Emocja — po cóż nam?
Emocja, emocja, po cóż nam emocja
nic bez niej nie powstanie?
skrusz serce, patrzaj w serce, stłamś serce, niepożądane
a pożądliwość zrodzi się w głowie i tak, tymczasem inna, złowroga,
czy na antypodzie — nie wiem? nie odpowiem!
słuchaj serca bicia, gdzież są te zagubienia w miłości,
gdy potem odnajdziesz prostą ścieżkę życia
w zapomnieniach, niepamięci, nieopanowaniach gestów od śniadania
wtórne pytania prostaczka o chleb, o sens
powtarzające się wybuchy superinteligencji łez
jakieś nie do zaufania osoby przedstwórcze wokół
i ty, rozemocjonowany samym pięknem bezosobowym, aby?
jeżeli bez emocji powstał świat, to skąd emocje w płatku róży?
w zapomnieniach o pocałunkach obowiązkowych,
w relacjach, raportach, sprawozdaniach z wydarzeń, narodzin,
których ślad urasta do potęg nocy,
a były ledwie drgnieniami rzęs za dnia
emocje — po cóż, gdy stwarzam się sam?
w woli czy w myśli, w słodkim czy kwaśnym,
w jasnym czy ciemnym milczeniu miłości — sam?
Sensualizm głupoty
Zasadziłem wielkie pole lawendy
doglądając i pielęgnując, doczekałem się jej kwitnienia
brodzę teraz w łanach fioletowych, pachnących — jak w płytkim morzu
zapach niebiański pieści nozdrza, a łodygi szorstkie delikatnie łaskoczą łydki
we mnie i wokół lawendy faluje morze
rozdygotane, uderza bałwanami w poezji rafę
pluskające się na niej natchnienia zmieniają się w szkarłupnie
katalpy zasadzone wśród krzaków lawendy
swymi liśćmi jak uszy słonia wielkimi
naśladują żaglowce pędzące do Hobart na Tasmanii
spinakery zielone unoszą się w powietrzu
jak flotylle na Mikołajskim i Śniardwach w sierpniu
roje motyli, pszczół i innych latających, bajkowych istot
nad fioletowym tsunami unoszą się, naśladując lewitacji idee
modraszkowate, paziowate, rusałkowa — te z Disneya filmów wyrwane
rozgadane brzęczeniem niemym dziecinniejących ludzi
zachwycają, tak jak mnie empatii sentyment
na końcu świata, snu Adama i Ewy, posadziłem te gunery
ogromne gunery o liściach jak tarcza Achillesa
są ścianą snu i jawy, rozdzielając wyobraźnie bohaterów od rozkoszy zmysłów
brodzę w lawendzie z siatką na motyle
łapię jednak w nią nie rusałki, admirały, pazie, żeglarze — istoty
z raf i atoli kwietnych, lecz rusofilskie bomby i rakiety
dolatujące tu czasem z ukraińsko-polskiego frontu
przychodzi do mnie moja królowa, ja paź wybiegam jej na spotkanie
czuły jak owad, jak owad ufny
ona w koronacyjnej sukni i w złotogłowiu bierze mnie za rękę
i unosi do ust, podnosi ją do warg swoich przewrotnie
kobieta — symbol wszechpiękności mojego poetyckiego czasu z poczuciem humoru
tak wszechpięknie, tak nie niewolniczo, tak tu pierwotno ckliwie
zrzucamy ubrania, biegnąc wśród lawendy, otuleni ciepłym wiatrem
przybywającego lata w uśmiechu słońca i kwiatów
depczemy kłosy i trawy uprzedzeń, kwiaty i zalążki nienawiści
biegnąc, skaczemy po wężach buntu i złości, mokrych od strachu
skąd tu węże? węże? węże jakieś? cóż! za kępami guner
wbiegliśmy nieopatrznie na autostradę, tutaj na prawym pasie płonie Tesla,
a obok Musk stoi z rękami założonymi na piersi
o, Adam i Ewa — krzyczy na nasz widok: w naszą stronę, hej
