E-book
4.73
drukowana A5
23.46
drukowana A5
Kolorowa
48.37
Dodajcie do poznania powściągliwość

Bezpłatny fragment - Dodajcie do poznania powściągliwość

2024


Objętość:
122 str.
ISBN:
978-83-8384-558-6
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 23.46
drukowana A5
Kolorowa
za 48.37


Emocja — po cóż nam?

Emocja, emocja, po cóż nam emocja

nic bez niej nie powstanie?

skrusz serce, patrzaj w serce, stłamś serce, niepożądane

a pożądliwość zrodzi się w głowie i tak, tymczasem inna, złowroga,

czy na antypodzie — nie wiem? nie odpowiem!

słuchaj serca bicia, gdzież są te zagubienia w miłości,

gdy potem odnajdziesz prostą ścieżkę życia

w zapomnieniach, niepamięci, nieopanowaniach gestów od śniadania

wtórne pytania prostaczka o chleb, o sens

powtarzające się wybuchy superinteligencji łez

jakieś nie do zaufania osoby przedstwórcze wokół

i ty, rozemocjonowany samym pięknem bezosobowym, aby?

jeżeli bez emocji powstał świat, to skąd emocje w płatku róży?

w zapomnieniach o pocałunkach obowiązkowych,

w relacjach, raportach, sprawozdaniach z wydarzeń, narodzin,

których ślad urasta do potęg nocy,

a były ledwie drgnieniami rzęs za dnia

emocje — po cóż, gdy stwarzam się sam?

w woli czy w myśli, w słodkim czy kwaśnym,

w jasnym czy ciemnym milczeniu miłości — sam?


