Żadna noc nie może być aż tak czarna, żeby nigdzie nie można było odszukać choć jednej gwiazdy. Pustynia też nie może być aż tak beznadziejna, żeby nie można było odkryć oazy. (…) Zawsze gdzieś czeka jakaś mała radość. Istnieją kwiaty, które kwitną nawet w zimie. — Phil Bosmans
Prolog
8 marca 2014 r., Kuala Lumpur
Martin wysiadł z taksówki i zdecydowanym krokiem wszedł na halę odlotów. Lotnisko już od wielu lat było jego drugim domem. Znajdując w torbie swój identyfikator, przeszedł sprawnie przez kontrolę bezpieczeństwa i udał się prosto do kawiarni, gdzie zamówił na wynos podwójne espresso. Wiedział, że tej nocy jego organizm zdecydowanie będzie potrzebował dodatkowej dawki kofeiny. Źle znosił nocne zmiany, i mimo, że kochał latać, to zazwyczaj starał się brać dzienne loty. Ten weekend był jednak wyjątkowy. Martin poprosił o zmianę grafiku i po raz pierwszy wziął nocny lot do Tokio. Dzięki temu Dzień Kobiet spędził ze swoją żoną Elizą, pijąc kawę w parku obok Petronas Towers i zapraszając ją na obiad do jednej z ich ulubionych restauracji. Bawili się świetnie. Do tego stopnia, że Martin zupełnie stracił poczucie czasu i biegł właśnie z kubkiem gorącej kawy do wejścia swojego samolotu.
— Wina tłocznego miasta. Wybaczcie za ten delikatny poślizg — wysapał Martin, wpadając do kokpitu z uniesioną ręką, parodiując winnego.
— Czyżby ktoś właśnie wybiegł ze swojej romantycznej randki? — zmarszczył brwi kapitan. — Daj spokój! Też byłem kiedyś młody i zakochany — roześmiał się i rzucił przed Martinem stos papierów do zapoznania się przed lotem.
— Świętowaliśmy z żoną Dzień Kobiet, to taka polska tradycja. Jakkolwiek przepraszam i już biorę się do pracy — rzucił wesoło Martin i popijając nadal gorące espresso, kartkował sprawozdanie meteorologiczne i techniczne. Sprawdzał, czy zadbano o odpowiednią ilość paliwa i obserwował wchodzących na pokład pasażerów.
Gdy samolot został wypchany na pas startowy, a z wieży kontrolnej popłynęło pozwolenie do startu Martin razem z kapitanem, rozpędzili ogromną maszynę i przyciągając wolant do siebie, opuścili lotnisko. Obserwując szare pasy autostrad miast oraz malejące prostokątne wieżowce Martin czuł przyspieszone bicie serca, a jego ciało zdawało się przechodzić w stan nieważkości. Kochał to uczucie. Zatapiał się w zmieniającym się szybko krajobrazie i chłonął błękit nieba, do którego wzbijał się coraz wyżej i wyżej. Po osiągnięciu przez samolot wysokości trzech kilometrów Martin wyłączył kontrolę zapięcia pasów i założył dłonie za kark, przymykając oczy. Po raz pierwszy tego wieczoru miał chwilę wytchnienia. Przyznał sam, przed sobą, że długie spacery po parku i bieg na lotnisko wyczerpały go zupełnie. Uśmiechnął się tym samym na wspomnienie dnia spędzonego z Elizą i zanotował w pamięci, że przywiezie dla niej z Japonii jej ulubione taiyaki, czyli ciasteczka w kształcie ryby z różnorodnym słodkim nadzieniem.
Z zamyślenia wyrwało go mocne kołysanie samolotu, po czym odruchowo nacisnął przycisk zapięcia pasów.
— Drodzy państwo właśnie wpadliśmy w nieoczekiwaną strefę turbulencji. Prosimy o pozostanie na swoich miejscach i zapięcie pasów bezpieczeństwa — wydobył się z głośników komunikat stewardessy.
— A miałem nadzieję, na spokojny lot — westchnął kapitan, przechodząc automatycznie do procedur pilotowania samolotu.
Martin poczuł, jak ogromna maszyna przechyla się lekko w lewo.
— Kapitanie, zdaje się, że samolot zmienia kierunek, lecimy na zachód — poinformował lekko zdenerwowany Martin — Kapitanie!
— Dobranoc Malaysian 203 — usłyszał nieznany głos, po czym zapadła przerażająca cisza.
Rozdział 1
— W Kuala Lumpur? Co za wspaniała wiadomość! Gratulacje kochanie! — wykrzyknęła podekscytowana Eliza, rzucając się Martinowi w ramiona.
— Sam nie mogę jeszcze w to uwierzyć. Aplikowałem o pracę zaledwie kilka tygodni temu, a malezyjskie linie lotnicze są gotowe przyjąć mnie na stanowisko już od września.
— Musimy jak najszybciej wziąć się za organizację. Z moją pracą nie będzie problemu. Z laptopem i dobrym internetem będę mogła pracować z domu. Co zrobimy z naszym mieszkaniem tutaj? — nadawała rozgorączkowana Eliza.
— Spokojnie kochanie, złap trochę powietrza. Wdech i wydech — wybuchnął śmiechem Martin, rozbawiony reakcją swojej żony. To ona zawsze przejmowała pałeczkę i uwielbiała organizować. Pomysł przeprowadzki do Azji był również jej zwariowaną ideą. Pragnęła podróżować, odkrywać nowe miejsca i poznawać ludzi. Szybko nudziła się w jednym miejscu. Zdecydowanie miała duszę podróżniczki, a wiadomość o przeprowadzce do Kuala Lumpur była spełnieniem marzeniem ich obojga. Ona mogła karmić swoją głodną świata duszę, a Martin mógł wreszcie rozwinąć swoje skrzydła i latać w renomowanych liniach lotniczych.
Eliza otworzyła laptopa i z przejęciem zaczęła przekopywać strony internetowe w poszukiwaniu praktycznych informacji o mieście, wynajmie mieszkania, transporcie i gospodarce. Chciała wiedzieć wszystko. Gorączkowo wystukiwała na klawiaturze kolejne hasła i pochłaniając coraz więcej informacji o kraju, nie dowierzała, że już niedługo to miejsce będzie jej domem.
— Jeśli dalej będziesz wlepiała swoje oczy w ten komputer, to przegapisz ogromnego burgera z frytkami i colą — odezwał się Martin, wychodząc z łazienki owinięty ręcznikiem.
— Dobry boże! Na śmierć zapomniałam! Ta wiadomość kompletnie zgięła mnie z nóg. Daj mi pięć minut i będę gotowa do wyjścia. — Po czym stanęła przed wielkim lustrem i pospiesznie zaczęła nakładać makijaż. Eliza nie należała do kobiet przesadnie dbających o swój wygląd. Miała dość drobną postawę, długie kasztanowe włosy i nieskazitelnie białą cerę. Jej niebieskie oczy oprawione były w gęste rzęsy i chociaż nos i nierówny kształt ust często był niewygodnym dla niej kompleksem, to Eliza akceptowała swój wygląd. Przy Martinie czuła się piękna i atrakcyjna. W pośpiechu podkreśliła swoje wystające kości policzkowe bronzerem, nałożyła na usta bezbarwny błyszczyk i wskoczyła w zwiewną białą sukienkę w kwiatki.
Był koniec czerwca, a lato w Warszawie rozgościło się już na dobre. Ulice pełne były beztrosko spacerujących ludzi i rozstawionych budek z lodami. Młodzież urządzała pikniki nad Wisłą i szukała odrobiny orzeźwienia w zimnych butelkach z piwem, a romantyczne pary udawały się na spacer po Starym Mieście. Wieczory tętniły życiem. Z barów wylewały się roześmiane tłumy. W atmosferze czuć było zapach wolności i lata.
— Zupełnie jak za czasów naszej młodości — stwierdziła Eliza, zaciągając się zapachem jaśminu.
— O wypraszam sobie! Nie wiem jak ty, ale ja nadal czuję się młody. Ledwo dobijamy do trzydziestki — zaoponował Martin z wielkim uśmiechem na twarzy — Czyżby ktoś zbliżał się do kryzysu wieku średniego?
— Daj spokój! — zaśmiała się Eliza, udając urażoną, na znak czego szturchnęła Martina w ramię. — Dobrze wiesz, co mam na myśli. W pewnym sensie minęły już czasy naszych pierwszych randek i wymykania się z domu w tajemnicy przed rodzicami.
— Pamiętasz, jak powiedziałaś mamie, że nocujesz u swojej koleżanki, a w rzeczywistości urządziliśmy sobie noc spadających gwiazd na dachu mojego domu? Byłaś tak przejęta wysokością i gwiazdami, że nawet nie zauważyłaś, kiedy twój telefon wysunął ci się z rąk. Aż do następnego dnia nie odpowiadałaś na połączenia od twoich rodziców. Pamiętam do dzisiaj ich miny, gdy stanęłaś w progu! Byli na ciebie wściekli! — wspominał Martin, łapiąc się za brzuch.
— Byłam uziemiona przez następne dwa tygodnie! — wybuchnęła śmiechem Eliza.
Przytuleni do siebie weszli do restauracji. W pomieszczeniu było tłoczno i gorąco, a zapach burgerów przyjemnie łaskotał ich podniebienia, wywołując uczucie głodu. Szybko odnaleźli swoich przyjaciół, siedzących przy jednym z drewnianych stolików i rzucając wesołe powitania, wtopili się w sielską atmosferę. Eliza i Martin uwielbiali weekendowe spotkania z przyjaciółmi. Od wielu lat było to ich niemal tradycją. Stanowili zgraną grupę starych przyjaciół jeszcze za czasów liceum.
Ola, najlepsza przyjaciółka Elizy była wolną i niezależną stylistką. Zazwyczaj otaczała się ludźmi ze świata mody i bardzo często pojawiała się z nimi również na ich wspólnych kolacjach. Tego wieczoru towarzyszył jej Bartek, początkujący fotograf, który zdaniem Elizy idealnie pasował do jej przyjaciółki. Kto wie, może niedługo zostaną parą? Eliza rzuciła porozumiewawcze spojrzenie do Olki, uśmiechając się przy tym konspiracyjnie.
— Więc, skowronki, znacie już płeć waszego bobasa? — Ola zręcznie odwróciła uwagę od siebie i jej nowego partnera.
— No właśnie! Już za długo trzymacie nas w niepewności. Chłopiec czy dziewczynka? — podtrzymał temat Martin, szturchając w ramię przyjaciela.
— Zrobimy głosowanie! Przegrany stawia burgery! — zaproponował rozbawiony przyszły tata, Artur — Kto jest za tym, że będzie to dziewczynka?
— Buuuu! — zabuczał głośno Martin na znak protestu. — Nie wyjdzie ci darmowa kolacja, Arturze. Nie dzisiaj.
— Mówcie już szybko, bo nie wytrzymam napięcia! Dziewczynka czy chłopczyk? — zacierała dłonie Eliza, oczekując na natychmiastową odpowiedź.
Martin razem z Arturem zaczęli wystukiwać o stół pełen napięcia rytm, gdy Zosia wyrzuciła:
— Chłopiec!
Przyjaciele nie przestawali klaskać i wiwatować za jeszcze nienarodzone dziecko, a także za rodziców, którzy oczekiwali swojego pierwszego potomka. Ogromna radość wypisana była na ich twarzach i chociaż Eliza cieszyła się ich szczęściem, to w sercu poczuła bolesne ukłucie.
— Wszystko w porządku? — zapytał zatroskany Martin. — Nagle posmutniałaś.
— Nie, to nic takiego. Jestem strasznie głodna! Gdzie te burgery?
Po czym na stół wjechało sześć tac z wielkimi burgerami i koszami zarumienionych frytek. Wszyscy rzucili się ochoczo na jedzenie, wymyślając tym samym męskie imiona i opowiadając zabawne historie minionego tygodnia. Eliza, mimo sytości, nie odzyskała dobrego humoru. Zdawała się być nieobecna i co chwilę rzucała smutne spojrzenie w stronę zaokrąglonego brzucha Zosi. Ona też chciała zostać mamą. Starali się o dziecko już od ponad pół roku i każdego miesiąca Eliza witała okres ze łzami w oczach. Wyobrażała sobie niewielką istotkę, rozwijającą się w jej łonie. W myślach meblowała już pokój dziecka i trzymała w dłoniach niewyobrażalnie malutkie skarpetki i śpioszki. Marzyła o byciu mamą. Nie miała również wątpliwości, że Martin byłby wspaniałym tatą, ale z jakiegoś powodu ten moment nie nadchodził w ich życiu.
— Mój brzuch zaraz eksploduje! — jęknęła Ola, wchodząc do łazienki.
— Mówiłam ci, że porcje są ogromne, ale zdecydowanie warte grzechu.
— Dobrze, że włożyłam luźną sukienkę — zaśmiała się Ola, opierając ręce na talii. — Mniejsza o to. Kochana, nie powiedziałam ci najważniejszego! Dostałam genialne zlecenie. Będę stylistką na sesji zdjęciowej dla Glamour. Wybrali mnie! — podskakiwała ucieszona.
— To wspaniale! Gratulacje!
— To nie jest jeszcze sesja okładkowa. Przydzielono mi zaledwie pięć stylizacji, ale dla mnie to ogromna szansa! — kontynuowała podekscytowana Ola, gdy nagle zamilkła, wpatrując się głęboko w oczy Elizy. — Czy wszystko z tobą w porządku? Mam wrażenie, że jesteś dzisiaj nieobecna.
— Och, nie. Cieszę się twoim szczęściem, naprawdę! Tylko tak wiele teraz się dzieje, chyba jestem trochę przebodźcowana. — Uśmiechnęła się delikatnie Eliza, poprawiając po raz kolejny włosy przed lustrem.
— Elizka… Znam cię bardzo dobrze. Mów, o co chodzi.
— Wyprowadzamy się z Martinem do Kuala Lumpur — wyrzuciła z siebie. — Martin dostał tam pracę w jednych z linii lotniczych. To może być szansa dla nas obojga. Sama wiesz, jak bardzo chciałam spróbować czegoś nowego, ale teraz, gdy to stało się tak realne, cóż… muszę przyznać, że trochę się boję.
Ola przez dłuższą chwilę wpatrywała się w Elizę, próbując powstrzymać łzy, po czym przytuliła ją do siebie, mówiąc:
— Tak się cieszę, że spełniają się wasze marzenia, ale co ja zrobię bez ciebie? Kto będzie dzwonił do mnie, żeby sprawdzić, czy nie zaspałam na sesję? Z kim będę zjadała litr lodów przy tanich komediach romantycznych?
Eliza odsunęła się od swojej przyjaciółki i śmiejąc się przez łzy, odpowiedziała:
— Będziemy podłączone do Skype‘a dwadzieścia cztery godziny. Obiecuję! — Po czym na znak przysięgi uniosła skrzyżowane dwa palce.
— Kiedy wyjeżdżacie?
— Martin zaczyna pracę we wrześniu. Mamy jeszcze kilka tygodni na zorganizowanie wszystkiego — odpowiedziała pogodniejszym głosem Eliza.
— Planowanie, twoje hobby! Tu będziesz miała wielkie pole do popisu. Możesz liczyć na moją pomoc.
— Ty i planowanie… ha ha — zażartowała Eliza, po czym w przyjacielskim uścisku wróciły do stolika, gdzie reszta towarzystwa zaśmiewała się w najlepsze z opowiedzianej przed chwilą anegdoty.
Eliza obserwowała grupę swoich przyjaciół, świadoma, że już niedługo jej życie wywróci się do góry nogami. Bała się przeprowadzki, życia w nowym kraju i zupełnie abstrakcyjnej rzeczywistości, która powoli stawała się jej codziennością. Już niedługo miała mieszkać w Azji, przechadzać się ulicami Kuala Lumpur i kupować na bazarku nieznane jej dotąd odmiany tropikalnych owoców. Tym samym jej ciało przeszedł dreszczyk ekscytacji i przyjemnej adrenaliny. Wiedziała, że u boku miłości jej życia to będzie jedna z najpiękniejszych przygód. Na potwierdzenie tego uścisnęła mocniej dłoń Martina i włączyła się do rozmowy żywo dyskutującej grupy przyjaciół.