za nim stoi kamper, a w nim Noego dzieci w oknach: Cham, Sem i Jafet
z dala słychać ciężkie buczenie amerykańskich transportowców
wylatujących z lotniska w Rzeszowie na pomoc Ukrainie
a z bliska wycie strażackich syren, wozów bojowych OSP wyzwolonych zastępów,
z mocy rusofila Pawlaka, czekających niecierpliwie na bombowce z Moskwy
poromantyczny motyl: rusałka pawik w sieci sensualizmu głupoty
Komitety i palmy
Ileż ta moja Ojczyzna przejdzie jeszcze marzeń powodzi jak losu kolei
jak dróg i exodusów z cierni kuszeń ku Golgotom prawdy
mijamy tramwaje dociekań stojące, malownicze, wożące kiedyś ponoć myśli wiar
takie jak na Piotrkowskiej w Łodzi, na Floriańskiej w Krakowie, na Bednarskiej w Warszawie
wywożąc z miast marzenia dawne, utknęły w korkach błędów i ran
i ciągle stoją tam od lat, choć linii brak, choć trakcji brak, pantograf to pentagram znów
znów musuje niepamięć w komitetach, w deklaracjach praw nieprzejednanych rad
kanał nasz — powiedziałby kloszard, policmajster, cham
komitet cudotwórców zdominował marzenia wsze
stoi taki gmach nie jeden, nie dwa, nie trzy
prawie pomniki dla Gavroche’a w centrum niezasypiających miast
gdzie zrewoltowana władza maszeruje w pochodach ulicami
z feretronami, chorągwiami łgarstw, powodując korki i zamieszki
domaga się wulgarnie rzezi najsłabszych i najsilniejszych, co najmniej
ludzie przechodzą swoje Styksy moralne pospiesznie ku równinom równości
władza śródmiejska obrzuca gnojem z przedmieść księży sowizdrzałów
księżą milczą zgodnie, mruczą, śnią uczuciem
uczeni tańczą kankana, mruczą, nie uczą snem
wciąż studiują pamięć studenci, mruczą, hajcują w głowach uczuciem niesytym
w gejowskich klubach geje mamroczą mantry, ministrzeją — na szarość naszych nocy
ożywają bazyliszki siedzące na niegrających ławkach, złote kaczki wypływają za tamki
tramwaj nowy zwany popychadłem obcych ruszył znowu w świata naszego stolicy
marzenia przybyszów wiezie do Zachęty przeniesionej do Wojska Muzeum
i słoiki w siatkach do skupu w Polskiej Akademii Nauk
aleja zasłużonych wydłuża się w nieskończoność, sięga kolejnych komitetów
i palmy pierwszeństwa kiczu
marzenia mgliste wzbierają ponownie, poniatoszczak znika w nim
w powiślnych skuszeniach, skruszeniach, skubaniach niewolniczego pierza
tak marzenie jak wezbrana rzeka, jak potop w Eridu schizm
a mostu już tu nie ma do nieba, pochylni świątynnej nie ma
Przechyły moje
Zawodowiec piękności nie w opisach przyrody
(a przecież dziewczęta, a przecież też ona)
ale w oportunistycznych przechyłach w kierunku
zapachów, kolorów i dźwięków — tak, to ja
chociaż żal mi gestów, żal mi płatków śniegu
zmieniających się w płatki jaśminu zbyt lekko
ktoś powie pitagorejczycy nie sofiści, ekscentrycy Attyki nie sofiści
tak, tylko oni, sokratejczycy, wielbiciele miłości, tak
ale dialektyka idei dla mnie jest podstawą nonkonformizmu urody
ten pyłek z pręcików lilii, który upada na płatki kielicha triumfu absolutu
jak światło księżyca na skrzydła pomarańczowej ćmy w nadirze
ten rumieniec dziewczyny dostrzegającej ulubionego chłopaka
po drugiej, słonecznej stronie ulicy
