E-book
4.41
drukowana A5
31.07
drukowana A5
Kolorowa
57.63
Dodajcie do cnoty poznanie

Bezpłatny fragment - Dodajcie do cnoty poznanie

2024


Objętość:
176 str.
ISBN:
978-83-8369-140-4
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 31.07
drukowana A5
Kolorowa
za 57.63

Kwiaty w sercu zasuszone

Relikwie kwiatów w sercu zasuszone

mają przypominać o wieszcza epopei

napisanej w heroicznych czasach zmagania się z miłością

teraz płaskie łodyżki po latach, zbrązowiałe płatki, szare listki

chociaż tajemnicą okrywają historie

i wówczas, i dziś niemogące się wydarzyć

ledwo kruchością czasu znaku

zaznaczają pamięć o podmiocie lirycznym,

z którego cnych łez i westchnień uleciał czar

uwznioślonej ciszy niemo szepczących warg

rozpada się świat łąk zasuszonych w nas

wraz z epopeją, która nie dotyka już prawd

strawionych i przeżutych przez jednorożce

rozpada się świat piękna we wzruszeniu,

stygnącego koloru słońca, w znieruchomiałym uczuciu

młodego przyrodnika, młodej odkrywczyni

światów psychologicznych krótko sezonowych, odwiecznie mistycznych

wśród traw porwanych w zaświaty łąk nieodwołalnie skoszonych

rozstaniem, burzą, gradem, tratowaniem koni zdrad

a kwiat serca kwitnie jedynie jak za onych przedapokaliptycznych lat


Pyłek i miód

Nuklearne płatki róży i pszczoły czułki kosmiczne

są ewidentnie proporcami potwierdzeń

eksperymentów fizyka Arystotelesa z Materii

w jego tunelach aerodynamicznych, cyklotronach,

i przyśpieszaczach hadronów granicznych teorii

precyzja ciszy i skupienie minimalizmu w delikatności

udowodnione są jak dusza niebadalna fizycznie, sensualistycznie,

nie widząc anioła poruszającego krzakiem róży — płaczą

zewsząd słychać zachwyty: ja, mój, ty, ach — westchnienie moje,

nie widząc anioła unoszącego pszczołę — łkają

zewsząd słychać zachwyty i pienia: ja, moje, ona — serce moje

chociażbyś oddał je światu jako własny dowód wszechmiar

twierdzenie, doświadczenie, wnioskowanie — marzenia lśnienie

nie udoskonalisz duszy bardziej ponad czar

a priori nawet zachwyt nie jest twój,

jak pyłek i miód


Symfoniczne podsumowanie wieków

Skorzystałem z uzależnień harf od stuletnich strun

skrzypiec i fortepianów — od muszli koncertowych na przykład Straussów,

brzdąkając ćwiczebnie zakończyłem najpierw wiek osiemnasty,

a potem wiek dziewiętnasty w forte osłupiały

lustro ichnie odbijające foyer osobowe

wielokrotnie mnie znieważyło

płaskim uwzniośleniem akordu mów refrenu laickością zniesmaczyło

za megalomanią oratorium dwudziestego wieku

stał dyrygent niewidzialny jak nów

słoje na altówce solisty

miały swoje wspomnienia z norweskiego lasu

drżałem w tym dwudziestym wieku ociężały

zszokowany nagłym echem stopnia alarmowego „Piorun”

ciężkich wód atomem spadających na bezbronnych

zdyszany, zmachany znak waltorniom dałem

— uderzcie w kominy nostalgii ostatnie i zwalcie je

w doniosłe planetarne cisze dominacji partytur nieznanych

na początek wieku kolejnego prymicyjnego

soprano, furioso molto bene koloraturowo

a potem alto dolce vita

i tu Wagner podziękował śpiewaczce z Ukrainy

zanim symultanicznie zakaszlała spektakularnie na finał

do orkiestronu wpadł jakiś martwy absolutysta jeszcze,

uderzając w talerze i gong podsumowania początku światów

dźwiękiem sprzecznym nieodłącznie odwiecznym

jak w orkiestr kanałach wszelakie nałogi i obsesje grzeszne

Sekretna planeta

Zdradź mi swoje sekrety planeto

jesteś taka tajemnicza, jak dziecko

nieodgadniona, jak zamknięta w sobie nastolatka

zasłonięte twarze, zamknięte oczy

czarczafy, burki, przyłbice

co kryjesz jeszcze w głębinach?

