Kwiaty w sercu zasuszone
Relikwie kwiatów w sercu zasuszone
mają przypominać o wieszcza epopei
napisanej w heroicznych czasach zmagania się z miłością
teraz płaskie łodyżki po latach, zbrązowiałe płatki, szare listki
chociaż tajemnicą okrywają historie
i wówczas, i dziś niemogące się wydarzyć
ledwo kruchością czasu znaku
zaznaczają pamięć o podmiocie lirycznym,
z którego cnych łez i westchnień uleciał czar
uwznioślonej ciszy niemo szepczących warg
rozpada się świat łąk zasuszonych w nas
wraz z epopeją, która nie dotyka już prawd
strawionych i przeżutych przez jednorożce
rozpada się świat piękna we wzruszeniu,
stygnącego koloru słońca, w znieruchomiałym uczuciu
młodego przyrodnika, młodej odkrywczyni
światów psychologicznych krótko sezonowych, odwiecznie mistycznych
wśród traw porwanych w zaświaty łąk nieodwołalnie skoszonych
rozstaniem, burzą, gradem, tratowaniem koni zdrad
a kwiat serca kwitnie jedynie jak za onych przedapokaliptycznych lat
Pyłek i miód
Nuklearne płatki róży i pszczoły czułki kosmiczne
są ewidentnie proporcami potwierdzeń
eksperymentów fizyka Arystotelesa z Materii
w jego tunelach aerodynamicznych, cyklotronach,
i przyśpieszaczach hadronów granicznych teorii
precyzja ciszy i skupienie minimalizmu w delikatności
udowodnione są jak dusza niebadalna fizycznie, sensualistycznie,
nie widząc anioła poruszającego krzakiem róży — płaczą
zewsząd słychać zachwyty: ja, mój, ty, ach — westchnienie moje,
nie widząc anioła unoszącego pszczołę — łkają
zewsząd słychać zachwyty i pienia: ja, moje, ona — serce moje
chociażbyś oddał je światu jako własny dowód wszechmiar
twierdzenie, doświadczenie, wnioskowanie — marzenia lśnienie
nie udoskonalisz duszy bardziej ponad czar
a priori nawet zachwyt nie jest twój,
jak pyłek i miód
Symfoniczne podsumowanie wieków
Skorzystałem z uzależnień harf od stuletnich strun
skrzypiec i fortepianów — od muszli koncertowych na przykład Straussów,
brzdąkając ćwiczebnie zakończyłem najpierw wiek osiemnasty,
a potem wiek dziewiętnasty w forte osłupiały
lustro ichnie odbijające foyer osobowe
wielokrotnie mnie znieważyło
płaskim uwzniośleniem akordu mów refrenu laickością zniesmaczyło
za megalomanią oratorium dwudziestego wieku
stał dyrygent niewidzialny jak nów
słoje na altówce solisty
miały swoje wspomnienia z norweskiego lasu
drżałem w tym dwudziestym wieku ociężały
zszokowany nagłym echem stopnia alarmowego „Piorun”
ciężkich wód atomem spadających na bezbronnych
zdyszany, zmachany znak waltorniom dałem
— uderzcie w kominy nostalgii ostatnie i zwalcie je
w doniosłe planetarne cisze dominacji partytur nieznanych
na początek wieku kolejnego prymicyjnego
soprano, furioso molto bene koloraturowo
a potem alto dolce vita
i tu Wagner podziękował śpiewaczce z Ukrainy
zanim symultanicznie zakaszlała spektakularnie na finał
do orkiestronu wpadł jakiś martwy absolutysta jeszcze,
uderzając w talerze i gong podsumowania początku światów
dźwiękiem sprzecznym nieodłącznie odwiecznym
jak w orkiestr kanałach wszelakie nałogi i obsesje grzeszne
Sekretna planeta
Zdradź mi swoje sekrety planeto
jesteś taka tajemnicza, jak dziecko
nieodgadniona, jak zamknięta w sobie nastolatka
zasłonięte twarze, zamknięte oczy
czarczafy, burki, przyłbice
co kryjesz jeszcze w głębinach?