ten zapach matematycznie mieszający się z dźwiękiem ponad łąką
nad którą rozpięto namiot dla sztuk dramatycznych psychodelik
gdzie w maskach życia czeka chór śmierci ciszy, chór świerszczy sierpniowych
i ja w podzięce opiekuna wyzwolenia pszczół z sofizmatów
moje kanony, jak organy nad doliną grzmią toccatą
moja świadomość piękna nad nią — obezwładnia wrażliwością
zamiast równania korzyści — dla osądu ostatecznego człowieka
Bez lekkodusznej przysięgi
Zeznałem pod przysięgą, że cię kocham letnią, że
wolę zginąć ścięty i święty, niż złamać kości przysięgi
zemsta zdradzonej wiosny była straszna, gdy
odeszła na zawsze, zabrała ciebie
ot tak — bez zapewnień, bez ostrzeżeń, bez racji
a ja jeszcze pławiłem swoje konie fizykalne w falach zagrzanych już rzek
a ja w kwiatach lata jeszcze pławiłem swoje myślne koniki polne wypalone
w najdziwniejszych kwiatach, bo bez płatków i łodyg ostrożności
w najdłuższych dniach łąk bez ciebie wiernej
ze słowem twoim istotowo zjednoczony wciąż
pod przysięgą bezgwiezdnej nocy zeznałem raz kolejny:
jakże ja kocham te nieskończone twoje oczy lata
już w sierpniowym dwoistym woalu róż
na dnie jeziora hybrydowego wyhodowanych
gdy razem płynęliśmy bez niej
bez tej lekkodusznej przysięgi miłości, obcy
dla jej kata, łotra, to było jezioro śmierci —
podwodne róże dla śmierci wiosny
Każdej rewolucji założycielski mit
Tak to jest z rewolucjonistami październikowymi w lipcu
rzadko pisują do żon — walczą wciąż, bo tak wypada
biją się, zmagają na froncie, o którym nawet pojęcia nie mają,
gdzie tak naprawdę istnieje, nikt im nie powiedział gdzie
marzą po cichu jednak, by uciec do świata mądrości późnojesiennej
wprost z kolebki, ze środka bitwy tysiąclecia wyjść po angielsku
dla kufla piwa, ciepła kominka, porzucić sztandary
i tego łaskami słynącego wodza z wąsami lub bez
który jeszcze pozwala im żyć póki co
lepsza niewiedza, tabula rasa, głupota niż bycie w niepewnym czymś
— mówi im, sam jest daleko w swym zamku w Tyrolu
lub na daczy w Nowo-Ogariowo
jego nabuchodonozorski szyszak kołysze się na sztucznej głowie, a jego
sobowtór ścina te realne, prawdziwe — takie, jakie ma pod ręką
ot, zwykły obywatel wszelkich zjednoczonych unii
oto rewolucjoniści październikowi w lipcu w glorii
zdobyli szaniec wakacji pierwotny
w kwiecie wieku zginęli ich adwersarze styczniowi
ale pokoju sierpniowych władców pierścieni nie utrzymali
w listopadzie październikowi rewolucjoniści uciekali już przed dekabrystami
lecz ci ich nie gonili do końca, nie dorzynali watah —
zmieniali za to kalendarze naukowo
znów śledzą wargi przywódcy: za miesiąc listopad, walczymy już w październiku —
łaskami słynący wódz mówi coś o wolności klas i kast:
rewolucja to fakt już, teraz utrzymania zdobyczy czas —
choćby jacht rezydencję suszi — suszki surki szyki zyski, musimy
pobrać z sieci wirtualnych przestępców mentalnych dla mas
pobrać niedźwiedzie AI z silosów propagandy dla mas
pobrać cielistych dziennikarzy zimnowojennej frazy dla mediów mas — i trwać
ze sztandarem wolności wyzwolonych więźniów fetyszowych idei
wolni, wolni, wreszcie wolni, od adwersarzy, tak