Sensualizm głupoty

Zasadziłem wielkie pole lawendy

doglądając i pielęgnując, doczekałem się jej kwitnienia

brodzę teraz w łanach fioletowych, pachnących — jak w płytkim morzu

zapach niebiański pieści nozdrza, a łodygi szorstkie delikatnie łaskoczą łydki

we mnie i wokół lawendy faluje morze

rozdygotane, uderza bałwanami w poezji rafę

pluskające się na niej natchnienia zmieniają się w szkarłupnie

katalpy zasadzone wśród krzaków lawendy

swymi liśćmi jak uszy słonia wielkimi

naśladują żaglowce pędzące do Hobart na Tasmanii

spinakery zielone unoszą się w powietrzu

jak flotylle na Mikołajskim i Śniardwach w sierpniu

roje motyli, pszczół i innych latających, bajkowych istot

nad fioletowym tsunami unoszą się, naśladując lewitacji idee

modraszkowate, paziowate, rusałkowa — te z Disneya filmów wyrwane

rozgadane brzęczeniem niemym dziecinniejących ludzi

zachwycają, tak jak mnie empatii sentyment

na końcu świata, snu Adama i Ewy, posadziłem te gunery

ogromne gunery o liściach jak tarcza Achillesa

są ścianą snu i jawy, rozdzielając wyobraźnie bohaterów od rozkoszy zmysłów

brodzę w lawendzie z siatką na motyle

łapię jednak w nią nie rusałki, admirały, pazie, żeglarze — istoty

z raf i atoli kwietnych, lecz rusofilskie bomby i rakiety

dolatujące tu czasem z ukraińsko-polskiego frontu

przychodzi do mnie moja królowa, ja paź wybiegam jej na spotkanie

czuły jak owad, jak owad ufny

ona w koronacyjnej sukni i w złotogłowiu bierze mnie za rękę

i unosi do ust, podnosi ją do warg swoich przewrotnie

kobieta — symbol wszechpiękności mojego poetyckiego czasu z poczuciem humoru

tak wszechpięknie, tak nie niewolniczo, tak tu pierwotno ckliwie

zrzucamy ubrania, biegnąc wśród lawendy, otuleni ciepłym wiatrem

przybywającego lata w uśmiechu słońca i kwiatów

depczemy kłosy i trawy uprzedzeń, kwiaty i zalążki nienawiści

biegnąc, skaczemy po wężach buntu i złości, mokrych od strachu

skąd tu węże? węże? węże jakieś? cóż! za kępami guner

wbiegliśmy nieopatrznie na autostradę, tutaj na prawym pasie płonie Tesla,

a obok Musk stoi z rękami założonymi na piersi

o, Adam i Ewa — krzyczy na nasz widok: w naszą stronę, hej

za nim stoi kamper, a w nim Noego dzieci w oknach: Cham, Sem i Jafet

z dala słychać ciężkie buczenie amerykańskich transportowców

wylatujących z lotniska w Rzeszowie na pomoc Ukrainie

a z bliska wycie strażackich syren, wozów bojowych OSP wyzwolonych zastępów,

z mocy rusofila Pawlaka, czekających niecierpliwie na bombowce z Moskwy

poromantyczny motyl: rusałka pawik w sieci sensualizmu głupoty


Komitety i palmy

Ileż ta moja Ojczyzna przejdzie jeszcze marzeń powodzi jak losu kolei

jak dróg i exodusów z cierni kuszeń ku Golgotom prawdy

mijamy tramwaje dociekań stojące, malownicze, wożące kiedyś ponoć myśli wiar

takie jak na Piotrkowskiej w Łodzi, na Floriańskiej w Krakowie, na Bednarskiej w Warszawie

wywożąc z miast marzenia dawne, utknęły w korkach błędów i ran

i ciągle stoją tam od lat, choć linii brak, choć trakcji brak, pantograf to pentagram znów

znów musuje niepamięć w komitetach, w deklaracjach praw nieprzejednanych rad

kanał nasz — powiedziałby kloszard, policmajster, cham

komitet cudotwórców zdominował marzenia wsze

stoi taki gmach nie jeden, nie dwa, nie trzy

prawie pomniki dla Gavroche’a w centrum niezasypiających miast

gdzie zrewoltowana władza maszeruje w pochodach ulicami

z feretronami, chorągwiami łgarstw, powodując korki i zamieszki

domaga się wulgarnie rzezi najsłabszych i najsilniejszych, co najmniej

ludzie przechodzą swoje Styksy moralne pospiesznie ku równinom równości

władza śródmiejska obrzuca gnojem z przedmieść księży sowizdrzałów

księżą milczą zgodnie, mruczą, śnią uczuciem

uczeni tańczą kankana, mruczą, nie uczą snem

wciąż studiują pamięć studenci, mruczą, hajcują w głowach uczuciem niesytym

w gejowskich klubach geje mamroczą mantry, ministrzeją — na szarość naszych nocy

ożywają bazyliszki siedzące na niegrających ławkach, złote kaczki wypływają za tamki

tramwaj nowy zwany popychadłem obcych ruszył znowu w świata naszego stolicy

marzenia przybyszów wiezie do Zachęty przeniesionej do Wojska Muzeum

i słoiki w siatkach do skupu w Polskiej Akademii Nauk

aleja zasłużonych wydłuża się w nieskończoność, sięga kolejnych komitetów

i palmy pierwszeństwa kiczu

marzenia mgliste wzbierają ponownie, poniatoszczak znika w nim

w powiślnych skuszeniach, skruszeniach, skubaniach niewolniczego pierza

tak marzenie jak wezbrana rzeka, jak potop w Eridu schizm

a mostu już tu nie ma do nieba, pochylni świątynnej nie ma

Przechyły moje

Zawodowiec piękności nie w opisach przyrody

(a przecież dziewczęta, a przecież też ona)