Rano obudziły ją promienie słońca wdzierające się do sypialni. Przeciągnęła się, rozkopując tym samym stertę poduszek, leżących na łóżku. Martin zawsze przed wyjściem do pracy układał je wokół jej ciała. Wiedział, że to sprawiało, że Eliza czuła się bezpiecznie i mogła spać do późna. Tym razem nie było inaczej. Zegar wskazywał na jedenastą. Eliza po raz ostatni wyciągnęła swoje drobne ciało i wyskoczyła z łóżka. Rozsunęła zasłony i otworzyła okno. Powiew ciepłego powietrza wypełnił niewielkie mieszkanie. W za dużych kapciach, szurając stopami po podłodze, Eliza ruszyła do kuchni. Włączyła ulubioną muzykę i zaparzyła kawę. Dzień budził się do życia, a na wspomnienie przeprowadzki do Kuala Lumpur serce Elizy przyspieszyło. Czuła ekscytację. Rozglądała się po kuchni, wybiegając myślami w przyszłość. Jak będzie wyglądało ich nowe miejsce do życia? Czy pokochają to miasto? Jaki widok będzie jej pierwszym zaraz po przebudzeniu? Na jej twarzy pojawił się ogromny uśmiech, a ciało zaczęło poruszać się w rytm dobiegającej z głośników muzyki. Tańczyła roześmiana, nie dowierzając we własne szczęście, gdy ktoś zapukał do drzwi.
— Olka! Co ty tu robisz?
— Miałam nadzieję, że już nie śpisz. Przyniosłam coś słodkiego na śniadanie. Zrób mi kawę. — Po czym weszła do kuchni, rozkładając na stole ciepłe jeszcze rogaliki.
Eliza postawiła przed przyjaciółką kubek z kawą, patrząc na nią wyczekująco.
— Co?
— Przecież wiem, że nie wparowałaś do mnie w niedzielny poranek tylko po to, żeby przynieść mi śniadanie.
— Panno, mamy prawie południe! — potrząsnęła Ola ręką, na której zawieszony był złoty zegarek.
— Jeszcze nie ma dwunastej, to nie południe- skwitowała Eliza, unosząc zadziornie brwi.
— W Kuala Lumpur jest teraz chyba już koło osiemnastej. To cały dzień do przodu!
Eliza spojrzała na swoją przyjaciółkę z troską. Jej dłonie nerwowo zataczały koła po krawędzi kubka, a usta zdawały się układać w dziwny grymas.
— Co się stało?
— Nic. Pomyślałam, że mogłybyśmy spędzić dzisiaj razem dzień. Wczoraj trochę przeraziła mnie wiadomość o waszej przeprowadzce. Dziwnie jest mi się z tym oswoić.
— Zmiany nie są łatwe. Mnie też jest trudno wyobrazić sobie niektóre rzeczy. Najbardziej chyba rozłąkę z najbliższymi. Bo jak będą wyglądać pogawędki przy kawie przez Skype’a? Tym bardziej z moją mamą, która nie ma zielonego pojęcia jak zalogować się na żadnej stronie. — Eliza przysunęła do ust kubek z gorącą kawą, zawieszając swój wzrok w próżni. — Tym samym jestem tak bardzo podekscytowana nową przygodą. Tylko pomyśl, ja i Martin rzucający się w przestworza nieznanej nam jeszcze Azji. Gotowej do odkrycia, zapraszającej nas do przeżycia egzotycznej przygody.
— Nie boisz się właśnie tej nieznanej Azji?
— Olka, wiesz, że od zawsze marzyłam o podróżach. Pomysł podróżowania z plecakiem dookoła świata wydaje się szalony, ale jeśli Martin ma już tam pracę… dlaczego nie? Będziemy mieszkać w Kuala Lumpur, a w wolne dni od pracy będziemy latać na tropikalne wyspy, nurkować i podziwiać rafy koralowe, a wieczorami zajadać się owocami morza i nie wiem, jakimi jeszcze malezyjskimi pysznościami.
Eliza nie przestawała mówić. Zdawało się, że pragnienie podróży, jakie nosiła w swoim sercu od tak dawna, przysłaniało te ciemniejsze i bardziej bolesne oblicze zbliżających się zmian. Miała rozstać się ze swoją rodziną i przyjaciółmi. Nagle ich relacje miały zamknąć się w wirtualnym świecie i w prostokątnym ekranie laptopa. Jednak za każdym razem, gdy wyobrażała sobie zgiełk azjatyckiego miasta i życie, jakie mogła wieść tam z Martinem, Eliza wiedziała, że będzie żałować, gdy nie skorzysta z tak wielkiej szansy.
— Cokolwiek postanowisz, pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. Może nie polecę z Tobą na koniec świata, a może… kto wie? — po czym obie wybuchnęły śmiechem. — A teraz wskakuj w jakieś ubrania i idziemy na obiad. Zgłodniałam.
— Daj mi chwilę! Nie zdążyłam jeszcze zjeść śniadania, a Ty już wyciągasz mnie na obiad. Swoją drogą, może zostaniemy u mnie i pomożesz mi trochę z moją garderobą? Co ty na to? Totalnie nie mam pojęcia, co powinnam wziąć ze sobą do Malezji! Wyobrażasz sobie, że tam nigdy nie jest zimno! Nawet w listopadzie możesz iść na odkryty basen! — zaczęła trajkotać ożywiona Eliza, pakując sobie do ust kolejnego rogalika.
— Zgoda, ale w ramach ogromnej wdzięczności za rady profesjonalnej stylistki stawiasz mi obiad. Nie byle jaki! Pomyślę może o czymś azjatyckim, tak na zapoznanie się z twoim nowym światem. Co tak w ogóle je się w tej Malezji? — zatrzymała się Ola z głębokim wyrazem zamyślenia na twarzy.
— Zgoda, stawiam ci obiad, ale daj już spokój z tym jedzeniem! Przejrzyj moją szafę. To jedynie sukienki i kilka par luźnych jeansów ze swetrami.
Eliza przesuwała kolejno wieszaki, próbując wyobrazić sobie, jak to będzie od września mieć tylko letnią część garderoby, gdy nagle na ekranie jej telefonu wyświetliło się imię jej męża. Przesunęła palcem na zieloną słuchawkę i uśmiechnęła się marzycielsko, słysząc — Te quiero, Eliza!
Odkąd Martin zaczął latać, to była ich mała tradycja. Zawsze dzwonił do Elizy zaraz po wylądowaniu i mówił jej „kocham Cię” w języku kraju, do którego właśnie doleciał. To zawsze zdawało się zmniejszać odległość i skracać czas rozłąki między nimi. Małe elementy w ich związku zawsze sprawiały, że czuli się blisko siebie, mimo dzielących ich kilometrów.
— Buenos dias, kochanie. Cieszę się, że już wylądowałeś, bo to oznacza, że już niedługo będziesz w drodze powrotnej do mnie — powiedziała do słuchawki, a pokój wypełnił się głośnym i dźwięcznym śmiechem.
Rozdział 2
Sypialnię pochłonęła sterta ubrań rozrzuconych na każdy możliwy metr kwadratowy. Grube swetry mieszały się z majtkami od bikini, a sandały zdawały się szukać swojej pasującej pary, które co jakiś czas kopała Eliza, przesuwając w innym kierunku. Otwarte walizki leżały na podłodze, czekając niecierpliwie, aż zostaną wypchane do pełna i ze specjalnym kodem wysłane na koniec świata. Eliza chodziła z kąta w kąt, przewieszając przez ramię coraz to inną sukienkę i parę znoszonych jeansów. Drapała się po głowie, marszczyła czoło i co chwilę przygryzała wargę. Pakowanie zdecydowanie nie było jej najlepszą stroną.
— Cholera! — krzyknęła, gdy jej stopa stanęła na okularach przeciwsłonecznych. — Jak można spakować się na najbliższych kilka miesięcy, może nawet lat w cztery walizki?
— Spokojnie! Przecież tam też są sklepy. Nie pakuj wszystkiego, zostaw trochę miejsca na nowości. Może spodobają Ci się stroje tamtejszych kobiet i zdecydujesz się na powiększenie swojej garderoby o kilka kolorowych burek?
— Po moim trupie! Widzisz, nawet to! Wszystko zdaje się takie obce, nie nasze. A co, jeśli popełniamy błąd, przeprowadzając się tam? — zapytała nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich tygodni.
— Kochanie, już o tym rozmawialiśmy — westchnął Martin i przytulił ją do siebie. — Zawsze to, co nieznane objawia nam się lękiem i chęcią ucieczki. A co, jeśli życie w Kuala Lumpur naprawdę nam się spodoba? Dajmy sobie trochę czasu i przede wszystkim musimy uzbroić się w cierpliwość.
Eliza nie była spokojna. Męczyły ją nocne koszmary. Śniła o zagubionym bagażu, tropikalnych chorobach i niezliczonej ilości wypadków, które zdarzają się codziennie. Jej początkowa ekscytacja życiem w Azji ulotniła się, a na jej miejsce wskoczyły czarne scenariusze. Jakkolwiek było już za późno na odwołanie wyjazdu. Martin podpisał kontrakt, a agencja nieruchomości znalazła już dla nich piękne i funkcjonalne mieszkanie. Wszytko to, wiązało się z ogromnymi kosztami, a także wielkimi nadziejami, które przepełniały Martina. Eliza doskonale znała swojego męża. Widziała jego uśmiech i błyszczące oczy, gdy tylko wspominał o nowej pracy i poznaniu Malezji. Ukradkiem podglądała go czasem w łazience, gdy tańczył przed lustrem i śpiewał do dezodorantu. Był szczęśliwy, a Eliza nie zamierzała odbierać mu tego szczęścia. Wrzuciła do walizki swój ulubiony sweter, zastanawiając się, czy będzie okazja choć raz opatulić się nim w upalnej Malezji.
Kolejne dni niczym nie różniły się od siebie. Eliza chodziła dookoła walizek, a sterta ubrań wylewała się na kuchnię, salon i pozostałe pomieszczenia. Wydobywanie starych przedmiotów z pudeł miało też w sobie odrobinę przyjemności. Eliza co chwilę wyciągała z głębi szafy stare sukienki, które miała na sobie podczas pierwszych randek z Martinem. Znalazła nawet wsuwki, które wplecione były w jej włosy w dniu ślubu. Przybiegła do Martina, trzymając je w dłoni, niczym największy skarb.
— Zobacz, ma jeszcze kilka moich wyrwanych włosów! — krzyknęła przejęta! Zawsze przywiązywała ogromną wagę do wspomnień, a jej dusza była marzycielska i sentymentalna. Wiedziała, że przedmioty dzielą się z ludźmi swoją historią, skłaniając do przemyśleń i wspomnień. Pakowanie nagle stało się wielkim odkrywaniem zapomnianych przed laty pamiątek.
— Co robimy z tym nieużywanym starociem? — stanął w progu Martin, wymachując czerwonym tosterem.
— To prezent. Prezentów się nie wyrzuca — odparła z udawaną dumą Eliza.
— Daj spokój! — zaśmiał się Martin. — Dobrze wiem, że nienawidzisz tego tostera, tak samo, jak ja. Ciężko jest ci się tylko do tego przyznać. Popatrz na to! Razi w oczy! — śmiał się Martin, zakładając okulary przeciwsłoneczne.
— Zostawmy go w takim razie tutaj. Może przyda się nowym lokatorom.
— Oby nie widziała go twoja mama. Przecież prezentów się nie wyrzuca — wyśpiewał, parodiując Elizę, po czym oberwał rzuconą przez nią koszulką.
Pokój wypełniły głośne krzyki i śmiechy. Martin próbował złapać Elizę, a ona biegała, potykając się o porozrzucane na podłodze buty i walizki. Byli małżeństwem od pięciu lat i mimo że oboje zbliżali się do trzydziestki, to nigdy nie tracili spontaniczności i dziecięcej beztroski. Być może dlatego w ich związek nigdy nie wkradała się monotonia i nuda. Bez względu na upływający czas byli parą dzieciaków, którzy cieszyli się każdym dniem i chwilą spędzoną razem.
— Dzisiaj zapraszam cię, moja droga żono, na kolację w naszej ulubionej włoskiej restauracji — wyszeptał Martin, całując ją delikatnie.
— Właśnie o tym marzyłam! — krzyknęła podekscytowana Eliza.
— O romantycznej kolacji ze mną?
— O przepysznej, włoskiej pizzy dzień przed wylotem! — zażartowała Eliza, po czym oboje utonęli we wzajemnych pocałunkach.
— W gonitwie ostatnich tygodni, chyba nie miałem nawet czasu podziękować ci za twoje poświęcenie, Elizo — powiedział Martin, kiedy już oboje siedzieli przy stoliku nakrytym białym obrusem, a na ich twarze padał cień tańczących płomieni świec.
— Poświęcenie? Przecież wiesz, że od zawsze marzyłam o Azji — zaoponowała Eliza.
— Snucie planów o egzotycznej Azji, a rzucenie się w jej nieznane, być może groźne objęcia, to dwie zupełnie różne rzeczy. Doceniam twoją odwagę i dziękuję ci za to.
Martin pogłaskał kciukiem zewnętrzną stronę dłoni Elizy, a ona po raz kolejny w swoim życiu miała pewność, że za tym facetem pójdzie na koniec świata, co z resztą tym razem miało być bardzo dosłowne.
Tej nocy Eliza nie mogła spać. Niespokojnie przewracała się z boku na bok, obserwując tańczące na ścianach cienie koron drzew. W jej głowie trwała niekończąca się gonitwa myśli. Próbowała wyobrazić sobie, gdzie będzie budziła się każdego ranka przez kolejne lata. Czy jej łóżko będzie stało blisko okna, aby mogła podziwiać błękit nieba i wpadające do sypialni promienie słońca? Czy bardzo zmieni się jej osobowość? Przecież każda kultura kraju, w jakimś stopniu wpływa na nasze przekonania i upodobania. Bała się, że nie będzie mogła odnaleźć się w nowym i tak odmiennym miejscu. Gdy o szóstej rano zadzwonił budzik, Eliza była nieprzytomna, ale dawka adrenaliny w jej ciele sprawiła, że wyskoczyła zwinnie z łóżka i rozsunęła zasłony w oknach sypialni, krzycząc — Dzień Dobry kochanie! To już dziś! Lecimy do Kuala Lumpur! Po czym pobiegła do kuchni zaparzyć kawę.
Po szybkim śniadaniu oboje ubrali się w wygodne dresy i sportowe buty i po raz ostatni przechadzali się po pustych już pomieszczeniach. W pokojach zostały zaledwie meble, wszystkie ich przedmioty spakowali i wywieźli do mamy Elizy, chcąc pomóc jej jak najsprawniej zorganizować przyszły wynajem dla kogoś, kto już wkrótce miał zamieszkać w tym miejscu. Eliza wodziła wzrokiem po pokojach. Podłogi, które pochłonęły miliony ich kroków. Pełnych szczęścia podskoków i tych delikatnych, stawianych na niej stóp, aby nie obudzić kochanej osoby. Ściany, które widziały ich najpiękniejsze, intymne momenty. Okna, pokazujące każdego dnia inną gamę kolorów i zmieniających się pór roku na koronach drzew. Każdy zakątek tego niewielkiego mieszkania nosił namiastkę Elizy, jej miłości z Martinem i ich wspólnego życia. Ze łzami w oczach zamykała drzwi wejściowe, starając się zapamiętać to miejsce takie, jakim było przez ostatnie miesiące — pełne słońca, śmiechu, bezpieczeństwa i miłości. Stworzyli tutaj z Martinem prawdziwy dom, ale właśnie w tym momencie, z czterema walizkami i kluczami do zamkniętego już mieszkania, zaczynali nowy rozdział. Przed nimi stało ogromne zadanie, jakim było stworzenie domu w Malezji, byli pewni, że mając siebie, mają wszystko.
— Denerwujesz się? — zapytał Martin, kiedy już oboje byli na pokładzie, a samolot kołował, szykując się do startu.
— Nie — odparła zbyt szybko, kuląc się w sobie.
— Wiem, że się boisz. Daj spokój, przede mną nie musisz udawać. Zdradzę Ci sekret. Ja też cholernie boję się latać.
To ostatnie zdanie wyszeptał jej do ucha, po czym oboje wybuchnęli śmiechem.
— Panie pilocie, jeśli Ty się boisz, to jak mamy dolecieć na drugą stronę kuli ziemskiej?