pstrykać palcami i trwać, trwać, trwać —
jak ona wolność sama, z nagą piersią, w bestiariuszach mitów
o czymś październikowym, co wydarzyło się w li… pcu
Piżmo propagandy
Jęki zbyt potępionych, a potem płacze sofistyczne
zawiedzionych nie do końca
słychać zewsząd wydobywające się jak zapach jakiś
ale głównie z jednego otworu w środkowej Syberii
odwierconego do wnętrza Ziemi
wiertłem akademickich poszukiwań materialistów nieziemskich
wynalezionym w kręgach zaklętych, złem podszytych
skleconym z atłasu technologicznego
prawd robotniczych czarnych, krwawych, burych
pomarszczonych, skrzywionych, żadnych
te zewsząd jęki są do kupienia za rubel przysłowiowy
wydobywają się z głów propagandystów wciąż i wciąż
jak matrioszki, jedna z drugiej, aż do najważniejszej
mimika każdej jest jak zbiorowy jęk
zmniejszający się wraz z postępami
inteligenckich przekazów z frontów wojennych
operacji chirurgicznych w tundrze osamotnionej wielkomiejsko
piżmo i jego zapach to jedno, co
organoleptycznie wydobywa się z odwierconego otworu Rosji — Agonii
piżmo wolich krajobrazów arktycznych XX wieku
ogołoconych, obnażonych, wyzwolonych na powierzchnię natury
skrajności naukowo upodlonych nazbyt
?!
???????????????????????
!!!!!!!!!!!!!
/Dobrze jest nie być martwym?
Bardzo dobrze!/
(U.Eco)
Quasimodo w Oakland
Po festiwalu w Monterey obudziłem się w porcie Oakland
wsiadłem na rydwan Faetona, bardziej chyba lotną deskorolkę przypominający
by powrócić z kwiatami we włosach do serca Europy
przemierzyłem oceaniczny nieboskłon bez przeszkód
tylko przypaliłem uszy i podeszwy o krawężnik niebieski
ale to nic, to nic, ale
ze snu wyrwany, zrobiłem to na śpiąco prawie
jak mawiają Afrykanie z zebrą polujący na hieny
hieny amerykańskie i europejskie są niegroźne
nie poluje się na nie — tak twierdzi zresztą też MC Hammer —
odbiera się im padlinę i po prostu giną, uznając się za upolowane
z Oakland do miasta Malebrancha miałem rzut kamieniem
on się wyparł tworzenia jak Kierkegaard rozpaczy snu,
dla mnie sen jasny jest ważny, wszystko świetliście robię w półśnie,
nie ja więc tworzę
moja wędrówka albo raczej jazda owa przez wolności nieboskłon
skłoniła mnie do wyznań o niebezpieczeństwie
tym przeżytym jak namiętność, jak uczucie odczutym gorąco
na deskorolce mitu siedział obok mnie pies jakiejś rodziny
bo psy są rodzinne, udomowione ogniem w źródłowej Afryce
pies zapytał znienacka — te twoje rzeczone namiętności,
czy są niezbędne? czy nie prowadzą do upadku? — może odrzuć je
w mieście Malebranche’a możesz być bardziej marmurowy
ale ja wolałem być liściasty jak Sokrates Północy
— nie odpowiedziałem na kartezjańską zaczepkę
przypalony w Kalifornii, doleciałem wreszcie do Francji
akurat wprost w hippisowskim Centrum Pompidou lądując
już z rogatywką krakowską na głowie, jak na Chorwata przystało Białego,
przyziemiłem tak, jak w średniowieczu okazjonalizmu mistrzowie
— psa pozostawiłem w instalacji cynizmu epoki
poszedłem ratować katedrę Notre Dame podpaloną w myślach przeze mnie przypadkiem
gdy byłem jeszcze Quasimodem panteistycznej Sorbony
Monte Carlo
Zdewocjonowany to znaczy odnaleziony na wybrzeżu w łodzi