ale w oportunistycznych przechyłach w kierunku

zapachów, kolorów i dźwięków — tak, to ja

chociaż żal mi gestów, żal mi płatków śniegu

zmieniających się w płatki jaśminu zbyt lekko

ktoś powie pitagorejczycy nie sofiści, ekscentrycy Attyki nie sofiści

tak, tylko oni, sokratejczycy, wielbiciele miłości, tak

ale dialektyka idei dla mnie jest podstawą nonkonformizmu urody

ten pyłek z pręcików lilii, który upada na płatki kielicha triumfu absolutu

jak światło księżyca na skrzydła pomarańczowej ćmy w nadirze

ten rumieniec dziewczyny dostrzegającej ulubionego chłopaka

po drugiej, słonecznej stronie ulicy

ten zapach matematycznie mieszający się z dźwiękiem ponad łąką

nad którą rozpięto namiot dla sztuk dramatycznych psychodelik

gdzie w maskach życia czeka chór śmierci ciszy, chór świerszczy sierpniowych

i ja w podzięce opiekuna wyzwolenia pszczół z sofizmatów

moje kanony, jak organy nad doliną grzmią toccatą

moja świadomość piękna nad nią — obezwładnia wrażliwością

zamiast równania korzyści — dla osądu ostatecznego człowieka

Bez lekkodusznej przysięgi

Zeznałem pod przysięgą, że cię kocham letnią, że

wolę zginąć ścięty i święty, niż złamać kości przysięgi

zemsta zdradzonej wiosny była straszna, gdy

odeszła na zawsze, zabrała ciebie

ot tak — bez zapewnień, bez ostrzeżeń, bez racji

a ja jeszcze pławiłem swoje konie fizykalne w falach zagrzanych już rzek

a ja w kwiatach lata jeszcze pławiłem swoje myślne koniki polne wypalone

w najdziwniejszych kwiatach, bo bez płatków i łodyg ostrożności

w najdłuższych dniach łąk bez ciebie wiernej

ze słowem twoim istotowo zjednoczony wciąż

pod przysięgą bezgwiezdnej nocy zeznałem raz kolejny:

jakże ja kocham te nieskończone twoje oczy lata

już w sierpniowym dwoistym woalu róż

na dnie jeziora hybrydowego wyhodowanych

gdy razem płynęliśmy bez niej

bez tej lekkodusznej przysięgi miłości, obcy

dla jej kata, łotra, to było jezioro śmierci —

podwodne róże dla śmierci wiosny

Każdej rewolucji założycielski mit

Tak to jest z rewolucjonistami październikowymi w lipcu

rzadko pisują do żon — walczą wciąż, bo tak wypada

biją się, zmagają na froncie, o którym nawet pojęcia nie mają,

gdzie tak naprawdę istnieje, nikt im nie powiedział gdzie

marzą po cichu jednak, by uciec do świata mądrości późnojesiennej

wprost z kolebki, ze środka bitwy tysiąclecia wyjść po angielsku

dla kufla piwa, ciepła kominka, porzucić sztandary

i tego łaskami słynącego wodza z wąsami lub bez

który jeszcze pozwala im żyć póki co

lepsza niewiedza, tabula rasa, głupota niż bycie w niepewnym czymś

— mówi im, sam jest daleko w swym zamku w Tyrolu

lub na daczy w Nowo-Ogariowo

jego nabuchodonozorski szyszak kołysze się na sztucznej głowie, a jego

sobowtór ścina te realne, prawdziwe — takie, jakie ma pod ręką

ot, zwykły obywatel wszelkich zjednoczonych unii

oto rewolucjoniści październikowi w lipcu w glorii

zdobyli szaniec wakacji pierwotny

w kwiecie wieku zginęli ich adwersarze styczniowi

ale pokoju sierpniowych władców pierścieni nie utrzymali

w listopadzie październikowi rewolucjoniści uciekali już przed dekabrystami

lecz ci ich nie gonili do końca, nie dorzynali watah —

zmieniali za to kalendarze naukowo

znów śledzą wargi przywódcy: za miesiąc listopad, walczymy już w październiku —

łaskami słynący wódz mówi coś o wolności klas i kast:

