sytuacji, w której kraj przestaje działać, bo nie ma współpracy między królem a tanami…

— Mówisz, że brat króla i ta dziewczyna z Wysogórza… od dawna mają się ku sobie? — czuł suchość w gardle.

— Od dwóch lat są nierozłączni. Na każdej zabawie są razem. Myślę, że brat króla często się wymyka z zamku — nie sądzę, by Vortigern w ogóle to zauważył — dodała.

— On nawet tego nie zauważa — powtórzył nieobecnym głosem.– Taka jest prawda — ukrył twarz w dłoniach i siedział tak chwilę. Tamara zdziwiła się. Czemu myśliwy króla aż tak się tym przejął? Byli aż tak związani? Emer usiadł koło niej. Czekała, bo zdecydowanie chciał zrzucić z siebie jakiś ciężar.

— Wiesz, król kiedyś taki nie był — zawahał się. Czy ona była właściwą osobą do takiej rozmowy? Nie, nie była. Wstał i zabrał się do pracy. Nie naciskała. Zabrała się do czytania książki.

Rozdział 5

Emer milczał i pracował, jakby chciał wykopać z ziemi własne myśli. Tamara czytała w milczeniu, ale wzrok co chwilę uciekał jej w jego stronę. Czuła jakby zburzyła obraz głęboko w nim zakorzeniony. Na początku miała do siebie o to pretensje. No bo kim była, żeby niszczyć czyjeś wyobrażenia? Ale potem widziała, jak z każdym dniem się rozluźniał, a chłód jego oczu znikał. Powoli. Za to chatka i jej okolica najwięcej na tych przemyśleniach skorzystały. Pragnęła, żeby tylko nie zabrakło mu pracy, bo gotów rozebrać tę chatkę i zbudować ją na nowo. Widziała, jak wysyłał wrony z wiadomościami, ale nie wiedziała gdzie. Zauważyła tylko raz, że spotykał się z królewskim posłańcem. Myślał, że nie tego widziała, ale radziła sobie z kuśtykaniem coraz lepiej. Nie chciała jednak pytać.

Któregoś dnia przysiadł się do niej, kiedy wpatrywała się z błogością w zachód słońca. Podobało mu się, że nie naciskała, nie marudziła, nie narzucała się, nie gadała o pierdołach. Ale wiedział, że czekała. Doceniał, że robiła to cierpliwie.

— A ty czemu nie wyszłaś za mąż? — zapytał zachrypłym głosem, nieco odzwyczajonym od mówienia. Zaskoczyło ją to pytanie. Nie wiedziała, jak odpowiedzieć. Uśmiechnęła się i spuściła głowę, trochę jakby zawstydzona. Rude loki znów zasłoniły jej twarz i znów odgarnęła je tym wdzięcznym ruchem potrząsania. Popatrzyła mu prosto w oczy, a potem spojrzała przed siebie.

— Wiesz, był kiedyś ktoś, ale nie był dla mnie — powiedziała w końcu.

— Co za konkret — zażartował. Doceniła ripostę.

— Po prostu to nie był nikt ważny. Myślę, że trudno by mi było znaleźć kogoś dla mnie. Ja dużo oczekuję… — zawiesiła głos. Tak, dużo… jasne, od stajennego chyba wiele nie oczekiwała. Jaka była głupia! Nie mieli sobie kompletnie nic do zaoferowania!

— Ja myślę, że idealny związek to taki, kiedy dwoje ludzi się motywuje do bycia lepszym, do spełniania marzeń, do rozwoju… a nie tylko do wymagania i niczego więcej.

— Masz rację — teraz ona miała olśnienie. Właśnie tak. Właśnie czegoś takiego szuka.

— Sądzisz, że to jest możliwe? — spytała z nadzieją. Uśmiechnął się tylko. Patrzyli na zachód słońca bez słowa. Kiedy zaczęły pojawiać się gwiazdy, chciał wstać, ale pociągnęła go za rękaw, nawet na niego nie patrząc. Został. Jak niebo zrobiło się przepięknie granatowe i upstrzone srebrnymi gwiazdkami, Tamara położyła się. Emer nieśmiało położył się kawałek dalej.

— Wiesz, czasem sobie myślę, że jesteś jakiś magiczny — zaczęła.

— Dlaczego? — zdziwił się.

— Bo masz takie niebieskie oczy jak niebo w letni dzień i włosy jak słońce.

— Nie. — zaśmiał się. — Ale ty za to mi przypominasz chochlika z tymi swoimi zielonymi oczami i rudymi lokami.

— Nie, chochliki są włochate — zaśmiała się, a on razem z nią. Nagle ich śmiech ucichł. Tamara położyła się na plecach, wzrok wbiła w niebo. Emer zrobił to samo. Cisza między nimi nie była niezręczna — była dokładnie taka, jak trzeba. Tak jakby nagle wszystko wskoczyło na odpowiednie miejsce, stało się całością.