zjawisk, które istnieją poza światem moim
zatrzaśniętych jak drzwi w sejfie bankowym
choćbyś szedł jasną ulicą, trzymając za rękę
swoją wybrankę planetę, pośród latarni tysiąca słońc
szczęśliwie rozkochaną w tobie,
na szczerość kochanki ona nie zdobędzie się
co kryjesz w nieprzetłumaczalnych manuskryptach wulkanów?
w zaułkach Pragi, Kazimierza i Nikiszowca
w jakiej roli występujesz mistycznej, o, zjawiskowa!
do jakiej organizacji przynależysz, fatamorgano!
zjawiskowa jesteś i w fantazmatach zachwycasz…
oddanych tobie kochanków, jak ja
nie znam twojej psychologii głębi,
rowów Mariańskich i wtajemniczeń genów
w duszy cię noszę bezdusznie
przed nami obnażonymi w okryciach kroczysz, planeto
niezgłębiona historią i fizyką mikromakro
jeżeli umrzesz na moich rękach, nie będzie to winą niczyją,
lecz moją?
odpowiedz, zdradź, idź.. do nas przyjdź!
Z Lubania do Sopotu
Szedłem z Elą z Bemowa skrajem sierpniowego morza,
po falach mocno stąpając jak po dwudziestoletnim życiu
wędrowaliśmy z Orłowa do Sopotu
plażą pustawą w taką dżdżystą pogodę
Ela zdjęła buty, by poczuć pieszczotę przypływających fal
ja brnąłem obok niej ramię przy ramieniu
w butach ciężkich i jeszcze cięższych dżinsach
ochlapywanych rozbryzgami, aż do kolan mokrych
zerkaliśmy sobie w oczy sobą zaciekawieni,
czy jakieś iskry pojawią się wreszcie, zwiastujące erupcję dusz?
przejechaliśmy Polskę całą z Lubania,
gdzie na Muzyczny Camping nas wolne przeznaczenie rzuciło
tam pod amfiteatrem rozbiliśmy namioty obok siebie i tak się to zaczęło
odtąd już razem, bez zbytniej namiętności
pomiędzy studentem ze skonfederowanego Południa
i niebieskooką blondynką ze stolicy imperium
i tylko ta blizna na policzku była intrygująca u niej,
a u mnie — kto wie? może zielone i czerwone łaty na dżinsach niebieskich
zżyci tygodniowym świętowaniem muzyki
przetoczyliśmy się przez rozchwianą komunizmem, lewitującą Polskę
w przesiadkach na małych kolejowych stacyjkach,
takich jak Wągrowiec, gdzie razem podziwialiśmy monstrum,
wtaczającą się na stację w kłębach pary — Białą Lokomotywę Stachury,
zbliżając się coraz bardziej do siebie, jak ona do nas ze snu fantasy,
a to zbliżały nas dola i niedola barowo-sklepowa
a to widmo topniejącej gotówki,
jak na Bałtyku zabłąkanej lodowej imperialistycznej górki
teraz szliśmy, zerkając na siebie i w siebie,
obserwując sopocki horyzont w oddali,
ramę jasną naszej nieujarzmialnej walecznej młodości,
omijając zwalone ze skarp kamienie obmywane przez wodę
jak serca nasze przez książkową przygodę
za kolejnym cyplem zaświeciło molo białe
byliśmy o krok od wzięcia się za ręce, tak bliscy sobie duchem
powstrzymywani przez wiatr od morza i mewy
wtrącające się bezczelnie w taką intymną relację
wtedy poczułem, że jest mi bliższa niż wszyscy idole scen
na koncert pierwszy Pop-Session w Operze Leśnej ledwo weszliśmy,
za solidarną łapówkę na bramie głównej
na resztkach paliwa ziemniaczanego i kefirowego
(Dżem [z Tychów] był debiutantem tylko w Namiocie oferującym fantazje — Whisky,
reszta menu w Ogrodzie Wyobraźni [z Ełku],
nic kupić nie można było nawet w Lombardzie [z Poznania],
bo wszędzie szalał systemowo-sklepowy Kryzys [z Warszawy])
dojechaliśmy do dworca głównego w Gdańsku