zjawisk, które istnieją poza światem moim

zatrzaśniętych jak drzwi w sejfie bankowym

choćbyś szedł jasną ulicą, trzymając za rękę

swoją wybrankę planetę, pośród latarni tysiąca słońc

szczęśliwie rozkochaną w tobie,

na szczerość kochanki ona nie zdobędzie się

co kryjesz w nieprzetłumaczalnych manuskryptach wulkanów?

w zaułkach Pragi, Kazimierza i Nikiszowca

w jakiej roli występujesz mistycznej, o, zjawiskowa!

do jakiej organizacji przynależysz, fatamorgano!

zjawiskowa jesteś i w fantazmatach zachwycasz…

oddanych tobie kochanków, jak ja

nie znam twojej psychologii głębi,

rowów Mariańskich i wtajemniczeń genów

w duszy cię noszę bezdusznie

przed nami obnażonymi w okryciach kroczysz, planeto

niezgłębiona historią i fizyką mikromakro

jeżeli umrzesz na moich rękach, nie będzie to winą niczyją,

lecz moją?

odpowiedz, zdradź, idź.. do nas przyjdź!


Z Lubania do Sopotu

Szedłem z Elą z Bemowa skrajem sierpniowego morza,

po falach mocno stąpając jak po dwudziestoletnim życiu

wędrowaliśmy z Orłowa do Sopotu

plażą pustawą w taką dżdżystą pogodę

Ela zdjęła buty, by poczuć pieszczotę przypływających fal

ja brnąłem obok niej ramię przy ramieniu

w butach ciężkich i jeszcze cięższych dżinsach

ochlapywanych rozbryzgami, aż do kolan mokrych

zerkaliśmy sobie w oczy sobą zaciekawieni,

czy jakieś iskry pojawią się wreszcie, zwiastujące erupcję dusz?

przejechaliśmy Polskę całą z Lubania,

gdzie na Muzyczny Camping nas wolne przeznaczenie rzuciło

tam pod amfiteatrem rozbiliśmy namioty obok siebie i tak się to zaczęło

odtąd już razem, bez zbytniej namiętności

pomiędzy studentem ze skonfederowanego Południa

i niebieskooką blondynką ze stolicy imperium

i tylko ta blizna na policzku była intrygująca u niej,

a u mnie — kto wie? może zielone i czerwone łaty na dżinsach niebieskich

zżyci tygodniowym świętowaniem muzyki

przetoczyliśmy się przez rozchwianą komunizmem, lewitującą Polskę

w przesiadkach na małych kolejowych stacyjkach,

takich jak Wągrowiec, gdzie razem podziwialiśmy monstrum,

wtaczającą się na stację w kłębach pary — Białą Lokomotywę Stachury,

zbliżając się coraz bardziej do siebie, jak ona do nas ze snu fantasy,

a to zbliżały nas dola i niedola barowo-sklepowa

a to widmo topniejącej gotówki,

jak na Bałtyku zabłąkanej lodowej imperialistycznej górki

teraz szliśmy, zerkając na siebie i w siebie,

obserwując sopocki horyzont w oddali,

ramę jasną naszej nieujarzmialnej walecznej młodości,

omijając zwalone ze skarp kamienie obmywane przez wodę

jak serca nasze przez książkową przygodę

za kolejnym cyplem zaświeciło molo białe

byliśmy o krok od wzięcia się za ręce, tak bliscy sobie duchem

powstrzymywani przez wiatr od morza i mewy

wtrącające się bezczelnie w taką intymną relację

wtedy poczułem, że jest mi bliższa niż wszyscy idole scen

na koncert pierwszy Pop-Session w Operze Leśnej ledwo weszliśmy,

za solidarną łapówkę na bramie głównej

na resztkach paliwa ziemniaczanego i kefirowego

(Dżem [z Tychów] był debiutantem tylko w Namiocie oferującym fantazje — Whisky,

reszta menu w Ogrodzie Wyobraźni [z Ełku],

nic kupić nie można było nawet w Lombardzie [z Poznania],

bo wszędzie szalał systemowo-sklepowy Kryzys [z Warszawy])