— Ten obowiązek akurat teraz do mnie nie należy. Mamy kolejne dwanaście godzin na spanie, oglądanie filmów i jedzenie. Jakoś dolecimy, o ile nie przytrafi się nam jakaś awaria silnika, co właściwie jest możliwe, biorąc pod uwagę…
— Przestań! — zaoponowała Eliza, szturchając Martina w ramię.
— Uwielbiam się z tobą droczyć. Tak przesłodko marszczysz wtedy nosek.
Martin uścisnął dłoń swojej żony i w tym samym czasie samolot zaczął rozpędzać się coraz szybciej, aby już za chwilę unieść się w powietrze.
Obserwowali oddalającą się za nimi Warszawę, nie puszczając swoich dłoni nawet na sekundę. Eliza czuła się tak bezpiecznie. Zupełnie, jakby dotyk ręki jej męża miał uspokoić ją lub uratować od ewentualnej katastrofy lotniczej. Prawda była taka, że Eliza bardzo pragnęła podróżować dookoła świata, miała też męża pilota, ale panicznie bała się latać.
Po niespełna sześciu godzinach wylądowali w Doha i skierowali się do wejścia na kolejny pokład. Transfer zawsze stresował Elizę. Bała się, że nie zdąży znaleźć numeru wejścia na pokład lub z innych przyczyn samolot odleci bez niej. Tym razem też nerwowo zerkała na zegarek i potężne tablice informacyjne pełne cyfr i nazw linii lotniczych. Idąc szybkim krokiem za Martinem, zauważyła, że są chyba jedną z niewielu par o tak jasnej karnacji i rzucającym się w oczy wzroście. Eliza mierzyła niewiele ponad metr sześćdziesiąt, a mogła przysiąc, że po raz pierwszy w życiu czuła się tak wysoka! Uśmiechnęła się pod nosem i przytuliła się do wielkiego ramienia Martina, starając się tym samym utrzymać mu kroku.
— Ale teraz już tak na serio Martin, jakie są szanse na jakąkolwiek katastrofę lotniczą? Wiem, że mówiłeś mi setki razy, że zazwyczaj się one nie zdarzają, bo samolot jest świetnie przygotowany, bla bla bla… ale się zdarzają. Nie myślisz o tym za każdym razem, kiedy siadasz za sterem?
— Nauczyłem się tego nie robić. To tak, jakbyś nieustannie myślała, że niedługo zginiesz w wypadku samochodowym lub będziesz świadkiem morderstwa. Jasne, że zdarzają się takie sytuacje, ale po co zamartwiać się na zapas. Wzbijając się w obłoki, nie myślę o rzeczach złych. Może dlatego, że kocham latać i sam fakt, że jestem pilotem, totalnie wyperswadował z mojej głowy takie pomysły jak katastrofy lotnicze. Owszem, zdarzają się, ale zapewniam cię kochanie, że setki godzin, które załoga spędza na szkoleniach, nie idą na marne i naprawdę wiemy, jak reagować w takich sytuacjach.
— Zawsze, gdy mówisz o lataniu, nagle ożywiasz się, a twoje oczy tak pięknie się rozświetlają. Chyba powinnam być zazdrosna — zażartowała Eliza, rozluźniając atmosferę. W pełni akceptowała pasję swojego męża, która ostatnimi latami stała się również jego pracą i źródłem dochodu. Widziała jak wiele radości i spełnienia przynosi mu ten zawód i cieszyła się jego szczęściem, ale nie była w stanie pozbyć się cichego głosu, który co jakiś czas szeptał jej do ucha a co, jeśli…?
— Zostało nam jeszcze 30 minut. Masz ochotę na kawę? — wyrwał ją z zamyślenia Martin.
— Zwariowałeś? Będę tu teraz warować przy wejściu na pokład i nie ruszę się stąd na sekundę — zaśmiała się sama z siebie Eliza, po czym dodała — Ogromną kawę z mlekiem poproszę.
— Kocham cię, mała — usłyszała w odpowiedzi i oboje ruszyli do kawiarni.
Rozdział 3
Lotnisko było ogromne. Niewyobrażalnie otwarta przestrzeń i wysokie okna sprawiały wrażenie, że port lotniczy w Kuala Lumpur to miasteczko ukryte pod drewnianym, nowoczesny sklepieniem. Nie brakowało tutaj niczego. Restauracje, sklepy ekskluzywnych marek, zwyczajne drogerie, w których można było kupić najpotrzebniejsze kosmetyki, jedzenie na wynos, a nawet spa. Eliza była pod wrażeniem bogactwa tak prostego budynku, jakim było lotnisko. Ludzie spokojnie przechadzali się po hali, rozglądając się dookoła. Inni z kolei biegli ze swoim bagażem, aby w ostatniej chwili zdążyć na samolot. Eliza i Martin kluczyli przez dobrych dwadzieścia minut, aby wreszcie dotrzeć z bagażami na postój taksówek. Gdy tylko szklane drzwi otworzyły się, ich twarze uderzyła fala gorąca, a na skórze automatycznie pojawiło się uczucie lepkości i wilgoci. Chłodne powietrze klimatyzacji, którym mogli cieszyć się podczas lotu i na lotniskach zamieniło się w saunę. Eliza zaczęła wachlować się i oddychać coraz ciężej.
— Tutaj naprawdę nie istnieje zima? Jak tak będzie wyglądało powietrze tutaj, to chyba po raz pierwszy zatęsknię za uczuciem zimna.
— Nie narzekaj. Takiemu zmarzluchowi jak ty, przegrzanie się nie grozi. W domu mamy klimatyzację, a już niedługo zbliża się najintensywniejszy okres deszczowy.
— O! Widzę, że nieźle się przygotowałeś, kochanie. Wcale nie narzekam, już nie mogę się doczekać, kiedy poznam to miejsce. Ruszamy? Na razie jedyną rzeczą, o jakiej marzę to chłodny prysznic.
— Ze mną? — zaśmiał się Martin, wskazując tym samym adres kierowcy taksówki.
— Martin! — krzyknęła, patrząc zawstydzona na przewoźnika.
— Co? Przecież i tak nikt nie rozumie tutaj języka polskiego — zażartował po raz kolejny z iskierką w oku.
— Terima kasih — Eliza usłyszała głos swojego męża i patrzyła na niego z rozdziawioną buzią. — Poduczyłeś się nawet malajskiego? Jesteś niemożliwy!
Uśmiechała się do siebie, patrząc przez szybę taksówki. Podziwiała pierwsze pojawiające się wieżowce i czuła ciepło rozlewające się w jej sercu. To będzie ich dom, myślała za każdym razem, gdy patrzyła na Martina. Widziała, jak podekscytowany i zaangażowany był we wszystko co tylko miało związek z Kuala Lumpur. Przeprowadzka tutaj była dobrą decyzją. Teraz Eliza nie miała żadnych wątpliwości. Jadąc wzdłuż autostrady, czuła przepełniającą ją ekscytację i nieopisane szczęście. Martin miał pracę, którą kochał i spełniał się zawodowo. Ona pracowała jako wizualna asystentka, promując słynną sieć hotelową, zarabiając przy tym całkiem nieźle. Wszystko będzie dobrze! Poradzimy sobie. Azja czeka na nas z otwartymi ramionami! — powtarzała w myślach.
Miała wrażenie, że jest jedną z najbardziej roznegliżowanych kobiet. Co chwilę zerkała nieśmiało w swoje odbicie w szybach szklanych wieżowców. Miała na sobie spodnie dresowe, które idealnie sprawdzały się w długiej podróży oraz krótki obcisły top, kończący się tuż nad pępkiem. Gdy ubierała się w swojej łazience w Warszawie, do głowy jej nie przyszło, że w jej stroju mogło być coś niestosownego, jednak teraz, rozglądając się dookoła czuła, że jej policzki się rumienią. Eliza nigdy nie zaprzątała sobie głowy tym, jak widzą ją inni ludzie. Zazwyczaj wybierała ze swojej garderoby dość klasyczne fasony. Lubiła krótkie sukienki, nosiła również opięte jeansy na zmianę z luźnym stylem boyfriend. Zazwyczaj wskakiwała w koszule lub kobiece topy. Uważała, że ubiera się z klasą i komfortowo, i nigdy nie pomyślałaby, że swoim wyglądem może wywołać u kogoś uczucie niezręczności. Ciemnoocy mężczyźni nie przestawali mierzyć jej wzrokiem od stóp do głów. Eliza mocniej przytuliła się do ramienia swojego męża, spuszczając nieśmiało wzrok.
— Myślisz, że w niektóre miejsca ja również będę musiała nosić burkę tak, jak lokalne kobiety tutaj?
— Oczywiście. Kupię Ci chusty w kolorach tęczy na każdy dzień tygodnia. Co więcej, na znak solidarności też sprawię sobie taką — uśmiechnął się czarująco, wachlując przy tym komicznie rzęsami.
Samochód sunął płynnie po szerokiej autostradzie, a szyby wypełniały się co chwila obrazem smukłych palm i soczystym odcieniu zieleni, który w rzeczywistości wyglądał na jeszcze bardziej egzotyczny niż na oglądanych wcześniej przez Elizę zdjęciach w internecie. Gdy zaczęły pojawiać się pierwsze zabudowania w formie strzelistych wieżowców, auto zaczęło zwalniać. Kierowca zwinnie przeciskał się między innymi samochodami i skuterami, które zdawały się oblepiać ich z każdej strony. Taksówkarz uprzedził ich wcześniej, że z pewnością utkną w korkach ze względu na porę dnia, ale Eliza i Martin byli oszołomieni intensywnością klaksonów, jakie wydobywały się zza kierownicy rozzłoszczonych kierowców. Skutery sprytnie przeciskały się między samochodami, torując przy tym drogę większym pojazdom. Na ulicach panował ogromny chaos. Eliza nerwowo rozglądała się dookoła, gdy nagle w szybę auta zapukała gromadka dzieci. Ubrane były w brudne i za duże na ich chude ramiona koszulki, na stopach miały za duże buty, a jedna dziewczynka szła boso.
— Miss, miss, please! — krzyczały dzieci, stukając w szybę. Eliza mocniej ścisnęła dłoń Martina, gdy ten z przejęciem zaczął szukać portfela, aby dać chociaż trochę drobnych tym biednym dzieciom.
— Jeśli zamierzacie zostać tuta na dłużej i nie są to wasze wakacje, nie radziłbym wyskakiwać z pieniędzy. Nawet jeśli dla was mogą to być małe stawki — odezwał się obserwujący ich kierowca. — Żebranie to tutaj część pracy tych dzieciaków. Niestety to, co dostaną, nie trafia w ich ręce. Dzieci te należą do podmiejskich mafii, które żebrzą o pieniądze, a następnie są zobowiązane oddać wszystko. Uważajcie, za wieloma takimi dzieciakami stoi umięśniona banda lub, co gorsza, mężczyźni z bronią — opowiadał niczym nieprzejęty kierowca.
— Zatem mamy tak zwyczajnie ignorować te dzieci? Im się dzieje krzywda. Dlaczego nikt nie reaguje? — odrzekła zdenerwowana Eliza.
— Taki mamy rząd, madam — wzruszył ramionami mężczyzna. — Lokalizacja waszego miejsca jest bardzo dobra, więc nie martwcie się o to. No problem — powtórzył i raptownie skręcił w szeroką ulicę pełną zielonych drzew i świateł witryn sklepowych. Eliza zaniemówiła. Przed jej oczami stanęły ogromne wieżowce, nowoczesne budynki, które dumnie pięły się aż do nieba. Każdy z nich mógł pochwalić się witryną butików ekskluzywnych projektantów. Ulice pełne były ludzi. Turystów w szortach i z lodami w dłoniach oraz mieszkańców, ciągnących za sobą wózki z produktami na sprzedaż. Dzieci biegały beztrosko po niewielkich placach zabaw, wetkniętych między masywnymi budynkami. Większość kobiet miała na swoich głowach burki — symbol ich pochodzenia i wierzeń. Kontrast między tymi kobietami, a turystami był ogromny!
Kierowca zatrzymał się nagle pod jednym z wyższych budynków, a Eliza wiedziała już, że to miejsce w wyjątkowy sposób zapisze się na kartach jej historii.
— Gotowa? — zapytał z wielkim uśmiechem Martin, trzymając w dłoniach klucze do ich nowego domu.
Gdy przekroczyli próg mieszkania, ich skórę otulił rześki powiew włączonej wcześniej klimatyzacji. Na stole w salonie stały żółte tulipany, a podłogi lśniły czystością. Ich nowa gosposia naprawdę się postarała. Ciężkie zasłony, chroniące od upału swobodnie zwisały po bokach, odsłaniając tym samym widok na panoramę miasta. Znajdowali się na trzydziestym drugim piętrze, więc widoki były imponujące. Ludzie wyglądali jak niewielkie kropeczki w gąszczu budynków i przecinających się ulic, a auta wielkością przypominały klocki Lego, poruszające się w zwolnionym tempie. Eliza wpatrywała się w okno urzeczona.
— Tak myślałem, że Ci się spodoba — szepnął do jej ucha Martin, przytulając ją od tyłu.
— Nie spodziewałam się takiego mieszkania. Stać nas na nie? — zapytała odrobinę zmieszana, bo nagle cały jej świat wywrócił się do góry nogami. Nie mogła uwierzyć, że jej mąż został pilotem renomowanych linii lotniczych, a ich życie tak bardzo się zmieniło. Zawsze żyli dobrze. Nie musieli martwić się o spłatę kredytu czy miesięczne opłaty. Byli właścicielami przytulnego mieszkania w Warszawie, ale te w Kuala Lumpur wydawało się Elizie ogromne i luksusowe. Ponad sto metrów kwadratowych, własna gosposia oraz siłownia z basenem to były zdecydowanie standardy, do których Eliza nie zdążyła przywyknąć.
— Tutaj żyje się trochę inaczej. Warstwy społeczne układają się ze zdecydowanie większym kontrastem. Tutaj bieda lub bogactwo jest bardziej zaznaczone. Miasto podzielone jest na wiele dzielnic, które są jak dwa różne światy, niczym nie przypominają tego samego miasta, a nawet państwa.
— Będziemy musieli wiele się nauczyć. Chcę poznać to miejsce, poczuć całą sobą! — trajkotała podekscytowana Eliza. — Szybko, bierzemy prysznic i idziemy zwiedzać. Jesteś głodny? Najpierw coś zjemy, a potem pójdziemy pod Petronas Tower.
— Witaj w Kuala Lumpur, kochanie. Witaj w domu — przerwał Martin, zamykając jej usta pocałunkiem.
Rozdział 4
Już po kwadransie pod prysznicem, Eliza pozbyła się zmęczenia po podróży. Czuła się odświeżona i podekscytowana na myśl o pierwszym spotkaniu z jej nowym miastem. Nałożyła na kości policzkowe trochę różu, podkreśliła oczy tuszem do rzęs, a na usta nałożyła nawilżającą pomadkę. Nie potrzebowała więcej, tym bardziej przy trzydziestostopniowym upale w Kuala Lumpur. Jej telefon pokazywał, że przez następne tygodnie temperatura w mieście nie zmieni się. Każdego dnia silne upały i słońce na jej skórze. Żadnych załamań pogody i swetrów w środku lata. Eliza nie była w stanie wyobrazić sobie tropikalnych temperatur trwających cały rok. Marząc o jutrzejszej kąpieli w basenie, wskoczyła w krótkie spodenki, zarzuciła na ramiona kimono i z uśmiechem wyszła z sypialni do czekającego na nią męża.
Kuala Lumpur nocą zdawał się inny od tego, do którego przyjechali jeszcze kilka godzin temu. Całe ulice błyszczały od nadmiaru świateł i szyldów restauracji. Każda palma udekorowana była w biało-niebieskie ledowe światełka, przypominające te, którymi tata Elizy dekorował choinki w ogrodzie w czasie świąt Bożego Narodzenia. Uśmiechnęła się na to porównanie. Znajdowali się tysiące kilometrów od Polski, w kraju o tak odmiennych tradycjach i sposobie postrzegania świata i danych świąt.
— Jest tutaj tak pięknie. Inaczej niż sobie wyobrażałam — powiedziała do Martina, który co chwila zatrzymywał się, aby zrobić zdjęcie. — Nie spodziewałam się tak nowoczesnego miasta. Popatrz tylko na te budynki, architekturę, mosty nad nami, które wyglądają jak ogromne ślimaki!
— To trochę taka nasza Polska za kilka dekad — zażartował Martin.
— Bez porównania — zaśmiała się, rozglądając się dookoła.