— Wiesz — Emer zaczął cicho. — Król kiedyś taki nie był. Kiedy skończyła się wojna, był mniej więcej w twoim wieku. Miał głowę pełną marzeń i ideałów. Lubił patrzeć w gwiazdy, słuchać ptaków, czuć na skórze powiew wiatru. Myślał, że będzie dobrym królem, sprawiedliwym, takim, z którym poddani będą chętnie rozmawiali. Ale tak się nie stało. Zaplątał się gdzieś w tym wszystkim. Ludzie traktują go jak dziwadło i trzymają się od niego z daleka. Nic dziwnego, że jest, jaki jest. Wyobraź sobie — wsparł się na dłoni i patrzył na nią — że nie masz się do kogo odezwać, bo wszyscy traktują cię z dystansem, z szacunkiem, ale nie chcą wchodzić z tobą w żadne relacje. No bo jaką relację można nawiązać z królem?

— Myślę, że król jest bardzo samotny i dlatego odizolował się od wszystkich jeszcze bardziej, ale prawda jest taka, że tanowie się nie wywiązywali dobrze ze swojego zadania. Powinni być dla króla wsparciem, a nie stadem potakiwaczy. Pytanie tylko, kto będzie tym mądrzejszym i przerwie ten zaklęty krąg. Jeśli jest tak, jak mówisz, i Marlowe zbiera siły, czasu jest coraz mniej…

Z dnia na dzień czuła się coraz lepiej. Noga już tak nie dokuczała, chociaż nie powinna jej zbytnio obciążać. Rana na brzuchu też powoli się goiła. Okłady Emera były wyjątkowo skuteczne. Chciała się wykąpać w rzece. Zimna woda ogarniająca ciało i uczucie ucisku w głowie to było to, czego potrzebowała. Rzuciła tylko krótką informację, że idzie do rzeki. Mężczyzna w tym czasie był zajęty porządkowaniem boksów dla koni. Dotarła nad rzekę, która płynęła w dość głębokim korycie. Dziewczyna rozejrzała się, rozebrała i zanurzyła w zimnej wodzie. Ogarnęła ją błogość. Wynurzyła się, głośno i łapczywie wciągając powietrze. Zauważyła, że nad brzegiem stoi bardzo brzydki mężczyzna. Krzyknęła zaskoczona i zrobiła krok do tyłu. Straciła równowagę i na chwilę znów znalazła się pod wodą. Wynurzyła się szybko z parsknięciem. Brzydal już kotłował się z kimś na brzegu. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że był to Emer. Wyszła na brzeg, podciągając się na rękach. Sytuacja robiła się coraz bardziej niebezpieczna, ponieważ napastnik miał nóż. Szarpali się jeszcze chwilę, a dziewczyna znalazła odpowiedniej wielkości kamień. Brakowało jej tylko właściwego momentu. W końcu napastnik znalazł się na Emerze i próbował poderżnąć mu gardło pod dziwnym, jak jej się wydawało, kątem. Uderzyła brzydala kamieniem w głowę. Syknął coś, odwrócił się, spojrzał na nią zdegustowany i zaatakował. Złapał ją za gardło i popchnął do tyłu. Zdążyła złapać go za włosy i jakimś cudem pociągnąć. Runęli do rzeki. Miała już dość tej zimnej wody — co za dużo, to niezdrowo. Oswobodziła się z uścisku napastnika. W mgnieniu oka znalazł się przy nich Emer, złapał mężczyznę za włosy i zanurzył jego głowę w wodzie. Trzymał tak długo, aż tamten przestał się szarpać. W końcu ciało popłynęło z prądem. Emer wyszedł z wody, a za nim podążyła Tamara. Spojrzał na nią, całą przemoczona, z rumieńcami gniewu na policzkach, i nagle poczuł to znajome ukłucie w sercu. Nie pierwszy raz. Już kiedyś widział te zielone oczy, pełne buntu i odwagi. W zupełnie innej scenerii, w innym czasie… Ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Zostawił to uczucie w spokoju, pozwolił, żeby znów zniknęło pod powierzchnią. Teraz liczyło się tylko, że żyje.

— Mogłaś zginąć! — krzyknął, odganiając myśl, która nagle zaczęła palić go od środka.

— Przecież to nie moja wina!

— Nie? Łazisz, gdzie cię poniesie, jakby świat był bezpieczny!

Tamara zadrżała, nie tylko z zimna.

— Nie śledź mnie więcej — syknęła. — Nie jestem twoją własnością.

— Mogło ci się coś stać!

— A co ci do tego? — zdenerwowała się.