dojechaliśmy do dworca głównego w Gdańsku

Ela wysiadła w Warszawie z tym ciągle ukradkowym spojrzeniem

spod spadającego metafizycznie woalu rzęs,

co był jak symboliczna kurtyna Siemiradzkiego w Operze Demokracji

a potem jej list późnojesienny przyszedł pocztą

do Krakowa do akademika rozgrzanego rewolucją

— smutno mi, słucham tylko naszej muzyki w kółko

i marzę głową ściętą o wyjeździe do Indii,

a w ogóle to do Warszawy — „przyjedź, kochany, nawet dziś”…


Gilgamesz

(wersja uwspółcześniona)

Gdy w górze niebo zostało nazwane

poniżej ziemia nie zasługiwała jeszcze na swe imię

w jaskini powiedziałem:

zaprawdę, gdy stworzysz istotę wyższą

człowiekiem ona będzie i znajdzie on nazwę

dla siebie i osła: jednej trzeciej człowieka

trud stwórczy będą dźwigać solidarnie i uparcie

z tym, że bydlę bardziej, byś odpocząć mógł snadniej

w lesie cedrowym i wymyślać nowe słowa,

na przykład: młody starzec, taki jak nie on, ale ja

Powrót do Normandii

Dla skruszonych w sercu wędrowanie drogą wzdłuż wybrzeża Normandii,

skąd Wilhelm Zdobywca wyruszał na podbój Albionu

wśród pięknych sosen, jak gotowe maszty na okręty

Dla skruszonych w sercu promenada nadmorska

widne pomieszczenia, jak oranżerie w hotelach przy plaży

nadmorskie dziewczyny śpiewające unisono o feminizmie,

tańczące na plażach jak odaliski w strojach już XVIII-wiecznych

Dla skruszonych w sercu cydr z sadów Francji

procesarskiej i impresjonizm na molo w oczach półnagich robotników

trzpiotek pląsy w kostiumach kąpielowych w wertykalne paski

Dla skruszonych w sercu piękny brzeg kamienisty odpływowy

z koszami owoców morza ustawionymi przez wieśniaczki

z malutkiego rybackiego portu przy ujściu rzeki do morza

Dla skruszonych w sercu sztalugi ustawione, jak owe kosze

na nieogarnionych wydmach, dokończonych pejzażem spokojnego morza

gdzie fala falę goni, a grzywy ich załamują się

w rozbryzgach pian odmalowanych w powieściach pisarzy już XIX-wiecznych

Dla skruszonych w sercu setek tysięcy powrót z Alesii z ranami stóp

od min kutych Cesara i z przebitymi bokami

od pocisków wystrzelonych z machin miotających, ale powrót

do żywych już XX-wiecznych w miejsce artystycznie bezpieczne

nieskażone starożytnego stoicyzmu apatycznego orientem

i rewolucją nowożytnego antylogizmu


Armagedon i wiatr

Skonstruowany z lekkich zapór wietrznych słów o pokoju

śmigłowiec manipulacji wśród trąb powietrznych i burz ostatniej bitwy

wzbił się z apokaliptyczną załogą jak realna obojętność państw na głód

śmierć weszła do klinik, sądów i lóż

w informacji scalonej pseudokosmicznych manifestów polityki nieboskłonu

otwarte przemówienia schizofreników wygłoszone raz

zaszumiały, ucichły, skamieniały wśród braw

echem rozległy się w megapolis mrówek kopalnych za miliony lat

zeschłe liście wirowały jeszcze, gdy

helikopter spadł, polityk ucichł w ludzkiej urnie

wspólnych o dobrobyt walk

gdy patrzono z gwiazd, zważono rozbity helikopter w ciszy

zważyli go samobójcy przyszli, wiekowi, brodaci, kościści, zwyczajni, podobni

pożar od granic katastrofy runął na suche oświadczenia ministrów

Picasso ekscentrycznie, przekornie klamrą spinający socjalświat

z atelier wypuścił gołąbka mutanta, który upuścił żagiew,