Nocą to miasto tętniło życiem. Restauracje wypełnione były po brzegi. Po ulicach spacerowały pary, trzymające się za ręce i grupy przyjaciół. Nie dało się nie zauważyć, jak wiele kultur mieścił w sobie ten kraj. Co chwilę ich uszu dobiegały pojedyncze słowa w języku angielskim lub chińskim. Niektóre kobiety miały na sobie burki, inne decydowały się wyłącznie na hidżab, a jeszcze inne podążały za zachodnią modą, nosząc ubrania drogich projektantów. Wszystko było tak różnorodne i fascynujące dla Elizy.
Im dłużej przechadzali się po tłocznych ulicach, tym bardziej ich brzuchy domagały się jedzenia.
— Pan ochroniarz z naszego budynku polecił mi jedną ulicę, gdzie zapewnił, że możemy naprawdę dobrze zjeść. Podejmiemy ryzyko? — zażartował Martin. — Umieram z głodu.
— Prowadź — odpowiedziała podekscytowana Eliza. Po czym oboje zeszli z głównej drogi w niewielką, wąską uliczkę. Nagle przenieśli się do innego świata. Na poboczach ulicy stały wózki z wielkimi zamontowanymi grillami. Na wykałaczki powbijane były kawałki różnorodnego mięsa, sera i kiełbasek. Kolejny wózek wypełniony był po brzegi kostkami lodu, a między nimi zanurzone były owoce morza. Środkiem ulicy przemieszczały się tłumy ludzi, zwinnie przechodząc od jednego wózka do drugiego, wybierając przy tym kolejne przekąski. Martin zamówił kilka rodzajów grillowanego mięsa i warzyw, podał Elizie kubeczki z wodą kokosową i wzrokiem wskazał na pobliski stół z krzesłami. Kolacja była wyśmienita. Oboje nie przestawali próbować kolejnych smaków. Jedli kurczaka w sosie kawowym, żeberka w słodkim sosie, zupę z dodatkiem curry. Ich brzuchy były pełne, a oczy lśniły z podekscytowania. Bez pośpiechu popijali zimne napoje, obserwując przechodniów i lokalnych, przygotowujących jedzenie na środku ulicy.
— Jeszcze nigdy nie jadłam kolacji w tak aktywny sposób. Zamówiliśmy jedzenie prawie z każdego straganu, a ta street food ma chyba kilometr — wysapała Eliza w drodze powrotnej do domu.
— Osobiście podobał mi się ten eksperyment, ale mój brzuch chyba odpłaci mi się za tą pazerność — stęknął Martin, po czym oboje wybuchnęli śmiechem.
— Dzisiaj nic z romantycznego zakończenia wieczoru, kochanie. Jedyne, na co mam teraz ochotę to obszerna pyjama i kubek z parzoną miętą. Mam nadzieję, że nie zapomniałam jej spakować.
— Z pewnością o niczym nie zapomniałaś, przecież nazywasz się Eliza Skrzynecka — zażartował Martin z jej skłonności do przezornego planowania. — O czym faktycznie zapomniałaś to, że jeszcze przed snem musimy zobaczyć Petronas Tower. Nie odpuszczę. Chodź, tędy — złapał jej dłoń i oboje ruszyli w wyznaczonym przez mapę kierunku.
Po niecałym kwadransie spaceru ich oczom ukazały się dwie błyszczące wieże, połączone ze sobą mostem. Światło bijące od nich zdawało się oświetlać pobliskie ulice, a ich wysokość była porażająca. Martin miał kłopot w umieszczeniu budowy w jednym kadrze, a Eliza zaśmiewała się głośno, widząc jego komiczne próby. Wyginał się na boki, siadał na chodniku, a wszystko to po to, aby uwiecznić Elizę na tle Petronas Tower.
— To najbardziej charakterystyczny symbol stolicy Malezji. Do dwa tysiące czwartego roku te dwie wieże były uznawane za najwyższy budynek świata. Trochę się spóźniliśmy, ale nic nie szkodzi. Robi wrażenie — opowiadał dumnie Martin.
— Widzę, że nie próżnowałeś w zdobywaniu turystycznych ciekawostek i wskazówek — pochwaliła. — Są cudowne — westchnęła, wpatrując się w majestatyczną budowę, pnącą się ku gwiazdom.
W ciągu kolejnej godziny małżeństwo spacerowało wokół wież, napawając się ich widokiem. Z drugiej strony budowli był ogromny park, z wodospadem kaskadowym, placem zabaw dla dzieci i niezliczoną ilością alejek ogrodowych. Znajdowały się tam również fontanny, które zaszczyciły ich swoim pokazem świetlnym. Eliza i Martin rozsiedli się wygodnie na trawie, a ich oczom ukazywały się strumienie świateł wodnych, poruszających się w rytm muzyki. Ludzie klaskali, wiwatowali, robili zdjęcia, a jeszcze inni siedzieli w milczeniu, obserwując spektakl. Eliza oparła głowę na ramieniu Martina i uśmiechnęła się delikatnie. To był właśnie ten moment. Chwila, którą chciała zapisać w pamięci na zawsze. Zrobić zdjęcie i móc zatrzymać na nim najmniejszy szczegół, taki jak otaczające ich dźwięki, zapach ukochanego mężczyzny u jej boku, uczucie lepkości i wilgoci, jakie osiadało na jej skórze w jej pierwszą noc w Malezji. Czuła się wtedy najszczęśliwszą kobietą na świecie.
Następnego dnia Martin musiał stawić się po raz pierwszy w biurze, więc Eliza również postanowiła choć trochę czasu spędzić na nadrabianiu zaległości w pracy. Mimo że teoretycznie była na urlopie lubiła mieć wszystko pod kontrolą i śledziła kroki, jakie czyniła jej zastępczyni. Praca wizualnej asystentki to nie tylko tworzenie kreatywnego kontentu dla marki, ale również pilnowanie grafików, przebiegu danych eventów i sprawdzanie statystyk. Eliza chciała być ze wszystkim na bieżąco. Zaparzyła sobie kawę i kolejne godziny spędziła przed komputerem, co chwila zerkając przez okno. Jeszcze nie mogła przywyknąć do tej nowej rzeczywistości. Widoki z apartamentowca zapierały dech w piersiach za każdym razem, gdy zerkała w okno. Zgodnie z prognozą pogody niebo było szare, ale wysokie temperatury nie odpuszczały. Eliza obserwowała życie toczące się na zewnątrz, gdy nagle z zamyślenia wyrwał ją dźwięk dzwonka telefonu. Na wyświetlaczu ukazało się imię jej męża.
— Tak, kochanie?
— Mahal kita — usłyszała po drugiej stronie słuchawki, co oznaczało wyznanie miłosne, lecz Eliza nie była pewna w jakim języku.
— Ja też Cię kocham, ale gdzie jesteś? — zapytała uradowana Eliza.
— Właśnie wylądowałem w Manili. Nie mogłem do Ciebie nie zadzwonić, jak nakazuje nasza małżeńska tradycja i powiedzieć Ci, że Cię kocham. Swoją drogą teraz to dopiero będę łamał sobie język. Europa była niczym w porównaniu do tego. Ti amo czy je t’aime to pikuś.
— Nie zaszkodzi ci trochę świeżej wiedzy — zażartowała Eliza. — Jak Ci poszło?
— Teoretycznie miałem mieć dzisiaj tylko spotkanie w biurze i typowe nudne wykłady, ale w ostatniej chwili coś pozmieniało im się w grafikach i mogłem polecieć jako asystent pilota — opowiadał rozentuzjazmowany.
— To świetna wiadomość! I jak się czujesz? Wiem, że latałeś już tysiące razy, ale to był Twój pierwszy lot azjatycki jako część załogi. Jestem z Ciebie taka dumna!
— Dziękuję. Tam na górze nic właściwie się nie zmienia, ale to fakt, że będę musiał nadrobić w kilku nowych przepisach na lotniskach w Azji, ale o tym pogadamy w domu. Chciałem tylko usłyszeć Twój głos i powiedzieć, że wrócę dzisiaj bardzo późno do domu. Nie czekaj na mnie z kolacją. Mahal kita — powtórzył raz jeszcze i się rozłączył.
— Mahal kita — powiedziała do siebie Eliza i patrząc w okno, podjęła spontaniczną decyzję o wyjściu do miasta.
Zdjęła spodnie dresowe i cienki sweter, który okazał się zbawieniem w mieszkaniu z klimatyzacją i wskoczyła w zwiewną sukienkę w kwiaty. Eliza uwielbiała wysokie temperatury, ale tropikalna wilgoć w środku lata w Malezji utrudniała codzienne funkcjonowanie. Inną rzeczą było smażenie się na słońcu przy basenie, a co innego praca i codzienne obowiązki w domu. Włączona klimatyzacja w Malezji była na porządku dziennym przez okrągłe dwadzieścia cztery godziny. Eliza zamknęła za sobą drzwi mieszkania i zjechała windą na dół, gdzie gorąca fala powietrza uderzyła ją w twarz. Nie wiedziała, dokąd zmierza i co chciałaby robić, więc zdała się na swój instynkt i skręciła w prawo. Długo szła główną ulicą. Weszła do kilku sklepów, oglądając najnowsze kolekcje. W jednym ze sklepów kupiła sobie nowe okulary przeciwsłoneczne. Z uśmiechem obserwowała przechodniów i wsłuchiwała się w obcy język, próbując wyłapać znane słówka. Gdy sygnalizacja świetlna zmieniła się na czerwone, Eliza zatrzymała się przed przejściem dla pieszych. Po prawej stronie na drewnianym krześle siedział starszy mężczyzna. Obok niego stał metalowy, zardzewiały wózek, a na nim ułożony blat. Odpryskująca farba była znakiem mijającego czasu i godzin spędzonych na mocnym słońcu. Mężczyzna sprzedawał świeżą wodę kokosową. Eliza bez zastanowienia się wyjęła portfel i zapłaciła za podwójną porcję schłodzonego napoju.
— Terima kasih — powiedziała, a starszy pan w odpowiedzi obdarował ją szczerym uśmiechem.
Zbliżała się osiemnasta i Eliza nie do końca wiedziała, co ze sobą zrobić. Spodziewała się powrotu Martina późno w nocy, więc jakoś musiała zapełnić pozostające jej godziny. Nie chciała zwiedzać za wiele sama, większość nowych doświadczeń pragnęła dzielić z miłością jej życia. Chciała, żeby towarzyszyli sobie w tych pięknych i nowych momentach. Włócząc się po mieście trochę bez celu, Eliza zaczęła odczuwać niewielki głód, pomyślała, że z przyjemnością zjadłaby świeże owoce. Wyszukała w telefonie najbliższy lokalny market i podążała za wskazówkami, podawanymi przez aplikację. Po kilkunastu minutach pierwsze co poczuła to nieprzyjemny odór dobiegający zza rogu ulicy. Mapa pokazywała, że miejsce docelowe znajduje się w odległości czterdziestu metrów. — To nie możliwe. Jak miejsce, gdzie sprzedaje się warzywa i owoce, może tak cuchnąć. — pomyślała Eliza, kierując się w stronę wielkiej żelaznej bramy. Jej oczom ukazały się setki plastikowych, kolorowych skrzynek, a w nich różnorodne owoce. Mango, papaja, granat. Smocze owoce leżały na ściereczkach przekrojone na pół, ukazując swoją dojrzałość i intensywny kolor. Różowa skóra opadała na boki, a biały miąższ z czarnymi kropeczkami kusił Elizę coraz bardziej. Kupiła kilka sztuk swojego ulubionego owocu. Wybrała też kiść bananów i przemieszczając się w głąb marketu, napawała się szeroką gamą barw. Pragnęła kupić coś przy każdym stoisku. Wiedziała, jak ważne jest to dla tutejszych ludzi. Z pewnością nie łatwo było wyżyć w centrum tak wielkiego i drogiego miasta, jakim było Kuala Lumpur, sprzedając owoce. Eliza wzbogacała się o kolejne siatki ze zdrowymi przysmakami, ale odurzający zapach nie przestawał drażnić jej nozdrzy. Zatrzymała się przy jednym stoliku, na którym leżało kilkanaście wielkich kolczastych kul o żółtozielonym kolorze. Niektóre z nich przekrojone były na pół. Sprzedawca zapraszał Elizę, aby podeszła bliżej, wykrzykując przy tym coś w języki malajskim. Podeszła niepewnie, bo odór od tego owocu stawał się coraz intensywniejszy.
— Durian! Durian! — wskazywał na kolczaste kule, zatykając sobie przy tym nos i śmiejąc się. — Specjalność Malezji. Spróbuj — powiedział łamaną angielszczyzną, po czym podał jej niewielki kawałek owocu na widelcu. Eliza, powstrzymując odruch wymiotny, odważnie wzięła kawałek do ust i połknęła, zamykając przy tym oczy.
— I jak, dobre? — zapytał sprzedawca oczekująco. — Chce pani? Zapakuję. Są w promocji — namawiał.
Jedyne co była w stanie wydusić z siebie Eliza to ok, unosząc tym samym kciuk do góry. Miała wrażenie, że w jej ustach eksplodowało nagle dziesiątki smaków, niezbyt przyjemnych. Żadne porównanie nie przychodziło jej do głowy. Zepsuta cebula, nieświeże jajko, orzeszki ziemne? Eliza już zaśmiewała się, wyobrażając sobie Martina i jego reakcję na smak duriana. Wzięła do ręki szczelnie zapakowanego duriana i ruszyła prosto do domu. Miała wrażenie, że wszyscy się na nią patrzą i kręcą nosami z obrzydzeniem za podążającym za nią zapachem, ale durian był tutaj jednym z najpopularniejszych owoców, więc na lokalnych ludziach nie robiło to żadnego wrażenia. Eliza zwolniła kroku, bo dodatkowe kilogramy kupionych owoców znacznie jej ciążyły. Pomyślała, żeby złapać taksówkę, ale Martin wiele razy przestrzegał ją przed tym środkiem transportu. W Kuala Lumpur podobno nie było to bezpiecznie, zwłaszcza dla turystek. Mąż wspominał jej coś o specjalnej aplikacji, która była pewniejsza, ale Eliza jeszcze nie miała czasu tego sprawdzić. Zanotowała w pamięci, aby się tym zająć. Tego popołudnia, zdana była na powrót do domu pieszo.
— To nawet lepiej. Będę miała więcej możliwości na poznanie się z miastem — pomyślała, uśmiechając się do siebie i włożyła na nos swoje nowe okulary przeciwsłoneczne.
W tym samym momencie ją zobaczyła. Siedziała na ziemi oparta o mur pokryty bazgrołami i nieudanym graffiti. Wokół niej leżało mnóstwo śmieci i kartonów. Kosmyki włosów niezdarnie opadały na jej brudną twarz. Spojrzenie miała zabłąkane i nieobecne. W ramionach trzymała małe zawiniątko. Spod brązowego kocyka wystawała bosa stópka wielkości pięści. Eliza znieruchomiała. Wpatrywała się intensywnie w niewielką kuleczkę, próbując dostrzec więcej szczegółów. Czy to maleństwo było dziewczynką, czy chłopcem? Jaki miało kolor oczu? W jakim wieku było niemowlę? Eliza wstrzymała oddech. Poczuła ciężar w klatce piersiowej i przyspieszone bicie serca. Zrobiło jej się jeszcze bardziej gorąco, chociaż ulice Kuala Lumpur już wcześniej zdawały się przypominać gorącą lawę. Stała tak znieruchomiała przez kilka minut, wpatrując się bezustannie w malutką istotę, zawiniętą w kocyk. Podeszła nieśmiało do kobiety, a z portfela wyciągnęła banknot i wrzuciła do plastikowego kubeczka, dzielącego ją między kobietą i dzieckiem. Jej oczy zaszły łzami, gdy zobaczyła główkę dziecka. Schyliła się, by móc zobaczyć je jeszcze bliżej, gdy jej oczy napotkały się z oczami matki. Pełne rozdzierającego smutku i bezradności.
— Terima kasih — wychrypiała, zakrywając dziecko kocem.
Eliza odwróciła się, próbując złapać oddech i przywrócić się do porządku. Wdech i wydech — powtarzała sobie bezustannie. — Wdech i wydech.