— Nie rozumiesz? — podszedł do niej i bardzo mocno ścisnął jej ramiona. Zabolało. — Jesteś dla mnie jak tchnienie życia — wyrzucił z siebie. Wpatrywała się w niego zaskoczona.

— Co? — wydusiła.

— Ach, nieważne! — odsunął się. — Lepiej się ubierz — rzucił jej płaszcz i odszedł. Tamara stała zszokowana. Trzęsła się z zimna. Zebrała swoje ubrania z ziemi, ubrała się, okryła płaszczem i zaczęła wracać. Łkała chwilę po cichutku, ale do chatki weszła już z podniesioną głową. Emer stał tylko w spodniach przy kominku i rozwieszał mokre ubrania. Jak weszła, zarzucił na siebie lnianą koszulę. Usiadł na chwilę, a ona dołączyła do niego. Atmosfera była lodowata niczym woda w rzece. Tamara chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała w sumie co. Pomyślała przez chwilę i postawiła — jak zawsze — na szczerość.

— Kiedy szarpaliśmy się z tym brzydalem… Możesz mi nie wierzyć, ale czułam się najbezpieczniejsza na świecie — mówiła cicho. Drgnął, ale nic nie powiedział. — Nie wiem, jak to robisz, ale czuję się przy tobie bezpieczna. Nawet gdybyśmy byli w samym środku walki, czułabym, że nic mi nie grozi — powiedziała i odeszła. Położyła się do łóżka, adrenalina potrafiła ją ściąć z nóg. Zanim zasnęła, myślała o tym, że nigdy przy nikim się nie czuła tak jak przy Emerze. Bezpieczna, na właściwym miejscu, mimo jego opryskliwości traktowana z większym szacunkiem niż przez niedawnego stajennego kochanka. „Tchnienie życia” — też wymyślił…

Mężczyzna nie ruszał się sprzed kominka niemal aż do rana. Miał do siebie ogromy żal, że się odsłonił. Nigdy nie powinien tego robić, ale to, co usłyszał od niej… Czyżby ktoś myślał o nim pozytywnie? I jak cudownie było porozmawiać z kimś szczerze…

Wstała rano z postanowieniem, że czuje się na tyle dobrze, żeby wrócić do domu. Nie była to łatwa decyzja, ale jakie miała powody, by zostać? Jakieś rodzące się uczucie do mężczyzny, który nigdy go nie odwzajemni? Zresztą po co ona sobie wmawia, że coś się między nimi dzieje. Nic się nie dzieje, gadają, jest fajnie, po co to drążyć? Emer jeszcze spał, choć zazwyczaj o tej porze już był na nogach. Zajęła się śniadaniem, przewietrzyła chatkę, zakrzątnęła się przy zdejmowaniu wyschniętych rzeczy i zamieceniu liści, które coraz gęściej przykrywały podwórko. Kiedy w końcu usiadła pod rozłożystą jabłonią i zerwała jabłko, koło niej pojawił się Emer.

— Wiesz, zawracałam ci głowę dostatecznie długo… — zaczęła pewnym głosem. — Myślę, że czuję się na tyle dobrze, żeby wrócić do domu. Bardzo mi pomogłeś i uratowałeś życie, ale przecież nie mogę tu siedzieć wiecznie — tłumaczyła. Nie wiedziała, czy przekonuje jego, czy siebie. A prawda była taka, że tęskniła za domem, ale nie tak bardzo, jak jej się wydawało, że powinna… Mężczyzna westchnął, oparł się o drzewo obok niej.

— Jeśli taka jest twoja decyzja — odpowiedział spokojnie. Zalała ją krew. W sumie czego się spodziewała? Że padnie przed nią na kolana i zacznie błagać, żeby nie odchodziła? Przecież nie będzie mu się narzucać albo zachowywać jak rozpieszczone dziecko. Wstała i popatrzyła na niego. Twarz miał wyjątkowo spokojną, choć nie zauważyła, że jednak ściągniętą. W końcu nie wytrzymała.

— Tylko tyle masz mi do powiedzenia? — krzyknęła zirytowana.

Zdziwił się. Nie spodziewał się takiej reakcji.

— A co mam ci powiedzieć? — spytał zdziwiony.

— No, pewnie nic! W końcu codziennie ratuje się kogoś, a potem nazywa tchnieniem życia! No jasne, czego się można spodziewać po mężczyznach!

— Hej, nie mów do mnie tym tonem! — zerwał się z miejsca.

— Bo co? — zapytała butnie.

— Bo… — złapał ją boleśnie za ramię i zawahał się. Może się zdradzić, może jej powiedzieć, kim jest i zażądać należnego mu szacunku. Ale czy warto było? Czy zasłużyła na to, żeby traktować ją w taki sposób i to wszystko, co mają, sprowadzać do kolejnej płytkiej zależności? — Bo sobie na to nie zasłużyłem — złagodniał. — Jesteś dla mnie… ważna — powoli dobierał słowa. Widział, jak jej twarz się zmienia, łagodnieje. Rozluźnił uścisk, ale zsunął rękę tak, żeby trzymać jej dłoń. — Nawet sobie nie wyobrażasz.