rewolucja to fakt już, teraz utrzymania zdobyczy czas —

choćby jacht rezydencję suszi — suszki surki szyki zyski, musimy

pobrać z sieci wirtualnych przestępców mentalnych dla mas

pobrać niedźwiedzie AI z silosów propagandy dla mas

pobrać cielistych dziennikarzy zimnowojennej frazy dla mediów mas — i trwać

ze sztandarem wolności wyzwolonych więźniów fetyszowych idei

wolni, wolni, wreszcie wolni, od adwersarzy, tak

pstrykać palcami i trwać, trwać, trwać —

jak ona wolność sama, z nagą piersią, w bestiariuszach mitów

o czymś październikowym, co wydarzyło się w li… pcu

Piżmo propagandy

Jęki zbyt potępionych, a potem płacze sofistyczne

zawiedzionych nie do końca

słychać zewsząd wydobywające się jak zapach jakiś

ale głównie z jednego otworu w środkowej Syberii

odwierconego do wnętrza Ziemi

wiertłem akademickich poszukiwań materialistów nieziemskich

wynalezionym w kręgach zaklętych, złem podszytych

skleconym z atłasu technologicznego

prawd robotniczych czarnych, krwawych, burych

pomarszczonych, skrzywionych, żadnych

te zewsząd jęki są do kupienia za rubel przysłowiowy

wydobywają się z głów propagandystów wciąż i wciąż

jak matrioszki, jedna z drugiej, aż do najważniejszej

mimika każdej jest jak zbiorowy jęk

zmniejszający się wraz z postępami

inteligenckich przekazów z frontów wojennych

operacji chirurgicznych w tundrze osamotnionej wielkomiejsko

piżmo i jego zapach to jedno, co

organoleptycznie wydobywa się z odwierconego otworu Rosji — Agonii

piżmo wolich krajobrazów arktycznych XX wieku

ogołoconych, obnażonych, wyzwolonych na powierzchnię natury

skrajności naukowo upodlonych nazbyt

?!

???????????????????????

!!!!!!!!!!!!!

/Dobrze jest nie być martwym?

Bardzo dobrze!/

(U.Eco)


