Pamięci żony
oraz córce
Wstęp
Minęły czasy kawalerskie. Człek nabierał lat, założył rodzinę, pojawiła się nowa, malutka istota. Proza życia i wiek zmuszał do bardziej statecznego zachowania, odpowiedzialności za założone stadło. Udało się po pewnym czasie dostać mieszkanie, małe, ale własne. Pieniędzy nie zawsze starczało, nie brakowało trudności w zdobyciu towarów potrzebnych do życia i umeblowania nowego lokum. Byłem już dojrzałym mężczyzną, jednak jeszcze młodym, miałem dwie zdrowe ręce i, mimo wszystko, patrzyłem z optymizmem w przyszłość. Były lepsze i gorsze chwile, ale nie było co marudzić.
Czas więc na kolejne wspomnienia.
Rozdział I. Gdzie by tu dorobić?
1. Tłocznia
Pracowałem jeszcze wtedy w fabryce. Z działu zaopatrzenia co miesiąc przynosiłem wypłatę, jednak ledwie wystarczało jej na codzienne życie. Aby powoli uzupełniać umeblowanie mieszkania, wyposażać je w niezbędny sprzęt, trzeba było pomyśleć o dodatkowym zarobku.
Poszukałem takiej pozaetatowej pracy i w niektóre soboty, które były już ustawowo wolne, oraz czasami w niedziele znalazłem ją w swojej fabryce, w której byłem elektrykiem, a potem zaopatrzeniowcem. Pracę fizyczną, na akord w wydziale tłoczni blach. Na taki dodatkowy zarobek było wielu chętnych, czasem trzeba było się zapisywać z wyprzedzeniem. Dwanaście godzin na jednej dniówce przynosiło dodatkowy zastrzyk oczekiwanej w domu gotówki. Nie leniłem się więc, zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym, kiedy i tak pogoda nie zachęcała do wychodzenia na spacery z domu. Do tego w akordzie płacono wyłącznie za faktycznie wykonaną pracę, a nie za godziny.
Jako niewykwalifikowany robotnik na tłoczni zostałem za pierwszym razem porządnie przeszkolony przez oddziałowego majstra, na wielkim urządzeniu.
— To jest prasa. Duża prasa. Patrz i obserwuj. Siadam, biorę prawą ręką tę blachę z kupy i wkładam ją pod prasę. Teraz rozkładam ramiona, kładę palce lewej i prawej ręki na tych dwóch wyłącznikach, przyciskam i teraz naciskam nogą na pedał startowy.
Łup! Z góry spadło kowadło i walnęło z hukiem w blachę. Majster zwolnił włączniki i kowadło podniosło się w górę. Wyjął już wytłoczoną blachę, położył na metalowy stolik z lewej strony, wziął kolejną ze stosu obok, włożył pod kowadło i powtórzył czynność.
— Tak to działa. Proste, nie? — Podniósł się i wskazał mi ręką siedzisko. — Teraz siadaj i powtórz.
— A czemu te przyciski są tak daleko? I aż dwa, kiedy jest jeszcze pedał? — Przypasowałem się do taboretu. — Bezpieczniej, jak rozumiem — dopowiedziałem retorycznie.
— Ot, i myślisz trochę. Niektórym nowym to i łopatą nie nałożysz do głowy. Nic się w niej nie mieści, chociaż pusta jak dzban. Przyciski rozsunięte, aby przypadkiem ręka nie została pod prasą. No a pedał jest dodatkowym zabezpieczeniem. Wszystkie trzy muszą być jednocześnie włączone, aby kowadło spadło. Zostaje ci wolna jedna noga, ale trudno ją w takiej pozycji podłożyć — zaśmiał się. — No dobra, włóż rękawice i zrób jak ja. Powoli na początek.
Zrobiłem, jak polecił i jak zapamiętałem. Łup! Kawał żelastwa w ułamek sekundy wygiął i wytłoczył blachę. A taka była przed chwilą ładna, płaska jak stół… Tu jednak nie liczyło się estetyczne wrażenie pracownika, tylko użyteczność. Odłożyłem gotowy półfabrykat na podobny stosik z lewej strony.
— No i dobrze. — Majster poklepał mnie po ramieniu. — Powtórz, bez pośpiechu.
Łup! Robota całkiem prosta. Blacha, dwa przyciski jednocześnie, pedał, łup! Tak to mogę pracować. Do tego w cieple, na siedząco. Nie przemęczę się, a pieniążki wpadną do kieszeni. Może nie same, tylko uczciwie zarobione i wspomogą domowy budżet.
— Dobrze, możesz już robić. — Majster podsunął mi papierek. — Tu podpisz, że zostałeś zapoznany i bhp przy stanowisku pracy przeszedłeś. Załóż nauszniki, żebyś coś słyszał jak skończysz dniówkę. Jesteś niezwyczajny. Do roboty. Co zrobisz, to twoje.
Zostałem sam. Właściwie nie sam, tylko w gronie innych pracowników, którzy na swoich prasach już pracowali. Hałas był duży, nauszniki się przydały.
Po półgodzinie zacząłem chwytać rytm pracy. Po niecałej godzinie zacząłem odczuwać znużenie monotonią i jednostajnością pracy. Zrobiłem sobie chwilową przerwę. Praca jest na akord, ale przecież to pierwszy dzień, wprawa przyjdzie później…
Rozglądnąłem się, zerknąłem na sąsiada obok, który pracował na takiej samej maszynie. Łupał szybciej niż ja. Dużo szybciej. W pierwszej chwili nie zajarzyłem, dlaczego. Szło mi nieźle, nie miałem powolnych ruchów; pewnie był bardziej wprawiony, ale dlaczego aż taka różnica w szybkości pracy?
„O Matko”! — dojrzałem przyczynę. Chwytał i podkładał blachę prawą ręką, w tym samym momencie lewą ręką naciskał włącznik a nogą wcale nie naciskał pedału! Blachy i wypraski miał tylko z prawej strony, na dwóch poziomach stolika. Co on robi?!
Chciałem już zagadać, ale też miał nauszniki, do tego całkowicie był pochłonięty pracą. Postanowiłem poczekać do przerwy śniadaniowej. Wróciłem do własnej roboty.
Wibrujący dźwięk dzwonka ogłosił czas na posiłek. W stołówce nalałem z kotła gorącej herbaty i siadłem przy stole obok sąsiada.
— Cześć, Zdzisiek jestem. — Wyciągnąłem rękę. — Pracujemy dzisiaj obok. Ja pierwszy raz na tłoczni. Dorabiam.
— Yhy. — Przełknął kęs i uścisnął mi dłoń. — Mirek. Ja tu robię. A dodatkowe pieniążki się przydają. Z którego wydziału jesteś?
— Teraz pracuję w zaopatrzeniu, w jedynce. Ale byłem tu, na dwójce elektrykiem dobre kilka lat temu, na zet dwadzieścia trzy. Na tłoczni raz czy dwa tylko, w zastępstwie.
— To się nie znaliśmy. Dwa lata tu robię.
— Powiedz mi — nachyliłem się i ściszyłem głos — jak ty robisz. Dużo szybciej niż ja. A przecież to ta sama robota. Dobra, jesteś wprawiony, ale… Nie pracuję przecież wolno.
Rzucił wzrokiem w lewo i prawo, przestał jeść i zasznurował usta. Przez chwilę milczał. Popatrzył na mnie z ukosa, podrapał się palcem po policzku; w końcu machnął lekko ręką. Nachylił się również i podniósł ostrzegawczo palec w górę.
— Dobra. I tak byś zobaczył. Ale nie patrz, masz swoją robotę. Normalnie jest behapowiec i łazi, ale w wolne soboty nie zawsze. A płacą tyle, ile zrobisz. To jest akord, a dużo normalnie nie przyspieszysz. Więc… — znowu przerwał na chwilę i powtórzył — więc pedał drutem, zapałką blokujesz prawy przycisk i wystarczy tylko lewy przycisnąć. Jak się sprężysz, prawie dwa razy więcej zarobisz.
— Jasnyy… — nie dokończyłem myśli. — A gdyby…
— Gdyby, gdyby — przerwał mi i machnął lekceważąco ręką. — Najlepszy zarobek jest w wolne soboty i niedziele. Kończy się kwartał, to gonią z planem. Wszystkim zależy na premii. Też potrzebujesz forsy? Przecież dlatego tu jesteś. — Ponownie ugryzł kęs kanapki i dokończył zduszonym głosem: — Ty tego nie rób. Niezwyczajnyś. No dobra, i tak za dużo powiedziałem.
Zamilkł i zajął się jedzeniem. Zrobiłem to samo. Przez pozostały czas przerwy nie zamieniliśmy już słowa. Zresztą, po co? To, czego chciałem się dowiedzieć, powiedział mi.
Do końca dwunastogodzinnej zmiany byłem już zajęty tylko własną pracą. Nawet nie było źle, tak z wytrzymałością mięśni jak i otrzymanym zarobkiem. Raz na godzinę robiłem krótką przerwę, pogimnastykowałem zdrętwiałe od siedzenia ciało i wystarczało na następną godzinę. Starałem się nie zauważać ironicznych, krótkich spojrzeń, rzucanych w tym czasie w moją stronę przez sąsiadów z lewa i prawa. Wiedziałem swoje; dzięki temu nie skończyłem zmiany z bolącym krzyżem.
Po pracy wracałem pociągiem ze świeżo poznanym Mirkiem. Znowu się do niego przysiadłem; jego improwizacja „Polak potrafi” w tej pracy nie dawała mi spokoju.
— Mogę? Dzięki. — Nie czekałem na potwierdzenie. — Mirek, twoja sprawa, jak robisz na prasie, ale… kurde, ryzykujesz własnym zdrowiem. Czy kalectwo jest warte pieniędzy? Też ich potrzebuję, ale…
Nie dokończyłem. Spojrzał na mnie, skrzywił się i odwrócił wzrok w stronę okna. „Po co go napieram? Co ja, jego nadzorca?” — skwitowałem w myśli. Podniosłem się. W tym momencie położył mi rękę na ramieniu.
— Siadaj. Nie jestem mrukiem.
Chciałem jednak już przesiąść się. Przytrzymał mnie.
— Siadaj, Zdzisiek. O czym tu gadać? Widzisz… — zamilkł i po chwili kontynuował: — jak przyszłem do pracy na tłoczni, też oczy zrobiłem, jak ty dzisiaj. Mam troje małych dzieci, jedno z nich chore, kredyt na karku. Brałem więc od początku nadgodziny i łaziłem w soboty. Ale dalej mało. Więc, kiedy nie było behapowca i ja zacząłem tak robić, aby więcej zarobić.
— Jak już szczerze mówimy — wszedłem mu w słowo — ale, kurde, żaden pieniądz nie odda ci zdrowia w razie czego.
Pokiwał przecząco głową.
— Ee, nie jest tak, jak myślisz. Za moich dwóch lat nie było ani jednego wypadku. Od starszych słyszałem, że był taki jeden, ale gdzieś z dziesięć lat temu. Facet stracił końce trzech palców.
— No widzisz…
— Nic nie widzę! — podniósł głos, ale zaraz się uspokoił. — Przecież mówię, jeden na dziesięć lat. Gdzie indziej były, ale tu, na prasach nie. Nie jest więc tak niebezpiecznie, jak malują behapowcy. Wprawa się przydaje. Dwanaście godzin i wyrabiam dwieście procent zwykłej dniówki.
* * *
W jedną z kolejnych wolnych sobót znowu zapisałem się do pracy w tłoczni. Majster posadził mnie przy tej samej wielkiej prasie. Już miałem rozpocząć, kiedy powstrzymał mnie kładąc rękę na moim ramieniu.
— Jak cię zwą? Zdzisiek, tak? Nie bierz czasem przykładu z innych. — Ruchem głowy wskazał na sąsiadów, którzy już rozpoczęli pracę. — Pracuj tak, jak poprzednio.
— Panie majster, ale o co chodzi? — W pierwszej chwili nie zajarzyłem.
— Wiesz. Nie szukaj sposobów na przyspieszanie. Nie jesteś wprawny, a zdrowie jest jedno. — Nachylił się i dopowiedział, już ciszej: — Byłem młody jak ty, ponad dwadzieścia lat temu. Wtedy zdarzył się… Prasa się zepsuła, ten co robił takie sztuczki na akordzie robił. Przyszli naprawiać, nie wykręcili korków od prądu. Jeden włożył głowę zobaczyć co i jak, drugi nieopatrznie nacisnął jeden — podniósł palec do góry — tylko jeden przycisk… Rozumiesz?
Spojrzał mi przeciągle w oczy i wyprostował się.
— No. Bez żadnych takich. To nie dla ciebie.
Odwrócił się i odszedł. Po takim ostrzeżeniu chciałem go jeszcze zatrzymać, zapytać „a dlaczego innym pozwala”, ale w panującym hałasie i tak by mnie nie usłyszał. Wziąłem się do swojej pracy.
* * *
Po dwunastu godzinach poczekałem, aż wszyscy opuścili stanowiska i podszedłem do majstra.
— Panie majster, dzięki za ostrzeżenie,. I tak bym nie wiązał tych włączników przy prasie. Ale czemu innym na to pozwalacie?
Spojrzał na mnie i pokręcił głową:
— Chłopcze — zamilkł na chwilę i dokończył: — chłopcze, to jest walka z wiatrakami. Każdy z nich chce jak najwięcej zarobić, po to przychodzą w soboty i niedziele. Goni plan, naciski z góry, gdyż wszyscy chcą dostać premie. A ja między młotem a kowadłem. Jednego czy drugiego pognam, zakażę tego, to starcza na chwilę. Podam do behape, to… różnie po pracy może mi się zdarzyć. Idź do domu.
* * *
Udało mi się dostać dodatkową pracę w tłoczni jeszcze dwa czy trzy razy. Później przestałem się załapywać na wolne miejsca. Nawet nie byłem markotny z tego powodu. Na szczęście w tym czasie dla chcącego pracować nie brakowały roboty.
2. Amerykan
Kiedy skończyła się możliwość dodatkowego zarobku na tłoczni, rozglądałem się za nową pracą. Pomógł kolega z zakładu, z którym zgadało mi się przy zegarze odbijającym kartę pracy.
— Co? Nie chodzisz już na tłocznię? — Kazik włożył swoją kartę i pociągnął za dźwignię.
— Przestałem tam łazić. Z różnych powodów. Może i dobrze, zdrowszy będę. — Machnąłem lekceważąco ręką.
— Tak ci się poprawiło? W totka wygrałeś? To pożycz mi z tysiaka. W potrzebie jestem. — Zaśmiał się i wyciągnął rękę.
— Odwal się. Pożyczyć to ci mogę, i to bez zwrotu. — Skrzywiłem się i potrząsnąłem pięścią przed jego nosem. — Sam mi pożycz. Też potrzebuję forsy.
— Dobra, dobra. — Pomachał dłońmi i odruchowo odsunął się w tył. — Nie bądź taki wyrywny. Ale u mnie w domu mieszka taki jeden. Nigdzie na stałe nie pracuje, ale gdzieś łazi i zarabia na flaszkę. Zagadnę go, to może i dla nas coś będzie.
— To i tak gadaj od razu, a nie pieprz jak potłuczony. Jakby co, daj znać.
* * *
Już następnego dnia przyniósł wiadomość.
— Rozmawiałem z tym moim sąsiadem i…
— No i co? — Wszedłem mu w słowo. — Jest robota? Jaka?
— Coś taki w gorącej wodzie kąpany? Daj fajkę.
Wyciągnąłem papierosy. Zapalił i zaciągnął się głęboko.
— Coś jest. Jak on potrzebuje trochę forsy, to chodzi do STW. To taka Spółdzielnia Transportu Wiejskiego. Rozwożą węgiel, cement i takie tam po jakichś geesach.
— Gminnych spółdzielniach — dorzuciłem.
— No właśnie. Jak jest robota, to podobno każdego biorą, kto chętny i przyjdzie. Żadnych badań i tym podobnych. Nie dają ubrań roboczych, trzeba mieć swoje stare ciuchy. Od razu do roboty i, co najlepsze, ile zrobisz, tyle wypłacają od razu do rączki. Ta praca jest na Rapackiego, zaraz za mleczarnią, więc mamy rzut kamieniem od roboty. Można tam zaglądać codziennie. Raz robota jest, raz nie ma. To co?
— W powszednie dni? — Pokręciłem głową. — Myślałem o wolnych sobotach czy niedzieli.
— Ale to nie tylko rano. Jasne, przecież pracujemy. Po południu też zbierają tam ekipy do roboty.
— O której? Robię do piętnastej.
Westchnął i podrapał się po głowie.
— No właśnie. Ten mój znajomek mówił, że na popołudnie to trzeba być o w pół do trzeciej, najpóźniej za kwadrans. Dyspozytor czeka i gdzie trzeba, to chętnych na samochód i wiozą do pracy. Ja mam na szóstą, więc żaden problem. Spróbuj, może ci szef pozwoli na wcześniejsze godziny.
— Kurde, korci mnie, forsa do ręki i idziesz robić, kiedy chcesz. Dobra, jutro się spytam mego szefa.
* * *
Kierownik działu zaopatrzenia, w którym pracowałem, był ludzkim przełożonym. Nie stwarzał żadnych trudności — od razu zgodził się na moje wcześniejsze przychodzenie i wychodzenie z pracy. Dobry szef to jest skarb!