Szła szybko, nie zważając na przechodniów, ani mijane przez nią budynki. Chciała jak najszybciej wrócić do domu. Gdy zbliżała się już do lobby, uświadomiła sobie, że dziecko przez cały ten czas ani razu nie poruszyło się. Jego ciałko bezwładnie zwisało z ramion kobiety. Nie płakało, nie miało w sobie tego spokoju, który wydzielają śpiące niemowlęta. Było martwe? Od razu przypomniała sobie kierowcę taksówki, który opowiadał jej o mafiach i niewinnych ludziach pracujących dla nich. Czy ta kobieta i niemowlę byli ofiarami takiej właśnie mafii? Odpędziła od siebie te czarne myśli i weszła do lobby. Poczuła zmęczenie. Pot spływał jej strumieniami po plecach, a kosmyki włosów przyklejały jej się do twarzy i szyi. Marzyła jedynie o zimnym prysznicu i jej chłodnym, klimatyzowanym mieszkaniu. Wcisnęła przycisk, czekając na windę, gdy dozorca podszedł do niej, zaglądając w jej siatki.
— Przepraszam, ale jestem zobowiązany skonfiskować pani zakupy — powiedział z poważną miną.
— Słucham? To chyba jakieś nieporozumienie — wybełkotała speszona Eliza. Słyszała, że w Kuala Lumpur na porządku dziennym jest przemycanie przez turystów marihuany, której posiadanie w Malezji było wysoko karalne. — Pan musiał mnie z kimś pomylić, ja nie mam, nie palę, nie używam… — bełkotała coraz bardziej zdenerwowana.
— Spokojnie, spokojnie panienko. Chodzi mi o duriana. Ten owoc w wielu hotelach jest zakazany ze względu na swój specyficzny zapach. Może to przeszkadzać pozostałym gościom budynku. Przepraszam, ale muszę go skonfiskować. Taki mamy regulamin — wytłumaczył dozorca.
Eliza starała się zachować powagę. Niebywałe, że jeszcze kilka sekund temu czuła się podejrzaną dealerką, której grozi więzienie w obcym kraju, a ostatecznie okazała się posiadaczką duriana. Zacisnęła mocniej usta i spojrzała w dół, aby nie patrzeć na surowy wzrok mężczyzny.
— Przepraszam, panie dozorco. Nie miałam o tym pojęcia. To już się więcej nie powtórzy — wyartykułowała posłusznie. — Ale skoro już go kupiłam i przytaszczyłam… czy nie mogłabym go wnieść na górę? Obiecuję zostawić duriana w lodówce, szczelnie zamkniętego. Chciałabym, żeby spróbował go mój mąż, gdy wróci z pracy — poprosiła z szerokim uśmiechem. Dozorca wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę.
— Proszę — powtórzyła Eliza z jeszcze szerszym uśmiechem.
— Dobrze — odpowiedział. — Ale żeby naprawdę to było ostatni raz. Nie chcę problemów w pracy.
— Dziękuję bardzo. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy. Między nami nie zapałałam miłością do duriana, ale z przyjemnością zrobię mały psikus mężowi — zaśmiała się, wchodząc do windy. — Jeszcze raz dziękuję, dobranoc — rzuciła na pożegnanie i zniknęła.
Pierwsze co zrobiła Eliza po wejściu do domu, to zostawiła wszystkie torby na stole i poszła pod prysznic. Spędziła na zewnątrz kilka godzin. Miała wrażenie, że na jej skórze utworzyła się gruba warstwa kurzu, potu i spalin samochodowych. Woda spod prysznica przyniosła ukojenie. Stała tak pod chłodnym strumieniem, gdy usłyszała odgłos zamykających się drzwi wejściowych. Zamarła na chwilę w bezruchu, uświadamiając sobie, że nie czuje się jeszcze zbyt pewnie w tym wielkim mieszkaniu.
— Kochanie, jesteś? — usłyszała znajomy głos, po czym odetchnęła głęboko, śmiejąc się ze swojego lęku.
— Tutaj! Biorę prysznic — odkrzyknęła. — Daj mi chwilę, już do ciebie idę.
— Co tu tak śmierdzi? — usłyszała zaraz po wejściu do kuchni, gdzie był Martin.
— Dzięki, to pewno nie ja. Jak widzisz, jestem świeżo po kąpieli — zażartowała Eliza i w tym samym momencie przypomniała sobie o owocach pozostawionych na stole. — O cholera! Dozorca mnie zabije! — wykrzyczała, otwierając kolejno reklamówki.
— Nie wierzę! Zostawiam cię na jeden dzień samą w Kuala Lumpur, a ty łamiesz regulamin, oszukujesz dozorcę i jeszcze zasmradzasz nam całe mieszkanie — krzyczał Martin, śmiejąc się przy tym do łez. — Co jeszcze dzisiaj wymyśliłaś?
— Właściwie to już nic. Chciałam ci tylko zrobić mały żarcik i nakarmić cię tym durianem, ale jak widać, nie wypaliło — wytłumaczyła, śmiejąc się razem z Martinem. — Lepiej to posprzątam i wyniosę śmieci, bo obiecałam dozorcy, że nikt się o tym nie dowie, a tymczasem śmierdzi durianem już połowa budynku.
— Kocham cię, moja mała złośnico — powiedział Martin. — To co w takim razie na kolację?
— Durian — odpowiedziała, wybuchając śmiechem.
Niecałą godzinę później siedzieli przy stole, dzieląc się nawzajem przeżyciami minionego dnia. Martin podekscytowany był swoją nową pracą i pierwszym azjatyckim lotem, a Eliza opowiadała o całej gamie towarzyszących jej sprzecznych uczuć podczas jednego spaceru po ulicach Kuala Lumpur.
Rozdział 5
Kolejne tygodnie życia Elizy i Martina niczym nie różniły się od tych w Polsce. Dni wypełnione były pracą, codziennymi obowiązkami w domu i siłownią, na którą starali się chodzić systematycznie. Oboje ciężko pracowali, a wieczorami, zależnie od grafiku Martina, starali się nadrabiać stracony czas. Jedli na mieście, chodzili do kina i poznawali Kuala Lumpur. Bywały dni, kiedy zwyczajnie nie mieli ochoty na nic. Zaszywali się wtedy w swoim przytulnym mieszkaniu, wsłuchiwali się w relaksujący szum klimatyzacji i cieszyli się swoją obecnością. Dużo rozmawiali, dzielili się swoimi marzeniami i snuli wspólne plany na przyszłość. Eliza była szczęśliwa. Nigdy nie wyobrażała sobie mieszkania w innym kraju, mówienia w obcym języku. Bardzo często gubiła się jeszcze między tłocznymi ulicami i wieżowcami, przywracającymi o zawrót głowy, ale czuła się jak w domu. U boku mężczyzny, którego kochała, wszystko wydawało jej się być na miejscu.
— Dzisiaj kompletnie nic mi się nie chce. Co powiesz na weekend w domu? — zapytał Martin, przeciągając się w łóżku.
— Jak dla mnie idealnie. Muszę tylko dokończyć kilka tekstów, ale mogę to zrobić w niedzielę wieczorem, kiedy pójdziesz na swoją nocną zmianę. Na pewno kompletnie nic ci się nie chce? — spojrzała prowokująco na męża, po czym przysunęła się do niego bliżej i pocałowała go. Martin z pasją oddał jej pocałunek i swoimi dłońmi zaczął błądzić po jej ciele.
— Nie tak do końca na nic, ale może lepiej zostańmy tutaj w łóżku — odpowiedział cicho, przygryzając jej wargi. Martin przekręcił się na bok i swoim ciężarem przygniótł Elizę. Nie przestawali się całować, a promienie słońca, wpadające do pokoju tańczyły na ich nagich ciałach. Kochali się intensywnie, pełni pasji, niczym spragnieni siebie nastolatkowie. Takie było ich małżeństwo. Byli najlepszymi kochankami, ale też najlepszymi przyjaciółmi. Tworzyli świetny zespół i udowadniali to sobie każdego dnia. Bardziej w Malezji, kiedy oboje zdecydowali się porzucić ich dawne życie i zacząć od nowa. Martin zawsze powtarzał, że to Eliza dodawała mu pewności siebie i odwagi w podejmowaniu tak zwariowanych decyzji. Z kolei Eliza ufała Martinowi i wiedziała, że z nim może iść w każdym kierunku, nawet na koniec świata. Leżąc tak w ich malezyjskiej sypialni, uśmiechała się promiennie.
— Skoro weekend w domu, to może chociaż basen? To praktycznie rzecz biorąc też, wlicza się w nasz dom. Musimy tylko zjechać kilka pięter na dół. Co ty na to? — nalegała Eliza, która zawsze lubiła spędzać swój wolny czas aktywnie.
— Zamęczysz mnie kobieto! — jęknął Martin. — Pamiętaj, że dzisiaj rano jeszcze przed pracą byłem na siłowni. Przypominam, że ty wtedy smacznie spałaś — wytknął jej, przedrzeźniając się słodko.
— Jestem z ciebie bardzo dumna, kochanie. Efekt zdecydowanie zniewalający. Niedawno sprawdziłam — wybuchnęła śmiechem, bo w tym samym czasie Martin złapał ją na ręce i zaczął łaskotać. Pokój wypełnił się ich głośnym śmiechem, a promienie słońca tańczyły bezustannie, gubiąc się co chwila między zasłonami i pościelą.
Po południu Eliza wskoczyła w swoje bikini i razem z Martinem poszli na basen. Cała zona relaksu razem z siłownią należały do budynku, w którym mieszkali. Znajdowali się na jedenastym piętrze, więc widoki były spektakularne. Ich oczom ukazywały się wieżowce, wplecione w błękitne niebo i odległy o kilkaset metrów park. Po środku dumnie piętrzyły się Petronas Tower. Eliza założyła na nos okulary słoneczne.
— Dobrze, że chociaż dzisiaj jest słonecznie i mogę napatrzeć się w błękitne niebo. Trochę za tym tęsknię. Nie spodziewałam się, że Kuala Lumpur jest tak szare — skrzywiła się Eliza.
— To prawda, mnie też czasem to przytłacza. Gdy patrzę przez okna naszego mieszkania, często zapominam, jak bardzo gorąco może być na zewnątrz, mimo takiej szarówki — przytaknął jej Martin, po czym wskoczył do basenu.
Eliza rozsiadła się wygodnie na leżaku i wyjęła z torby krem ochronny. Wprawdzie w Malezji ciężko było się opalić, słońce zdawało się zawsze być gdzieś za chmurami i gęstym smogiem. Jednak Eliza starała się dbać o swoje zdrowie i wygląd.
— Nie wchodzisz do wody? — krzyknął do niej Martin, podpływając do brzegu. — Jest idealna na tę pogodę — zamruczał, wyciągając do niej rękę.
Eliza ostrożnie weszła do basenu, podtrzymując się przy tym ramion swojego męża. Temperatura wody była idealna, przyjemnie chłodziła rozgrzane ciało. Położyła się na wodzie i zaczęła dryfować, oddychając głęboko. Słyszała mocne bicie swojego serca i plusk wody. Uśmiechała się, mrużąc oczy od ostrego słońca. Było jej tak błogo. Poczuła, jak dłonie Martina obejmują ją pod wodą, a jego twarz zbliża się do jej ust. Dzieliło ich zaledwie kilka centymetrów od pocałunku, gdy z dala usłyszeli głośne chrząknięcie, a zaraz potem gwizdek ratownika.
— No kiss, sir.
— Nie wierzę, że nie mogę pocałować mojej żony, kiedy tylko mam na to ochotę — powiedział Martin, po czym machnął ręką ratownikowi na znak, że zrozumiał i delikatnie odsunął się od Elizy.
— Dobrze, że przynajmniej mogę być w bikini w basenie. Ostatnio pływałam z czterema innymi kobietami ubranymi w burki. Wyglądały jak mokre zjawy — zażartowała Eliza, aby rozluźnić atmosferę.
To była ta gorsza strona życia w Malezji. Czuli, że nie są w stanie zrozumieć tak różnorodnej kultury malezyjskiej, co więcej, bardzo często zwyczajnie zapominali o takich ograniczeniach jak zakaz całowania się w miejscach publicznych. Jako młoda para, żyjąca wcześniej w Europie zdawali sobie sprawę, że Azja jest inna, ale nie spodziewali się, że w wielu aspektach ich życia prywatnego będą musieli podporządkować się ich kulturze. Wiele razy zdarzyło się, że mężczyźni patrzyli ze zgorszeniem na Elizę, spacerującą samotnie po ulicach miasta w zbyt krótkich szortach. Słyszała za sobą pogwizdywanie i w niezrozumiałym dla niej języku komentarze. To prawda, że Kuala Lumpur miało wiele miejsc, gdzie zachodnia cywilizacja była przyjmowana z otwartymi ramionami. Ludzie akceptowali inny sposób ubioru lub przymykali oko na zachowanie turystów, jednak wiele razy zdarzyło się Elizie spotkać z brakiem aprobaty.
— Jak dobrze, że jednak wyciągnęłaś mnie z domu — powiedział Martin, rzucając się na wodę. Eliza patrzyła na znikającą pod wodą sylwetką męża i ruszyła za nim. Lubiła pływać żabką. Oddychała wolno i miarowo. W taki sposób relaksowała się. Przepłynęła kilka długości basenu, po czym wyszła z wody i położyła się na leżaku. Przez kolejny kwadrans czytała książkę, co chwila zerkając na Martina.
— Dzień dobry. Czy ten leżak jest wolny? — usłyszała, wyczuwając idealny kalifornijski akcent.
— Tak, proszę bardzo — odpowiedziała uprzejmie.
— Wreszcie trochę prawdziwego słońca, prawda? To szare niebo niejednego może wpędzić w depresję. Do tego chyba nigdy się nie przyzwyczaję. Wakacje czy zostajecie na dłużej? Przepraszam, nie przedstawiłam się. Jestem Grace — szczebiotała kobieta.
— Przeprowadziliśmy się tutaj całkiem niedawno. Mój mąż jest pilotem w malezyjskich liniach lotniczych — wyjaśniła. — Jestem Eliza, miło mi cię poznać.
Kobieta rozsiadła się wygodnie obok Elizy. Zdawała się nieskrępowana faktem, że poznały się niespełna kilka sekund temu. Biła od niej pewność siebie i nieopisana swoboda.
— Ja przyjechałam tutaj na wakacje, zakochałam się i już tutaj zostałam. Ostatecznie sama, ale kocham to miasto. To, jak pachnie, jak smakuje, jak słychać o piątej nad ranem krzyki i modły z muzułmańskich świątyń. To sprawia, że czuję się w zupełnie obcym świecie, ale tym samym w moim świecie. To moje miejsce — uśmiechnęła się Grace i wystawiła twarz do słońca.
— To prawda, Kuala Lumpur ma w sobie coś niesamowitego.
— Takie trzy w jednym. Hindusi, Chińczycy i Majowie w jednym mieście — wyliczyła na palcach Grace. — Byłaś już w chińskim miasteczku?
— Jeszcze nie miałam okazji, ale jest na mojej liście — odpowiedziała Eliza. Przyjemnie gawędziło jej się z nową znajomą. Cieszyła się na sam fakt, że może przebywać z kobietą o podobnej do niej kulturze. Grace miała czarne długie włosy i dobrze zbudowane ciało. Jej nos miał delikatną górkę, co dodawało jej uroku, gdy śmiała się, odchylając przy tym głowę do tyłu. Eliza od razu zapałała do niej sympatią. Przypomniała sobie o swojej najlepszej przyjaciółce Oli i poczuła ciepło rozlewające się w jej sercu.
— Jeśli masz ochotę, możemy się wybrać tam w następny weekend, akurat mam wolne. Co ty na to? — zapytała.
— Z przyjemnością — odparła rozbawiona Eliza. — A to jest mój mąż, Martin — wskazała, rzucając ręcznik, zbliżającemu się do nich mężczyźnie.