która upuściła płomień na arkę, którą opuścili uratowani z wezbranych wód

i taka to historia semantycznych zapór zapętliła czas,

tak, przyroda znowu swoje, który to już raz

z apokalipsą mów wygrywa zwyczajny historii wiatr

z Armagedonu sztuk wychodzi zwycięsko tylko pierwotny człowiek

Cenzorzy

Jakaż ta cisza smutna, jakaż blada i nikła

w krąg zachęt niezwyciężonych zaklęta

brzęczy monetą zła, jak upiór skrada się

po pocałunek czarowny słowa,

nieznośna z obaw o zapomnienie,

a jakaż powszechność jej tym niezwyciężonym

jest skradaniem się w bitwie po jasyr

zwycięstwo, śmierć, sobą bycie

idziecie jak łanie ostrożnie, o wy bracia niedocenieni w pieśni,

by dom mój ogołocić doszczętnie z dostojnej niewysłowioności

macie jak dzidy uzgodnione z cenzorami ostrza

i plany jak tarcze prześmiewcze, co zaporę usłużną stworzą

z obrazów rzeczy bez słów, dla zigguratów kultu niewyrażalności

jakżeż blade te cisze, o, jakże blade, trupioblade, łże

gdy wydajecie wyrok na moją Cykladę bóstw

jedyną wyspę wolnej uniżoności wobec pełni otwartych ust


Nieugrzecznione nieadekwatności albo przestrzeń postrzeżeń

Zewsząd okołoludzkie, nastawione na czerń postrzeżenia

chcą zdominować jasną wewnętrznie przestrzeń dzieci

istotnie ludzkich w bezgrzesznej niewinności

ale ich wszędobylskie ukratki w oczach łobuzerskich

nie zawsze dają odpór protodominacjom złudy

jakby atomowe przedegzystencjalne wzruszenia

kory mózgowej Tytanów w pierwocinach Grecji chaosu

zaintubowały w komórkach światło czyste pierwotnie

zaszłościami świątyń pogańskich

zanim słońce zgaśnie organoleptycznie stwierdzone

demiurgowie dorosłości skosztują tej lepkiej substancji

naszości schyłku dzieciństwa niemistycznego

w ciałach powoli wypływających na zatoki pożądania o zmierzchu

waleczni acz poddani jutrzenkom doświadczeń

zwyciężając senności, zanurzać się poczną

w nieczystych nieadekwatnościach drgnień powiek

zamianie ruchu gałek ocznych na mimikę nieugrzecznionych warg

w kołysce, ale już kamiennej, nieuplecionej z wiosen lekkich

ale z aury dla cery i lotności samej

z lawy lata zastygłej w Propylejach beczek cynizmu i abnegacji

oraz uli materialistycznych, atomowych ciężkości kosmetycznej

a gdy już zgaśnie słońce Wschodu, wzejdzie księżyc Zachodu

przestrzeń postrzeżeń — dzień wrażeń pełen

wydłuży się we wszystkich kierunkach

graniastych łez dzieci z powodu niedopatrzenia za młodu

Rabacje i konurbacje

Korzystny dla eliminacji rabacji przyszłych, mój

schemat dociekań monstrualnych mrówkojadów

w mrówkowej aglomeracji, a te miasta na krawędzi jak Catalhoyuk

ach, te miasta, konurbacje, konsternacje miliardów biur, bez kresu

wyprzedzam je myślą spalinową, w tył i w przód

lecz, gdyby mój nowszy, rączy skuter powietrzno-kosmiczny przyśpieszył,

dotarłbym jeszcze dziś do multiurbanizacyjnych wsi neolitycznych,

z pokojowego, wczorajszego Ur do wojennego Jerycha dziś

po przejściach wirtualnych jeźdźców Apokalipsy z mędrkowania do nachalności

zewnętrzne nasze nieba już się przesłoniły dymem różowym

zewnętrzne nasze słońca już się zaćmiły karmazynem jak epoki umysłuprzepastne migotliwe ulice w hałasie haseł wciąż się zasnuwają