cenny niezwykle ładunek wiary i historii
ileż to ludzi żeglarzami było
iluż to rybaków zostało filozofami
ileż to beczek morze wyrzuciło dla nich na brzeg
z Demostenesami i bez
emocjonalnie pobożny bywa każdy, lecz tylko
filozof powinien być ponad miarę, a miarą jest — empiria ducha
choć taka powiedzmy matematycznie jedyna w Monte Carlo i Reno,
bywa złudna, zgubna i nudna
ale newtonowska empiria w połączeniu z jabłkiem nie
zrozumienie przynosi i owszem,
i światów teraźniejszych przekraczalności, jako takie, jako taka
nie tej z księżyca ulotnej, ale ze słońca, co by zmartwychwstać, w morzach tonie
jak strasznie słuszna wizja rozumu wyjaśniającego tajniki nocy dla rozbitka
w łodzi przybijającego samorzutnie do nieznanego brzegu w taką noc właśnie
jak święta Dewota ze złota bez żywota —
więc spal swoją łódź mód i módl się jak ona bezpowrotnie
zdewocjonowany po kres empirii bólu każdego morza
Szwagier nie czytał Tassa
Gotfryd Tassowy mnie nawiedził we śnie
spadły dęby buki sośnie
pod murami Jerozolimy na transzy, na planszy
wyglądam przez okno — marcowe idy nadchodzą
i pierwiosnek i śnieżyczka i irys (a kirys gdzie)
w miejscu drzew chcą rosnąć w proteście
poszedłem wczoraj na wyprawę krzyżową
na imieninach u szwagra
ciosów odebrałem sporo, namnożyłem falowych szturmów
w świętej Ojczyźnie (w Ojczyzny obronie)
w mojej robotniczej nie masz miejsca na pseudochłopskie stroje
na murach pokoju bezokiennych stoją dzisiaj wraży wojownicy czarta
z moskiewskich pustyń przybyłe maszkary północy
dałem odpór zwolennikom czerwonych i więcej do szwagra nie pójdę,
nawet na urodziny
jego dom dla mnie spalony, a i gołe mury nie ochronią już Tassa
wystawionego w kalesonach na zlodowacenia
dziś w marcowy poranek znowu jest mróz niebywały tej zimy
kaczki ze stawu odleciały na większy zbiornik elektrowni niezamarzający
może nad Martwe Morze, może tylko na Wisłę pod Wawer
jak kormorany Szczepanika Piotra z fają
jak pod murami Jerozolimy tu gromadzą się znów nasi pod Olszynką Grochowską
powoli usypują szańce, gotują coś do szturmu, pośpiechu nie ma
Mahomet Kremla nigdy niezwyciężony — to ściema
wszyscy to wiedzą — sił już nie ma
to kwestia czasu, zajmiemy go czymś, zajmiemy ów szaniec boży, znieważony
zakujem go na wieki i w przepaście zrzucim ich Fenrira
z Giewontu stoczy się podpalona bela słomy (albo dębicka opona w sobótki)
i wpadnie w asfaltu zastoiska posodomskie, zapłonie świat, zgorzeje czart
gorzej ze szwagrem, nie czytał Tassa
nie ma tej wrażliwości i wiedzy co my, ani perspektywy co krzyżowcy
będzie służył w nowych czasach za zielonego ufnego ludzika
sam sobie winien, przechrzta, saracen na stu jeden
niech czyta Tassa wreszcie nie naiwnie
albo choć Ariosta i innych niezbyt szalonych
by nie oszaleć w Polsce pobliskim wschodem
Miłość wśród demonów Goi
Patrzyliśmy z hotelowego okna na skwer kilka pięter pod nami
trzymając dłonie w dłoniach, spleceni wieczorem, ciemnością zjednoczeni
a ukochana szepnęła — popatrz tam w dole, na ławeczce, tacy jak my
przed kościołem, wśród latarń para nastolatków przytulała się do siebie