Kiedy tylko uzyskałem zgodę, wyrwałem się w przerwie śniadaniowej do działu pracy Kazika.
— Mam zgodę Kochańskiego. — Przywitałem się z nim. — To co, od jutra spróbujemy?
— Dobra. To jutro bierz wałówkę, zamiast obiadu. Nie zapomnij o ciuchach do roboty. Idziemy tam w ciemno.
Następnego dnia odbiłem kartę pracy już przed szóstą rano. Po czternastej, wraz z Kazikiem, udałem się do STW. Do parterowego budyneczku weszliśmy po kwadransie marszu. Wewnątrz, na ławeczkach siedziało pięciu jegomości; prawie wszyscy drobni z wyglądu i niezbyt zdrowi na twarzyczkach. Tylko jeden był większej postury. „Takie chuchra tu przychodzą do roboty? Do tego wyglądają na takich, co są często zmęczeni życiem. To i nam łatwo będzie, nie przemęczymy się” — przebiegło mi przez głowę.
— Cześć, panowie — zagadnąłem zdecydowanym tonem. — My do szefa, znaczy dyspozytora.
— Nowi? — odezwał się najbliższy z siedzących. — A panowie to na wojnie wyginęli — zarechotał przy wtórze pozostałych. Zlustrował nas wzrokiem. — Do szefa? Tam, w kanciapie. — Wskazał głową w głąb pomieszczenia.
— Dzięki. — Zrobiłem krok między dwoma rzędami siedzących. Rozmówca przytrzymał mnie za rękaw i już proszącym głosem dokończył:
— Macie może fajki, bo nam się skończyły.
Nie paliłem dużo, ale paczkę zawsze nosiłem przy sobie. To wyglądało na bardzo tanie wkupne, jeżeli mieliśmy z nimi pracować. Wyjąłem papierosy „Atut”.
— Jakieś mam. Częstujcie się.
Pięć rąk od razu wyciągnęło się w moją stronę. Najbliżej siedzący spojrzał i lekko się skrzywił.
— Nie macie normalnych? Sporty czy klubowe. Na takie to szkoda forsy, nic nie czuć.
W pierwszej chwili chciałem złośliwie skomentować, że sportów już nie ma w sprzedaży, tylko „Popularne”, ale się powstrzymałem. W końcu nie można wchodzić w zwady słowne na samym początku wspólnej pracy.
— Darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy. Ale jak nie chcecie… — Przymrużyłem oko i cofnąłem rękę wyciągniętą w stronę marudy. — Nie zmuszam. Będę mniej stratny.
Pozostali zarechotali.
— On nie musi, my chętnie. Na bezrybiu i atut ryba — filozoficznie stwierdził jeden z nich. Był z nich najdrobniejszy. Na ulicy nie pomyślałbym, że może pracować przy rozładunkach. — Tadeusz. Mów mi Tadzio. — Wyciągnął do mnie rękę.
— Zdzisiek, a kolega Kazik. — Uścisnąłem mu dłoń i podałem paczkę atutów. Wyjął papierosa i poczęstował trójkę.
— Te, a ja? — Maruda głośno zaprotestował i wyciągnął rękę.
— Nie chciałeś. Lepsze wolisz. — Tadzio się zaśmiał i oddał mi pudełko.
— Jak cię pierdolnę… — Zamachnął się, ale drobny Tadzio był szybki. Zdążył odskoczyć w głąb korytarzyka.
— Dobra, fajek starczy. — Wyciągnąłem papierosy w stronę marudy. — Częstuj się.
Jak się zaczęło, tak szybko uspokoiło. Przywitaliśmy się po kolei z całą piątką, przedstawiając z imienia.
Schowałem papierosy.
— A szef jaki jest?
— Normalny. Właźcie. — Drobny Tadzio z lubością wypuścił kółko z dymu papierosowego i kiwnął głową w stronę pakamery.
Zapukałem w drzwi kantorka i weszliśmy do środka. Za starym, mocno podniszczonym biurkiem siedział tęgi mężczyzna w sile wieku.
— Dzień dobry. Byłaby też dla nas praca? Wraz z kolegą — wskazałem na Kazika — potrzebujemy dorobić. Tak od czasu do czasu, od piętnastej.
— Krucho w domu z forsą — ni to zapytał, ni to stwierdził. — Po południu? Pracujecie gdzieś na stałe?
— Tak, w Pomorskiej Odlewni i Emalierni. Tu, nad Wisłą.
— To macie blisko. Hmm… — Spojrzał uważnie, taksując wzrokiem postury. Na szczęście nie byliśmy ułomkami. — To ciężka praca i na akord. Rozładunek węgla, nawozów, wapna z samochodów czy wagonów. Wszystko, co przywiozą. I nie ma fajrantu, dopóki się nie skończy, czasem późno w nocy. Inaczej spółdzielnia płaci osiowe, za postój. Nie ma o tym mowy, za osiowe za wagony księgowa by mnie od razu powiesiła. I to za jaja. To jak?
Spojrzałem na Kazika. Potaknął głową.
— W porządku — potwierdziłem. — Roboty się nie boimy.
— No dobra. Ale jeszcze jedno. Tu nie ma stałej pracy ani stałej ekipy. U nas pracuje, kto chce. Przychodzą prawie tacy — wskazał głową na drzwi — co miejsca nigdzie nie zagrzeją. Potrzebują na flaszkę, to przychodzą. Raz są, raz ich nie ma. Ale nic nie gwarantuję — podniósł palec do góry — nie zawsze jest robota, albo czasem jest za dużo chętnych. Pierwszeństwo mają wtedy ci starzy. Czasem trzeba czekać do czwartej. Przedzwonią do mnie, to ładuję was do żuka i jedziecie. Tak samo wracacie. Nie przedzwonią, nie ma roboty. Więc?
— W porządku — powtórzyłem. — Tyle już się zorientowaliśmy. Możemy od zaraz, ubrania do roboty mamy. Słyszeliśmy, że pieniądze od razu dostaniemy po robocie?
— Najważniejsze, co? — Uśmiechnął się lekko. — Tak. Wypłatę dzieli się równo między ekipę. Lepiej nie obijajcie się, bo drugi raz nikt was nie weźmie, a i coś możecie usłyszeć na odchodne. — Otworzył brulion. — To podajcie swoje nazwiska i czekajcie z innymi.
Siedliśmy na ławkach wraz ze starymi bywalcami. Oczekiwanie na pracę nie przeciągnęło się w czasie, chociaż, aby nie siedzieć w milczeniu jak kwoki w nocy na grzędzie, zdążyłem opowiedzieć im kilka dość frywolnych dykteryjek. Porechotali, poklepali mnie i kolegę po plecach. Pierwsze lody zostały przełamane, zwłaszcza że ponownie puściłem w obieg atuty.
Otworzyły się drzwi kantorka.
— Jest robota. Dla wszystkich. — Kiwnął głową w moim i Kazika kierunku. Dokończył: — Węgiel ze zwykłych wagonów w Mełnie. Wsiadajcie do żuka.
Pojechaliśmy całą siódemką. Na miejscu czekały dwa wagony. Po przebraniu w robocze ciuchy dostaliśmy duże szufle i zaczęła się robota. Nie było źle, wraz z Kazikiem nadążaliśmy w wyrzucaniu węgla za pozostałymi. Ukradkiem przyglądałem się im; w duchu musiałem przyznać, że postura nie świadczy o sile czy wytrzymałości człowieka. Oprócz jednego byli niezbyt wysocy i nie mieli postury ciężarowca. Przeciwnie, wyglądali na takich, których można przewrócić jednym palcem. Szuflowali jednak szybko i sprawnie; nawet po godzinie, kiedy odczuwałem już lekkie zmęczenie, po nich nie było widać żadnych oznak przemęczenia. „Noo, bym się pomylił, gdybym ich nie widział teraz przy robocie” — pomyślałem z uznaniem w duchu. Byli wprawieni; podpatrywałem ich technikę pracy i starałem się tak samo nosić węgiel do drzwi wagonu, a następnie wyrzucać poza torowisko.
Tadzio kilka razy rzucił na nas okiem. Przerwał szuflowanie i wziął ode mnie łopatę.
— Te, chłopaki. Siła to nie wszystko. Chcecie tu paść za godzinę? Nie będziemy za was robić. O, tak trza. I nie ściskajcie mocno łopaty. Delikatnie, jakbyście babę w tańcu macali. Nie, chłopy? — Odwrócił się do pozostałych, którzy zarechotali potakująco. — Chyba że chcecie mieć bąble. — Łaskawie nas douczył.
Przydała się porada Tadzia; opróżniliśmy już prawie pierwszy wagon, a nadal nie odczuwałem bólu mięśni, mimo lekkiego zmęczenia.
Po kilku godzinach skończyliśmy robotę. Czułem, że fizycznie popracowałem, jednak nie było tak źle. Najprzyjemniejszy moment nastąpił w chwilę później — do rączki wpadło kilka banknotów. Niedużo, ale nie narzekałem. To była żywa gotówka! Dodatkowa, który przyda się w domu, bez czekania na koniec miesiąca. „Pieniądze nie śmierdzą”, jak kiedyś rzekł cesarz Wespazjan. Zwłaszcza pieniądze uczciwie zarobione. Chociaż cezar myślał o ściąganiu kasy z ludzi, a ja sam musiałem ją zarobić, ale fakt jest faktem.
* * *
Wraz z Kazikiem zaczęliśmy chodzić dwa-trzy razy w tygodniu po pracy do STW. Czasem była robota, czasem, po godzinie daremnego oczekiwania, wracaliśmy do domu. Zdarzało się, że brakowało jej dla kilku oczekujących, w tym dla nas dwóch. Nie narzekałem, gdyż i tak wpływał miesięcznie dodatkowy zastrzyk gotówki. Starzy bywalcy, zwani „fachurami”, okazali się prostymi, ale porządnymi ludźmi. Po krótkim czasie zaakceptowali nas, byliśmy „już swoi”, mimo że w gronie kilkunastu ludzi byliśmy jedynymi, którzy pracowali również na etacie.
Tak, jak już domyślałem się w pierwszym dniu, wszyscy oni woleli brać tylko dorywczą robotę i otrzymywać od razu pieniążki do ręki. Przychodzili różnie, kiedy im się chciało. To chcenie było w większości nieodłącznie związane z potrzebą zaspokojenia pragnienia. Kiedy ich suszyło, zjawiali się, aby zarobić kilka złotych na zakup płynów. Nie byli wybredni — podstawowymi napojami były płyny winopodobne w butelkach mieszczących zero siedemdziesiąt pięć litra. Popularnie zwane były jot dwadzieścia trzy lub kloss, siarówa albo patykiem pisane. Nie nazwa miała znaczenie, tylko dostępność, taniość i procenty, z naciskiem na to ostatnie. Płynne procenty, a nie te za kapitał złożony w banku; nie dawali zarobić nawet socjalistycznym bankierom, nie wspominając o burżuazyjnych. Zresztą tych drugich w Polsce nie można było wtedy znaleźć, nawet szukając ze świecą. Dewizą kolegów z mojej nowej, dorywczej pracy było „trza wypić, co by się krew nie zwarzyła”. Po to żyli, to był ich sens istnienia.
Poza tym naprawdę byli w miarę w porządku. Przynajmniej nie kradli, a zarabiali uczciwie ciężką, fizyczną pracą. Nie przemycali też alkoholu do roboty i przychodzili trzeźwi. Jedynym ich zmartwieniem był czas końca rozładunku. Jeżeli zdążyliśmy wrócić przed zamknięciem niedaleko położonego od STW sklepu monopolowego, byli radośni jak skowronek w słoneczny poranek. Gorzej, kiedy praca się przeciągnęła. Niektórzy wtedy wracali markotni do domów, odstawiając uzupełnienie płynów „niezbędnie potrzebnych do życia” na nadchodzący poranek. Inni, ci bardziej spragnieni, znali mety, gdzie babcie pracowały dwadzieścia cztery godziny na dobę. „Głodnych nakarmić, spragnionych napoić” — to miłosierne hasło miało w ich przypadku trochę inne znaczenie i dotyczyło tylko drugiej części.
* * *
Minęło kilka miesięcy. Któregoś październikowego popołudnia siedzieliśmy na ławeczkach już ponad godzinę, w ośmiu chętnych chłopa. Dyspozytor poinformował, że transport się spóźnia, ale będzie praca. Wszyscy zostali; czas spędzaliśmy na pogawędkach, więc aż tak się nie dłużyło.
Wreszcie po dwóch godzinach oczekiwania zadzwonił telefon. Dyspozytor chwilę porozmawiał i wyszedł do nas.
— Jest amerykaniec. Jeden, z węglem. Kto jedzie?
Trochę się skrzywiłem. Ośmiu chłopa na jeden wagonik? Prawie żaden zarobek, i to po tak długim oczekiwaniu. Pewnie się nawet nie załapiemy, dzisiaj jest nas za dużo.
Fachurzy popatrzyli po sobie. Jeden z nich szeroko otworzył oczy, klepnął się w czoło i prawie krzyknął:
— Przecież dzisiaj czwartek! Szefie — zwrócił się do dyspozytora — dzisiaj nie możemy. Kompletnie zapomnieliśmy. Kolega zaprosił nas na urodziny. A okrągłe ma. Musimy iść.
Dyspozytor skrzywił się i zgryźliwie stwierdził:
— Co, nagle wam się przypomniało? Akurat teraz?
— Szefie, na śmierć zapomnieliśmy! — Podniósł się i, kierując już kroki w stronę drzwi, dorzucił przez ramię: — Przecież nie możemy kumpla zawieść. Mówiliśmy, że przyjdziemy. Honorni jesteśmy.
— Taa, od razu żeście tacy honorni.
— Szefie, szef nas zna. — Położył rękę na sercu. — Jak bum cyk cyk. To ważniejsze zarobku.
Wstał i wyszedł z budyneczku, a pozostała piątka fachurów podniosła się jak na komendę i pojedynczo udała za nim. Jedynie ostatni odwrócił się w drzwiach i rzucił do nas na odchodne:
— Do zobaczenia, chłopaki. Więcej dzisiaj zarobicie.
Czy mi się zdawało, że lekko skrzywił usta? Uśmiechnął się? Nie wiedziałem, co to miało znaczyć. Spojrzałem na dyspozytora, który popatrzył za nimi, wyciągnął rękę, jakby chciał ich zatrzymać, ale tylko nią machnął i wycedził:
— A niech ich… Kurr… — Przerwał, wciągnął głęboko powietrze i zwrócił się do nas: — To co, panowie, bierzecie robotę? Na was dwóch to ładny pieniądz wyjdzie. Jak nie, będę musiał podzwonić i szukać innych.
Czy mi się zdawało, że wyczułem nutę obawy w jego głosie? „At, zawsze coś mi się wydaje. A zarobek może być dziś bardzo dobry, wart trzech wieczorów. Jeden wagon, jak zwykle pewnie dwadzieścia cztery tony. Zdążymy bez pośpiechu w trzy, może cztery godziny”. Spojrzałem na kolegę:
— Kazik? Ja bym wziął. Więcej roboty, ale i dużo więcej forsy.
— Bierzemy. — Szeroko się uśmiechnął i kiwnął głową. — Po tośmy przyszli. Będziemy tylko później na kolacji w domu i wsio, a zarobek większy.
Dyspozytor też się uśmiechnął i uderzył pięścią w otwartą dłoń.
— No to dzisiaj zarobicie. Ale musicie skończyć. Od rana osiowe by poleciało. Tyle że będę musiał zapłacić niepotrzebnie kierowcy żuka, bo nie wiadomo, kiedy skończycie. Gdzie mieszkacie?
— A to w Grudziądzu?
— Nad Wisłą, przy Placu.
— To możemy sami wrócić, mamy niedaleko, po kwadransie w domu. Nie, Kazik? — Kolega potwierdzająco kiwnął głową. Postanowiłem wykorzystać okazję. Może się uda? — Dołoży nam wtedy szef z tego, co dla kierowcy?
Zawahał się, ale kiwnął głową.
— Dołożę. Skończycie przed osiowym, to dostaniecie jeszcze dziesięć procent premii. Rzadko, ale czasem mogę. Przedzwonię do magazyniera nad Wisłę, aby tyle wypłacił. A teraz ładujcie się już do żuka, szkoda czasu.
— Przed osiowym?! — Uśmiechnąłem się, lekko zdziwiony. — Odpoczniemy w domu. Na późniejszą kolację zdążymy.
Uniósł brwi, ale machnął ręką i dokończył:
— Może tak, może troszkę później. Od was zależy. Ładujcie się.
Podał nam rękę i wrócił do pakamery. Kazik spojrzał na mnie, ja też byłem jego gestem lekko zdziwiony. „Co on nagle taki towarzyski się zrobił? Nigdy nie wyciągał ręki, a dzisiaj ją podaje? — przeleciała mi przez głowę myśl. — Ale fakt, nie musi już teraz wydzwaniać po innych dyspozytorach i szukać ekipy do roboty”.
— Dobra, idziemy Kazik. Szkoda czasu.
Weszliśmy do furgonu i w pięć minut kierowca dowiózł nas na, znane nam już wcześniej, składowisko węgla nad Wisłą. Po przywitaniu ze znajomym magazynierem zaczęliśmy przebierać się w ubrania do pracy. Zagadnął:
— Dyspozytor dzwonił, że będzie tylko dwóch. Cholernie mało. Dacie sami radę? Do amerykańca przeważnie sześciu dawał. Nie było więcej?