stagnacją ciężko pierwiastkową inteligentnej głuchoty

wysublimowanej z filmów o wielokrotnie leniwie przetworzonych

nieodwołalnie światach neochciwości, tak jak i w makiwary mak

w kanionach hippisowskich komun zgubienia

zapadam się we wnętrzu polis globalnego — jak Atlantyda w fikcji

myślę o swoim wzorze na siebie rozpisanym w Jonii

matematycznie pitagorejskim transcendentnie wynoszącym „ja” do nieba

a świat mega wieżowców w empirii „my” ruin z chlewa

do rabacji przyszłych w przestrzennej niepowstrzymalności

Serce w Argolidzie

Jego serce było sercem ulotności stworzenia

nie nosiło śladów odwieczności zbyt pokornej

zanurzone w krótkich chwilach bytu

tkwiło przed jej domem od zmierzchu do świtu

przegub jej dłoni był szaleństwem serca

stworzonego z jej i dla jej rąk

kosmyk włosów na szkolnych podwórzach

podskakujący w słonecznej zabawie był rozedrganiem serca

stworzonego z jej i dla jej upiętych włosów

kącik ust rozchylonych w tańcu dla niego bez słów

stawał się bezsennością serca

stworzonego z jej i dla jej czerwonych warg

czasem brąz oczu, jak sosnowy las o poranku,

patrzących na niego w niedzielę w kościele,

był nieskończonością widzialnego świata dzielących wzgórz

dla serca stworzonego z oceanów łagodności młodzieńczej

czystej i nieśmiałej głębi

jego serce stworzenia wyrywało się z piersi eposem

i uniosło ku niebu za odlatującymi, porcelanowymi ptakami

poszybowało, by zostać niestworzonym mitem w Argolidzie,

odwiecznej serc cywilizacji homeryckiej

Pani Labiryntu jego zmysłów uczuć nie uwięziła w słowie


W kinie oskarowych ujęć i ról

Film przelatujący przez ekran w przyśpieszonym tempie

życie przelatujące jak film fantasy przez głowę

myślącą, czującą, jak pustynia ciszy cesarskiej, władczej

w dzieciństwie hałaśliwie pragnącego przygody

kolosalne antycznie slapstickowe, tyle można powiedzieć

o premierach kolejnych odcinków komediodramatu

zamazane, błędne sezamy odkrywanych powtórzeń gagów

w śmiechu szalonym dla uczuć pod publikę reżyserowanych niecnie

z odcinka na odcinek — taki serial lubiany, aż miło popatrzeć

znudzone ziewanie, przezimowanie, jak klip psychodelii progresywnej

podrygującego w innym wymiarze czasu idola ze snu

nosem, wargą, rzęsą, opcją neutronową drgań, antywojennych śmierci

filmy pocięte, przepalone, zerwane, mrugnięcia okiem

przyśpieszane, przyśpieszane, pędzące w przestrzeń alternatywną

międzyistotową, międzyosobową, międzykadrową, międzygwiezdną

w okolice zera bezwzględnego, idealnego, panludzkiego w stadzie

rekord olśnień i wyświetleń kolorowych, oskarowych ujęć i ról

zachwycającej kreacji niezapomnianego Bustera Keatona,

jakżeż śmiesznego w okopach I wojny światowej

wojna światów przepiękna w głowie

spragnionego idealnego świata samowidza,

w kinie celuloidowego, niebiańsko nierealnego,

a ostatecznego, naprawdę przerażającego życia

Cienie alternatywy biernej

Czworokątne cienie alternatywy biernej w zaułku Portofino

łódź gibka jak dziewczyna w porcie na kamienistym skrawku plaży

schronieniem jest dla kochanków w gwieździstą noc przekraczalności wspomnień

azalie, pinie i daktylowce przy brzegu, mój ogród serca winorośli pełen

pranie rozwieszone w oknach domów górujących nad zatoką

na stromym zboczu w kawiarni dopijam kawę latte

urokliwy, ciemny kształt kobiecego ciała zmienia się w arabeskę cieni