Ela wysiadła w Warszawie z tym ciągle ukradkowym spojrzeniem
spod spadającego metafizycznie woalu rzęs,
co był jak symboliczna kurtyna Siemiradzkiego w Operze Demokracji
a potem jej list późnojesienny przyszedł pocztą
do Krakowa do akademika rozgrzanego rewolucją
— smutno mi, słucham tylko naszej muzyki w kółko
i marzę głową ściętą o wyjeździe do Indii,
a w ogóle to do Warszawy — „przyjedź, kochany, nawet dziś”…
Gilgamesz
(wersja uwspółcześniona)
Gdy w górze niebo zostało nazwane
poniżej ziemia nie zasługiwała jeszcze na swe imię
w jaskini powiedziałem:
zaprawdę, gdy stworzysz istotę wyższą
człowiekiem ona będzie i znajdzie on nazwę
dla siebie i osła: jednej trzeciej człowieka
trud stwórczy będą dźwigać solidarnie i uparcie
z tym, że bydlę bardziej, byś odpocząć mógł snadniej
w lesie cedrowym i wymyślać nowe słowa,
na przykład: młody starzec, taki jak nie on, ale ja
Powrót do Normandii
Dla skruszonych w sercu wędrowanie drogą wzdłuż wybrzeża Normandii,
skąd Wilhelm Zdobywca wyruszał na podbój Albionu
wśród pięknych sosen, jak gotowe maszty na okręty
Dla skruszonych w sercu promenada nadmorska
widne pomieszczenia, jak oranżerie w hotelach przy plaży
nadmorskie dziewczyny śpiewające unisono o feminizmie,
tańczące na plażach jak odaliski w strojach już XVIII-wiecznych
Dla skruszonych w sercu cydr z sadów Francji
procesarskiej i impresjonizm na molo w oczach półnagich robotników
trzpiotek pląsy w kostiumach kąpielowych w wertykalne paski
Dla skruszonych w sercu piękny brzeg kamienisty odpływowy
z koszami owoców morza ustawionymi przez wieśniaczki
z malutkiego rybackiego portu przy ujściu rzeki do morza
Dla skruszonych w sercu sztalugi ustawione, jak owe kosze
na nieogarnionych wydmach, dokończonych pejzażem spokojnego morza
gdzie fala falę goni, a grzywy ich załamują się
w rozbryzgach pian odmalowanych w powieściach pisarzy już XIX-wiecznych
Dla skruszonych w sercu setek tysięcy powrót z Alesii z ranami stóp
od min kutych Cesara i z przebitymi bokami
od pocisków wystrzelonych z machin miotających, ale powrót
do żywych już XX-wiecznych w miejsce artystycznie bezpieczne
nieskażone starożytnego stoicyzmu apatycznego orientem
i rewolucją nowożytnego antylogizmu
Armagedon i wiatr
Skonstruowany z lekkich zapór wietrznych słów o pokoju
śmigłowiec manipulacji wśród trąb powietrznych i burz ostatniej bitwy
wzbił się z apokaliptyczną załogą jak realna obojętność państw na głód
śmierć weszła do klinik, sądów i lóż
w informacji scalonej pseudokosmicznych manifestów polityki nieboskłonu
otwarte przemówienia schizofreników wygłoszone raz
zaszumiały, ucichły, skamieniały wśród braw
echem rozległy się w megapolis mrówek kopalnych za miliony lat
zeschłe liście wirowały jeszcze, gdy
helikopter spadł, polityk ucichł w ludzkiej urnie
wspólnych o dobrobyt walk
gdy patrzono z gwiazd, zważono rozbity helikopter w ciszy
zważyli go samobójcy przyszli, wiekowi, brodaci, kościści, zwyczajni, podobni
pożar od granic katastrofy runął na suche oświadczenia ministrów
Picasso ekscentrycznie, przekornie klamrą spinający socjalświat
z atelier wypuścił gołąbka mutanta, który upuścił żagiew,
która upuściła płomień na arkę, którą opuścili uratowani z wezbranych wód
i taka to historia semantycznych zapór zapętliła czas,