— Byli — odparłem, wzuwając buty. — Ale przypomnieli sobie o urodzinach kolegi i zrezygnowali. Poradzimy sobie we dwóch. I obiecane mamy dziesięć procent premii. Powiedział?
— Powiedział. Jak zdąążyycie… — rozciągnął ostatnie słowo.
— Co nie mamy zdążyć. Nie? — rzuciłem w stronę Kazika. — A forsy więcej.
— Czy to pierwszy raz? — potwierdził. — W czterech wagon robiliśmy, to i w dwóch damy radę. — Wziął dwie szufle i podał mi jedną: — Trzymaj. Możemy iść. Który to wagon, szefie?
— Chodźcie. Pokażę. Stoi tam tylko jeden.
Wyszliśmy na torowisko. Kiedy zobaczyłem wagon, lekko zdębiałem. Kolega, sądząc z jego nieartykułowanego okrzyku, również. Wydukałem:
— To… o, to jest ten wagon?!
— A jaki? — Teraz magazynier się zdziwił. — Przecież amerykan. Pierwszy raz go widzicie, czy co?
— No pierwszy. Myśleliśmy, że…
— Że to jak nasz, na dwadzieścia cztery tony? U Amerykańców jak u Ruskich, wszystko bolsze. Dlatego się zdziwiłem, że was tylko dwóch. A inni, jak ich znam, się wykpili a nie żadne urodziny. Tu się trzeba trochę nachodzić przy robocie. — Klepnął mnie po ramieniu. — Ale jak zrobicie, to taką wypłatę nie wiadomo czy jeszcze kiedyś na raz zarobicie.
Dopiero teraz przypomniałem sobie, że na samym początku naszej pracy któryś z fachurów wspomniał w pogawędce przy posiłku, że unika „Amerykanów”. Jakby ich dużo w Polsce widział… Sam nie widziałem w życiu ani jednego. Właśnie — żywego. Nie lubi ich, to jego sprawa. Zasłyszałem jednym uchem, drugim wyleciało; przez głowę mi nie przeszło, że może chodzić o wagon.
Amerykaniec prezentował się naprawdę imponująco, zwłaszcza całkiem z bliska. Przed nami stało ogromniaste, żelazne pudło, posadowione aż na ośmiu kołach, a nie czterech, jak normalne wagony. Wyższe, szersze i dłuższe od zwykłych, znanych nam węglarek. Dużo dłuższe. Miało też aż po dwoje szerokich drzwi z obu stron wagonu. Nagle poczułem się malutki wobec tego kolosa.
Spojrzałem na Kazika. Stał nieruchomo i gapił się z otwartą buzią, na podobieństwo zastygłej żony Lota. Przełknąłem ślinę i zapytałem:
— Panie magazynier, ile to to bierze?
— Ton? Jak zwykle, sześćdziesiąt cztery.
Sześćdziesiąt cztery! Ponad dwa i pół raza więcej niż nasz, normalny wagon. Od razu mi pojaśniało w głowie. Magazynier miał rację, że starzy fachowcy od łopaty się wykpili. Robić robili, ale…
— Bierzcie się do roboty, bo ranek was zastanie i po premii. — Z oszołomienia wyrwał mnie głos magazyniera. — Tylko dalej rzucajcie od szyn. Zawalicie je, będziecie odsypywać. Idę do domu. Wrócę o pierwszej, wcześniej i tak nie zdążycie.
Odwrócił się i odszedł. Popatrzyliśmy po sobie. „Jasny gwint! Aleśmy dali się wrobić — przemknęło mi przez głowę. — We dwóch do takiego kolosa. Za ludowe Chiny nie skończymy do północy. Tu trzeba się sprężać, aby koło pierwszej skończyć”.
Nie było co dłużej deliberować. Westchnąłem głęboko:
— Dawaj, Kazik. Nie ma co stać. Inaczej prosto stąd ledwie zdążymy do pracy na szóstą. Dobrze, że jest pod nosem.
Otworzyliśmy zasuwy pierwszych drzwi i z wysiłkiem zaczęliśmy je otwierać. Były cholernie ciężkie i poddawały się z wielkim oporem, zgrzytając jak stary tramwaj na zakręcie torowiska. W miarę, jak je rozchylaliśmy, na tory zaczął się wysypywać drobny, węglowy grys. „Tu ciągnik by się przydał do drzwi, a nie ledwie dwóch chłopów” — przemknęło mi przez głowę.
Po dłuższej mitrędze otworzyliśmy je wreszcie do końca. Spojrzałem w górę. Kazik aż się za głowę złapał:
— Zdzisiek, toż ta góra ogromna jak piramida Cheopsa! W życiu tego nie zrobimy!
— Dobra, nie gadaj tyle. Musisz, cholera, jeszcze komentować?! Daliśmy się za psa, to szczekamy. — Ogarnęły mnie te same obawy, ale wolałem nie dołować kolegi jeszcze bardziej. — Za gadanie nam nie zapłacą. Dawaj na tę górę.
Wspiąłem się pierwszy po usuwającym spod nóg grysie i podciągnąłem Kazika. „Popluć w dłonie i szable… szufle w dłoń”!
Początki okazały się jednak nie takie złe, jak myślałem. Sił na początku mieliśmy dosyć, szufle były duże, drobny węgiel przy drzwiach sięgał do połowy wysokości bocznych ścian wagonu. Na początku węgiel zsuwaliśmy łopatami; później wystarczyło dobrze nabrać grysu, odwrócić się i z zamachem sypnąć na plac. Po kwadransie zrobiło nam się już ciepło, zrzuciliśmy więc wierzchnie ubrania, pozostając tylko w koszulach. Październikowy dzień był dość chłodny, ale robota rozgrzewała. „I raz! I dwa! I trzy”! Szło nam dużo lepiej niż w moich obawach na początku, kiedy zobaczyłem to ogromne pudło.
Po godzinie zrobiliśmy krótką przerwę, ale już dość dużo było oczyszczone przy drzwiach. Uspokoiłem się; wyglądało, że diabeł… nawet amerykański nie jest taki straszny, jak go odmalowałem w wyobraźni. „Czego ci niby fachowcy od szuflowania tak się zmyli? Zwykła robota, gdzie te trudy niewarte zarobku?”.
— Dobra, nie jest źle, dawaj Kazik, złazimy na dół. W tym tempie może wyrobimy się nawet przed północą.
Przy wrotach wagonu szło nam jeszcze lepiej. Co ruszyliśmy węgiel od spodu, to z góry grys sam się zsuwał w pobliże drzwi; nie musieliśmy chodzić, wystarczyło tylko się odwrócić, machnąć i wyrzucić na zewnątrz.
Po następnej godzinie zaczęło ciemnieć na dworze, zapaliły się lampy na słupach. Jednak nie było już tak lekko — zacząłem odczuwać lekkie zmęczenie w mięśniach; do tego węgiel przestał sam się zsuwać z góry. Rozpoczęliśmy chodzenie. Krok do przodu, nabranie węgla, obrót, krok w stronę drzwi, wymach szuflą, obrót, krok do przodu, nabranie węgla… Po następnej półgodzinie musieliśmy robić dwa kroki na jedną operację. Po kolejnej już trzy. Samo noszenie było dużo cięższe niż machanie łopatą. Do tego przez te spacery wydajność pracy spadła nam o dobre dwie trzecie.
Musiałem przyznać w duchu, że jednak kumple, którzy się zmyli, byli doświadczeni w tej robocie; wiedzieli, kiedy przypomnieć sobie o urodzinach kolegi. To już nie było to, co jeszcze godzinę temu. Coraz ciężej było nosić, coraz wolniej ubywało węgla. W zwykłych wagonach, które poprzednio rozładowywaliśmy, nie było prawie takich wędrówek. „Kurde, jednak daliśmy się za psy, to teraz szczekamy” — ponownie cicho mruknąłem sam do siebie po kolejnym spacerze z pełną grysu szuflą.
— Zdzichu, odsapnijmy. — Kazik oparł się ciężko o łopatę. — Muszę odpocząć.
Też głęboko odetchnąłem i zrobiłem kilka skłonów. Trochę pomogło. Odczekałem jeszcze minutę, aż współtowarzysz pracy zaczął normalnie oddychać. Wyciągnąłem z kieszeni zegarek.
— Dobra, odrzućmy jeszcze tylko spod tej ściany i za kwadrans zrobimy przerwę. Co?
Zrobił kwaśną minę, ale kiwnął głową. Chwyciłem za łopatę i wbiłem w grys.
— Cześć, chłopaki! Jak wam idzie? — Doszedł do nas w tym samym momencie zachrypnięty, znajomy głos.
Wyjrzałem przez drzwi. To był Tadzio. Ten drobny Tadzio, który przy pierwszym spotkaniu, bez wybrzydzania, poczęstował siebie i innych moimi fajkami.
Oparłem się na szufli i przetarłem rękawem czoło.
— Cześć. Co tu robisz? Nie zbłądziłeś? — dodałem zgryźliwie. — Przecież miałeś być z innymi na urodzinach kolegi.
Podrapał się po rzadkich włosach. Spojrzał na mnie z ukosa i westchnął:
— Aa, nie. Nie poszłem. Wypadło mi coś.
— Coś dzisiaj wam wszystkim wypadło. Tobie aż dwukrotnie. Wpierw urodziny kumpla a teraz znów coś. I jakim cudem tu się znalazłeś?
— Noo… przyszłem — przestąpił z nogi na nogę — przyszłem zobaczyć, jak wam idzie.
— No proszę, jakiś opiekuńczy. — Kazik sypnął węglem blisko niego, aż Tadzio odskoczył. — Wrobiliście nas w amerykańca, a sami spieprzyliście. Będziemy tu przez was siedzieć do nocy.
— No, tak trochę. Ale, chłopaki…
— Dobra, mów, co cię przywiało. Robotę mamy. — Zniecierpliwiłem się. — Na flaszkę zbierasz, czy co?
— No, tak jakby. Suszy mnie dzisiaj.
— Trzeba było przyjść do roboty. Za darmo nic nie ma. — Odwróciłem się do Kazika. — Dawaj, zasuwamy.
— Chłopaki, a dacie porobić? Za flaszkę? Odpoczniecie sobie.
Popatrzyłem pytająco na kolegę. Machnął ręką.
— Daj mu, i tak za chwilę chcieliśmy. Niech poszufluje, jak go tak napaliło.
— Tadzio, dobra, dostaniesz, ale — uniosłem palec w górę — nie na czystą perlistą, tylko na jot dwadzieścia trzy. Jak chcesz.
— Jasne, dzięki — uśmiechnął się szeroko, zdejmując lichą kurteczkę — klos mi wystarczy.
Złapał za uchwyt i podciągnął się do wagonu. Chwycił moją łopatę i zaczął od razu szuflować. Usiedliśmy z Kazikiem pod ścianą na wolnym już od węgla kawałku podłogi. Widziałem kilka razy Tadzia przy robocie, ale teraz mogłem go poobserwować, samemu nie będąc zajęty pracą. Był naprawdę specjalistą w swoim fachu. Kto by go zobaczył pierwszy raz, nie pomyślałby, że taki mikrus, takie chuchro potrafi przy ciężkiej, fizycznej robocie pracować szybko i bez widocznego wysiłku. Przy szufli wyglądał jak dziecko. Było to jednak żylaste i umięśnione dziecko, wprawione przez lata takiej pracy. Jedno mnie zastanawiało — kiedy z nim wcześniej pracowaliśmy, prawie nigdy nie jadł w przerwach, tylko pił herbatę; najwyżej ugryzł dwa-trzy kęsy kanapki i resztę zawijał z powrotem. „Skąd w nim tyle siły i wytrzymałości? Do tego przecież za kołnierz nie wylewa”.
Na wspomnienie o kanapce od razu poczułem się głodny i wyciągnąłem swoje jedzenie. Przestałem marnować chwilę odpoczynku na niepotrzebne deliberacje o tym, jak można się mylić, sądząc po samym wyglądzie. Tadzio w tym czasie pracował bez chwili wytchnienia. „Porządnie zarabia na klossa, nie ma dwóch zdań” — pomyślałem z uznaniem.
Spojrzałem na zegarek — minął ponad kwadrans naszego odpoczynku. „No dobra, zarobił swoje, a my odetchnęliśmy”.
— Starczy, Tadzio. — Podniosłem się z podłogi i sięgnąłem do kieszeni, gdzie zawsze przekładałem pieniądze z wyjściowych spodni do roboczych. — Zarobiłeś swoje. Masz na klossa i jeszcze na fajki. Pruj.
Radość rozświetliła jego chudą twarzyczkę. Otrzepał się pobieżnie z pyłu węglowego, chwycił swoją wypłatę, wrzucił na siebie kurtkę i zeskoczył z wagonu.
— Dzięki, chłopaki! Lecę, bo mi sklep zamkną!
— Trzymaj się, trzymaj. Tylko nie wypij na raz — odkrzyknąłem i chwyciłem za szuflę. „Taa, nie wypije na raz. Jakbym ich nie znał” — przemknęło mi przez głowę.
Odpoczynek nam się przydał. Lżej już chodziłem te trzy kroki do węgla i z powrotem do drzwi wagonu. Po kolejnej godzinie dotarliśmy do drugich drzwi. Robota znowu poszła szybciej; nie musieliśmy chodzić z węglem, wystarczyło tylko machać szuflą.
Około północy zaczęła kropić nieprzyjemna mżawka i wyraźnie się ochłodziło. Grys też stawał się coraz cięższy od wilgoci. Nie przerywaliśmy jednak pracy; wyraźnie było już widać w naszej robocie „światełko na końcu tunelu”. Był też drugi pozytyw — przestało nam kurzyć pyłem węglowym.
— No, jak tam, panowie? — znowu doszedł nas z zewnątrz głos, tym razem magazyniera.
Spojrzałem na zegarek. Punktualny był, właśnie minęła pierwsza w nocy. Rzuciłem wzrokiem na pozostałą część węgla w wagonie.
— W porządku. — Otarłem czoło rękawem koszuli. — Niedużo zostało. Jeszcze z godzinka i będziemy kończyć.
— Dorzućcie godzinę czy półtorej. Przez was będę miał całą noc zarwaną.
— Nie, myślę że w godzinę kończymy.
— Tak? No to popatrzcie na zewnątrz.
Wyglądnąłem razem z Kazikiem. Nie zrozumiałem, czego chce magazynier. Spojrzałem na kolegę; on też wzruszył ramionami. „O co mu chodzi”?
— Co, nie widzicie? To zeskoczcie i popatrzcie. — Wyciągnął papierosa i zapalił.
Bardziej zjechałem po górce węgla niż zszedłem. Odwróciłem się i „o, cholera!”. Mimo że staraliśmy się dość daleko rzucać węgiel, jednak przy torze urósł zwał z tego, który na początku sam zsunął się z wagonu, a i my swoje dołożyliśmy. „Sacrebleu! Nic nie poradzimy, takiej roboty nam nie odbierze. Trzeba będzie na koniec odsypać” — zmełłem w ustach przekleństwo.
Magazynier popatrzył na swój zegarek. Westchnął:
— Idę pokimać w kanciapie. — Ruszył w stronę budyneczku i na odchodne dorzucił: — Jak skończycie, to mnie obudźcie.
Kurza twarz! A już myśleliśmy, że powoli kończymy…
Nie było co się zastanawiać. Ponownie chwyciliśmy za łopaty, starając się rzucać węgiel dalej, za narosły przy drzwiach zwał. Znowu spowolniło to nam pracę; mięśnie nie dokuczały mi zbytnio, ale krzyż wyraźnie żądał odpoczynku. Nie wdawałem się jednak z nim w niepotrzebną dyskusję. „Ty wiesz swoje, ja swoje. Czas goni”.
Nie robiliśmy już przerw na odpoczynek.
— Jedziem, Kazik, jedziem — ponaglałem kolegę, kiedy próbował odpocząć. — Inaczej prosto stąd do pracy pójdziemy. Jeszcze trochę. — Starałem się go podtrzymać na duchu. Wyraźnie słabł, już nie rzucał tak daleko węgla. Na szczęście deszczyk przestał rosić i przynajmniej to nam ulżyło; nie musiałem przecierać co chwila oczu.
Kiedy wreszcie cały amerykaniec został opróżniony i wyczyściliśmy jego narożniki, wyrzuciłem szuflę na zewnątrz. „Koniec”!
Wyprostowałem powoli bolący kręgosłup, zrobiłem kilka skłonów na boki i do przodu, zrobiłem parę głębokich wdechów. Trochę ulżyło. Spojrzałem na zegarek — dochodziło wpół do trzeciej. Kazik stał pochylony, opierając się na łopacie. Gdybym stwierdził, że wygląda na wypoczętego, popełniłbym grubą pomyłkę, ale po kilkunastu sekundach też się wyprostował i przestał głęboko łapać powietrze. Nawet lekki uśmiech pojawił się na jego czarnej od pyłu węglowego twarzy.
— Zdzichu, daliśmy radę. A już myślałem, że rzucę to i pójdę w diabły.
— Daliśmy. Też miałem już dosyć. Grabula. — Wyciągnąłem do niego rękę.
Ciężko zeskoczyliśmy z wagonu i… „o cholera!”. Przed oboma drzwiami zostały zwały węgla, który zsunął się na tory. Spojrzeliśmy na siebie. Kazik otworzył usta, ale nic nie powiedział i siadł, zrezygnowany, na grysie.