— Powiedz mi, proszę — dotknęła ręką jego twarzy i wpatrywała się w cudne oczy.

— Nie wiem, czy umiem — schylił głowę. Wiedziała, że jest mu bardzo trudno, a ona miała zdecydowanie większą swobodę w wyrażaniu myśli.

— Nie znam cię długo, ale jesteś dla mnie kimś niezwykłym. Nigdy się przy nikim tak nie czułam, jak przy tobie. Nie wiem, jak mam wrócić do codzienności bez ciebie…

— Jesteś dla mnie jak tchnienie życia — odważył się. — Przy tobie czuję, że jeszcze potrafię oddychać. Ja… dawno się tak nie czułem — pocałował ją delikatnie.

— I co teraz? — oparła czoło o jego czoło.

— Nie wiem… Nie wiem, jak będę mógł dalej żyć bez ciebie, ale ja nie mam ci nic do zaoferowania… — ściszył głos. Odsunęła się.

— Co ty mówisz? — była zdenerwowana, bo wiedziała, do czego to prowadzi.

— Że nie wiem, jak żyć dalej bez ciebie, ale będę musiał sobie poradzić.

— Ale dlaczego? — dopytywała się ze łzami w oczach.

— Bo nie mam ci nic do zaoferowania! — krzyknął. Bo niby co miał jej zaoferować? Siebie i swój paskudny charakter? Brak czasu i zmaganie się z tanami? Jeśli dobrze przewidział, zaraz będzie wojna. Tamara będzie szczęśliwsza bez niego. Zasłużyła na kogoś wspaniałego. Tak będzie lepiej. I tak był martwy w środku od dawna, ona go ożywiła, ale może być dalej martwy. Dziewczyna będzie bez niego szczęśliwsza.

— Nie masz prawa do podejmowania decyzji za mnie! — krzyczała.

Bardzo nie lubił, jak ktoś mówił do czego ma prawo, a do czego prawa nie ma. Ale musiał przyznać jej trochę racji. Tylko nie widział innego wyjścia.

— Jak możesz mówić, że ci zależy, a potem, że nie możemy być razem. Powinniśmy chociaż spróbować! To nielogiczne!

— Kiedyś zrozumiesz, jak dowiesz się całej prawdy, zrozumiesz…

— Jesteś tchórzem, wiesz! Tchórzem — krzyknęła i mu się wyrwała.

Zacisnął zęby. Nikt nie miał prawa go obrażać, ale zasłużył. Trudno, widocznie był tchórzem. Co taki mężczyzna jak on może zaoferować takiej młodej dziewczynie jak ona? Powinna cieszyć się życiem, światem, wszystko w jej życiu powinno być łatwe, nie powinna angażować się w związek starym pokręconym tyranem. Dziewczyna poszła do chatki, zebrała wszystkie swoje rzeczy i zaczęła siodłać konia. Dołączył do niej i zaczął robić to samo.

— Pojadę sama — rzuciła obrażona.

— Jest niebezpiecznie, odprowadzę cię do granicy Zielonej Wyspy.

— Powiedziałam: nie — odparła, nerwowo dopinając siodło.

— Daj spokój — warknął zniecierpliwiony. — Odłóż tę swoją źle pojętą dumę i pomyśl logicznie. Daj się odprowadzić, bo jest niebezpiecznie. Nie po to cię ratowałem, żeby teraz w drodze powrotnej ktoś ci zrobił krzywdę — powiedział zniecierpliwiony coraz bardziej. Dziewczyna sarknęła. Świetny powód. Ma na siebie uważać, bo przecież nie po to się tyle starał, żeby teraz coś jej się stało…

Jechali bardzo długo, ale dojechali do granicy. W oddali zaczęła majaczyć tratwa na jeziorze.

— Tamaro — zaczął. — Nie chowaj do mnie urazy. To był najszczęśliwszy czas w moim życiu.

— Tak, aż tak ważny, że nie wahasz się go wyrzec w jednej chwili. Daj spokój. Jak kiedyś dojrzejesz emocjonalnie, to wtedy porozmawiamy — dalej się dąsała.

— Przepraszam — chciał ją dotknąć, ale spięła konia i ruszyła. Odwróciła się jeszcze na chwilę, popatrzyła smutno na mężczyznę.

— Byłeś moim ideałem, Emerze. Nikt nigdy już nie będzie dla mnie tak ważny. Szkoda, że musi się to tak skończyć — powiedziała i odjechała do tratwy.

Rozdział 6

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 40.7
drukowana A5
Kolorowa
za 63.77