Rozdział 6
Sześć miesięcy później…
Ostre światło wpadające do sypialni wybudziło Elizę ze snu. Wyświetlacz na ekranie telefonu wskazywał godzinę dziesiątą trzydzieści. Dlaczego do cholery Martin odsłonił zasłony? — pomyślała Eliza, masując się tym samym po głowie. Z pewnością chciał, żeby obudziła się znacznie wcześniej, niż sama by tego chciała. Dzisiaj w planach mieli wspólne świętowanie Dnia Kobiet. Oboje zdecydowali odwiedzić oceanarium — jedno z najpopularniejszych miejsc w Kuala Lumpur, a później chcieli zjeść obiad w pobliskim parku. Niestety musieli się spieszyć, bo już wieczorem Martin musiał iść na nocną zmianę. Mieli przed sobą cały dzień, pod warunkiem, że Eliza zwlecze się z łóżka natychmiast. Raz jeszcze potarła swoją głowę, uciskając tym samym skronie dwiema dłońmi i krzycząc słodkie „dzień dobry” do swojego męża, który był w kuchni, ruszyła prosto pod prysznic. Odkręciła korek i odczekała chwilę, aż ze słuchawki prysznica popłynie gorąca woda. Spojrzała w swoje odbicie w lustrze i uśmiechnęła się, kręcąc głową. Miała zmierzwione włosy — ostatek po jej wczorajszej burzy loków. Na policzkach zalegały smugi tuszu od niedokładnie zmytego makijażu. Miała suche usta i podkrążone oczy. W moim wieku już nie do twarzy mi z imprezowaniem i zarywaniem nocek — pomyślała, zaśmiewając się na wspomnienie ostatniej imprezy z Grace. Jej sąsiadka, z którą od dnia, kiedy poznały się na basenie, stały się dobrymi przyjaciółkami, nie odpuściła Elizie i po gorących namowach przekonała ją na jednego drinka. Może więcej niż jednego, ale to na głowę Elizy było zdecydowanie za dużo. Zazwyczaj nie spożywała alkoholu. Lubiła wypić sobie lampkę wina, ewentualnie dwie, przy kolacji, słuchając muzyki i rozmawiając z mężem. Nie lubiła głośnych imprez i eksperymentowania z alkoholem. Zawsze jej ciało odpłacało się jej po tego typu imprezach, więc Eliza podchodziła do tego z rozsądkiem. Jednak z szaleńczym temperamentem Grace to było niemożliwe. Zaczęły od jednego drinka z ginem, który dla Elizy już wydawał się zbyt mocny, ale relaksujący jazz, płynący z głośników jej ulubionego baru, a przede wszystkim uradowana twarz jej przyjaciółki wprawiły ją w błogi nastrój. Zamówiły kolejnego drinka, a gdy Grace zaproponowała zmianę lokalu Eliza, już delikatnie wstawiona, z radością jej przytaknęła. Do czwartej nad ranem tańczyły i wznosiły toasty na cześć kobiet, śmiejąc się głośno. Eliza miała wrażenie, że cofnęła się w czasie. Znów była beztroską nastolatką. Bardzo tęskniła za swoimi przyjaciółmi z Polski, a Grace do złudzenia przypominała jej bratnią duszę Olę. Przebojowa ekstrawertyczka, której zawsze było wszędzie pełno. Eliza od razu polubiła tę kobietę. Sprawiała, że potrafiła rozluźnić się, dobrze się bawić i zapomnieć o problemach i codziennych troskach. Z Grace czuła się bezpiecznie i swobodnie. Chyba dlatego obie stworzyły tak piękną relację. Eliza wolała filiżankę gorącej herbaty wypitej w oldschoolowej kawiarni. Natomiast Grace co chwilę wyciągała ją do odkrytych przez nią barów w Kuala Lumpur. Ta dziewczyna kochała życie nocne, tego nie można było zaprzeczyć. Elizę urzekała jej spontaniczność i otwartość, zawsze brakowało jej tych cech u siebie, więc z przyjemnością spędzała czas w towarzystwie Grace. Tym samym zdawała sobie sprawę, że nikt, tak jak ona, nie potrafi intensywniej sprowadzić kogoś na ziemię. Po raz kolejny przeciwieństwa przyciągały się do siebie. Eliza była wdzięczna za przyjaźń, która zrodziła się między nimi. Życie w Kuala Lumpur było ekscytujące, ale brakowało jej bratniej duszy o podobnej kulturze i poglądach. Wśród Malezyjczyków czuła się obca, więc z otwartymi ramionami przyjęła w swoim życiu tak sympatyczną osobę, jak Grace.
— Dzień dobry, kochanie. Grace znowu dała ci popalić, co? — zaśmiał się Martin, wchodząc do łazienki bez pukania.
— Martin! Przestraszyłeś mnie! — zapiszczała zaskoczona Eliza. — Nie wiem, czy tej kobiecie nigdy nie za mało? Pokazała mi prawie połowę miejskich barów, zaciągnęła na parkiet i o mało nie wylądowałam na scenie, śpiewając obciachowe piosenki karaoke. Nie jestem pewna, czy Grace ma na mnie dobry wpływ — relacjonowała, śmiejąc się głośno.
— Lubię Cię taką — odpowiedział cicho, wchodząc pod prysznic i obejmując Elizę od tyłu. — Lubię Cię taką roześmianą, spontaniczną, ale też rozsądną, bo dam sobie głowę uciąć, że dzisiaj jest ci wstyd za to, że tak cię poniosło imprezowanie z tą wariatką.
Eliza nie była już w stanie myśleć o niczym innym jak o błądzących po jej ciele palcach Martina. — Ach — wyjąkała tylko, zgadzając się i przymknęła delikatnie powieki. Martin nie przestawał jej pieścić. Czuła jego dłonie na swoich biodrach i podbrzuszu. Przeszył ją dreszcz, gdy schodził coraz niżej, całując ją po szyi.
— Niedługo powinniśmy wychodzić z domu — wyszeptała Eliza.
— Jeśli chodzi o mnie, nie mam nic przeciwko, żeby spędzić ten dzień razem z Tobą w łóżku — powiedział do jej ust, po czym napiął na nią swoimi wargami. Eliza uśmiechnęła się tylko delikatnie i mocno wtuliła w ramiona swojego męża. Całowali się namiętnie, a gorąca woda spod prysznica ociekała po ich nagich ciałach. Eliza poczuła twardy członek na swoim podbrzuszu, a zaraz potem jęknęła z rozkoszy. Martin poruszał się w niej powoli, ale zdecydowanie. Mocnym ruchem wchodził w nią coraz głębiej. Eliza dyszała ciężko, rozkoszując się tym momentem. Obejmowała jego szerokie barki, muskając wargami ucho. Tak bardzo go kochała. Tak bardzo go pragnęła. I tak bardzo była wdzięczna za życie u boku tak fantastycznego mężczyzny.
— Kocham cię — powiedziała głośniej, niż planowała, bo chwilę potem osiągnęła orgazm. Zdyszani i szczęśliwi stali jeszcze chwilę pod prysznicem, próbując złapać oddech. — Ja też Cię kocham, maleńka — powiedział, zamykając ją szczelniej w swoich ramionach. — A teraz naprawdę musimy się pospieszyć, jeśli chcemy zobaczyć te rekiny. Ubieraj się, pijaku — powiedział zaczepnie i podał Elizie ręcznik, na co ona zarumieniła się uroczo.
Gdy po niespełna kwadransie Eliza weszła do kuchni, jej nozdrza uderzył zapach smażonych jajek. Żołądek wykonał dziwny obrót, a ją wezbrało na wymioty. Spojrzała niepewnie na Martina, kręcąc przecząco głową.
— Nie dam rady niczego zjeść, przepraszam. — Wyjęła z lodówki szklankę zimnego soku pomarańczowego i przyglądała się, jak Martin, nie zwracając uwagi, a na co przed chwilą powiedziała, postawił na stole dwa talerze z jajecznicą oraz świeżo skrojony zielony ogórek i pomidory.
— Wiem, że na kaca najlepszy jest rosół, ale nie przewidziałem, że w ten weekend akurat moja żonka postanowił się upić — odpowiedział, nie przestając droczyć się z biedną Elizą. — Już, siadaj do stołu. Spróbuj zjeść chociaż odrobinę, zapewniam, że trochę złazimy się w tym oceanarium — powiedział już z pełną buzią.
Eliza lekko ociągając się, usiadła przy stole i wmusiła w siebie pierwszy kęs chleba o słodkawym posmaku. — Boże, jak ja tęsknię za polskim chlebem — jęknęła, powstrzymując po raz kolejny tego ranka odruch wymiotny.
— Ja nie pogardziłbym włoską bagietką — rozmarzył się Martin. — Przypomnij mi później, żebym spróbował znaleźć jakiś europejski sklep w pobliżu. Może akurat będziemy mieli trochę szczęścia. — Mrugnął do niej, nie przestając pałaszować swojej porcji jajecznicy.
Niespełna godzinę później oboje siedzieli już w taksówce, zmierzającej w stronę Suria KLCC — kompleksu złożonego z luksusowego centrum handlowego, parku i oceanarium. To ostatnie było celem ich wycieczki. Eliza zerkała kątem oka na swojego męża. Tego popołudnia wyglądał wyjątkowo przystojnie. Miał na sobie jasne spodnie w kolorze khaki i białą lnianą koszulę. Na jego nosie siedziały awiatorki. Eliza zawsze żartowała, że Martin mógłby zostać modelem, bo wszystko leżało na nim idealnie, a zwłaszcza każda para okularów, czego nie mogła powiedzieć o sobie. Uśmiechnęła się delikatnie, wygładzając przy tym swoją kwiecistą sukienkę. Cieniutkie ramiączka podkreślały jej muśnięte malezyjskim słońcem obojczyki, a złoty łańcuszek z wisiorkiem w kształcie symbolu nieskończoności, który był prezentem od Martina, kusząco opadał tuż przy jej dekolcie.
— Pięknie wyglądasz — usłyszała, gdy taksówka podjeżdżała już pod główne wejście centrum handlowego Suria KLCC. Martin szybko zapłacił kierowcy, po czym pospieszył się, aby otworzyć drzwi przed Elizą.
— Cóż za szarmancki dżentelmen, dziękuję. — Spojrzała na niego kokieteryjnie i z wdziękiem wydostała się z auta. Czuła się wyjątkowa, atrakcyjna i kochana. Dobry nastrój nie opuszczał jej, a poranne mdłości i ból głowy po ostrej imprezie z Grace opuściły ją równie szybko, jak wyrzuty sumienia. Wzięła pod rękę swojego męża i ruszyli przed siebie.
Dochodziła godzina czternasta, więc centrum nie było zatłoczone. Kilka samotnych kobiet przechadzało się, oglądając wystawy sklepowe. W oddali słychać było krzyki dzieci, zgromadzonych obok sklepu z żelkami i ogromnymi lizakami. Eliza uwielbiała ten zakątek. Wszystkie ściany pokryte były różowym puchem, przypominającym pianki marshmallow. Na środku stało drzewo z wbudowanymi półkami, uginającymi się od ciężaru słodyczy. Na sam widok oczy błyszczały Elizie z radości, a szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa powracały do niej, osiadając na dnie serca. Martin roześmiał się głośno na widok uradowanej twarzy swojej żony.
— Zapewniam, że w drodze powrotnej wstąpimy do tego raju. W końcu dzisiaj jest dzień kobiet.
— Zobacz, jaka kolejka! — przerwała mu Eliza, wskazując palcem na drzwi wejściowe do oceanarium. Oboje skrzywili się z grymasem.
— Myślałem, że nie będzie aż tyle ludzi. Mogłem kupić bilety online — wyrzucał sobie.
— Daj spokój. Możemy poczekać, przecież nie powinno to zająć długo. Międzyczasie możemy wstąpić do sklepu ze słodyczami — przekonywała Eliza, niczym mała dziewczynka.
Martin objął swoją żonę i prawie ją pocałował. W ostatniej chwili powstrzymał się i przypomniał sobie o surowym zakazie okazywania czułości w miejscach publicznych. Zagryzł delikatnie wargę, wbijając swój wzrok w błękitne tęczówki tej kobiety. Kochał ją i pragnął. Lata, które spędził u boku Elizy, nie osłabiły jego uczuć, wręcz przeciwnie. Zawsze znajdował coś, co urzekało go na nowo. Nieznaczne gesty, które chwytały go za serce. Uśmiech, dotknięcie dłoni, ten beztroski, a tym samym odpowiedzialny sposób patrzenia na świat. Martin był zafascynowany Elizą, podziwiał ją również za odwagę i lojalność, którą okazała, przeprowadzając się z nim na koniec świata. Swoim szczerym uśmiechem, troską i pozytywnym podejściem do życia udowadniała mu to każdego dnia. Nic jej nie przerażało. Świetnie radziła sobie w nowej rzeczywistości, jaką było życie w Kuala Lumpur. Rzadko narzekała, choć Martin doskonale zdawał sobie sprawę, jak bardzo tęskniła za swoją rodziną i najlepszą przyjaciółką. Przyglądał się jej tak przez dłuższą chwilę z zachwytem, po czym wyparował.
— Co ty na to, żebyśmy w następnym miesiącu polecieli gdzieś razem na wakacje? Może uda mi się dostać trochę wolnego.
— Z tobą zawsze. Na koniec świata — odrzekła uradowana. — Pocałowałabym cię teraz, no ale sam rozumiesz… — Spojrzała uwodzicielsko.
— Zawsze możemy złapać taksówkę i wrócić do domu — zażartował Martin, a pomysł powrotu i spędzenia kilku następnych godzin w łóżku z Elizą wcale nie wydawał mu się taki zły.
— Chodź już wreszcie — wykrzyczała zniecierpliwiona, po czym oboje weszli do oceanarium.
W środku panowała ciemność. Jedynym oświetleniem, jakie padało na ich twarze, były światła podświetlanych akwariów. Eliza i Martin nie patrzyli na nic innego. Oczarowani przemierzali oceanarium, zatrzymując się przy każdym stworzonku. Dziwaczne ryby z wyłupiastymi oczami i komicznie wielkimi ustami, podpływały do nich, a oni zaśmiewali się głośno, próbując wyrazem twarzy naśladować wygląd ryb. Martin wypełnił swoje policzki powietrzem i zrobił zeza, na co Eliza odpowiedziała, robiąc zabawny dzióbek ze swoich warg. W kolejnych akwariach znaleźli zachwycające gatunki rozgwiazd i raf koralowych, opadających na wielkie skały. Ogromne żółwie z nienaturalnie długą szyją przepływały tuż obok dłoni Elizy, a wielkie kraby wspinały się powoli po kamieniach. Życie morskie, chociaż w tak nienaturalnym środowisku zdawało się tutaj kwitnąć w najlepsze. Eliza nie była w stanie wyobrazić sobie, jak trudne było zbudowanie oceanarium, które mieściło ponad dwieście pięćdziesiąt gatunków ryb i gadów, tuż pod centrum handlowym. To było coś niesamowitego! Część ze zwierzętami lądowymi przeszli dość szybko. Eliza nie znosiła gadów. Na sam widok węży, czy jaszczurek dostawała gęsiej skórki. Martin zachwycał się, stojąc przy akwarium z niewielkią kolorową jaszczurką, próbując przekonać Elizę, aby podeszła bliżej. Bez skutku. Eliza już masowała sobie ramię, aby jak najszybciej pozbyć się nieprzyjemnej gęsiej skórki.
Chwilę później weszli do wąskiego szklanego tunelu. Nad ich głowami majestatycznie przepływał żółw. Nie spieszył się nigdzie. Powoli sunął po ciemnoniebieskiej tafli wody. Eliza wyciągnęła rękę, starając się dotknąć jego pomarszczonej łapki
— Przepływa tak blisko! — krzyczała podekscytowana.
Całe morskie życie obserwowali z tego tunelu. Oboje mieli wrażenie, że w tej szklanej kuli zostali wrzuceni do oceanu. Mogli obserwować zupełnie inny świat z tak bliska. Oczy Martina rozszerzyły się gwałtownie, gdy ku ich sylwetkom zaczynał zmierzać czarny rekin. Miał wielkie zęby i malutkie oczy, złowrogo łypiące na wszystkich dookoła. Przepłynął szybko. Eliza nie była w stanie uchwycić go na kamerze. Na zdjęciu załapał się jednak Martin, z uroczym zachwytem i niedowierzaniem na twarzy. Eliza uśmiechnęła się do aparatu, zaznaczając na ekranie to zdjęcie gwiazdką. Od teraz jedno z jej ulubionych. Idealny moment złapany w kadrze. Spacerowali tak jeszcze chyba przez kolejnych kilka godzin. Zupełnie stracili poczucie czasu. Gdy wyszli z oceanarium, ich oczy poraziło ostre, białe światło z centrum handlowego.
— No to witamy w rzeczywistości — powiedziała zmęczonym głosem Eliza.
— Zgłodniałaś? Ja bardzo!
Eliza pokiwała głową, dotykając swojego brzucha.
— Tylko proszę, nie ryby i nie owoce morza. Chyba po tym wszystkim nie wytrzymałabym widoku tych małych stworzonek z oceanarium na moim talerzu — stęknęła z odrazą.