— Jasnyy… Przecież magazynier mówił. — Chwyciłem za łopatę. — Dobra, jeszcze troszkę, Kazik. Wytrzymasz.
Machnął zrezygnowany ręką i też podniósł swoją.
Myślałem, że najgorsze za nami, a właśnie ta ostatnia godzina była najcięższa. Teraz już wszystko zaczęło mnie pobolewać; Kazik wyglądał, jakby pracował już tylko rękawami.
Ostatkiem sił, z bolącymi i stężałymi mięśniami, dokończyliśmy dzieła przed godziną czwartą w nocy. Szyna na całej długości była oczyszczona.
— Kazik, szlus!
— Byle magazynier jeszcze czego nie znalazł…
— Wypluj te słowa! — Aż mnie zmroziło. Pogroziłem mu pięścią. — Budzimy śpiocha.
Wystarczyło lekkie potrząśnięcie za ramię i magazynier uchylił lewą powiekę.
— No i jak? — Ziewnął głęboko, usiadł na leżance i poklepał się po policzkach dla dobudzenia. — Która to? Prawie czwarta. Nie mówiłem? No dobra, idziemy zobaczyć. A węgiel spod kół?
— Kurr…! Usunęliśmy. Jakżeby inaczej.
— Jak usunięty, to dobrze. Ale muszę sprawdzić.
W pół minuty byliśmy przy wagonie. Lekko się denerwowałem. „Uzna czy każe poprawiać?” — ta myśl brzęczała w mózgownicy jak natrętna mucha.
Magazynier poświecił latarką, zajrzał pod koła. Lekko pokręcił głową, ale wreszcie machnął ręką. Odetchnąłem z ulgą.
— No dobra, niech będzie. Wagon wyciągną. Niezbyt wierzyłem, że poradzicie sobie z amerykańcem do rana. Chodźcie po wypłatę.
W pakamerze, po zrzuceniu z siebie mokrych i czarnych od pyłu węglowego roboczych ciuchów, pobieżnie obmyliśmy się zimną wodą nad zlewem. Po przebraniu w wyjściowe rzeczy odebrałem od magazyniera kilka banknotów. Kiedy je przeliczyłem, od razu większość zmęczenia minęła jak ręką odjął. Kazik pomachał w moją stronę swoim zwitkiem.
— To rozumiem. — Uśmiechnął się szeroko.
— Warto było się pomęczyć. — Też rozciągnąłem radośnie usta i kiwnąłem głową.
To była naprawdę dobra wypłata. W pełni zasłużona; czułem w krzyżu oraz w mięśniach, ile mnie i Kazika kosztowała. Schowałem pieniądze do kieszeni i wyciągnąłem rękę do magazyniera.
— Do widzenia. Czas do domu. Za dwie godziny do pracy, więc nie mówię dobranoc.
— Nie zaśnijcie po drodze. — Podał mi rękę na odchodne.
Po kilkuset metrach pożegnałem się z kolegą. Był już niedaleko domu; sam miałem jeszcze półtora kilometra do mieszkania. Niestety, zaczął ponownie siąpić deszczyk. Poczułem chłód; skuliłem ramiona i podniosłem kołnierz kurtki. „Cholera, nie mógł zacząć padać trochę później? Ale zdążę przynajmniej przed pracą porządnie się doszorować i wygrzać w wannie, no i zjeść coś na gorąco. Byle w tej wannie nie przysnąć”. Poklepałem się po mokrych policzkach, gdyż czułem, że jednak senność mnie ogarnia. Na chwilę pomogło.
Szedłem Aleją, ale czułem że zmęczenie i brak snu dają o sobie coraz bardziej znać. Półdrzemałem w marszu, usypiany dodatkowo rytmicznymi uderzeniami własnych butów o płyty chodnika.
— Obywatelu, dokumenty poproszę. — Zatrzymał mnie służbisty głos. Nie od razu oprzytomniałem.
— Taak?
— Dokumenty poproszę.
Szeroko ziewnąłem, przetarłem dłonią usta i spojrzałem przytomniej. Przede mną stało dwóch milicjantów. „Patrol? Kurde, jeszcze im się zachciało łazić po nocy, do tego w deszczu?”.
Przetarłem oczy i sięgnąłem do kieszeni. Milicjant poświecił latarką w podany dowód osobisty, a następnie prosto w moją twarz. Zmrużyłem oczy.
— O Boże, Murzyn! — krzyknął zaskoczony.
— Jaki Murzyn? — Jeszcze niezbyt kontaktowałem. — O co chodzi?
— Wy Murzyn. Gdzieście się tak wysmarowali? — Jeszcze raz zaświecił mi latarką w oczy, następnie w dokument. — Ledwie was poznać na zdjęciu. Co robicie prawie nad ranem? Chlapnęło się za dużo?
— Z roboty wracam. Węgiel rozładowywałem nad Wisłą. — Ziewnąłem tak szeroko, że poczułem iż jeszcze trochę a rozerwę sobie szczękę. — Cała noc, dopiero skończyłem.
— Z roboty, węgiel? A chuchnijcie no.
Nie miałem najmniejszej chęci na dłuższe kontynuowanie dyskusji z „niebieskimi”. Marzyłem o kąpieli w wannie, jedzeniu i gorącej herbacie. Dmuchnąłem mu w twarz. Pokręcił nosem.
— Naprawdę nie pił. — Te słowa skierował do swojego kolegi z patrolu. Oddał mi dowód osobisty.
— W porządku, możecie iść. Zataczaliście się, obywatelu, jak pijany.
Znowu szeroko ziewnąłem i schowałem dokument do kieszeni.
— Śpię już na stojąco. Jestem naprawdę wykończony. Marzę tylko o domu.
Zasalutował.
— Idźcie już, idźcie. Wyśpijcie się. Tylko wpierw się porządnie domyjcie, nim małżonka się obudzi, bo — uśmiechnął się lekko — może nie poznać i wrzasku narobić. Zobaczycie siebie w lustrze. Murzyn! — Pokręcił głową, tym razem już śmiejąc się głośno. — Prawie jak prawdziwy!
Ale mądrala… Długo nie pośpię. Tylko co on z tym Murzynem? Przecież się umyłem po robocie.
Niezbyt do mnie dotarło i mało mnie interesowało, czemu się śmiał. Byłem półprzytomny ze zmęczenia i potrzeby snu. Powlokłem się dalej. Na szczęście brama Stadionu Centralnego, za którego tylnym ogrodzeniem mieszkałem, była otwarta. „Jakby wiedzieli, kiedy jej nie zamknąć. No i dobrze, mam bliżej”.
Niestety, tylna furtka była zamknięta. Nie miałem najmniejszego zamiaru wracać i nakładać jeszcze drogi. Przeszedłem górą przez płot i…
Wreszcie w domu! Spojrzałem na zegarek. „Jasny gwint! W pół do piątej, nawet nie zdążę się zdrzemnąć”. Czas poganiał — ciche otwarcie drzwi mieszkania, w łazience puszczenie do wanny strumienia gorącej wody i zrzucenie ubrania zajęło minutę. Ledwie się zanurzyłem, namydliłem i trochę spłukałem, a woda stała się ciemna jak bagienna. Wypuściłem ją z wanny i ponownie napełniłem. Po kolejnej „operacji mycie” spojrzałem wreszcie w lustro…
„Czy ja się doszoruję”? ! Czarny pył węglowy dalej tkwił w każdym zakamarku skóry na twarzy, smugi na ciele wyglądały jak rozmazane ciemne pasy na zebrze. Kiedy przeciągnąłem ręką po własnej facjacie, znowu przybrała ona odcień głębokiej szarości. Nawet ładnie się prezentowała w lustrze — oblicze lśniło od tłustego miału węglowego, podobnie jak dłoń. „No tak, wszystko przez ten deszczyk, który kropił”. Dotarło wreszcie do mnie, dlaczego ten milicjant tak się śmiał.
Po kolejnej, odtłuszczającej operacji „woda-szampon-mycie-płukanie” twarz zaczęła wyglądać jako tako. Zostały prawie trzy kwadranse do wyjścia, aby spokojnie zdążyć do pracy. „Jest jeszcze czas na chwilę relaksu w wannie. Należy się” — westchnąłem z ulgą. — „Ochh, jak dobrze tak poleżeć”. Zanurzyłem tułów w ciepłej wodzie aż po szyję, oparłem głowę o brzeg wanny…
— Zdzisiek! Dzień dobry. Wstawaj!! — Przebudzenie było gwałtowne i wyjątkowo nieprzyjemne. Zamrugałem oczyma… Budzikiem przerywającym mój błogostan okazała się małżonka. — Wiesz, która godzina?!
— Aa… dzień dobry, Gabrysiu. — Potrząsnąłem głową, aby wrócić do rzeczywistości. — Niee, ekhm — odkaszlnąłem — nie spałem. Tak tylko, na chwilę. A która?
— Już w pół do szóstej…
— Sacrebleu! — Wyskoczyłem z wanny jak z procy, rozchlapując naokoło wodę. „Jednak przysnąłem”!
Przetarłem dłonią oczy, które mnie piekły od niewyspania. W pośpiechu wytarłem ciało i wciągnąłem na siebie ubranie. Po krótkiej chwili już zbiegałem po schodach.
— Poczekaj! Trzymaj! — Małżonka zrzuciła mi jeszcze woreczek. — Przecież nawet nic nie zjadłeś…
Chwyciłem jedzenie i pomachałem ręką na pożegnanie. Nie było już czasu na zwykły marsz; kurzgalopek w zimnym październikowym powietrzu nawet mnie orzeźwił. „Obym zdążył! Bylebym zdążył odbić tę cholerną kartę zegarową!”.
Zmachany i spocony wbiegłem do pomieszczenia wartowni, wyciągnąłem z przegródki kartę. „Którą wybije? Piąta pięćdziesiąt dziewięć!”.
Kilka głębokich oddechów pomogło. Mogłem już się uspokoić. Ważne, że na karcie jest wybite „przed szóstą”. Na koniec pracy ludzie potrafili stać w kolejce przed zegarami już kilka minut wcześniej, czekając aż zegar wskaże magiczną godzinę czternastą lub piętnastą. Ale nie można jej było rozpoczynać „punkt godzina i minuta”; karta musiała być odbita wcześniej.
Już uspokojony poszedłem na górę budynku, do swojego działu zaopatrzenia. „Uff… teraz godzinka na odpoczynek, póki inni nie przyjdą na siódmą”.
Okazało się to marzeniem ściętej głowy. Kierownicy na wydziałach produkcyjnych wiedzieli, że pracuję już od szóstej. Tego dnia jakby się umówili — odbierałem telefon za telefonem. Plan był już zagrożony, mimo że październik to dopiero połowa kwartału. „Co z miedzią? Jak z wypraskami do pomp? Kiedy, do cholery, dostanę te styczniki do hydroforów?!”.
Praca zaopatrzeniowca w realnym socjalizmie początku lat osiemdziesiątych nie należała do najprzyjemniejszych, delikatnie rzecz nazywając. W gospodarce ciągłych niedoborów wszystkie łańcuszki kooperacji się rwały. W tym czasie „pani Kasia” czy „pan Stasio” z działu zbytu jednego czy drugiego dostawcy byli ważnymi personami, z którymi trzeba było dobrze żyć, czasem podrzucić czekoladki, koniaczek lub inny drobny prezent. Inaczej trudno było w pełni zabezpieczyć potrzeby fabryki w surowce i półfabrykaty do produkcji, a przy niewykonaniu planu wszyscy żegnali się z premią. Zaopatrzeniowiec był tym proszącym i przymilającym się.
Jeden telefon odbierałem, za chwilę sam dzwoniłem do dostawców. Nie było mowy o odpoczynku, wykorzystaniu godziny na malutką drzemkę przy biurku. Może i dobrze… nie byłoby miłe, gdyby kierownik, który zawsze przychodził już kwadrans przed siódmą, zastał mnie z głową przytuloną do blatu biurka.
— Dzień dobry, Zdzisiek. Jak idzie, spokój dzisiaj? — To koleżanka z pokoju powitała mnie radosnym świergotaniem. — Jeszcze tylko kilka godzin i wolna sobota!
— Cześć, Irenka. — Odłożyłem długopis i szeroko ziewnąłem. — Lepiej nie pytaj. Prawie prosto z roboty przyszedłem do pracy. Tylko cii o tym… — Położyłem palec na ustach. — Jakoś wytrzymam. Na szczęście jutro wolne.
Przypatrzyła mi się uważnie.
— Widzę. Węgiel? — zapytała współczującym tonem. — Idź się domyj, bo jeszcze widać.
— Jeszcze?! Chce się mieć ciut więcej, trzeba dorobić — dorzuciłem filozoficznie. — Dzięki, w nocy nie było widać.. Chyba że w świetle latarki — uśmiechnąłem się na wspomnienie zdarzenia z milicjantami.
Zaśmiała się współczująco.
— Oj ty biedaku. No idź się domyj. Lepiej niech Kochański tego nie zobaczy, bo ci cofnie zgodę na tę szóstą. Nastawię na kawę, co?
Kawę?! Kompletnie o niej zapomniałem, telefony trzymały mnie przy biurku.
— Dobra duszyczka z ciebie. Może postawi mnie na nogi. Dzięki.
W łazience zmitrężyłem trochę czasu, ale wreszcie na twarz wróciły bardziej naturalne kolory. Po wyjściu z pomieszczenia już na korytarzu poczułem zapach zaparzonej kawy. Napełniona nią szklanka stała na biurku; z prawdziwą przyjemnością wypiłem kilka szybkich łyków gorącego płynu. „Dobra koleżanka w pracy to prawdziwy skarb”!
Ten piątek nie był jednak dniem, o którym można było powiedzieć, że człowiek zbijał bąki w pracy. Nie miałem chwili na odsapnięcie i ulgowe nic nierobienie. Ale przynajmniej nie czułem niewyspania. Młody organizm pozwalał jeszcze jedną czy drugą noc zarwać.
Pozostałe godziny pracy były dalej intensywne. Minęły mi tak szybko, że nawet nie spostrzegłem, kiedy nadeszła godzina czternasta. „Koniec na dzisiaj”!
Po powrocie do domu wreszcie zjadłem porządny, gorący obiad. Położyłem się „na chwilkę” i… jak to powiadają — padłem na polu chwały. Po obudzeniu zegar wskazywał północ. Przydała się ta przedłużona drzemka moim mięśniom — czułem je jeszcze przez kilka sobotnich godzin, ale nie aż tak, jak się obawiałem.
Reszta zmęczenia od razu ustąpiła, kiedy z kieszeni spodni wyciągnąłem zwitek banknotów i wręczyłem małżonce. Dobę wcześniej jeszcze nie wiedziałem, że będzie to aż tak przyjemny ciężar. A jaka była radość Gabrysi — potrzeby młodej rodziny znacząco przewyższały wysokość pensji zwykłego zaopatrzeniowca.
3. Wapno
Większość roboty w STW polegała na rozładunku węgla. Czasem były inne zajęcia — nosiliśmy kartony, rury, worki; wszystko, co przywieziono do geesów. Prawie całą pracę wykonywaliśmy fizycznie; to tylko w Polskiej Kronice Filmowej, wyświetlanej przed seansami w kinach, tak ładnie wyglądało — na jej filmach pracowały koparki, podnośniki, wózki, dźwigi i wyciągarki. Zwykła rzeczywistość trochę odstawała od kinowej — geesy to nie były wielkie fabryki i magazyny, tylko zwykłe, wiejskie hurtownie materiałowe. Paletyzacja i konteneryzacja do przewozu ładunków była jeszcze pieśnią przyszłości. Dzięki temu można było dorywczo dorobić, oferując do pracy tylko własne ręce.
Razem z Kazikiem staliśmy się nierozłączną parą. Na atmosferę, panującą w grupie już dobrze zaznajomionych „towarzyszy pracy doraźnej”, nie narzekałem. Prości, ale porządni ludzie, chociaż w większości uzależnieni od alkoholu. Nie obijaliśmy się z kolegą w pracy; zaczęli okazywać nam nawet pewien rodzaj szacunku, jako „umysłowi, ale szuflą potrafią machać”.
Minęło kilka miesięcy od zwycięskich zapasów z amerykańcem. Dostaliśmy w sześciu chłopa kolejną robotę w magazynie geesu pod miastem. Na miejscu czekały na nas dwa potężne żubry z przyczepami, załadowane workami.
— Szefie, co dzisiaj? — zagadnąłem magazyniera.
— Wapno. Czterdzieści cztery tony. Na was sześciu to w try miga zwalicie.
— Nawet nie przeciążyli, aż dziwne… — skomentowałem. Nagminnie się zdarzało, że „w ramach oszczędności na transporcie” wozy były przeładowane. — Po ile mają?
— W workach? Normalnie, po pięćdziesiąt. Bierzcie się do roboty, bo pogoda się psuje.
Faktycznie, zaczął siąpić deszczyk. Całe niebo było zaciągnięte chmurami, zanosiło się na dłuższy kapuśniaczek. Powiało chłodem; wzdrygnąłem się i zaciągnąłem pod szyję zamek od starego, sportowego dresu. Służył mi kilka lat, jeszcze w klubie siatkarskim, teraz dożywał emerytury w innej roli.
— Ee tam, skończymy w trzy-cztery godziny.