tak, przyroda znowu swoje, który to już raz
z apokalipsą mów wygrywa zwyczajny historii wiatr
z Armagedonu sztuk wychodzi zwycięsko tylko pierwotny człowiek
Cenzorzy
Jakaż ta cisza smutna, jakaż blada i nikła
w krąg zachęt niezwyciężonych zaklęta
brzęczy monetą zła, jak upiór skrada się
po pocałunek czarowny słowa,
nieznośna z obaw o zapomnienie,
a jakaż powszechność jej tym niezwyciężonym
jest skradaniem się w bitwie po jasyr
zwycięstwo, śmierć, sobą bycie
idziecie jak łanie ostrożnie, o wy bracia niedocenieni w pieśni,
by dom mój ogołocić doszczętnie z dostojnej niewysłowioności
macie jak dzidy uzgodnione z cenzorami ostrza
i plany jak tarcze prześmiewcze, co zaporę usłużną stworzą
z obrazów rzeczy bez słów, dla zigguratów kultu niewyrażalności
jakżeż blade te cisze, o, jakże blade, trupioblade, łże
gdy wydajecie wyrok na moją Cykladę bóstw
jedyną wyspę wolnej uniżoności wobec pełni otwartych ust
Nieugrzecznione nieadekwatności albo przestrzeń postrzeżeń
Zewsząd okołoludzkie, nastawione na czerń postrzeżenia
chcą zdominować jasną wewnętrznie przestrzeń dzieci
istotnie ludzkich w bezgrzesznej niewinności
ale ich wszędobylskie ukratki w oczach łobuzerskich
nie zawsze dają odpór protodominacjom złudy
jakby atomowe przedegzystencjalne wzruszenia
kory mózgowej Tytanów w pierwocinach Grecji chaosu
zaintubowały w komórkach światło czyste pierwotnie
zaszłościami świątyń pogańskich
zanim słońce zgaśnie organoleptycznie stwierdzone
demiurgowie dorosłości skosztują tej lepkiej substancji
naszości schyłku dzieciństwa niemistycznego
w ciałach powoli wypływających na zatoki pożądania o zmierzchu
waleczni acz poddani jutrzenkom doświadczeń
zwyciężając senności, zanurzać się poczną
w nieczystych nieadekwatnościach drgnień powiek
zamianie ruchu gałek ocznych na mimikę nieugrzecznionych warg
w kołysce, ale już kamiennej, nieuplecionej z wiosen lekkich
ale z aury dla cery i lotności samej
z lawy lata zastygłej w Propylejach beczek cynizmu i abnegacji
oraz uli materialistycznych, atomowych ciężkości kosmetycznej
a gdy już zgaśnie słońce Wschodu, wzejdzie księżyc Zachodu
przestrzeń postrzeżeń — dzień wrażeń pełen
wydłuży się we wszystkich kierunkach
graniastych łez dzieci z powodu niedopatrzenia za młodu
Rabacje i konurbacje
Korzystny dla eliminacji rabacji przyszłych, mój
schemat dociekań monstrualnych mrówkojadów
w mrówkowej aglomeracji, a te miasta na krawędzi jak Catalhoyuk
ach, te miasta, konurbacje, konsternacje miliardów biur, bez kresu
wyprzedzam je myślą spalinową, w tył i w przód
lecz, gdyby mój nowszy, rączy skuter powietrzno-kosmiczny przyśpieszył,
dotarłbym jeszcze dziś do multiurbanizacyjnych wsi neolitycznych,
z pokojowego, wczorajszego Ur do wojennego Jerycha dziś
po przejściach wirtualnych jeźdźców Apokalipsy z mędrkowania do nachalności
zewnętrzne nasze nieba już się przesłoniły dymem różowym
zewnętrzne nasze słońca już się zaćmiły karmazynem jak epoki umysłuprzepastne migotliwe ulice w hałasie haseł wciąż się zasnuwają
stagnacją ciężko pierwiastkową inteligentnej głuchoty
wysublimowanej z filmów o wielokrotnie leniwie przetworzonych
nieodwołalnie światach neochciwości, tak jak i w makiwary mak
w kanionach hippisowskich komun zgubienia