Martin wybrał idealne miejsce. Restauracja znajdowała się tuż przy parku. Całe wnętrze wyłożone było ciemnym, mahoniowym drewnem, co dodawało miejscu szyku i elegancji. Restauracja należała do amerykańskiego właściciela. Eliza i Martin bywali tam dość często. Mimo pasji podróżowania i odkrywania nowych miejsc oboje zgodni byli z faktem, że kuchnia malezyjska nie przypadła im do gustu. Zapiekane ziemniaczki, stek, kurczak w sosie śmietankowo ziołowym i sałatka cezar były idealnym zestawem dla nich obojga. Do złudzenia przypominało też jedzenie europejskie, którego im brakowało. Zmęczeni i głodni bardzo szybko pozbyli się jedzenia z białych talerzy.
— Porcja zdecydowanie amerykańska. Mój żołądek chyba nie da z tym rady i zaraz pęknie — powiedziała Eliza sennym głosem.
— Szkoda. Wygląda na to, że deser będę musiał zjeść sam — odparł niezmartwiony niczym Martin.
— Chyba sobie żartujesz! Co jest na deser? — zapytała rozbudzona już Eliza, sięgając po menu.
— Szarlotka z lodami, madam — odparł kelner, podchodząc do stolika. — Podać dwie porcje?
— Oczywiście, poproszę — odpowiedziała.
— Nie od dzisiaj wiadomo, że moja żona ma oddzielny żołądek na deser — odparł żartobliwie Martin.
— Poproszę też dwie kawy z odrobiną mleka na wynos — zamówiła uśmiechnięta Eliza.
Reszta popołudnia minęła bardzo leniwie. Po obfitym posiłku i wielkiej porcji deseru weszli do parku, skąd mieli idealny widok na Petronas Tower. Mimo wielu miesięcy spędzonych w Kuala Lumpur obecność tej budowli niezmiennie budziła zachwyt. Eliza mogła wpatrywać się w tę konstrukcję w nieskończoność. Dwie wieże pięły się dumnie ku niebu. Ciemny granat budynku lśnił, odbijając tym samym, stojące obok wieżowce. Zdawałoby się, że one też chciały dorównać Petronas Towers, ale te były jedyne w swoim rodzaju. Eliza uwielbiała spędzać tutaj swój wolny czas. W parku, który do złudzenia przypominał mikroskopijną wersję central parku w Nowym Jorku, miała wrażenie, że czas się zatrzymywał. Zostawiała za sobą zgiełk miasta, złośliwie trąbiących kierowców i przyprawiające o zawrót głowy wieżowce. Park ofiarowywał Elizie chwile relaksu i spokoju. To tutaj bywała stałą klientką w swojej ulubionej kawiarence na rogu. To tutaj, siedząc w cieniu drzew, wpadała na świetne pomysły, związane z jej kreatywną pracą. To tutaj przychodzili najczęściej z Martinem. Dzisiaj także, świętując Dzień Kobiet, siedzieli na trawniku. Eliza opierała głowę na ramieniu swojego męża. Oboje milczeli, bo przecież cisza w obecności ukochanej osoby czasem może brzmieć tak błogo.
Rozdział 7
— Wychodzisz już, kochanie? — zapytała Eliza, wstając z kanapy, na której czytała książkę.
— Tak, muszę już lecieć. Mam nadzieję, że nie utknę w korkach w drodze na lotnisko. Wiesz, że w weekendy wszystko jest zapchane w tym mieście — westchnął.
— Dziękuję ci za dzisiejszy dzień — podeszła do niego i zarzuciła mu ramiona na szyję.
— Jeszcze raz wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet, moja najwspanialsza — pocałował ją szybko i ruszył do drzwi.
— Kocham cię! — krzyknęła za nim Eliza, zamykając drzwi.
— Ja ciebie bardziej- usłyszała oddalający się w stronę windy głos Martina.
Następnego ranka Eliza obudziła się dość wcześnie. Natychmiast zerknęła na wyświetlacz telefonu, oczekując, że zobaczy nieodebrane połączenie lub wiadomość od Martina. Zawsze dzwonił zaraz po wylądowaniu. Może nie chciał mnie budzić — pomyślała. — Powinien wylądować w Tokio około piątej lub szóstej. Do tego formalności na lotnisku, ewentualne opóźnienia… — obliczała sennie. Odłożyła telefon na szafkę nocną i skierowała się do kuchni po szklankę wody. Odsłoniła rolety, a do mieszkania wpadło ostre światło. Zapowiadał się słoneczny dzień. Eliza układała w myślach plan na leniwą niedzielę. Oprócz wstawienia zmywarki i zrobienia prania nie miała pomysłów, co mogłaby ze sobą zrobić. Nie lubiła, gdy Martin brał nocne zmiany i wracał późno. Zawsze wybijało ją to z rytmu. Jednak po tak długich, nocnych lotach, jak ten do Japonii, Martin mógł liczyć na dłuższe wolne. Eliza uśmiechnęła się na myśl o wczorajszym dniu w oceanarium i jeszcze raz sięgnęła po telefon. Bez zmian. Sprawdziła, czy jest połączony z internetem i czy przez przypadek nie włączyła trybu samolotowego. Wszystko było w porządku, jednak telefon milczał zawzięcie. Eliza wybrała numer do swojego męża, jednak po niespełna kilku sygnałach usłyszała przeciągły odgłos, informujący o wyłączonym telefonie.
Bezradnie rozejrzała się dookoła i poszła do garderoby, gdzie z ostatniej szuflady wyciągnęła legginsy i krótki top. Włożyła na stopy wygodne sportowe buty i wyszła z domu. Nie chciała martwić się na zapas. Nie lubiła latać samolotem. Ta metalowa skrzynia zawsze budziła w niej ogromny respekt i niezdefiniowany strach. Logika podpowiadała jej, że nie ma się o co martwić, że przecież załogi są świetnie przeszkolone, a maszyny wyjątkowo wyposażone i bardzo skrupulatnie sprawdzane przed każdym odlotem. Jednak serce Elizy dziwnie drgnęło. Odrzuciła od siebie czarne myśli i włączając swoją ulubioną playlistę w telefonie, ruszyła truchtem przed siebie. Lubiła biegać. Nogi niosły ją przed siebie. Czuła każdy mięsień łydek i pośladków. To ją relaksowało. Słuchała muzyki, uśmiechała się do przechodniów i co chwilę zerkała w górę na korony drzew, przecinające się ze strzelistymi szczytami wieżowców. Wdychała głęboko powietrze przez nos i wydychała przez usta, lekko układając je w dzióbek. Pot spływał po jej ciele. Bieganie w Kuala Lumpur w tak tropikalnych temperaturach było dla ciała udręką i Eliza z Martinem zazwyczaj wybierali klimatyzowaną siłownię, ale nie dzisiaj. Tego ranka Eliza zdecydowanie tego potrzebowała. Po niespełna godzinie zmęczona, ale szczęśliwa wracała do domu. Spojrzała raz jeszcze w telefon, próbując skontaktować się z mężem. Bez skutku.
Ulice miasta powoli zaczęły budzić się do życia. Leniwa niedziela w Kuala Lumpur pozwalała zwolnić co niektórym szczęśliwszym mieszkańcom. Większość sklepów i lokalnych biznesów była otwarta, więc nie wszyscy mogli cieszyć się dniem wolnym od pracy. Jakkolwiek miasto zdecydowanie zwalniało, cichło. Dzisiaj jednak Eliza wyczuwała wokół dziwny niepokój. Ludzie nerwowo zerkali w telefony. Niektórzy z nich zatrzymywali się nawet w pół kroku. Ich wzrok błąkał się po ekranach smartfonów, nerwowo przeskakując z linijki do linijki, kręcili głowami z niedowierzaniem. Eliza po raz kolejny wybrała numer swojego męża. Nie było sygnału. Miała wrażenie, że jej serce nagle się zatrzymało. Nie tłukło już w jej klatce piersiowej tak szybko, jak miało w zwyczaju zaraz po skończonym treningu. Zdawało się jej, że ze strachu i zmęczenia zwymiotuje. Jej usta były suche. Przyspieszyła kroku w stronę domu. Weszła do recepcji i po rzuceniu cichego dzień dobry do dozorcy, skierowała się do windy. Czuła na sobie jego spojrzenie. Wwiercał w nią podejrzliwie swoje źrenice, jak gdyby wiedział o niej coś niepochlebnego. Elizę po raz kolejny owiało uczucie dziwnego niepokoju i zagubienia. Nerwowo zerkała na telefon, który milczał jak zaklęty.
Winda zatrzymała się na trzydziestym drugim piętrze. Eliza ruszyła przed siebie. Wyjmowała klucze z saszetki, gdy omal nie wpadła na dwóch mężczyzn, stojących tuż przed jej drzwiami wejściowymi.
— Pani Eliza Skrzynecka? — zapytał jeden z nich z poważną miną.
— Taaak, o co chodzi? — zapytała przeciągle i niepewnie.
— Jest pani żoną Martina Skrzyneckiego, pilota, prawda? Możemy wejść do środka? — zapytał, nie kwapiąc się o żadne wyjaśnienia.
Eliza poczuła, że robi jej się gorąco. Wzięła głęboki oddech. Poczuła, jak jej klatka piersiowa głęboko unosi się i wypełnia czymś ciężkim, sprawiającym dyskomfort i lekki ból.
— Nie rozumiem. Czy coś się stało?
— Proszę, wejdźmy do środka, wszystko pani wyjaśnię. Obawiam się, że samolot, którym pilotował pani mąż, zaginął. Musimy ustalić kilka szczegółów — odpowiedział chłodno, stojący obok mężczyzna ubrany w czarny garnitur.
— Jak to zaginął? Martin? Gdzie on jest? — zapytała zszokowana Eliza.
Nagle poczuła na swoim ramieniu kobiecą dłoń. Masowała ją delikatnie, próbując dodać jej otuchy. Eliza niczego nie rozumiała. Jej oczy zaszkliły się łzami z bezradności i strachu. Odwróciła się i od razu zrozumiała, że u jej boku stała jej przyjaciółka Grace.
— Spokojnie, kochanie. Wejdźmy do środka i wszystko ci wyjaśnimy — zaproponowała spokojnie Grace, wyjmując z jej dłoni klucze do mieszkania. Otworzyła drzwi i wpuściła do środka dwóch mężczyzn, którzy zdawali się odrobinę zakłopotani swoją wcześniejszą postawą.
— Przepraszamy, że nachodzimy panią w niedzielę bez uprzedzenia. Niestety… — odchrząknął i zamilkł na chwilę.
— Samolot malezyjskich linii lotniczych, który pilotował Martin Skrzynecki wraz z innym pilotem, wystartował zgodnie z rozkładem o godzinie dwudziestej czwartej czterdzieści jeden, kierował się do Tokio, gdzie powinien wylądować o szóstej rano. Powinien, bo po niespełna godzinie po wystartowaniu samolot zaginął. Zniknął z radarów. Do tej pory Ministerstwo Transportu oraz wojska nie są w stanie go zlokalizować — wyrzucił z siebie drugi mężczyzna, który pewnie był funkcjonariuszem. Jego odznaka delikatnie odbijała się w jasnym pokoju mieszkania.
— Nie rozumiem. Jak to zaginął? — powtarzała Eliza. — Przecież możecie się skontaktować z załogą! Ten samolot nie mógł się rozbić. Przecież tam jest Martin… — wyszeptała. Jej oczy rozszerzyły się z przerażenia.
Grace objęła ją mocno, próbując powstrzymać łzy.
— Moja kochana Elizko — wyszeptała, całując przyjaciółkę w głowę. — Nie oglądałaś jeszcze wiadomości, prawda? Samolot zaginął. Prawdopodobnie wyłączono transponder, czyli urządzenie, które automatycznie transmituje zakodowane informacje, ułatwiające identyfikację samolotu. Trwa śledztwo. Starają się ustalić, co się stało i gdzie jest samolot.
— Martin, Martin… To się nie dzieje naprawdę.
Eliza wtuliła się w Grace, głośno szlochając. W tym momencie wszystko wydało jej się tak oczywiste. To dlatego Martin nie zadzwonił do niej zaraz po wylądowaniu. To dlatego jej telefon uparcie milczał, a ona czuła ten dziwny niepokój.
— Spokojnie, na pewno go znajdą — uspokajała ją Grace, zerkając porozumiewawczo na dwóch funkcjonariuszy, którzy do tej pory stali w milczeniu, przyglądając się uważnie całej sytuacji.
— Jako że pani mąż pilotował ten samolot, w pewnym sensie był odpowiedzialny za resztę załogi. Teraz naszym zadaniem jest sprawdzenie szczegółów. Czy może odpowiedzieć nam pani na kilka pytań? — zapytał jeden z nich.
Eliza skinęła głową. Przez kolejne godziny opowiadała raz za razem dzień, który spędzili z Martinem przed jego wyjściem do pracy. Streszczała każdy szczegół. Ich wizytę w oceanarium, spacer po parku. Zobowiązana była nawet opisać to, co Martin jadł i pił w ciągu dnia, aby funkcjonariusze mogli wstępnie wykluczyć obecność alkoholu we krwi pilota. Była wykończona. Miała wrażenie, że pytali ją kilka razy z rzędu o te same rzeczy, ale w inny sposób. Mówiła prawdę. Nie miała powodów, żeby kłamać. Kiedy mężczyźni wstali i powoli zaczęli kierować się do drzwi wyjściowych, Eliza odetchnęła. Chciała być sama. Pragnęła zwinąć się w kulkę i zaszyć się pod kocem przed całym światem. Wiadomości w telewizji bezustannie pokazywały urywki nagrań z lotniska. Kołowały samoloty z dobrze znanym logo malezyjskich linii lotniczych. Na kilku kanałach pokazywane było rozmazane zdjęcie Martina i jego kolegi. Byli pilotami odpowiedzialnymi za ten lot. Czy ktoś obarczał ich odpowiedzialnością? Czy to było porwanie? Czy ludzie winili pilotów za to, co się stało? Dla Elizy nic innego nie miało znaczenia. Chciała tylko ponownie przytulić się do swojego męża. Wiedzieć, że jest bezpieczny i nic mu nie grozi. Jej podświadomość podpowiadała jej, że jeśli samolot rozbił się, szanse na przeżycie kogokolwiek z tego rejsu były znikome. Jednak starała się odrzucić od siebie tę myśl. Wierzyła, że wkrótce znajdą samolot, wyjaśnią, co się stało, a Martin bezpiecznie wróci do domu. Tak bardzo chciała, żeby to było prawdą.
Kolejne dni były koszmarem. Eliza praktycznie nie odrywała wzroku od telewizora, oglądając wiadomości i dalsze postępowanie w sprawie śledztwa zaginionego samolotu. Nadal nie mogła w to uwierzyć. Brzmiało to, jak wydarzenie z filmu katastroficznego, fantastyki, która nigdy nie powinna wydarzyć się w życiu codziennym.
— Na miłość boską mamy dwudziesty pierwszy wiek! Samolot nie może tak po prostu zaginąć! Dlaczego nie mogą go znaleźć? — wykrzykiwała sfrustrowana Eliza, rzucając pilotem w kanapę. Nie radziła sobie z tą bezradnością. Strach oplatał jej serce, utrudniając oddychanie. Nie była w stanie racjonalnie myśleć. Funkcjonowała niczym w amoku, próbując skupić się na logicznych wyjaśnieniach. Takich jednak brakowało. Obserwowała w szklanym ekranie telewizora, jak ponad czterdzieści statków podwodnych, okrętów i ponad trzydzieści samolotów przeszukują głębie oceanu. Bezskutecznie. Samolot zaginął, a Eliza trwała w zawieszeniu. Tak bardzo martwiła się o Martina. Śledczy ustalili, że samolot zaraz po zniknięciu z radarów unosił się w powietrzu jeszcze przez ponad siedem godzin. To bardzo długo. Ujawniono również, że wykryto próbę połączenia się ze światem poprzez telefon pierwszego oficera. Był nim Martin. Czy dzwonił również do niej? Co chciał powiedzieć? Czy wiedział, co za chwilę miało się wydarzyć? Czy bał się?