jak w gnieździe pisklęta, przy głowie głowa
żółte plamy na ulicach i murach tężały, gdy rozlewała się kontrastująca czerń
poblaski bohaterskiej historii, jak owoce morza
roztkliwiały czerwienią stół naszych wyobrażeń
o bogactwie hiszpańskiej namiętności wśród demonów Goi
wśród nienawistnych dążeń imperatorów świata wieku nowego
wśród ciągłych rewolucji, jak konwulsjami nienawiści wybuchających śmiercią
a Saragossa, rozkochana dumnie, dziś napełniała
nasze dusze wielkością uczucia odwiecznego, w jej murach zaklętego
jasnego jak Uniwersum najzwyklejszej miłości, Panopitkon boskiego dobra
i rosły, rosły, wzrosły ponad dachy
na placu przed bazyliką, nasza z kwiatów piramida
W locie
Lotne kwartały miasta zmiennie powolne
w szkle nocy w witrażach poranka mienią się cekinów mnóstwem
kolorami świata miasta, renesansowego balonu
pędzę ku niemu, wyciągając skrzydła z mojego romantycznego balkonu
nocnym lotem księcia księżycowych bajań zachodu
skazany na smutek wiecznie nieszczęśliwie zakochanego
milcząc, zdobywam ciszę nad dachami łzami
milcząc, odrywam słowa od dźwięków łkań
milcząc, kołyszę skrzydłami najciszej, bez gestu sowy
w bredniach tramwajów zapóźnionych zanurzony, jak one zapóźniony brodzę
wiele kubistycznych tańców siedmiokrotnie ozłoconych za dnia
kojarzy się z tańcem Salome lotnym w noc taką, lotnym jak nietoperz
na dworze tetrarchy, w magistracie cieni odgrywam role Toski i Tesli
po skoku skorka lecę ledowym mitem nad dachami Paryża i Wiednia do Rzymu
ląduję w Tybrze obok Zamku Anioła
to moje miejsce stałe, śpiewne, lądowisko stałe, święte
jak kot na cztery łapy — tak cichy, cichutki
zatrzymuję balon w lotu ostateczności na dnie
post i pan imperialnej rzeki widzącej śmierci wiele
i antycznej, i postmodernistycznej, i naiwnej
całe kwartały lotne snów owego miasta są tu łodziami podwodnymi
muzyki predestynowanej dla serca głębi
a ja z ich miłościami Wertera zagubiony, zatopiony na zawsze w Locie
budzę tam kolory prawdziwsze, pierwsze, w odrealnionej wodzie
Cuda a rozbłagania człowieka zakochanego
Trudno powiedzieć, żeby cuda były tworzone ad hoc
zadośćuczynienia materii ledwie
albo przeinaczenia pragnień od niej odległych bardzo
oto cuda pojawiają się w trójkącie życia, śmierci i człowieka rozbłaganego
mieliśmy człowieczeństwo w tym nowym uniwersum
cuda łaski zjawienia swego jedynie myślącego
niespotykane tak w dobie odrodzenia krytyk i niedowiarstwa
cuda sumienia jak czyste diamenty
pozaczasu zabronionego realistom snu
noszonego na czołach przez rozbłaganych poza sobą gdzieś
te cuda ludzkie w kosmosie, te Apolla, Woyagery, łaziki marsjańskie i Webby —
to nie przypadek, nie zostały stworzone ad hoc
ani przez człowieka zadumanego tylko ani zręcznego po prostu
mistycznie pojawiły się wraz, nagle, na niebie rozkochania
w czystym humanizmie, w idei głęboko ludzkiej poznawania zera bezwzględnego
na tronie ludzkiego myślenia zadomowionego od tysiącleci w wierze
te cuda wyobraźni, tak i nie, za i przeciw, cuda wyobraźni, biel i czerń,
cuda wyobraźni, tak jak ja i ty —
ciągle czekają na krańcach poznawalnego
uniwersum człowieka zakochanego