— Jasny gwint, ale akurat musi kapać… — Kazik też szczelniej się zapiął. — Musiał szef taką pogodę zamówić? Jak nie urok, to sraczka.
— Kapać, nie kapać. — Magazynier pokiwał głową na boki. — Cieszcie się, to lepsze niż pracować przy wapnie w suchym. Przynajmniej się nie kurzy. Wtedy nawet szmata na pysku dużo nie pomaga, kaszlesz i kaszlesz. Dobra, bierzcie się do roboty. Ciągle mnie z domu wyciągają, jakby nie mogli przyjeżdżać w normalnych godzinach.
Z jego strony miał rację. Z mojej i Kazika wyglądało to inaczej; gdyby transporty nie przyjeżdżały popołudniami, tylko w soboty moglibyśmy dorobić.
Dwóch z naszej szóstki weszło na samochód i zaczęło podawać worki. Zaczęliśmy je nosić na barkach do magazynu. Robota była z tych lżejszych, nie umywała się do rozładowywania węgla. Musieliśmy jedynie uważać przy wchodzeniu po chwiejnej drabinie — sztaple z worków były już ułożone pod ścianą w warstwie do wysokości trzech-czterech metrów. Te, które donosiliśmy, trzeba było zrzucić na samej górze. Nie było to jednak trudne — jedną ręką przytrzymywało się worek, drugą chwytało za szczeble drabiny. Może nie była to praca dla mających problemy z lękiem wysokości czy utrzymaniem równowagi, ale nie dotyczyła naszej grupki.
Po kilku kursach dwóch naszych towarzyszy pracy wzięło z rogu magazynu leżące tam kawałki brudnej folii i zarzuciło na ramiona.
— Weźcie je, deszcz pada — mruknął jeden z nich.
Posłuchałem ich, ale po kolejnym kursie wyrzuciłem folię. Przeszkadzała w noszeniu — worek ześlizgiwał się z ramion przy wchodzeniu po drabinie i trzeba było go mocniej trzymać, a dres i tak miałem wrzucić po robocie do prania.
Mozolnie rozładowywaliśmy transport, jak te mrówki-robotnice; dwóch z nas stało na wozach i podawało worki, czterech nosiło. Po pewnym czasie zamienialiśmy się rolami. Nie było źle — brałem worek na plecy, przechodziłem do magazynu, uważnie po drabinie na górę, zrzucenie ładunku z barków, zejście drugą drabiną… i tak w kółko. Praca posuwała się szybko i sprawnie. Jedynie nieprzyjemny, zimny deszczyk mżył bez przerwy. Pociłem się pod ciepłym dresem, ale wolałem go nie rozpinać — niejeden później gorzko żałował takiego postępowania; łatwo można było się dorobić korzonków i zapalenia od zimnego przewiewu. Po godzinie dres i tak zaczął przemakać i problem przegrzania sam się rozwiązał.
Tak, jak przewidywałem, rozładunek skończyliśmy około godziny dwudziestej. Po odebraniu wypłaty i powrocie do domu wrzuciłem dres, mokry i zbielały od wapna, do kosza na brudną bieliznę. Szybko się wykąpałem, zjadłem kolację i poszedłem spać. Rano musiałem na godzinę szóstą zjawić się w normalnej, etatowej pracy…
Niespodziewana pobudka nie była przyjemna. To nie budzik zadzwonił, tylko pieczenie w plecach przerwało mój błogi sen. Usiadłem, spojrzałem na zegar — dochodziła dopiero czwarta nad ranem. Poruszyłem ramionami i momentalnie całe barki zapiekły mnie żywym ogniem. „Sacrebleu! Co jest?! Przecież się nie oparzyłem!”.
Potruchtałem do łazienki aby w lustrze zobaczyć, co mi się stało. Nie dojrzałem pęcherzy ani czerwonego koloru na plecach. Pieczenie jednak nie ustawało, do tego każde poruszenie zwiększało jeszcze jego odczuwanie. „Co jest”? !
— Co się stało? Dlaczego nie śpisz? — usłyszałem głos połowicy. Zajrzała do łazienki i przecierała oczy. — Masz jeszcze czas do pracy.
— Nie wiem co, ale pieką mnie barki. Auu! — Mimowolnie krzyknąłem, kiedy odwróciłem się do niej.
— Pokaż… O Jezu!
— Co, o Jezu?
— Masz same dziurki w plecach! Cała góra!
Przysunąłem się do lustra i jeszcze raz przypatrzyłem na tyle, na ile mogłem się obrócić.
— Piecze, ale nic nie widzę… Jakie dziurki?
— Jakby cię korniki pożarły! Malutkie, jak od igły, dlatego sam nie widzisz, ale pełno!
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, ale nagle pojaśniało mi w głowie.
— Cholera! Wapno! Gaszone wapno dzisiaj nosiłem, a deszczyk padał. Auu!
— Wejdź do wanny. Zaraz ci zmyję plecy, może trochę pomoże. Poczekaj, poszukam tylko jakiegoś kremu.
Ciepły strumień z prysznica przyniósł lekką ulgę. Dalej piekło, ale nie tak, jak przed chwilą. Posiedziałem dłuższą chwilę pod tuszem wodnym, delikatnie wytarłem plecy ręcznikiem. Krem, przyniesiony przez połowicę, zaczął przynosić prawie ukojenie. Jeszcze szczypało, ale już do wytrzymania.
„No i po strachu — odetchnąłem z ulgą — tylko te dziurki w plecach… cholera, a jak zostaną blizny”? !
— Lepiej pójdź w pracy do lekarza zakładowego. Może cię przyjmie i zobaczy. — Żona delikatnie wklepywała krem w moje plecy. — A jak nie przyjmie, to pójdziemy po południu do przychodni lub pogotowia.
— Masz rację. — Poruszyłem lekko barkami. — Już dużo mniej piecze, ale cholera, żeby mi dziury nie zostały na plecach.
Nie położyłem się już do łóżka. Posiedziałem w fotelu, a po zjedzeniu posiłku wyszedłem się do pracy. W przerwie śniadaniowej udałem się do gabinetu lekarskiego — szczęściem nie było nikogo oprócz pielęgniarki i lekarza. Opowiedziałem mu, co się stało. Obejrzał moje plecy i pokręcił głową.
— Chłopie, ile ty masz lat? — odezwał się z widoczną dezaprobatą w głosie. — Spałeś na chemii w szkole, czy co? Nie wiesz, co się dzieje z wapnem, gdy dodasz wody? Siostro — zwrócił się do pielęgniarki — proszę posmarować mu plecy… — wymienił jakąś nieznaną mi nazwę.
— Nie spałem — mruknąłem, siadając na krześle — ale czasem człek się zapomni. Inni założyli folie, ale śliska była, przeszkadzała mi w robocie. Mam nauczkę. Ale… panie doktorze, nie zostaną mi z tego blizny?
— Zobaczymy. Na szczęście ranki nie są głębokie. Za tydzień niech pan przyjdzie. Proszę dwa razy dziennie smarować tą maścią. — Podał mi receptę.
Matka Natura była jednak mnie łaskawa, skończyło się tylko na strachu — po trzech dniach plecy przestały mnie piec, a po dwóch tygodniach ranki się zasklepiły, nie zostawiając widocznych śladów.
Nauczkę zapamiętałem bardzo dobrze. Odczułem ją przecież na własnych plecach. Jedyną stratę poniosła góra od dresu — tyle lat wiernie mi służyła, a nie przetrzymała pierwszego spotkania z gaszonym wapnem w połączeniu z padającym deszczykiem. Kiedy na drugi dzień wziąłem bluzę w rękę, rozsypała się jak stary sweter zżarty przez wściekle głodne rojowisko moli.
4. Szklenie okien
Chwytałem się jeszcze innych dodatkowych prac, jeżeli nadarzyła się okazja. Pod koniec zimy zagadnął mnie Wiesiek, inny kolega w fabryce, który pracował w tym samym budynku co ja.
— Zdzisiek, mam nagraną robotę, ale to na dwóch i dłuższa. Nie wiem, może koło miesiąca zejdzie. Dobre kilka złociszy wpadnie. Sami sobie sterem, robimy kiedy chcemy i możemy. Byle do wiosny skończyć.
— Nie wiem, łażę z Kazikiem na węgiel.
— A ile razy gadałeś, że gdybyś miał na oku co innego, to byś ją rzucił? Moja robota czysta i w pomieszczeniu. Nie ubrudzisz się.
Miał rację. Powoli już miałem dosyć tej pracy przy rozładunkach. Ciągle na dworze, niezależnie jaka pogoda. Tylko potrzeba dodatkowej gotówki trzymała mnie jeszcze w STW.
— Wiesiek, skracaj się. Co to za praca?
— Szklenie okien.
— Czyś ty z byka spadł?! Nigdy w życiu nawet jednej szybki nie przyciąłem. Kompletnie się nie znam. — Machnąłem ręką na odczepne. — To nie noszenie worków. Jak będziesz miał coś normalniejszego, to daj mi znać.
— Wszystkiego można się nauczyć — westchnął filozoficznie. — Nie strachaj się, pokażę ci, jak się robi. Chciałem wziąć swego kuzyna, ale z nim to jest różnie. A ty przynajmniej jak obiecasz, to dokończysz. To co, pójdziesz? Za całość ładny pieniądz będzie na nas dwóch.
To był argument. Zawahałem się. Ale…
— Zaraz, nigdy nie mówiłeś, że umiesz szklić. Naprawdę pracowałeś jako szklarz?
— Noo… — pogładził palcem kącik wargi — szklarz to tak całkiem nie. Ale kiedyś na działce sąsiad mi pomógł, musiałem wymienić szybę w oknie. On jest szklarzem, pokazał jak się tnie i nawet poszło.
— To jesteś fachowiec jak ta lala — zauważyłem zgryźliwie. — Przyciąłeś z pomocą sąsiada jedną szybę i już mnie doszkolisz. Może nawet zmienię zawód. Szklarz, jak piekarz, zawsze będzie miał robotę.
— Pytam poważnie. Chcesz zarobić czy nie? — Wzruszył ramionami. — Jak nie, będę szukał kogo innego. Chociaż wolałbym ciebie. Jutro muszę dać odpowiedź. To naprawdę nie jest wielka sztuka.
Zastanawiałem się tylko chwilkę. Trwała jeszcze zima, robota na dworze w tym okresie często była nieprzyjemna. A Wiesiek mówi, że szklić będziemy w pomieszczeniu. Przynajmniej na głowę nie będzie padać ani kapać. Nie umiem szklić, to się nauczę. Przynajmniej nowe doświadczenie; nie wiadomo, kiedy jeszcze może się przydać.
— No dobra. W porządku. — Wyciągnąłem rękę na potwierdzenie. — Co to za domek?
— Fajnie. W Tarpnie. Ale nie domek, tylko jeden ze starych koszarowców. Przerabiają je na mieszkania.
— O kurde. — Aż potarłem brodę z lekkiego zaskoczenia — Jeden z tych ogromniastych, długich gmachów? Na nas dwóch? To niemała robota. I jeszcze mają po trzy kondygnacje, okna też niczego sobie.
— Dlatego dają nam miesiąc na skończenie. Mówili, że kilka szyb się uchowało, większość stłuczonych, ale mamy wszystkie wymienić. Zrobimy wcześniej, nasz plus. Jakby brakowało, to najwyżej kogoś weźmiemy jeszcze, aby zdążyć.
— Kurde… no dobra, już rzekłem. — Kiwnąłem głową na potwierdzenie. — Mam nadzieję, że paluchów sobie nie poobcinamy.
Wiesiek uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony.
— Nie bój nic. To naprawdę nie jest aż tak strasznie. Przecież już to przycinałem.
— …jedną szybę — wszedłem mu w słowo. — To naprawdę fachowiec z ciebie.
— Jedną, ale dobrze. Żadna filozofia. Poćwiczymy na początku i pójdzie. To jutro idę załatwiać. Zaczniemy w sobotę?
— W porządku. Nie ma co odwlekać. Później po co gonić z robotą.
* * *
W sobotę rano spotkaliśmy się przed starym koszarowcem. Ogromne i długie gmaszysko wyglądało posępnie w zimowy, chmurny poranek. Na szczęście temperatura była znośna, oscylowała kilka stopni poniżej zera.
Wiesiek otworzył kłódkę na poniszczonych drzwiach wejściowych i weszliśmy na parter do wielkiego pomieszczenia. Spokojnie mogła w nim wcześniej spać i kompania żołnierzy. Na środku stało kilka drewnianych kozłów i duży stół. Pod ścianą na drewnianych stojakach oparte były sztaple wielkowymiarowych szyb.
Wiesiek zaglądnął do małego pokoiku obok. Po chwili wyszedł z narzędziami.
— Patrz, dali nie tylko diamenty do cięcia, ale nawet dobre rękawice. Trzymaj. — Wiesiek rzucił mi ich parę, obszytych grubą skórą. — Nasze możemy schować. I dobrze. Kit jest, przymiar, metrówka, noże, młotek, obcęgi, śrubokręty… jest chyba wszystko.
Zdjąłem kurtkę i włożyłem starą kufajkę, pamiętającą jeszcze moją pracę jako elektryka w fabryce.
— Dobra, to pokaż, jak się tnie. Nie ma co czekać, zimno jak w psiarni. Zróbmy wpierw okna w tej sali, jak w mamy w niej robotę robić.
Wiesiek rozejrzał się po sali. Z boku stała oparta o ścianę pęknięta tafla szkła.
— Dawaj na stół tę uszkodzoną szybę. Patrz, jak się robi. Wymierzamy, zaznaczamy na końcach diamentem, przymiar i… — pociągnął diamentem po szkle — teraz przymiar na odcinany kawałek przy rysie, równo naciskasz i… gotowe. — Szkło pękło dokładnie po linii, bez żadnych innych odłamków. Kumpel uśmiechnął się.
— Widzisz? To wcale trudne. Spróbuj. Tylko pamiętaj, równy nacisk przy cięciu a potem przy odłamaniu.
Faktycznie, nie wyglądało to źle. Wcześniej wyobrażałem sobie, że trzeba co najmniej kilku dni, aby nabrać wprawy i nie niszczyć szyb przy cięciu. Powtórzyłem dokładnie tak, jak zrobił wcześniej Wiesiek. Na koniec przyłożyłem drewniany przymiar do szyby, nacisnąłem — odcinany kawałek pękł tam, gdzie wyrysowałem rysę. Poczułem dużą ulgę. „Udało się i to za pierwszym razem”!
— No i widzisz? — Rozciągnął usta w szerokim uśmiechu. — Nie mówiłem? Żadna trudność, byle uważać. No to ściągamy pierwsze okno, to stłuczone, bo ciągnie z dworu.
— Kurde, miałem obawy. Ale to naprawdę nic trudnego. — Kiwnąłem głową. — No dobra, bierzemy to okno. Ale pierwsze szyby ty przycinasz. Jesteś przecież już fachowcem. Będziesz później kitował, a ja jeszcze trochę poćwiczę cięcie. W porządku?
— Dobra, nie ma sprawy. Starych szyb masz ile tylko chcesz.
Podeszliśmy do okna i zdjęliśmy podwójną ramę z zawiasów. Była ciężka przez swoje wymiary, dużo większe niż w zwykłych mieszkaniach. Położyliśmy ją na drewnianych kozłach i z dość dużym mozołem odkręciliśmy śruby łączące dwie okiennice. Potem pozostało już tylko odłupać stary, pokruszony kit, usunąć resztki potłuczonych szyb i oczyszcić brzegi ramy.
— No dobra, bierzemy nową. — zakomenderował. Razem przenieśliśmy nową taflę szkła na stół. Wiesiek przyciął, nacisnął i… nierówno pękła, odłamała się przy rogu.
— A niech to! — zaklął pod nosem. — Sam początek i już…
Przyjrzałem się:
— Wiesz… — wolno wypuściłem powietrze z płuc — chyba są zbyt szerokie, aby tylko dwiema rękoma przyciskać. Spróbujmy we dwóch nacisnąć.
— Może masz rację. Raz wyszło, drugi raz nie. Mamy trochę na odpady, ale nie możemy za dużo zepsuć. Dawaj drugą.
Za drugim razem nacisnęliśmy wspólnie: — Na trzy. Raz, dwa, trzy! — Kawałek szkła odłamał się równiutko po rysie. Wstawioną w ramę szybę Wiesiek zaczął kitować, a ja zabrałem się za dalsze ćwiczenia „cięcie — odłamanie, cięcie — odłamanie”.
Po półgodzinie ćwiczeń, na zmianę z pomocą przy przenoszeniu szyb i ich odłamywaniu po przycięciu oraz czyszczeniu starych okiennic uznałem, że mogę już spróbować.
— Daj Wiesiek. Teraz ja przytnę.
Pociągnąłem diamentem po nowej tafli. Wspólnie nacisnęliśmy — pękła równo! Uśmiechnąłem się.
— W porządku. Jestem gotowy. Tniemy na zmianę.
We dwóch robota ruszyła sprawniej. Po zdjęciu z zawiasów ościeżnicy okiennej i jej rozkręceniu usuwaliśmy resztki dwóch szyb i starego kitu, dokładnie czyszcząc ramę. Najwięcej problemów stwarzały niektóre śruby, nie wiadomo kiedy ostatni raz odkręcane. Po wymierzeniu i przycięciu nowej szyby wstawialiśmy ją i następowała „operacja kitowanie”. Potem wstawianie drugiej tafli nowego szkła. Wkręcanie śrub nie stwarzało już problemów, jak przy ich wykręcaniu.