Quasimodo w Oakland

Po festiwalu w Monterey obudziłem się w porcie Oakland

wsiadłem na rydwan Faetona, bardziej chyba lotną deskorolkę przypominający

by powrócić z kwiatami we włosach do serca Europy

przemierzyłem oceaniczny nieboskłon bez przeszkód

tylko przypaliłem uszy i podeszwy o krawężnik niebieski

ale to nic, to nic, ale

ze snu wyrwany, zrobiłem to na śpiąco prawie

jak mawiają Afrykanie z zebrą polujący na hieny

hieny amerykańskie i europejskie są niegroźne

nie poluje się na nie — tak twierdzi zresztą też MC Hammer —

odbiera się im padlinę i po prostu giną, uznając się za upolowane

z Oakland do miasta Malebrancha miałem rzut kamieniem

on się wyparł tworzenia jak Kierkegaard rozpaczy snu,

dla mnie sen jasny jest ważny, wszystko świetliście robię w półśnie,

nie ja więc tworzę

moja wędrówka albo raczej jazda owa przez wolności nieboskłon

skłoniła mnie do wyznań o niebezpieczeństwie

tym przeżytym jak namiętność, jak uczucie odczutym gorąco

na deskorolce mitu siedział obok mnie pies jakiejś rodziny

bo psy są rodzinne, udomowione ogniem w źródłowej Afryce

pies zapytał znienacka — te twoje rzeczone namiętności,

czy są niezbędne? czy nie prowadzą do upadku? — może odrzuć je

w mieście Malebranche’a możesz być bardziej marmurowy

ale ja wolałem być liściasty jak Sokrates Północy

— nie odpowiedziałem na kartezjańską zaczepkę

przypalony w Kalifornii, doleciałem wreszcie do Francji

akurat wprost w hippisowskim Centrum Pompidou lądując

już z rogatywką krakowską na głowie, jak na Chorwata przystało Białego,

przyziemiłem tak, jak w średniowieczu okazjonalizmu mistrzowie

— psa pozostawiłem w instalacji cynizmu epoki

poszedłem ratować katedrę Notre Dame podpaloną w myślach przeze mnie przypadkiem

gdy byłem jeszcze Quasimodem panteistycznej Sorbony


Monte Carlo

Zdewocjonowany to znaczy odnaleziony na wybrzeżu w łodzi

cenny niezwykle ładunek wiary i historii

ileż to ludzi żeglarzami było

iluż to rybaków zostało filozofami

ileż to beczek morze wyrzuciło dla nich na brzeg

z Demostenesami i bez

emocjonalnie pobożny bywa każdy, lecz tylko

filozof powinien być ponad miarę, a miarą jest — empiria ducha

choć taka powiedzmy matematycznie jedyna w Monte Carlo i Reno,

bywa złudna, zgubna i nudna

ale newtonowska empiria w połączeniu z jabłkiem nie

zrozumienie przynosi i owszem,

i światów teraźniejszych przekraczalności, jako takie, jako taka

nie tej z księżyca ulotnej, ale ze słońca, co by zmartwychwstać, w morzach tonie

jak strasznie słuszna wizja rozumu wyjaśniającego tajniki nocy dla rozbitka

w łodzi przybijającego samorzutnie do nieznanego brzegu w taką noc właśnie

jak święta Dewota ze złota bez żywota —

więc spal swoją łódź mód i módl się jak ona bezpowrotnie

zdewocjonowany po kres empirii bólu każdego morza

Szwagier nie czytał Tassa

Gotfryd Tassowy mnie nawiedził we śnie

spadły dęby buki sośnie

pod murami Jerozolimy na transzy, na planszy

wyglądam przez okno — marcowe idy nadchodzą

i pierwiosnek i śnieżyczka i irys (a kirys gdzie)

w miejscu drzew chcą rosnąć w proteście

poszedłem wczoraj na wyprawę krzyżową

na imieninach u szwagra

ciosów odebrałem sporo, namnożyłem falowych szturmów

w świętej Ojczyźnie (w Ojczyzny obronie)

w mojej robotniczej nie masz miejsca na pseudochłopskie stroje

na murach pokoju bezokiennych stoją dzisiaj wraży wojownicy czarta

z moskiewskich pustyń przybyłe maszkary północy

dałem odpór zwolennikom czerwonych i więcej do szwagra nie pójdę,

nawet na urodziny

jego dom dla mnie spalony, a i gołe mury nie ochronią już Tassa

wystawionego w kalesonach na zlodowacenia

dziś w marcowy poranek znowu jest mróz niebywały tej zimy

kaczki ze stawu odleciały na większy zbiornik elektrowni niezamarzający

może nad Martwe Morze, może tylko na Wisłę pod Wawer

jak kormorany Szczepanika Piotra z fają

jak pod murami Jerozolimy tu gromadzą się znów nasi pod Olszynką Grochowską

powoli usypują szańce, gotują coś do szturmu, pośpiechu nie ma

Mahomet Kremla nigdy niezwyciężony — to ściema

wszyscy to wiedzą — sił już nie ma

to kwestia czasu, zajmiemy go czymś, zajmiemy ów szaniec boży, znieważony

zakujem go na wieki i w przepaście zrzucim ich Fenrira

z Giewontu stoczy się podpalona bela słomy (albo dębicka opona w sobótki)