zapadam się we wnętrzu polis globalnego — jak Atlantyda w fikcji
myślę o swoim wzorze na siebie rozpisanym w Jonii
matematycznie pitagorejskim transcendentnie wynoszącym „ja” do nieba
a świat mega wieżowców w empirii „my” ruin z chlewa
do rabacji przyszłych w przestrzennej niepowstrzymalności
Serce w Argolidzie
Jego serce było sercem ulotności stworzenia
nie nosiło śladów odwieczności zbyt pokornej
zanurzone w krótkich chwilach bytu
tkwiło przed jej domem od zmierzchu do świtu
przegub jej dłoni był szaleństwem serca
stworzonego z jej i dla jej rąk
kosmyk włosów na szkolnych podwórzach
podskakujący w słonecznej zabawie był rozedrganiem serca
stworzonego z jej i dla jej upiętych włosów
kącik ust rozchylonych w tańcu dla niego bez słów
stawał się bezsennością serca
stworzonego z jej i dla jej czerwonych warg
czasem brąz oczu, jak sosnowy las o poranku,
patrzących na niego w niedzielę w kościele,
był nieskończonością widzialnego świata dzielących wzgórz
dla serca stworzonego z oceanów łagodności młodzieńczej
czystej i nieśmiałej głębi
jego serce stworzenia wyrywało się z piersi eposem
i uniosło ku niebu za odlatującymi, porcelanowymi ptakami
poszybowało, by zostać niestworzonym mitem w Argolidzie,
odwiecznej serc cywilizacji homeryckiej
Pani Labiryntu jego zmysłów uczuć nie uwięziła w słowie
W kinie oskarowych ujęć i ról
Film przelatujący przez ekran w przyśpieszonym tempie
życie przelatujące jak film fantasy przez głowę
myślącą, czującą, jak pustynia ciszy cesarskiej, władczej
w dzieciństwie hałaśliwie pragnącego przygody
kolosalne antycznie slapstickowe, tyle można powiedzieć
o premierach kolejnych odcinków komediodramatu
zamazane, błędne sezamy odkrywanych powtórzeń gagów
w śmiechu szalonym dla uczuć pod publikę reżyserowanych niecnie
z odcinka na odcinek — taki serial lubiany, aż miło popatrzeć
znudzone ziewanie, przezimowanie, jak klip psychodelii progresywnej
podrygującego w innym wymiarze czasu idola ze snu
nosem, wargą, rzęsą, opcją neutronową drgań, antywojennych śmierci
filmy pocięte, przepalone, zerwane, mrugnięcia okiem
przyśpieszane, przyśpieszane, pędzące w przestrzeń alternatywną
międzyistotową, międzyosobową, międzykadrową, międzygwiezdną
w okolice zera bezwzględnego, idealnego, panludzkiego w stadzie
rekord olśnień i wyświetleń kolorowych, oskarowych ujęć i ról
zachwycającej kreacji niezapomnianego Bustera Keatona,
jakżeż śmiesznego w okopach I wojny światowej
wojna światów przepiękna w głowie
spragnionego idealnego świata samowidza,
w kinie celuloidowego, niebiańsko nierealnego,
a ostatecznego, naprawdę przerażającego życia
Cienie alternatywy biernej
Czworokątne cienie alternatywy biernej w zaułku Portofino
łódź gibka jak dziewczyna w porcie na kamienistym skrawku plaży
schronieniem jest dla kochanków w gwieździstą noc przekraczalności wspomnień
azalie, pinie i daktylowce przy brzegu, mój ogród serca winorośli pełen
pranie rozwieszone w oknach domów górujących nad zatoką
na stromym zboczu w kawiarni dopijam kawę latte
urokliwy, ciemny kształt kobiecego ciała zmienia się w arabeskę cieni
rozpada się nastrój w gwiazdozbiory mojej nie takiej młodości
i zmartwychwstaje renesansowe marzenie pioniera uwzniośleń