Na początku wynikło trochę problemów z zawieszaniem gotowego, ciężkiego okna w zawiasach, ale po kilku próbach wypraktykowaliśmy i znaleźliśmy metodę — trafialiśmy za pierwszym, najwyżej drugim razem.
Po kilku godzinach pracy szklenie okien zaczęło mi się podobać. W porównaniu do dotychczasowych, dorywczych robót w STW odczułem dużą poprawę w jej warunkach i wysiłku; może nie jak między niebem a piekłem, ale jak niebem a ziemią na pewno. To nie było już mozolne noszenie ciężkich worków na dworze czy szuflowanie węgla, bez względu na zimny wiatr, słotę czy padający śnieg. Jedynie zimowa temperatura na zewnątrz i wewnątrz sali była tak samo niska. Na szczęście kilka stopni powyżej czy poniżej zera nie sprawiało mnie większych problemów przy pracy. Byłem już tego zwyczajny.
Około godziny dwudziestej zdecydowaliśmy się zakończyć pierwszy dzień pracy. Z satysfakcją spojrzałem na rząd okien w sali z nowiutkimi, lśniącymi w świetle zewnętrznych latarni szybami..
— Noo, to mi się podoba — stwierdziłem, z ulgą ściągając rękawice. — Dobrze, żeś mnie namówił. Tak to mogę robić, nawet nie jestem zmęczony. Tylko to cholerne odkręcanie starych śrub — spojrzałem na zaczerwienione wnętrze dłoni — trochę czuję. Ale da się wytrzymać.
— A widzisz? A nie chciałeś. — Wiesiek wykorzystał okazję, aby mi lekko dogryźć. — Zbieramy się. Jutro na którą przyłazimy?
— Nie chciałem, ale zechciałem. I dobrze. — Zdjąłem starą kufajkę i włożyłem zimową kurtkę. — Na dziesiątą, co? Porobimy gdzieś do osiemnastej. Niedziela, to trzeba też trochę pobyć w domu.
— Dobra. W zwykłe dni po cztery-pięć godzin porobimy, to spokojnie powinniśmy się wyrobić z terminem.
— Też tak sądzę, patrząc ile dziś zrobiliśmy. Może i wcześniej, jak wprawy nabierzemy. To do jutra.
* * *
Po kilku dniach szklenia nie zmieniłem zdania, iż dobrze zrobiłem zgadzając się na tę pracę. Na głowę nie kapało, pracowaliśmy i odpoczywaliśmy kiedy nam się zechciało, nikt nie przeszkadzał. Dłonie nam nie marzły w roboczych rękawicach, pogadać też mogliśmy. Wprawy przy cięciu również nabrałem. „Zawsze nowa umiejętność a dodatkowe pieniążki będą jak znalazł” — pomyślałem którejś nocy, kiedy wracałem do domu.
Jedynym utrudnieniem, oprócz odkręcania śrub, okazało się znoszenie i wnoszenie okien z wyższych pięter, kiedy już skończyliśmy cały parter. Chodzenie po schodach z ciężkimi okiennicami, zwłaszcza już oszklonymi, wymagało wysiłku i uwagi. Kondygnacje były bardzo wysokie, jak to w starych koszarowcach. Kiedy jednak po skończonych godzinach pracy spoglądałem na rząd nowych okien, ogarniała mnie nawet satysfakcja. „Tę robotę od razu widać! I zostanie na wiele lat. Teraz rozumiem, co odczuwają budowniczowie, kiedy ukończą jakiś ładny obiekt”.
Po niecałych dwóch tygodniach oszklona już była prawie połowa koszarowca. Jak zwykle zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek w pokoiku, pełniącego rolę naszego magazynku. Wiesiek przełknął kęs kanapki, popił herbatą i z zadowoleniem podsumował:
— Widziałeś, jak nam idzie? Skończymy w miesiąc, bez żadnej obsuwy w czasie.
Odchylił się na krześle i wyciągnął nogi pod przyściennym stołem.
— Kurde, co tam jest? — Zaglądnął pod blat, schylił się i wyciągnął mały woreczek. Rozwiązał go i oczy mu się rozszerzyły, prawie jak dwa talerzyki.
— Ja pierdolę!
— Co tam masz? — Też zaglądnąłem do woreczka. Były w nim długie druciki, ponacinane co centymetr. — Do czego to?
— Ja pierdolę! — Ponownie krzyknął i uderzył się otwartą dłonią w czoło. — Kompletnie o tym zapomniałem!
— O czym? Mów wreszcie! — Przeszła mnie myśl, że nie usłyszę dobrej wiadomości. Przeciwnie.
Nie myliłem się.
— No jak, o czym?! O tym! — Wysypał kilka drucików na stół i wziął jeden w rękę. — To są gwoździki bez łebków, do przybijania szyby w ramie. Dla lepszego umocowania. Odginasz w nacięciu, przykładasz, delikatnie młotkiem po szybie i odłamuje się. I tak dalej. Dopiero później kitujesz. Kurde! A my kitowaliśmy bez gwoździków!
— Chcesz powiedzieć, że — aż mi się gorąco zrobiło na samą myśl — cała nasza robota na darmo? Od nowa będziemy robić?
— Nie wiem. Daj pomyśleć.
— Co tu myśleć. Chcesz, aby później szyby z okien wypadały? Jasny gwint! Dwa tygodnie roboty na nic! Chociaż… a muszą być na pewno te gwoździki? — Kompletnie mi się nie uśmiechało zaczynać wszystko od początku. Próbowałem znaleźć inne rozwiązanie. — Może to tylko potrzebne, aż kit nie stwardnieje? Przecież kiedy usuwaliśmy stary kit, nigdzie nie było takich gwoździków.
— Przecież je dali. Że też położyli pod stół i nie zauważyliśmy… — Wiesiek usiadł na krześle i oklapł. — Ale wiedziałem, że się je wbija, wtedy u mnie na działce sąsiad kilka dał. Cholera, zapomniałem!
— Poczekaj. — Potarłem brodę i zastanowiłem się przez chwilę. — Na razie żadna nowa szyba nie wypadła, a były i wiatry. Przy mocowaniu na zawiasach też ruszaliśmy porządnie okiennicami i nic. Może… może spytaj się tego sąsiada, czy gwoździki są bezwzględnie konieczne. Przecież i tak z zewnątrz drewniane listewki przytrzymują szyby. Wiesz co — postukałem paznokciem w zęby — dzisiaj nie ruszajmy tych zrobionych okien. Jak powie, że musowo muszą być, to… cholera, będziemy musieli zrobić. Tylko terminu nie dotrzymamy.
— Że ja o tym zapomniałem… — Chwycił się za głowę.
— Przestań jęczeć. Bierzmy się do roboty, już z gwoździkami. Dzisiaj nic więcej nie wymyślimy.
— Może i masz rację. Dobra, jutro się u niego dowiem, trzeba czy nie…
Na drugi dzień Wiesiek powitał mnie, uśmiechając się z daleka. Od razu poczułem ulgę.
— Co powiedział sąsiad? — Pierwszy zapytałem. — Nie trzeba?
— Nie trzeba. — Pokiwał głową na boki. — Mówi, że daje się te gwoździki, ale jak do tej pory szyby do środka nie wypadły, to i nie powinny wypaść. Gwoździki to takie dodatkowe mocowanie, na początek, aż właśnie kit nie stwardnieje.
Mnie też od razu ulżyło.
— To i świetnie. Sprawdzimy dzisiaj te pierwsze, tam kit już mocno stwardniał. Spróbujemy wypchnąć jakąś szybę. Najwyżej pęknie. Jeżeli nie puści, to zostawimy, jak jest. — Oblizałem językiem wargi i dokończyłem: — Jeżeli puści… oby nie. Dawaj to pierwsze.
Podeszliśmy do okna i nacisnęliśmy delikatnie wewnętrzną szybę od zewnątrz. Nie drgnęła.
— Jeszcze raz dawaj, mocniej, ale razem równo. Przy brzegach. Na trzy — zakomenderowałem — raz, dwa… trzy!
Silniejszy nacisk też nie wypchnął szyby. Trzymała mocno. Poczułem ulgę, ale wolałem sprawdzić drugą, zewnętrzną taflę. Otworzyłem okno. Akurat zaczął sypać śnieg i dość mocno wiało, ale mieliśmy ważniejsze do roboty niż się osłaniać przed śnieżynkami.
— Wiesiek, teraz tą.
Powtórzyliśmy próbę. Druga szyba też dobrze trzymała. Dla pewności sprawdziliśmy jeszcze dwa okna — wszystkie próby zakończyły się pomyślnie.
— No i w porządku. — Wiesiek uśmiechnął się i głęboko odetchnął. — Jakby nie trzymały… To co…?
— Nico — wszedłem mu w słowo. — Na pewno nie będę płakał, że trzymają. Bierzmy się do roboty. Mamy jeszcze dwie godziny.
Przez następne dwa tygodnie nie spotkały już nas żadne niespodzianki. Skończyliśmy szklenie w terminie — dwie górne kondygnacje z wykorzystaniem gwoździków, dwie dolne bez nich. Różnicy nie było widać. Na koniec dla pewności każde okno na parterze i pierwszym piętrze sprawdziliśmy, naciskając szyby. Wszystkie trzymały jak zabetonowane.
* * *
Otrzymaliśmy porządną wypłatę za miesiąc pracy. To był duży, dodatkowy zastrzyk pieniędzy, tak potrzebnych młodej rodzinie na dorobku.
Przez dobry rok, kiedy przejeżdżałem czy przechodziłem obok tego zamieszkałego już koszarowca, zawsze patrzyłem po oknach. „Trzymają szyby? Trzymają. Znaczy w porządku”.
Do dzisiaj jednak pamiętam tę pracę jako naszą niedoróbkę. Mimowolną i bez konsekwencji, ale jednak małą niedoróbkę.
Rozdział II. Traktat o układaniu parkietu i nie tylko
Minęło kilka lat. Małżonka chodziła do spółdzielni mieszkaniowej, chodziła aż wychodziła. Trzeba było dopłacić różnicę, ale za to otrzymaliśmy przydział na większe, trzypokojowe mieszkanie. Przydały się odkładane pieniądze z moich dodatkowych robót.
Metraż M-4 to było coś! Mieszkania w nowych blokach budowlańcy oddawali jednak w stanie surowym — z gołym betonem na posadzce i ścianach. Zainstalowane były tylko media oraz podstawowe wyposażenie — kuchnia gazowa, zlewozmywak, wanna oraz muszla WC. Wykończenie należało do szczęśliwców, którzy otrzymali przydział. Spółdzielnia przekazywała materiał do wykończenia, resztę zostawiając na głowie nowych lokatorów. Miała w tym swój interes — nowi mieszkańcy wcześniej zaczynali płacić czynsz. Przedsiębiorstwo budowlane też zyskiwało — o miesiąc-dwa wcześniej kończyło z budową kolejnych bloków, otrzymywało zapłatę a dodatkowo oszczędzało na robociźnie. Oczywiście, podparte to było argumentacją, że „ludzie sami sobie wykończą mieszkania tak, jak chcą, zaoszczędzą na zmianach, a i szybciej zamieszkają w swoich czterech kątach”. Same plusy. No właśnie… kto nie miał własnych czterech kątów, mógł przecież od razu się wprowadzać po otrzymaniu kluczy. W nocy na dmuchanych materacach też się dobrze śpi, dzień przeznaczając na wykańczanie mieszkania według własnego gustu. Odpada nawet dojazd. Taki powrót do dawno minionych lat i gospodarki przedkapitalistycznej, a nawet przedmanufakturowej — mieszkanie i praca w tym samym miejscu. Tak że szczęśliwe rodziny obdarowane nowym lokum nie mogły narzekać. Wygrały przecież los na loterii; inni bardzo chętnie wzięliby te mieszkania z pocałowaniem ręki.
Kiedy tylko w lutym wręczono nam klucze i podano adres, pojechaliśmy w trójkę, wraz z córeczką, na rozbudowywane osiedle Strzemięcin. Nie było problemu ze znalezieniem lokalizacji — już z daleka widać było trzy nowe wieżowce, stojące obok siebie na ulicy jak pudełka zapałek. „Nie mogli ich ustawić w kształcie litery pi? — przebiegła mi myśl. — Byłoby wewnętrzne podwórze, a tak wygląda to jak bloki na wygwizdowie. O właśnie — wygwizdowie. Wiatr hula między nimi swobodnie, bez żadnej osłony”.
Przyspieszyłem kroku, w ślad za połowicą. Nie dziwiłem się, że jak najszybciej chciała obejrzeć rozkład mieszkania. Mnie też korciła myśl „jak wygląda w środku”?
Otworzyłem drzwi.
— Proszę, moje księżniczki. — Wziąłem głęboki oddech i zachęciłem kobietki szerokim gestem. — Zobaczmy, jak wygląda nasz nowy pałac.
Szybko obeszliśmy mieszkanie. Jak już wcześniej wiedzieliśmy, zamiast podłogi był tylko goły beton. Jednak ogólnie nie wyglądało źle. Kuchnia, duży pokój i dwa mniejsze, oddzielnie łazienka i ubikacja. Jedynie zwykła, paździerzowa płyta w WC, pełniąca rolę tylnej ścianki skrywającej pionowe rury, wyglądała brzydko, delikatnie rzecz nazywając. Podobnie płyta w kuchni, skrywająca drugi pion z rurami. No i…
— Jak oni pociągnęli tę rurę od gazu do kuchenki! — Gabrysia aż się skrzywiła. — Musieli tak wysoko nad zlewozmywakiem? Na widoku, przez sam środek ściany? Jak to wygląda?! Dlaczego nie dołem, z tyłu szafki?
Miała całkowitą rację. Poziomo poprowadzona rurka gazowa nad kranem, ponad metr nad podłogą, psuła wygląd w kuchni, zwłaszcza że nic nie przeszkadzało aby zainstalowano ją niżej, niewidoczną.
Otworzyłem drzwiczki szafki pod zlewozmywakiem i zaglądnąłem. „A niech tych budowlańców! — Rurki od ciepłej i zimnej wody zamocowane zostały na dole i nie widać ich było od zewnątrz. — Dlaczego więc tę gazową pociągnęli górą?! — Od razu mi się ciśnienie podniosło. — Kto to wymyślił?!”.
— Noo, źle ta rura wygląda — potwierdziłem. — Ale w tym trzecim z wieżowców obok jeszcze robią. Pójdę tam później, zobaczę co się da zrobić.
Zagadka tak wysoko poprowadzonej rury od gazu wyjaśniła się już nazajutrz i to bez potrzeby chodzenia do sąsiedniego wieżowca. Szef w mojej pracy wyraził zgodę i dał mi cały miesiąc urlopu, abym mógł się zająć nowymi czterema kątami. Porządny chłop był z tego Kochańskiego! Dzięki temu już z samego rana znalazłem się w wieżowcu, aby z administracją spółdzielni mieszkaniowej załatwić najważniejsze — obiecany parkiet do położenia na betonowej podłodze. Dawali do pokojów i przedpokoju prawdziwy, drewniany parkiet, a nie linoleum z PCV.
Zaglądnąłem jeszcze tylko na chwilę do mieszkania, aby jeszcze raz się rozejrzeć. Po kilku minutach usłyszałem pukanie do drzwi mojego lokalu. Na klatce schodowej stało dwóch ludzi w roboczych ubraniach.
— Dzień dobry panu — zagadnął starszy z nich. — My z wieżowca obok, rury od gazu robimy. Możemy u szefa zobaczyć?
Trochę się zdziwiłem, ale z drugiej strony wyczułem, że może uda się z nimi załatwić kolącą mnie sprawę po okazyjnej cenie.
— Proszę. — Wpuściłem ich do kuchni. — Ale powiedzcie mi, kto to wymyślił, aby te rury górą poprowadzić? Dlaczego nie dołem, jak te od wody?
— Panie, nie my to wymyśliliśmy.– Starszy podrapał się po siwiejących włosach. — Tak jest w projekcie i nasz kierownik tak każe. My tylko od roboty jesteśmy.
— Podoba się wam? We własnym domu też by pan tak je zamontował? Przecież kobieta by panu jaja urwała i to przy samej dupie. — Wnerwiłem się i przeszedłem na ich język.
— W domu, w domu… tu jesteśmy w robocie i jak każą, tak robimy. — Wzruszył ramionami. — Ale zawsze można to poprawić.
— Tak i myślę, jak już przyszliście. Za ile? — Przeszedłem do konkretów. Śpieszyło mi się do biura administracji, aby nie być ostatnim, który otrzyma najgorszy parkiet.
— Jak dla pana, szefie to po taniosze… — wymienił okrągłą sumkę. — Robimy po pracy, możemy od razu umówić termin.
Jak dla mnie nie było to jednak tanio. Przynajmniej w tym okresie, kiedy prawie wszystkie odłożone pieniądze poszły na dodatkowy wkład za większe mieszkanie, a przecież trzeba było jeszcze do niego dokupić część materiałów do wykończenia i inny sprzęt, a zwłaszcza meble.
— Uzgodnię z żoną. Jak się zgodzi, to znajdę was na budowie i się umówimy. W porządku?
— Noo… w porządku. — Gazownikowi niezbyt się spodobała moja odpowiedź. — Ale możemy już wtedy mieć zajęte terminy i się odwlecze.