rozpada się nastrój w gwiazdozbiory mojej nie takiej młodości

i zmartwychwstaje renesansowe marzenie pioniera uwzniośleń

z gramofonu dolatuje melodia twista Chubby Checkera

podnoszę się, wykonuję skręt kultowy, by widzieć ten ogromny statek

wpływający w zatoczkę małą jak babci ogródek

to nie wycieczkowiec z Karaibów, to Latający Holender ze srebrzystego metalu,

najeżony armatami jak pancernik Andrea Doria, wojen morskich katastrofa

graniaste cienie smocze wymazują blask komercyjnych układów taranteli

mój zakochany, jak wszędzie — na wszystkich obrazach świata, księżyc

a właściwie jego uczucia — czworokątne cienie przecinających się wieków i systemów

na wodzie jak kryształ snujące wizje przyszłości zwaśnionych światów

zmieniają się powoli w Pałac Dożów weneckich w Mikołajkach

żegnaj, piękna, po falach biegnąca, żegnaj, piękna, żegnaj, piękna,

dolatuje z baru dla mazurskich żeglarzy

tu w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku przypływających

na bezalternatywnych Omegach

Pierwociny

Zawsze z mozołem rozkwita najpierw

pierwocina człowieka, a potem jego łan

w lipcowy poranek staje się sensu rajem

gdy Okeanidy z nieba wchodzą w ziemskie rabaty

z nocy krągłości spadają w dzień kłujący żółcią i czerwienią

z sentymentalną nutką niebiesko-zielonych kropel rosy,

jak łzy nimf księżycowych niknących w świecie mitów

pojawiających się w tle miłości każdego lata

lekki chłód człowieczy, wiosenny, kończy się w poranek letni

i znowu oczy kwiatów skupiają się na pierwocinach

najmniejszych poruczeń serc zwanych pąkami niewinnych ciał

w kuluarach lata rozgrzewane zmysły posyłają im uszy i usta

monstrum wielorakie dojrzałej pełni, gdzieś tam gromadzi się

za pierwszą linią zbóż, za krzakami tarniny

chrzęści i mruczy milionem trzmieli

bojowych zawołań legionów do powstań akuratnych

w sile Ziemi kosmicznie dominującej

dziś letni wietrzyk przedpołudniowy milczy swoją pieśń

i smuci trochę anioły pierwocin stróżujące

w ziołach samoistnie rozkołysanych pojedynczych serc


W pałacu skalnych ostańców

W pałacu skalnych ostańców skruszone dusze poległych wojów

straż trzymają dla wiosek pokoju

pod niebem za szerokim dla panów, za małym dla niewolników

w duszach ich spokój geologiczny

w sumieniach panów niepokój ciągły, mitologiczny

odwieczne prawa przyrody w krajobrazie pokutują wyobraźnią

w warstwach społecznych układają się

bielmem chytrych panowań i czernią pokornego rozumu

pożar w nieokiełznaniach wymagań i śmierć w rewolucjach

spaleniznę zamyka w horyzontalnych obrazach

woń brudu przenika do wertykalnych skał

archeologia miesza się z geologią, a piasek uczuć

szlifuje plateau porozumienia panów z niewolnikami

w okolicznościach zgoła kryminogennych

i oto mamy Prządki na koniach i w togach Słonie

utrwalone śmiercią law jak trzeba,

trzeba już tylko poczekać na wiatr, co rozwieje percepcje

i zwali ostańce nieostateczności


Stan miłosny

Szedłem kiedyś z Bielan na Żoliborz ulicami księdza Popiełuszki,

niosąc jego wizerunek na drewnianym patyku

przede mną szedł Gabriel Janowski z grupą znajomych polityków

za plecami miałem kapelę góralską z Podhala

przygrywającą na skrzypkach i basetli

spoczywającej na brzuchu grajka

droga krzyżowa ku czci beatyfikowanego przebiegała

obok nowych wtedy stacji metra,

gdzie ludzie zatrzymani w czasie łaski

łagodnie patrzyli na procesję (ech, kiedyż to było?)