z gramofonu dolatuje melodia twista Chubby Checkera
podnoszę się, wykonuję skręt kultowy, by widzieć ten ogromny statek
wpływający w zatoczkę małą jak babci ogródek
to nie wycieczkowiec z Karaibów, to Latający Holender ze srebrzystego metalu,
najeżony armatami jak pancernik Andrea Doria, wojen morskich katastrofa
graniaste cienie smocze wymazują blask komercyjnych układów taranteli
mój zakochany, jak wszędzie — na wszystkich obrazach świata, księżyc
a właściwie jego uczucia — czworokątne cienie przecinających się wieków i systemów
na wodzie jak kryształ snujące wizje przyszłości zwaśnionych światów
zmieniają się powoli w Pałac Dożów weneckich w Mikołajkach
żegnaj, piękna, po falach biegnąca, żegnaj, piękna, żegnaj, piękna,
dolatuje z baru dla mazurskich żeglarzy
tu w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku przypływających
na bezalternatywnych Omegach
Pierwociny
Zawsze z mozołem rozkwita najpierw
pierwocina człowieka, a potem jego łan
w lipcowy poranek staje się sensu rajem
gdy Okeanidy z nieba wchodzą w ziemskie rabaty
z nocy krągłości spadają w dzień kłujący żółcią i czerwienią
z sentymentalną nutką niebiesko-zielonych kropel rosy,
jak łzy nimf księżycowych niknących w świecie mitów
pojawiających się w tle miłości każdego lata
lekki chłód człowieczy, wiosenny, kończy się w poranek letni
i znowu oczy kwiatów skupiają się na pierwocinach
najmniejszych poruczeń serc zwanych pąkami niewinnych ciał
w kuluarach lata rozgrzewane zmysły posyłają im uszy i usta
monstrum wielorakie dojrzałej pełni, gdzieś tam gromadzi się
za pierwszą linią zbóż, za krzakami tarniny
chrzęści i mruczy milionem trzmieli
bojowych zawołań legionów do powstań akuratnych
w sile Ziemi kosmicznie dominującej
dziś letni wietrzyk przedpołudniowy milczy swoją pieśń
i smuci trochę anioły pierwocin stróżujące
w ziołach samoistnie rozkołysanych pojedynczych serc
W pałacu skalnych ostańców
W pałacu skalnych ostańców skruszone dusze poległych wojów
straż trzymają dla wiosek pokoju
pod niebem za szerokim dla panów, za małym dla niewolników
w duszach ich spokój geologiczny
w sumieniach panów niepokój ciągły, mitologiczny
odwieczne prawa przyrody w krajobrazie pokutują wyobraźnią
w warstwach społecznych układają się
bielmem chytrych panowań i czernią pokornego rozumu
pożar w nieokiełznaniach wymagań i śmierć w rewolucjach
spaleniznę zamyka w horyzontalnych obrazach
woń brudu przenika do wertykalnych skał
archeologia miesza się z geologią, a piasek uczuć
szlifuje plateau porozumienia panów z niewolnikami
w okolicznościach zgoła kryminogennych
i oto mamy Prządki na koniach i w togach Słonie
utrwalone śmiercią law jak trzeba,
trzeba już tylko poczekać na wiatr, co rozwieje percepcje
i zwali ostańce nieostateczności
Stan miłosny
Szedłem kiedyś z Bielan na Żoliborz ulicami księdza Popiełuszki,
niosąc jego wizerunek na drewnianym patyku
przede mną szedł Gabriel Janowski z grupą znajomych polityków
za plecami miałem kapelę góralską z Podhala
przygrywającą na skrzypkach i basetli
spoczywającej na brzuchu grajka
droga krzyżowa ku czci beatyfikowanego przebiegała
obok nowych wtedy stacji metra,
gdzie ludzie zatrzymani w czasie łaski
łagodnie patrzyli na procesję (ech, kiedyż to było?)