i wpadnie w asfaltu zastoiska posodomskie, zapłonie świat, zgorzeje czart

gorzej ze szwagrem, nie czytał Tassa

nie ma tej wrażliwości i wiedzy co my, ani perspektywy co krzyżowcy

będzie służył w nowych czasach za zielonego ufnego ludzika

sam sobie winien, przechrzta, saracen na stu jeden

niech czyta Tassa wreszcie nie naiwnie

albo choć Ariosta i innych niezbyt szalonych

by nie oszaleć w Polsce pobliskim wschodem


Miłość wśród demonów Goi

Patrzyliśmy z hotelowego okna na skwer kilka pięter pod nami

trzymając dłonie w dłoniach, spleceni wieczorem, ciemnością zjednoczeni

a ukochana szepnęła — popatrz tam w dole, na ławeczce, tacy jak my

przed kościołem, wśród latarń para nastolatków przytulała się do siebie

jak w gnieździe pisklęta, przy głowie głowa

żółte plamy na ulicach i murach tężały, gdy rozlewała się kontrastująca czerń

poblaski bohaterskiej historii, jak owoce morza

roztkliwiały czerwienią stół naszych wyobrażeń

o bogactwie hiszpańskiej namiętności wśród demonów Goi

wśród nienawistnych dążeń imperatorów świata wieku nowego

wśród ciągłych rewolucji, jak konwulsjami nienawiści wybuchających śmiercią

a Saragossa, rozkochana dumnie, dziś napełniała

nasze dusze wielkością uczucia odwiecznego, w jej murach zaklętego

jasnego jak Uniwersum najzwyklejszej miłości, Panopitkon boskiego dobra

i rosły, rosły, wzrosły ponad dachy

na placu przed bazyliką, nasza z kwiatów piramida


W locie

Lotne kwartały miasta zmiennie powolne

w szkle nocy w witrażach poranka mienią się cekinów mnóstwem

kolorami świata miasta, renesansowego balonu

pędzę ku niemu, wyciągając skrzydła z mojego romantycznego balkonu

nocnym lotem księcia księżycowych bajań zachodu

skazany na smutek wiecznie nieszczęśliwie zakochanego

milcząc, zdobywam ciszę nad dachami łzami

milcząc, odrywam słowa od dźwięków łkań

milcząc, kołyszę skrzydłami najciszej, bez gestu sowy

w bredniach tramwajów zapóźnionych zanurzony, jak one zapóźniony brodzę

wiele kubistycznych tańców siedmiokrotnie ozłoconych za dnia

kojarzy się z tańcem Salome lotnym w noc taką, lotnym jak nietoperz

na dworze tetrarchy, w magistracie cieni odgrywam role Toski i Tesli

po skoku skorka lecę ledowym mitem nad dachami Paryża i Wiednia do Rzymu

ląduję w Tybrze obok Zamku Anioła

to moje miejsce stałe, śpiewne, lądowisko stałe, święte

jak kot na cztery łapy — tak cichy, cichutki

zatrzymuję balon w lotu ostateczności na dnie

post i pan imperialnej rzeki widzącej śmierci wiele

i antycznej, i postmodernistycznej, i naiwnej

całe kwartały lotne snów owego miasta są tu łodziami podwodnymi

muzyki predestynowanej dla serca głębi

a ja z ich miłościami Wertera zagubiony, zatopiony na zawsze w Locie

budzę tam kolory prawdziwsze, pierwsze, w odrealnionej wodzie

Cuda a rozbłagania człowieka zakochanego

Trudno powiedzieć, żeby cuda były tworzone ad hoc

zadośćuczynienia materii ledwie

albo przeinaczenia pragnień od niej odległych bardzo

oto cuda pojawiają się w trójkącie życia, śmierci i człowieka rozbłaganego

mieliśmy człowieczeństwo w tym nowym uniwersum

cuda łaski zjawienia swego jedynie myślącego

niespotykane tak w dobie odrodzenia krytyk i niedowiarstwa

cuda sumienia jak czyste diamenty

pozaczasu zabronionego realistom snu

noszonego na czołach przez rozbłaganych poza sobą gdzieś

te cuda ludzkie w kosmosie, te Apolla, Woyagery, łaziki marsjańskie i Webby —

to nie przypadek, nie zostały stworzone ad hoc

ani przez człowieka zadumanego tylko ani zręcznego po prostu

mistycznie pojawiły się wraz, nagle, na niebie rozkochania

w czystym humanizmie, w idei głęboko ludzkiej poznawania zera bezwzględnego

na tronie ludzkiego myślenia zadomowionego od tysiącleci w wierze

te cuda wyobraźni, tak i nie, za i przeciw, cuda wyobraźni, biel i czerń,

cuda wyobraźni, tak jak ja i ty —

ciągle czekają na krańcach poznawalnego

uniwersum człowieka zakochanego

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 23.46
drukowana A5
Kolorowa
za 48.37