grupy zawodowe w swoich mundurach i pracowniczych strojach

zmieniały się przy niesionym krzyżu

nie wiem do dziś, kto wręczył mi portret męczennika w bramie huty

poznałem jednak księdza, który prowadził modlitwę

duma czy pokora, nie wiem, co bardziej wypełniało psyche

wolności radość czy duma z maszerowania ulicami, po których

przejeżdżały kiedyś kolumny zomowskie

i wojskowe łaziki z majorami Jaruzela

planującego ataki na wszystko, co zrodziło się tutaj

szczującego psy wojny na strażaków, hutników i księży

niesowieckie błędy w zarządzaniu imperium kaduka

były do przewidzenia, w ciemnocie

wszechogarniającej od moskiewskiego Oświecenia

pokora mogła wyśpiewać dziś swoje Te Deum

na ulicach poetów, pisarzy czujących już tej sławetnej zimy,

jak wielka jest wola i dusza nieujarzmionych obywateli

tak, zwycięstwo narodów nie w wizjach jest

zwycięstwo w wędrówce codziennej jest pielgrzyma

do źródeł wody żywej płynącej, jak myśl wszędzie

jak Jordan chrzcielny i Wisła grudniowa

ku starym morzom z gorących wyzwolenia łez

nawet w stanach miłosnego zamrożenia

Kolekcja figur ołowianych

Ołowiane figurki żołnierzy z dawnych epok

ustawione w rzędach na komodzie socrealizmu

kolekcja ta koncesjonowana, o zmierzchu

nabiera nowego wymiaru, prawie ożywając

figurki są tak kolorowe, jak barwne były minione epoki

rzezi rewolucji ludycznych

rzezi wyzwolicielskich

rzezi ratujących interesy klasy

rzezi wojen kampanii operacji wspomagających

rzezi potyczek partyzanckich z cywilami

rzezi czystek etnicznych

rzezi terrorystycznych

rzezi antyterrorystycznymi zwanych

rzezi głodu i ludożerstwa planowanego

rzezi wynaradawiania dzieci wrogów

błękitne i czerwone uniformy, czarne elementy uzbrojenia

popielato-złote tarcze, kaski, pałki i miotacze

grafitowe karabiny i taśmy z pociskami błyszczącymi

w sam raz dla okaleczeń i dekapitacji matowej

na podstawkach stabilizujących żyroskopowych

wygodne pozycje do ataku nawet tutaj

lekko pochyleni mordercy na rozkaz dzieciobójców

wyprostowani dowódcy, wodzowie, królowie

a pierwszy nie-Herod ani Nabuchodonozor, tylko Nemrod jakby

ideologowie i rozpoczynający rzezie prawowicie przynależne każdemu władcy

predestynowani autorzy absolutnych zwycięstw i rozczłonkowań ciał

wykonawcy pogromów i egzekucji karnych

zemst i eksterminacji bezbronnych z poddanych miast warowni siół

krew ścieka z komody w dół

szeregi falangi batalionów żołnierzyków się chwieją

zastępy władz panowań mocarstw i zwierzchności materializmu

zwyrodniałe od epoki kurzu

przesuwają się na krawędź swarzędzkiego mebla

sześciolatek przed otwartym oknem w lipcową noc

szepcze, drżący, wersy pacierza

pozostawiony sam w galerii przerażenia

Pędzel Mondriana

Jakbym w stygmacie pieśni wstrząśnięty zamarł,

patrząc na bezgłośny śpiew twój

kobiety w kwiatach

tak samo drżąco krąży pędzel

Mondriana przedrzeźniający Kandinskiego

a ja

nie wiem sam — prawda to czy fałsz

pasę uszy jak stada kóz

na stoku góry kuszenia niesłyszenia i milczenia

oto lekki wietrzyk przynosi pokusy niezrozumienia

powiew smutku

z kołyski bóstwa do kołyski snu

jestem paryżaninem, tenisistą arabskim

wprost z Maghrebu przybyłym

by piłki odbijać od wież