grupy zawodowe w swoich mundurach i pracowniczych strojach
zmieniały się przy niesionym krzyżu
nie wiem do dziś, kto wręczył mi portret męczennika w bramie huty
poznałem jednak księdza, który prowadził modlitwę
duma czy pokora, nie wiem, co bardziej wypełniało psyche
wolności radość czy duma z maszerowania ulicami, po których
przejeżdżały kiedyś kolumny zomowskie
i wojskowe łaziki z majorami Jaruzela
planującego ataki na wszystko, co zrodziło się tutaj
szczującego psy wojny na strażaków, hutników i księży
niesowieckie błędy w zarządzaniu imperium kaduka
były do przewidzenia, w ciemnocie
wszechogarniającej od moskiewskiego Oświecenia
pokora mogła wyśpiewać dziś swoje Te Deum
na ulicach poetów, pisarzy czujących już tej sławetnej zimy,
jak wielka jest wola i dusza nieujarzmionych obywateli
tak, zwycięstwo narodów nie w wizjach jest
zwycięstwo w wędrówce codziennej jest pielgrzyma
do źródeł wody żywej płynącej, jak myśl wszędzie
jak Jordan chrzcielny i Wisła grudniowa
ku starym morzom z gorących wyzwolenia łez
nawet w stanach miłosnego zamrożenia
Kolekcja figur ołowianych
Ołowiane figurki żołnierzy z dawnych epok
ustawione w rzędach na komodzie socrealizmu
kolekcja ta koncesjonowana, o zmierzchu
nabiera nowego wymiaru, prawie ożywając
figurki są tak kolorowe, jak barwne były minione epoki
rzezi rewolucji ludycznych
rzezi wyzwolicielskich
rzezi ratujących interesy klasy
rzezi wojen kampanii operacji wspomagających
rzezi potyczek partyzanckich z cywilami
rzezi czystek etnicznych
rzezi terrorystycznych
rzezi antyterrorystycznymi zwanych
rzezi głodu i ludożerstwa planowanego
rzezi wynaradawiania dzieci wrogów
błękitne i czerwone uniformy, czarne elementy uzbrojenia
popielato-złote tarcze, kaski, pałki i miotacze
grafitowe karabiny i taśmy z pociskami błyszczącymi
w sam raz dla okaleczeń i dekapitacji matowej
na podstawkach stabilizujących żyroskopowych
wygodne pozycje do ataku nawet tutaj
lekko pochyleni mordercy na rozkaz dzieciobójców
wyprostowani dowódcy, wodzowie, królowie
a pierwszy nie-Herod ani Nabuchodonozor, tylko Nemrod jakby
ideologowie i rozpoczynający rzezie prawowicie przynależne każdemu władcy
predestynowani autorzy absolutnych zwycięstw i rozczłonkowań ciał
wykonawcy pogromów i egzekucji karnych
zemst i eksterminacji bezbronnych z poddanych miast warowni siół
krew ścieka z komody w dół
szeregi falangi batalionów żołnierzyków się chwieją
zastępy władz panowań mocarstw i zwierzchności materializmu
zwyrodniałe od epoki kurzu
przesuwają się na krawędź swarzędzkiego mebla
sześciolatek przed otwartym oknem w lipcową noc
szepcze, drżący, wersy pacierza
pozostawiony sam w galerii przerażenia
Pędzel Mondriana
Jakbym w stygmacie pieśni wstrząśnięty zamarł,
patrząc na bezgłośny śpiew twój
kobiety w kwiatach
tak samo drżąco krąży pędzel
Mondriana przedrzeźniający Kandinskiego
a ja
nie wiem sam — prawda to czy fałsz
pasę uszy jak stada kóz
na stoku góry kuszenia niesłyszenia i milczenia
oto lekki wietrzyk przynosi pokusy niezrozumienia
powiew smutku
z kołyski bóstwa do kołyski snu
jestem paryżaninem, tenisistą arabskim
wprost z Maghrebu przybyłym