— To wasza fuszerka, choć niby zgodnie z projektem. Taki projekt na papierze nie jest nienaruszalnym tabu, sprawdza się i poprawia w praktyce. Ale wam odpowiada, prawda? — dodałem zgryźliwie. Zaczynali mnie wkurzać. Chociaż ta rura… lepiej zrobić od razu niż później, już mieszkając.
— Jaka fuszerka? Robimy, jak każą…
— …a potem chodzicie po mieszkaniach, już bez kazania. Ale dobra — ulżyło mi i trochę się uspokoiłem. — W porządku. Tak jak mówiłem, spytam się żony i jak się zgodzi, to was znajdę. Do widzenia.
— Do widzenia. Tu ma pan moje nazwisko, jak się pan zdecyduje. — Podał mi karteluszek papieru i wyszedł ze swoim młodszym kolegą. „No proszę, jacy przygotowani! Nawet karteczki już mają przygotowane”. Po zamknięciu drzwi za nimi wyglądnąłem jeszcze przez judasza. Pukali już do sąsiednich drzwi na klatce schodowej…
Zorganizowani byli. Świetna robota. Pracują w trzech wieżowcach obok siebie, w kolejności po trzy miesiące na każdym. Zakładają rury „zgodnie z projektem” a potem chodzą po już oddanym do użytku wieżowcu z propozycją poprawy swojej fuszerki za sowitą opłatę od lokatorów. Czysty pieniądz, prosto do rączki. Pewnie i w czasie pracy udaje im się „popracować na swoim”. Duży dochód, może i większy niż płaca z ich etatu, sądząc po kwocie jaką mi zaśpiewał. „I po co się uczyć przez kilkanaście lat? Po co być inżynierem czy jakimś magistrem? Duża odpowiedzialność, a pieniądze marne. Fachurą trza być, aby więcej mić. — Mimowolnie częstochowski rym wskoczył mi do głowy. — Gdybym ja mógł dorwać tego cwaniaczka, „projektanta” od rur gazowych…”.
Przestałem na razie zawracać sobie głowę rurą gazową. Miałem pilniejszą sprawę na początek — parkiet!
W magazynie okazało się, że nie było jeszcze nikogo z nowych lokatorów. Lekko odetchnąłem. Odnalazłem magazyniera:
— Dzień dobry — zagaiłem. Przyszedłem po parkiet. Jaki macie?
— Dzień dobry. Tu nie sklep z wyborem. Mamy jeden, sosnowy. Może pan wybierać między sosną a sosną. — Wzruszył ramionami. — Jeden czort.
— A nie ma chociaż bukowego? Wie pan… — Mrugnąłem znacząco.
— Chciałbym, ale naprawdę nie ma innego. Niektórzy sobie kupowali prywatnie ten bukowy czy świerkowy, ale gdzieś w hurtowniach. I lepiej niech pan uważa przez kilka miesięcy. Sosna nie była leżakowana, może być potrzebna później poprawka w parkiecie, jak w zimie podeschnie i się rozejdzie.
— Kurde, miękka sosna i niewysuszona… ładny parkiet macie dla nas.
— A to moja wina? Ja tylko wydaję. — Nagle klepnął się dłonią w czoło i prawie krzyknął: — Czekaj pan! Masz pan dzisiaj szczęśliwy dzień. Na pański metraż jest parkiet z dębu. I to bez dopłaty.
Spojrzałem na niego, zaskoczony dokumentnie. „Jaja sobie ze mnie robi, czy co? Nudzi mu się w magazynie?”.
— Nie mam dzisiaj ochoty na żarty. Mam sprawy do załatwienia i robota w mieszkaniu czeka.
— Ale mówię poważnie. — Faktycznie, nie uśmiechał się ani szelmowskie ogniki nie błyskały mu w oczach. — Teraz sobie przypomniałem. Nie mam go w magazynie, dlatego zapomniałem. Jest w tym pierwszym, oddanym już wieżowcu. Ktoś go na M-4 jakimś cudem załatwił, ale podobno okazało się, że dużo więcej przy nim roboty i czasu na położenie. Śpieszył się z mieszkaniem, więc jednak wziął sosnowy. Tamten leży w piwnicy.
Coś mi podpadało, niezbyt chciałem uwierzyć w takie niespodziewane szczęście, do tego bez żadnych dopłat. Czas mnie nie gonił, mieliśmy gdzie mieszkać. Jednak z cudów wyrosłem już we wczesnodziecięcym wieku.
— O co chodzi? — Oparłem się o biurko magazyniera. — Niech pan nie mówi, że zostałem wyróżniony z tysięcy. Nie jestem żadnym prezesem ani dyrektorem. I nikt z tamtego bloku się nie połasił? Do tego bez dopłaty?
— Nie wiem, jak na razie leży. Jak nie chcesz pan, to drugi weźmie z pocałowaniem rączki.– Ponownie wzruszył ramionami. — Po prostu jesteś pan pierwszy z nowego bloku. Tak mi szef powiedział, że wydać pierwszemu, kto chce. A leży ten dąb w piwnicy przy wymienniku ciepła. Więc i pewnie dobrze podsechł przez trzy miesiące, bo przecież OPEC grzeje. Czasem cuda się zdarzają. To bierzesz go pan czy sosnę?
„Czasem cuda się zdarzają…”. Nie chciałem w to wierzyć, ale jednocześnie kołatała się po głowie myśl: „A może jednak? Może trafia mi się dzisiaj złote jajko? Zresztą — postanowiłem — jeżeli okaże się to bujdą z tym dębem, to nie wezmę. Pójdę i zobaczę. Tę cholerną, miękką sosnę zawsze mogę wtedy wziąć, nie zginie”.
— Dobra, pokaż pan ten parkiet. — Kiwnąłem głową. — Oglądnę. Jak będzie coś nie w porządku, to wezmę sosnę.
Sięgnął do szuflady, wyciągnął klucz i podał mi go.
— Nie mogę teraz opuszczać magazynu. Widzisz pan, już nowy lokator wlazł. Idź pan i zobacz. To jest w piwnicy w pierwszej klatce. Na drzwiach napis „Wymiennik ciepła”. Tylko decyzja szybka. Masz pan pół godziny na tak lub nie.
Po dwóch minutach znalazłem się w piwnicy wieżowca. Klepki leżały w pustym pomieszczeniu, porządnie ułożone. Wziąłem kilka z nich, oglądnąłem, wymierzyłem. Miały wymiar 24 na 4 centymetry, a więc dużo mniejsze niż te sosnowe. Wyglądały bardzo ładnie, prawdziwy dąb! Do tego faktycznie było gorąco od wymienników ciepła, klepki były wysuszone.
Nie zastanawiałem się już. „Biorę”! Parkiet chciałem sam położyć. Nigdy tego nie robiłem, ale miałem już ugadanego fachowca — wujek połowicy obiecał mi pomóc na początku i pokazać, jak się kładzie. Akurat odszedł na emeryturę z firmy budowlanej, która stawiała nasze wieżowce. Przez trzydzieści lat układał parkiety, był majstrem brygady. Kogóż znajdę lepszego jak nie takiego krewnego? „Czy będę robił tydzień a nawet dwa, to nie problem. Podłogę się robi na lata!”.
Wróciłem do magazynu.
— W porządku, wygląda na dobry. Biorę ten dębowy. I dzięki, żeś pan powiedział. Chcę zaraz przenieść. Ma pan jakiś ręczny wózek?
Magazynier kiwnął głową.
— No i dobrze. Masz pan cholerne szczęście. — Wskazał w róg pomieszczenia. — Weź pan tę taczkę.
Już wychodziłem, kiedy mnie jeszcze zatrzymał:
— Aha, tylko nie zapomnij pan wziąć tych dwóch worków z piórami. Są tam.
— Jakie pióra? Co to jest? — Nie wiedziałem, o co mu chodzi.
— Nie wiesz pan? Dobra, zamknę tu na chwilę i pójdę, wytłumaczę. Masz pan kogoś do kładzenia?
— Tak, starego parkieciarza.
— To nie ma problemu. Chodźmy.
W piwnicy stały dwa worki, na które wcześniej nie zwróciłem uwagi. Wyjął z jednego z nich cieniutki pasek z płyty pilśniowej. Ze zwykłej płyty, którą stosowało się na tylne ścianki mebli. W drugą rękę wziął drewienko parkietu i pokazał.
— Widzisz pan? Klepka ma z dwóch boków zrobione rowki, nazywają to wpusty. Trzeba w nie wkładać te pióra. Nazywają je obce pióra, bo nie są w jednym kawałku z klepką.
— Aha. — Teraz się domyśliłem, dlaczego układanie takiego parkietu trwa dużo dłużej. To była dodatkowa robota, aby do każdej klepki wciskać oddzielnie obce pióra. — Ale dlaczego od razu nie cięli klepek z piórem, jak normalnie?
— Na wszystkim się oszczędza. To dąb, więc drogi i rzadki materiał. Szkoda go na własne pióro. To i jest na obce, z pilśni. Więcej mitręgi i czasu, ale taniej. Tylko więcej fachowcowi musisz zapłacić. Ale robisz pan dla siebie.
— Mam już ugadanego krewnego. Zna się na tym.
— No to masz pan załatwione. Muszę już iść. Tylko klucz mi pan zwróć i podpiszesz rozchód.
Zacząłem przewozić na taczce parkiet. Niedaleko, wieżowce stały kilkadziesiąt metrów od siebie. Kilka godzin jednak trwało, nim całe pięćdziesiąt metrów kwadratowych wyniosłem, przewiozłem i wniosłem na pierwsze piętro. Na koniec przydźwigałem dwa worki z obcymi piórami. Mogłem wreszcie usiąść na parkiecie, zmęczony, ale bardzo zadowolony. Żeby zadowolony — byłem cały w skowronkach. „Ale się połowica uraduje. Będziemy mieli dębowy parkiet!”.
Po drodze do domu przyszła mi do głowy myśl, co zrobić z rurą gazową. Ledwie wszedłem do mieszkania, od razu się nią podzieliłem z małżonką:
— Wiesz Gabrysiu, kiedy tylko zaglądnąłem, zaraz przyszło dwóch od gazu. I od razu, że mogą przespawać na dół rurę, ale za okrągłą sumkę. Wkurzyłem się, coś im powiedziałem, ale nie powiedziałem jeszcze tak ani nie. Chciałem wpierw z tobą. Szkoda trochę pieniędzy, mamy teraz wydatki.
— Ale mamy tak zostawić rurę na widoku? — Zrobiła duże oczy. — Jak to będzie wyglądało?!
— Poczekaj. Mam pomysł. Obuduję ładnie półką drewnianą. I tak chciałaś taką nad zlewozmywakiem. Zamiast ją kupić, zrobię na wymiar. Będzie ładnie. — Uśmiechnąłem się.
Chwilę się zastanawiała.
— No dobrze. Ale żeby nie było jej widać!
— Nie będzie, nie będzie. Półka będzie miała z tyłu ściankę, przykryje tę cholerną rurę. A teraz…
— A co z parkietem? — Weszła mi w słowo.
— Właśnie chciałem też powiedzieć. — Tą bardzo dobrą wiadomością chciałem się pochwalić dopiero przy obiedzie, ale i tak żona już stawiała talerze na stole. — Dostałem bez problemów, tyle że nie sosnę, jak wszyscy, tylko dąb. Prawdziwy dąb!
Połowica aż otwarła usta z zaskoczenia.
— Co ty mówisz?! Nie wierzę! Naprawdę? Jakim cudem?! A dużo musimy dopłacić? — Słowa wypowiadała z prędkością strzałów z karabinu maszynowego. — Powiedz, że to prawda!
— Prawda, prawda — roześmiałem się — i to bez najmniejszej dopłaty. Już wszystko przytachałem do nowego mieszkania, tak że na sto procent będziemy mieli dąb na podłogach!
— Ale jak to? Jeszcze nie mogę uwierzyć…
— Uwierz, uwierz. — Przytuliłem ją. — Po prostu się trafiło jak ślepej kurze ziarno. Na szczęście byłem pierwszy w magazynie i dlatego. Musiałem od razu decydować.
Krótko opowiedziałem całą historię ze „zdobytym” parkietem. A jak obiad smakował!
* * *
Następnego dnia z samego rana ponownie znalazłem się w nowym mieszkaniu. Niedługo trwało, a pojawił się umówiony stary parkieciarz, wujek Genio. Jeszcze w drzwiach powiadomiłem go radosnym głosem o zdobyciu dębowego parkietu. Zrobił wielkie oczy:
— Dębowy dostałeś?! Bajki opowiadasz.
— Tak! Żadne bajki. Naprawdę.
— Gdzieś go kupił i ileś dał? Bo przecież nie z mojej starej firmy.
— Za darmo, wujku. I właśnie z GPB, z twojej firmy. — Roześmiałem się. — Nie chcesz wierzyć, co?
— No, nie chce mi się wierzyć. Pana Boga za nogi złapałeś? Pokaż. — Wszedł do pokoju i wziął klepkę z gustownie ułożonego stosu. — O kurwa! — wyrwało mu się. — Coś ty wziął?!
— Jak to, co? — Teraz wujek mnie zaskoczył. — Dębowy parkiet…
— Dębowy? Tak, dębowy… ale jaki dębowy?! — Podsunął mi klepkę pod nos i postukał w nią palcem. — Na obce pióro!
— No to co? Się powsadza pióra…
— Wiesz ile to dodatkowej roboty? Każde pióro trzeba oddzielnie wciskać w klepkę. Zamiast cztery dni roboty będziesz miał na dobre sześć albo i siedem, jak zbyt ciasno będą wchodzić. Ale się dałeś zrobić. — Pokręcił głową i westchnął. — No dobra, obiecałem już, że pomogę to pomogę. Z dwa dni z tobą porobię, pokażę jak się układa. Resztę sam już dokończysz. Nauczysz się. Najważniejsza jest dokładność, bez pośpiechu.
Odetchnąłem. Potrzebne dwa czy trzy dni więcej na układanie nie były dla mnie problemem nie do przeskoczenia.
— Dziękuję wujku. To nic, że trochę dłużej porobię. Jednak to dębowy parkiet.
— No, też prawda. Robisz dla siebie a nie na akord u kogoś. Pokaż te pióra czy nie są zbyt ciasne. Potrafią zrobić za grube i wtedy młotkiem trzeba wbijać. Część się przy tym niszczy i wtedy wyciągaj i od nowa.
— Proszę. — Sięgnąłem do worka i wyciągnąłem jedno obce pióro.
— Z pilśni? Nie z drewna? Cholera, oby nie była za ciasna. Wtedy to szajs, przy wbijaniu się bardzo często zgniata. No dobra, przymierzymy. Daj klepkę…
Podałem. Wziął w rękę i przymierzył pióro. Nagle szeroko otworzył oczy.
— O kurwa! No to cię wyruchali! Dałeś się zrobić w jajo!
Wujek Genio mało się nie zapluł. Żachnąłem się.
— Co jest, wujku? Przecież to są pióra. Powsadzam je i będzie dobrze. Co jest nie tak?
— Jak to, co? Nie widzisz?! Przymierzałeś te pióra?!
— Noo, nie. Ale magazynier mówił że to są pióra do tych klepek.
— Do jakich klepek, do jakich tych klepek?! One są za cienkie! Rozumiesz?! — Popukał klepką w moje czoło. — Za cienkie! Dobry milimetr pióra są cieńsze niż wpust! Nie powkładasz ich wcześniej bo powypadają. Dopiero jak położysz klepkę na posadzce możesz włożyć pióro, przytrzymać palcem aby nie wypadło i drugą klepkę pasować. W tym kleju na posadzce, w czarnym subicie!
Zamarłem, zaskoczony. Ze szczytu samozadowolenia gwałtownie spadłem w przepaść, strącony w nią słowami wujka. Poczułem boleśnie, że tym upadkiem wyrąbałem nawet głęboką dziurę w ziemi.
Genio usiadł na piramidce parkietu, pokręcił głową i wolno wypuścił powietrze z płuc. Spojrzał na mnie i pokiwał łepetyną z politowaniem.
— Ale cię w konia zrobili. Teraz już wiesz, dlaczego nikt nie chciał tego parkietu? Dębowy a nikt nie wziął. Nawet ktoś, kto pierwszy wziął, zrezygnował i oddał. Pewnie ten, kto miał mu kłaść parkiet popukał go też w czółko, powiedział że nie będzie się w to bawił. To robota Syzyfa.
— O kurde… A ja, jak głupi, się uradowałem. — Teraz już miałem jasność, dlaczego nikt nie wziął tego parkietu. „A mogłem wpierw wziąć klepkę, to obce pióro i pojechać do Genia, dopytać się. Tylko mnie magazynier pogonił, że inni wezmą. A ja, głupi, dałem się nabrać na tę gadkę. Chciał się pozbyć niechodliwego materiału i się pozbył, trafił na mnie, naiwnego”.
Też usiadłem obok Genia. Oblizałem językiem usta i zacisnąłem wargi.
— To co zrobimy, wujku? — zapytałem. — Cholera! — Zakląłem i mocno potarłem policzek dłonią. — Mam oddać i wziąć sosnowy? Tego to mają pełno.