zdziczałym koniem muz bezskrzydłym

co rży przed Moulin Rouge, jak przed Lisą w Luwrze

kankan i jazz zmieniają się w punk, a potem

Metallica staje w rozkroku jak pychy symbol

pręży się Hettfield, grymasi Lars

zaczyna się potwornie głośny

marsz krzyży przez miasto łuków, armat i bram

niewolnik z plantacji kolonialnych zawołań jak zew

wyrębuję, zbieram, plewię i łkam

na Moście Mirabeau staję sam

patrzę w słońce moich kolorowych ran

przez kobietę zadanych

we wszechobecnych ogrodach abstrakcyjnej ciszy

potrząsam głową w riffów takt


Moja Ziemio, przechylona cudnie

Kruchość twego ciała przypomina kruchość kosmosu

jedno drgnienie powiek niewłaściwe, jeden meteoryt nieobliczalny

i po tobie, i po mnie, i po czułości, i po nas, i po ociepleniu

w teorii akustyki arystotelesowski mit się sprawdza

w idealizmie języka smak szczęścia pełniej,

jak supernowa oczywistości pocałunku

jesteśmy oboje skazani na autorytarne więzienie ciał, ich czar

przestrogi wmontowanej w nasz biologiczno-kosmiczny zegar

moja Ziemio przechylona cudnie

i ty, ukochana, wyprostowana w tańcu dumnie

wpadniecie w moje ociężałe przebiegunowania nieuchronnie

i chciałoby się wysiąść na chwilę z tych zim,

ciągłych pokasływań księżyców, połajań niewygód

i schizm termodynamicznych jak z pociągu na Syberię

docenić ciążenia miłości w potęgach i pierwiastkach równań serc

chciałoby się znaleźć ustronne, bezpieczne miejsce

na jakiejś gwieździe wygasłej i sennej stabilnie za piecem,

ale czas zwalniający przed Bogiem wiekuistością heroizmu kusi

teraz musimy walczyć z kruchością materii swawolnej

mimo stabilnych prawideł światowej nudy

utrzymywać zasady marketów zainstalowanych przez targowiczan jutra

mimo kodów wczoraj, wytatuowanych na sercu każdej naszej komórki,

co oznacza ostateczne oznaczenie naszego zatracenia w logice

zaprogramowanej dla nas na wieczność, jak pewność

pomimo wszystko, pomimo tych uczuć, tej przemijającej stale energii

nie rozpraszamy się w ścisłej naszej orbitującej grawitacyjnie bliskości

Rafy kłamstw

W mnogich kłamstwach raf pływamy

przezorne płaszczki, flądry, manty

nieruchomiejemy jak koralowce, morskie koniki, mureny

wszystko jawi się dwukolorowo w światłocieniu skażenia

czarne lub białe, cóż za rafa to zdradziecka

z wulkanicznego dna dobra i zła wyniośle wyrosła śmieci góra

pływamy z dwojgiem oczu, choć nie wszyscy

zmiennokształtni szukający pożywienia

zasiedlenia, zesztywnienia, zasiedzenia

a słońce prześlizguje się po powierzchni

prawdy tęczowej jak ciemna strona księżyca

niewidocznej nigdy w dorosłości nieselenonautycznej

ciemna strona patrzenia dla oczu

nieścisłych, półotwartych, wielorakich

w sensualności domniemań poprawności

pływamy w labiryncie rafy, patrzymy na rafę

perspektywą rafy kłamstw wyciszeni

płyniemy powolnie ku pastelowej śmierci,

gdzie ciemność jest bliższa realizmem tęsknot

balastowe cienie zmiennocieplnych stworzeń

niepasujących tu do idei jej piękna, dziecka, raf

wciągają nas w groty zwątpienia podwodne

w skorupie patrzenia wtórnego z dna

widzimy tylko istnienia strach

— rezygnujemy z walki o klimat pierwotnych serc


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 31.07
drukowana A5
Kolorowa
za 57.63