by piłki odbijać od wież
zdziczałym koniem muz bezskrzydłym
co rży przed Moulin Rouge, jak przed Lisą w Luwrze
kankan i jazz zmieniają się w punk, a potem
Metallica staje w rozkroku jak pychy symbol
pręży się Hettfield, grymasi Lars
zaczyna się potwornie głośny
marsz krzyży przez miasto łuków, armat i bram
niewolnik z plantacji kolonialnych zawołań jak zew
wyrębuję, zbieram, plewię i łkam
na Moście Mirabeau staję sam
patrzę w słońce moich kolorowych ran
przez kobietę zadanych
we wszechobecnych ogrodach abstrakcyjnej ciszy
potrząsam głową w riffów takt
Moja Ziemio, przechylona cudnie
Kruchość twego ciała przypomina kruchość kosmosu
jedno drgnienie powiek niewłaściwe, jeden meteoryt nieobliczalny
i po tobie, i po mnie, i po czułości, i po nas, i po ociepleniu
w teorii akustyki arystotelesowski mit się sprawdza
w idealizmie języka smak szczęścia pełniej,
jak supernowa oczywistości pocałunku
jesteśmy oboje skazani na autorytarne więzienie ciał, ich czar
przestrogi wmontowanej w nasz biologiczno-kosmiczny zegar
moja Ziemio przechylona cudnie
i ty, ukochana, wyprostowana w tańcu dumnie
wpadniecie w moje ociężałe przebiegunowania nieuchronnie
i chciałoby się wysiąść na chwilę z tych zim,
ciągłych pokasływań księżyców, połajań niewygód
i schizm termodynamicznych jak z pociągu na Syberię
docenić ciążenia miłości w potęgach i pierwiastkach równań serc
chciałoby się znaleźć ustronne, bezpieczne miejsce
na jakiejś gwieździe wygasłej i sennej stabilnie za piecem,
ale czas zwalniający przed Bogiem wiekuistością heroizmu kusi
teraz musimy walczyć z kruchością materii swawolnej
mimo stabilnych prawideł światowej nudy
utrzymywać zasady marketów zainstalowanych przez targowiczan jutra
mimo kodów wczoraj, wytatuowanych na sercu każdej naszej komórki,
co oznacza ostateczne oznaczenie naszego zatracenia w logice
zaprogramowanej dla nas na wieczność, jak pewność
pomimo wszystko, pomimo tych uczuć, tej przemijającej stale energii
nie rozpraszamy się w ścisłej naszej orbitującej grawitacyjnie bliskości
Rafy kłamstw
W mnogich kłamstwach raf pływamy
przezorne płaszczki, flądry, manty
nieruchomiejemy jak koralowce, morskie koniki, mureny
wszystko jawi się dwukolorowo w światłocieniu skażenia
czarne lub białe, cóż za rafa to zdradziecka
z wulkanicznego dna dobra i zła wyniośle wyrosła śmieci góra
pływamy z dwojgiem oczu, choć nie wszyscy
zmiennokształtni szukający pożywienia
zasiedlenia, zesztywnienia, zasiedzenia
a słońce prześlizguje się po powierzchni
prawdy tęczowej jak ciemna strona księżyca
niewidocznej nigdy w dorosłości nieselenonautycznej
ciemna strona patrzenia dla oczu
nieścisłych, półotwartych, wielorakich
w sensualności domniemań poprawności
pływamy w labiryncie rafy, patrzymy na rafę
perspektywą rafy kłamstw wyciszeni
płyniemy powolnie ku pastelowej śmierci,
gdzie ciemność jest bliższa realizmem tęsknot
balastowe cienie zmiennocieplnych stworzeń
niepasujących tu do idei jej piękna, dziecka, raf
wciągają nas w groty zwątpienia podwodne
w skorupie patrzenia wtórnego z dna
widzimy tylko istnienia strach
— rezygnujemy z walki o klimat pierwotnych serc