Przez chwilę nie odpowiadał, tylko raz popatrywał na duży pokój po drugiej stronie przedpokoju, drugi raz na klepkę, którą bujał w dłoni. Spojrzał na mnie z ukosa i ścisnął wargi w zamyśleniu. Wreszcie się odezwał:
— Powiem ci tak, Zdzisiek, od ciebie zależy, czy chcesz ułożyć. Ale to będzie co najmniej dwa tygodnie roboty a może i trzy. Cholernie nużąca i męcząca. Jak chcesz. Dąb to dąb, a nie sosna. Robisz dla siebie. Jak mówiłem, pomogę na początku, ale resztę sam będziesz robił. Dla obcego za żadne pieniądze bym nie układał. Nawet bym się nie dotknął.
Tylko sekundę się zastanawiałem.
— Dobra, wolę się pomęczyć. Będę miał jednak dębowy parkiet, nie do zdarcia przez lata. Wziąłem teraz cały urlop zaległy i z tego roku trochę. Mam cały miesiąc. To co?
— Nie to co, tylko bierzmy się w takim razie do roboty.
— Dziękuję, wujku. — Uśmiechnąłem się i wyciągnąłem prawicę. Genek machnął w powietrzu ręką, lekko wykrzywił usta, ale wreszcie też się uśmiechnął i wzruszył ramionami. Odwzajemnił uścisk i lekko przyklepał drugą dłonią.
— Koniec gadania. Przebieramy się.
Zaczęła się nauka połączona z praktyką. Wysprzątaliśmy dokładnie betonową posadzkę, kilkakrotnie ją umyliśmy. Na podwórzu przed wieżowcem dla nowych mieszkańców stało kilka dwustulitrowych beczek z subitem — klejem, na który mieliśmy układać parkiet. Czarny w kolorze, gdyż była to jakaś mieszanka ze smołą. Przy lutowych, minusowych temperaturach stwardniał, ale ktoś już wcześniej położył jedną beczkę na cegłach i rozpalił ognisko pod nią. Wystarczyło chwilę poczekać, odbić dwa szpunty na dole oraz górze pokrywy i odmarznięta, gęsta, kleista czarna maź wolno wypływała z beczki.
Odczekałem, aż napełniło się wiadro i zaniosłem do mieszkania. Genio zaczął robotę od rogu dużego pokoju. Wysmarowałem szczotką pas subitu, od ściany do ściany. Wujo na kolanach, w parkieciarskich ochraniaczach, zaczął układać klepki w szachownicę — sześć klepek wzdłuż, następne sześć w poprzek i ponownie sześć wzdłuż. Dopiero teraz zobaczyłem jak żmudna i trudna to praca przy za cienkim i obcym piórze — kładł klepkę, w poprzednią wkładał i przytrzymywał pióro, nową dociskał, dobijał młotkiem… i od nowa. Mimo że robił powoli i starał się nie zapaprać górnej powierzchni deszczułki, to i tak co chwila zawadzał palcami o smolisty subit.
Czas szybko mijał, natomiast pas położonego parkietu wydłużał się dużo wolniej. Klepki były nieduże, o wiele mniejsze niż te z sosnowego drewna, które widziałem w magazynie. Co chwila słyszałem, jak Genio cicho klął pod nosem, kiedy zawadzał palcem o kleisty subit. Wolałem się nie odzywać; uważnie obserwowałem ruchy wuja.
Po godzinie czternastej połowica przyniosła nam gorący obiad. Zaglądnęła do dużego pokoju i zdziwiona zapytała:
— Tak mało? Myślałam, że z pół pokoju będzie…
— Bo tak to trwa, bez pośpiechu a porządnie. — Szybko przerwałem tyradę małżonki, gwałtownie pokiwałem przecząco głową i położyłem palec na ustach. Na szczęście wujo był jeszcze na kolanach i odwrócony tyłem. — Chodźmy jeść.
Genek wstał i spojrzał na moją żonę. Otworzył usta, ale nic nie powiedział. Dopiero po chwili odparł:
— Ciesz się, że masz wujka. Inny by się tego nie dotknął. Zdzisiek ci później wytłumaczy. Siadajmy, zgłodniałem i kolanom czas dać odpocząć.
Połowica znowu otworzyła usta, ale zauważyła mój przeczący ruch głowy i nic nie powiedziała. Siedliśmy przy stole obok kuchennego okna. Genio po chwili poruszył ramionami.
— Co tak mnie ciągnie po plecach?
— Gdzie? Z rogu?
— Tak. Zimnem ciągnie.
Przypatrzyłem się — w narożniku zewnętrznej ściany była przymocowana pionowo drewniana listwa. Chwyciłem ją palcami i bez najmniejszej trudności oderwałem. Zaniemówiłem, gdyż między płytami betonowymi ściany była szpara prawie na grubość dłoni, przez którą widziałem podwórze. Tylko pręty zbrojeniowe je łączyły. Sacrebleu!
Małżonka aż wytrzeszczyła oczy. Genio wydusił nieartykułowany dźwięk i ścisnął dłoń w kułak.
— Co za fuszerka! Kogo oni dzisiaj biorą do pracy w mojej firmie?! Gdyby taki gnój pracował w mojej brygadzie… w jeden dzień bym go wywalił. Pędzą tylko z robotą, aby szybciej. I jeszcze listewkami na gwoździki, że palcami się wyjmuje. — Odsunął się od ściany. — Musisz, Zdzisiek, wszystkie rogi sprawdzić i tam, gdzie niezrobione, porządnie uszczelnić.
Tyle to sam zobaczyłem i już wiedziałem. Nie powiem, że byłem wkurzony, widząc to partactwo. Byłem cholernie wkurzony. Czeka mnie dodatkowa robota!
— Mam coś powiedzieć o GPB? — zapytałem zgryźliwie. — Nie będę, sam wujek wie.
— Gdybym jeszcze pracował, to bym poszedł do samego dyrektora! W mojej firmie takie coś robią!
— Ale już nie pracujesz, wujku. — Westchnąłem. — Weźmy się za obiad, bo wystygnie.
Uszczelnianie ścian musiałem zostawić na później. Teraz był parkiet do roboty. Po posiłku spróbowałem, pod czujnym okiem wuja, kłaść pierwsze klepki. Nawet nie było tak źle; jedyny problem stwarzał cholerny subit. Starałem się uważać, ale i tak co chwila dotykałem knykciami oleistej, klejącej mazi. O włożeniu rękawic nie było mowy, były zbyt grube do tej pracy. Mimo wszystko wolniutko posuwaliśmy się z nią do przodu. Wieczorem z przyjemnością spojrzałem na pierwsze rzędy położonych klepek. „Coś już widać”!
* * *
Następnego dnia od rana znowu zabraliśmy się za parkiet. Szło nam trochę szybciej, gdyż już we dwóch kładliśmy klepki. Każdy miał swój rząd jak żniwiarze pracujący przy koszeniu zboża.
Po godzinie usłyszałem dzwonek do drzwi. „Pewnie znów te gazmajstry, cwaniaki” — pomyślałem. Jednak na korytarzu stało dwóch innych robotników.
— Dzień dobry — zagadnął starszy z nich. — My tak...ee… podobno u pana Gienio jest.
— A jest, znacie się?
— Jak to nie, to nasz stary szef. My parkieciarze i cykliniarze. Lata razem pracowaliśmy. Chcieliśmy się tylko przywitać, pracujemy na trzecim wieżowcu.
— Aha. No to proszę wejść. — Wpuściłem ich do środka. Weszli do pokoju. Poczułem leciutką woń przetrawionego alkoholu. „Czyżby byli wczorajsi”?
— Cześć Gienio!
— A cześć chłopaki. Fajnie że wpadliście. No, jak tam u was robota?
— W porządku. Usłyszeliśmy, że tu robisz, wpadliśmy się przywitać. — Zerknął na leżące, rozrzucone klepki i otworzył szeroko oczy. — O matko?! Na obce pióro wkładasz?! Odbiło ci na starość?! — Nawet nie zwrócił uwagi, że stoję obok. — Na suchy chleb nie zarobisz!
Wujek Gienio drugi raz w ciągu dwóch dni się żachnął.
— A wpierdol chcecie?!
— A tam… tak tylko się pytam. Widział kto, aby z obcym piórem się męczyć? Przecież to robota głupiego…
— Zaraz ci przypierdolę! — Wujo gwałtownie się podniósł i ścisnął klepkę w dłoni. Że wyglądał na lekko wkurzonego to mało powiedzieć.
Rozmówca odruchowo się odsunął i podniósł ręce w obronnym geście.
— Dobra, dobra. Przecież prawdę mówię. Po dobroci się pytam. Odbiło ci na emeryturze? Gienio, no przecież to robota głupiego.
Wujo, tak jak szybko się wkurzył, tak i szybko mu przeszło. Odpowiedział już spokojniej:
— Zgłupiałem, nie zgłupiałem. Krewnej robię.
— Aa, to mów tak od razu. To przepraszam. No to rób Gienio na zdrowie. My już pójdziemy. Może ktoś tu potrzebuje do parkietu. Nie wie pan? — To było już do mnie.
— Nie. Do widzenia panom.
— Dobra, sami się… ek! — czknął — przejdziemy. Nie ma pan czasem piwa? Tak coś suszy z rana…
— Nie, nie mam. — Teraz ja się już lekko wkurzyłem. Pokazałem im ręką w kierunku drzwi mieszkania. — Do widzenia.
— No dobra, do widzenia. Wie pan, jakby co… Józiu, chodź, przejdziemy się po piętrach, może co znajdziemy…
To już powiedział do milczka, swojego towarzysza „pracy”. Jeszcze coś pomruczał pod nosem o suchotnikach, co nawet piwa nie mają. Wyszli, zostawiając za sobą już wyraźny zapaszek wczorajszego balowania. „Piwo z rana jak śmietana” — to było pewnie ich motto budowlańca.
Wróciliśmy do pracy. Mruknąłem do Genia:
— Ładnych miałeś ludzi w swojej robocie. W życiu bym ich nie wziął nawet do zwykłych robót na przynieś, podaj, pozamiataj, a co dopiero do parkietu.
— Dobra, nie ja ich wybierałem — przerwał mi. — Takich dostałem. Ten pierwszy dobry fachowiec, tylko czasem nie wylewa za kołnierz. A ty mi tyle nie gadaj, tylko kładź swoje, bo mnie wstrzymujesz! — Podniósł głos, lekko rozeźlony.
Umilkłem. Nie było o czym tu dyskutować. To nie był czas na prowadzenie dysput o „wyższości klepek z własnym piórem nad klepkami bez pióra, w bezpośredniej relacji z układającym, przy założeniu trzeźwości takiegoż”. Parkiet czekał.
* * *
Nie mieliśmy już innych odwiedzin i praca powoli ale jednak posuwała się naprzód. Wujo dobry był wujek. W pierwsze dwa dni wiele mnie nauczył, pokazał „knyfy”, jak się prawidłowo klinuje parkiet przy ścianach. Kiedy wieczorem przebieraliśmy się i już chciałem podziękować, zaskoczył mnie.
— Nie lubię zostawiać rozbabranej roboty. Skończymy razem chociaż ten pokój.
— Wujku… — Ucieszyłem się. Tego się nie spodziewałem. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— Dobra, nic nie mów. — Poklepał mnie po ramieniu. — Dobrze pracujesz, nadawałbyś się do mojej brygady. Do jutra.
Genio popracował ze mną pełen tydzień, aż w największym pokoju ułożyliśmy cały parkiet. Z przyjemnością było popatrzeć na dwadzieścia pięć metrów kwadratowych podłogi ułożonej w piękną, dębową szachownicą. „Wuju, jak ja się odwdzięczę”?
Od następnego dnia już sam pracowałem. Zostały dwa małe pokoje i przedpokój. Wolniutko, żmudnie, ale przybywało parkietu podłogi. Układałem już nie w szachownicę, a w cegiełkę, bo tak sobie zażyczyła połowica. W tych sprawach lepiej nie zgłaszać „votum separatum”, jeżeli chce się mieć spokój w rodzinie.
Wszedłem w monotonię pracy — zejście na dół z wiaderkiem, podpalenie drewienek pod beczką z subitem albo skorzystanie z już rozpalonego ogniska przez innego sąsiada, powrót, rozsmarowanie warstwy, padnięcie na kolana w pożyczonych od wujka nakolannikach, mozolne pasowanie klepki do pióra, pióra do kolejnej klepki… układanie stało się prawie mechaniczną rutyną. Nie było jednak tak źle, jak obawiałem się jeszcze w pierwszym dniu, kiedy Genio zobaczył parkiet i swoje powiedział. Co pewien czas wstawałem, aby wykonać kilka skłonów i skrętów dla ulżenia bolącemu krzyżowi. Wciskanie pióra w klepki już leżące na subicie nie służyło palcom, więc je plastrowałem po kolei. „Dobra, ważne że parkietu na posadzce przybywa!” — dodawałem sobie otuchy i chęci do dalszej pracy w momentach, kiedy pobolewające mięśnie i krzyż zbytnio przypominały mi, co sądzą o takim ich wykorzystywaniu w niezbyt zdrowej pozycji.
Minęło kilka kolejnych dni — rano do nowego mieszkania, późnym wieczorem powrót, kąpiel, kolacja i wyciągnięcie zmęczonego ciała na tapczanie… ulga i sen.
Pewnego przedpołudnia mozolnie układałem parkiet w jednym z mniejszych pokojów. Nagle potężnie huknęło! Grzmot był tak silny, że w oknach zadźwięczały szyby i drzwi wejściowe zadrgały uderzając o ościeżnicę. „Co jest”? !
Zerwałem się na równe nogi, podbiegłem do okna i spojrzałem na podwórze. ”Jasny gwint”!
Widok był niesamowity, jak po eksplozji granatu — naokoło miejsca, gdzie podgrzewaliśmy subit, leżały rozsypane kawałki palących się jeszcze szczap z ogniska, śnieg był zabazgrany czarnymi plamami, a sama beczka leżała odrzucona kilka metrów w tył. Daleko z przodu jeszcze pobrzękiwała na przydomowym parkingu pogięta pokrywa od tej beczki. Z boku ktoś siedział na śniegu i potrząsał głową, uderzając dłońmi w swoje uszy.
Nie namyślałem się ani chwili. Wrzuciłem w pośpiechu na siebie kurtkę, wsadziłem gołe stopy w buty i nawet ich nie zawiązując zbiegłem na dół. Klapiąc nimi dobiegłem do siedzącego na śniegu jegomościa.
— Sąsiedzie, co się stało?! — Rozpoznałem jednego z nowych lokatorów. — Żyjesz pan?!
— A bo beczkę podgrzewałem… — wymamrotał pod nosem, dalej potrząsając głową.
— Dobra, potem. Nic się panu nie stało?
— Nie. Tylko mi pokrywa przed oczami przeleciała. I słabo słyszę.
— To masz pan szczęście. — Pomogłem mu się podnieść. — Źle pan słyszysz, bo pewnie od huku. Mało u mnie okna nie wyleciały. — Przyjrzałem się jemu dokładniej. Nie widać było krwi ani nawet zadrapań na twarzy. Naprawdę miał cholerne szczęście. — To chwilowe, zaraz powinno przejść. Ale jak to się stało?
— A bo mi subit za wolno z beczki wychodził. Czekałem i czekałem. No to zatkałem ten drugi otwór u góry. Myślałem że jak wzrośnie ciśnienie, to szybciej będzie wypływało. — Znowu uderzył dłonią w ucho i potrząsnął głową. — O, już lepiej. Ale mi walnęło!
— O kurde! — Dotarło do mnie, co powiedział. — Coś pan, do szkoły nie chodził?! Przecież to otwór, aby gazy wychodziły przy podgrzewaniu. Bombę ciśnieniową pan, sąsiedzie, zrobiłeś. Dobrze, żeś był z boku, bo pokrywa łeb mogła urwać.
— Kurwa, nie pomyślałem. Chciałem dobrze…
— Tych, co chcieli dobrze, pełne są cmentarze — stwierdziłem filozoficznie, już uspokojony. — No dobra, nie ma co roztkliwiać. Ręce masz pan całe? — Poruszył nimi i kiwnął głową. — No to bierzmy tę drugą beczkę. Trzeba ją podgrzać. Tylko lepiej niech pan już nic nie zatyka. Subit musi sam spływać.
— Tyle to już sam wiem. Że też mi się śpieszyło, durniowi…
Nie zaprzeczyłem i zmilczałem. Naprawdę miał cholerne szczęście.
W tym czasie nadbiegło kilku sąsiadów, których podobnie jak mnie wywabił na podwórze grzmot wybuchu. Kiedy usłyszeli o zdarzeniu, na szczęście bez tragicznych konsekwencji, podowcipkowali trochę z niefortunnego racjonalizatora. Jeden z nich poczęstował papierosami i zgryźliwie dokończył:
— Szczęście, że głowy nie urwało. — Mimowolnie powtórzył moje wcześniejsze słowa. — Ale lepsze było na sąsiednim osiedlu. Tam na siódmym piętrze w nowym mieszkaniu, w takim bloku jak naszym, facet się oparł o okno w dużym pokoju. I ledwie nie poleciał w dół. Całe okna razem z balkonowymi drzwiami pofrunęły. Wypadły. — Zaciągnął się mocno papierosem i wypuścił kółeczko dymu z ust. — Facet zatrzymał się na parapecie. Ten to dopiero wygrał życie na loterii. Na dole, na szczęście, też na nikogo nie spadło.
Spojrzałem na niego. „Żartuje sobie”? Jednak się nie uśmiechał.