Eliza siedziała bezradnie na podłodze, a gorące łzy płynęły po jej policzkach. W dłoni ściskała naszyjnik z symbolem nieskończoności, który Martin podarował jej w prezencie. Ściskała go tak mocno, jak gdyby siła nacisku miała moc sprawczą i mogła sprowadzić jej ukochanego do domu. Kłykcie jej pobielały, a całe ciało zdrętwiało. Nie czuła bólu ani dyskomfortu, jedynie obezwładniający ją strach i ciężar w klatce piersiowej. Pękało jej właśnie serce.
Obudziło ją głośne i natarczywe pukanie do drzwi. Leżała na podłodze, musiała zasnąć poprzedniego wieczora. Telewizor nadal był włączony, a lampka świecąca w kącie salonu wyglądała absurdalnie z kontrastem wpadającego do pokoju ostrego światła. Kiedy zasnęłam i jak długo spałam? — zastanawiała się Eliza, nie ruszając się z miejsca. Nie miała ochoty z nikim się widzieć. Jednak pukanie nie ustawało, a przybierało na sile. Eliza leżała na wznak, wpatrując się w sufit, czekając, aż Grace odejdzie od drzwi, ta jednak nie dawała za wygraną.
— Eliza! Otwórz, przecież wiem, że tam jesteś — wołała, uparcie waląc w drzwi.
Po niespełna dziesięciu minutach Eliza poddała się. Wstała z podłogi i ociągając się, skierowała się do przedpokoju.
— No wreszcie! Gdzieś ty się podziewała? Próbuję się do ciebie dodzwonić od wczoraj. Wszystko w porządku? Na pewno nic nie jadłaś, przyniosłam ci świeże pieczywo i coś pysznego na potem.
— Nie jestem głodna — jęknęła Eliza delikatnie poirytowana zachowaniem Grace. Jej świat właśnie wywrócił się do góry nogami, a jej przyjaciółka jakby zupełnie tego nieświadoma pojawia się w drzwiach z zakupami i świeżymi koktajlami owocowymi na wynos.
— Kochanie… — zawiesiła głos Grace. — To, co się stało, jest okropne, ale musisz coś zjeść, żeby mieć siły przez to przejść. Daj sobie pomóc, proszę cię.
Eliza kiwnęła głową i bez słowa wzięła siatki od Grace. Udała się do kuchni i zaczęła wykładać jedzenie na talerzyki. Jej ruchy były automatyczne. Nie dało się wyczuć w nich żadnych emocji. Wyglądała jak marionetka, która zawdzięcza swoje ruchy tylko i wyłącznie dzięki kilku sznurkom, pociąganym za jej dłonie i stopy. Jej drobne zazwyczaj ciało, wyglądało teraz na jeszcze mniejsze. Przygarbione ramiona zdawały się trzymać ogromny ciężar, a oczy, zawsze tak lśniące i roześmiane, teraz zdawały się nieobecne.
— Daj, pomogę ci — zaoferowała Grace, myjąc dłonie przy zlewie. — I wiem, kochanie, że pewnie masz ściśnięty żołądek, nie chcesz nic jeść i ostatnie, o czym myślisz, to wrócenie do twojej codziennej rutyny, ale ja jestem twoją przyjaciółką. Moja w tym już robota, żeby dbać o ciebie. Z góry przepraszam, jeśli będę upierdliwa i uczepię się ciebie, jak rzep psiego ogona, ale nie zostawię cię teraz samej, rozumiesz? — wyrzuciła z siebie pełnym zatroskania, ale nieznoszącym sprzeciwu głosem. Eliza ponownie pokiwała głową i łagodnie uśmiechnęła się.
— Dziękuję — wyszeptała.
Śniadanie zjadły w niemal całkowitej ciszy. Eliza stukała widelcem o talerz, przesuwając kawałki jedzenia po bokach. Co jakiś czas brała do buzi niewielki kęs i przeżuwała go powoli z zagubionym wzrokiem. Co chwilę nerwowo zerkała na telefon, odblokowywała ekran i nie widząc żadnego nieodebranego połączenia, odkładała go na bok. Nieświadomie czekała na telefon od Martina. Minęło już tak wiele godzin, tak wiele dni, a ona nie słyszała jego głosu. Chciała wiedzieć, gdzie się teraz znajduje. Ponownie spojrzała na wyświetlacz telefonu. Jej oczom ukazało się zdjęcie, które zrobili im przyjaciele jeszcze w Polsce. Stali na nim twarzami zwróceni do siebie i uśmiechali się szeroko. Dłonie Martina spoczywały na jej talii, a ona obejmowała swojego męża za szyję. Wyglądali na tak szczęśliwych. Eliza wpatrywała się w swoją tapetę przez kilka sekund, a gdy wyświetlacz ekranu ponownie stał się czarny, odniosła wrażenie, że nie jest w stanie się poruszyć. Tkwiła tak przez kolejnych kilka minut, zupełnie niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Strach objął całe jej ciało i ponownie zaczęła czuć ciężar w klatce piersiowej. Jej oddech stał się ciężki, a gula w gardle urosła do tego stopnia, że Eliza wpadła w panikę, nie mogąc złapać oddechu. Na pomoc przyszła jej Grace, która masowała jej ramiona, szepcząc słowa otuchy.
— Myślę, że dobrze nam zrobi krótki spacer, co ty na to? — zapytała i nie czekając na odpowiedź, wzięła z szafki torebkę i klucze do mieszkania.
Ciężkie powietrze uderzyło Elizę zaraz po wyjściu z budynku. Sprawiło jej to pewnego rodzaju przyjemność. Ostatnie dni spędziła w mieszkaniu z klimatyzacją włączoną chyba na osiemnaście stopni. Czuła, że jej kostki i ramiona potrzebowały ciepła. Rozkoszowała się przez chwilę otulającym ją ciepłem i świecącym słońcem, które jakby przyszło jej na pocieszenie w tych trudnych dla niej chwilach. Spojrzała w niebo i z przyzwyczajenia starała się analizować warunki pogodowe do latania. Zawsze to robiła, gdy Martin był w pracy. Próbowała wyobrazić go sobie, jak startuje, prowadząc samolot, który wzbija się w błękitne przestworza. To zawsze ją uspokajało i nie martwiła się tak o bezpieczeństwo męża. Martin… pomyślała i tym samym poczuła bolesne ukłucie w sercu. Ścisnęła mocniej ramię swojej przyjaciółki i oboje ruszyły przed siebie. Grace miała rację. Spacer dobrze działał na Elizę. Obserwowała przejeżdżające auta i skupiała się na manewrowaniu między ludźmi na zatłoczonych chodnikach. Chociaż na chwilę mogła zaczerpnąć świeżego powietrza i oderwać się od włączonego telewizora, który zdawało się, że po kilku dniach od katastrofy nie nadawał żadnych nowych informacji. Śledztwo jakby stanęło w miejscu, a kolejne stacje telewizyjne tylko wspominały o katastrofie, powtarzając te same szczegóły.
Kobiety dotarły do słynnego w mieście placu, który dzielił Kuala Lumpur na dzielnicę malezyjską i chińską. Widoczne były strzeliste, czerwone dachy świątyń. Z pobliskiej uliczki dochodził gwar targu, na którym można było kupić dosłownie wszystko, zaczynając od świeżych warzyw i owoców, lokalnych chińskich produktów, a kończąc na podrobionych torebkach marek największych projektantów mody. Eliza często tutaj bywała. Podobała jej się atmosfera. Chińczycy, mimo że mieszkali w Kuala Lumpur wiele lat, a nawet całe życie, różnili się znacząco od Malajów. Byli milsi i bardziej otwarci. Eliza czuła się między nimi bezpieczniej. Nie czuła uczucia skrępowania i tego dziwnego, męskiego wzroku, zawieszonego na jej ciele. Często zapuszczała się w tak zwane China Town, poznawała chińską kulturę i smakowała lokalne jedzenie. Bawiła się świetnie w towarzystwie Chińczyków. Uśmiechnęła się łagodnie do znajomej starszej pani, u której zawsze zamawiała bubble tea.
Ostry zapach kadzideł delikatnie drażnił nozdrza Elizy. Wiedziała, że zbliża się już dwunasta i to mogła być pora jakiegoś obrzędu w świątyni. Jednak jej szczególną uwagę przykuły tłumy ludzi, niosące białe świece. Ludzie szli ze spuszczonymi głowami w stronę świątyni, z której coraz głośniej rozbrzmiewała tradycyjna dla takiego miejsca muzyka.
— O, chyba szykuje się coś specjalnego. Masz coś przeciwko, jeśli sprawdzimy co to takiego? — skomentowała zainteresowana Grace.
— Jasne — odpowiedziała równie zaintrygowana.
Weszły do świątyni, dziękując sobie w duchu za przezorność i włożenie odpowiedniego stroju. W Malezji nie można było wejść do żadnej świątyni z odkrytymi ramionami, głębokim dekoltem lub w bardzo krótkich spodenkach. Obie postawiły tego dnia na wygodę. Eliza miała na sobie szeroki kombinezon, a Grace założyła długą, zwiewną spódnicę z rozcięciem prawie do uda, które jednak łatwo można było zakryć.
W świątyni było tłoczno. Co było jeszcze bardziej intrygujące, ponieważ o tej porze dnia ludzie zazwyczaj byli w pracy, a świątynie przepełniała cisza i spokój. Dzisiaj niespokojna atmosfera była aż nadto wyczuwalna. W pewnym momencie Eliza natknęła się na kobietę, trzymającą wielki baner z widniejącym namalowanym samolotem malezyjskich linii lotniczych. Zatrzymała się i ze łzami w oczach wpatrywała w niezdarnie namalowany przez dziecięce rączki rysunek, gdy ktoś nagle postukał ją lekko w ramię i wręczył dwie białe świece. Jedną z nich podała Grace i oszołomiona rozglądała się dookoła. Ludzie płakali. Jedni z zamkniętymi oczami szeptali coś niewyraźnie. Inni podpalali swoje świece z wielkiego rozpalonego na środku ogniska. Jeszcze inni mieli swoje kadzidła o specyficznym zapachu. Niektóre kobiety kłaniały się bezustannie, klęcząc na ziemi. Eliza nie do końca wiedziała, do jakiej religii należą te rytuały, ale mogła wyczuć, że to nie miało żadnego znaczenia. W tej świątyni zgromadzili się ludzie, którzy w jakiś sposób chcieli ukoić swój ból, nakarmić się, chociaż garstką nadziei. Eliza i Grace stały się częścią tego wydarzenia. Wszystkich tutaj zebranych łączyła jedna tragedia. Jedna strata ukochanej osoby. Jeden ból i niewyjaśniona tajemnica.
Gorące łzy zaczęły skapywać po twarzy Elizy i chociaż nie uznawała się za osobę wierzącą, to zaczęła żarliwie modlić się do stwórcy. Potrzebowała tego. Potrzebowała silnej wiary, która pomoże jej przez to przejść, która sprowadzi Martina do domu. Potrzebowała uczepić się czegoś, bo powoli traciła nadzieję i ogarniała ją panika.
Rozdział 8
Dwa tygodnie od zaginięcia samolotu Eliza dostała telefon, który zmienił całe jej życie. Od tego momentu nic nie było już takie samo, a jej ciało każdego dnia zdawało się coraz bardziej osuwać w ciemną, bezdenną przepaść, z której Eliza nie miała ochoty się wydostać. Nie chciała walczyć. Pragnęła zniknąć, przestać czuć, może nawet przestać oddychać. W jej uszach bezustannie brzmiały słowa funkcjonariusza.
— Dzisiaj odbędzie się komisja prasowa, na której premier Malezji oficjalnie ogłosi, że samolot, którym leciał pani mąż, rozbił się i wpadł do Oceanu Indyjskiego. Żadna osoba nie mogła przeżyć. Bardzo mi przykro, chciałem, żeby pani dowiedziała się o tym pierwsza. W przyszłym tygodniu skontaktujemy się w sprawie ustalenia ostatnich formalności. Bardzo mi przykro.
Samolot, którym leciał pani mąż rozbił się. Nikt nie przeżył. Bardzo mi przykro… Te słowa skracały każdy jej oddech. Powodowały ból w klatce piersiowej. Każde z nich wbijało się do jej serca, zostawiając tam ogromne blizny już na resztę życia. Nie mogła stracić Martina. On nie mógł odejść.
Kolejne dni, a może nawet tygodnie — nie wiedziała, bo totalnie straciła rachubę czasu, spędziła w mieszkaniu lub wychodząc jedynie do jednego miejsca na mapie Kuala Lumpur — oceanarium. Odtąd jej ulubione schronienie zaraz za łóżkiem, które nadal pachniało Martinem oraz wygniecioną kanapą, w której drobne ciało Elizy zapadało się, tworząc iluzyjnie bezpieczny i bezbolesny kokon. To właśnie w oceanarium Eliza czuła obecność męża. Przychodziła tam prawie codziennie. Spacerowała między dobrze już znanymi alejkami. Patrzyła kolejno na gady i płazy, które tamtego dnia z takim zachwytem podziwiał Martin. Nieśmiało podchodziła coraz bliżej, niemal słysząc wtedy radosny głos.
— Nie bój się! Widzisz kochanie, są przepiękne!
Eliza mogła stać przy jaszczurkach godzinami. Obserwowała ich lśniące ciała i szybko poruszające się gałki oczne. Gdy stopy zaczynały jej drętwieć, odwracała się i szła w kierunku szklanego tunelu z rekinami. Tam prawdopodobnie spędzała kolejne godziny. Błąkała się bez celu, podziwiając po raz kolejny rafy koralowe, kraby i ryby o nienaturalnym kształcie. Zazwyczaj po wizycie w oceanarium siadała w parku na trawie i wsłuchiwała się w szum wody, dobiegający od fontanny. Czasami zjadała tam niewielki posiłek. Jednak większość czasu jej żołądek był tak zaciśnięty, że nie mogła nic w siebie wcisnąć. Obserwowała przechodniów, cieszących się wolnym popołudniem. Jedni robili sobie zdjęcia na tle Petronas Tower, inni wybierali smaki gałek lodowych w pobliskiej budce. Zakochani spacerowali po alejkach parku, trzymając się za ręce. Wyglądali na beztroskich i szczęśliwych. Zupełnie tak, jak Eliza i Martin niespełna miesiąc temu. Z restauracji i kawiarenek co chwila wylewały się grupy roześmianych przyjaciół. Dziewczynka ucząca się jeździć na rowerze i być może braciszek goniący ją na hulajnodze minęli Elizę z niebezpieczną, jak na takie maleństwa prędkością. Gdzieś w oddali szczekał pies, a klaksony zdenerwowanych kierowców niezmiennie stanowiły tło dźwiękowe dla Kuala Lumpur. Wszystko wydawało się takie samo. Świat wcale nie zatrzymał się. Nie zwolnił. Nie było taryfy ulgowej i życie pędziło, nie oglądając się za siebie. Tylko Eliza utknęła. Jej świat zawalił się, a ona bezradna siedziała w parku, obserwując toczące się dookoła niej życie. Łzy skapywały po jej policzkach i brodzie, a obraz zaczął rozmazywać jej się przed oczami. Jej świat miał szare barwy i dźwięk przerażającej ciszy. Jej świat pachniał ulatniającym się z czasem zapachem perfum Martina i bolesną pustką każdego dnia. Dla niej zmieniło się wszystko.
— Może to już czas, córeczko? — usłyszała Eliza w słuchawce telefonu i od razu pożałowała, że odebrała. Westchnęła głęboko i milczała uparcie, celowo przeciągając niezręczną ciszę. Wiedziała, czego oczekuje od niej matka razem z resztą rodziny, wliczając w to oczywiście rodziców Martina.
— Przyleć do Polski. Pomogę ci we wszystkim. Zaprosimy na obiad twoich przyjaciół i najbliższą rodzinę. Nie możesz tak trwać w zawieszeniu — kontynuowała coraz bardziej zmartwiona stanem swojej córki.
— Mam zorganizować pogrzeb swojego męża bez ciała, którego do tej pory nie odnaleziono? Mam zaprosić na rodzinny obiadek wszystkich ludzi i uśmiechać się do nich sztucznie, przyjmując kondolencje? Mam pogodzić się z tym, że świat zwyczajnie pozwolił, aby samolot, którym leciał mój mąż, tak po prostu się zgubił? Jak ty to sobie wyobrażasz, mamo?! — krzyknęła Eliza, zaskakując samą siebie tym wybuchem.
Od zawsze miała świetne relacje ze swoją mamą. Mimo wyraźnie ustalonych ról i autorytetu, były dla siebie najlepszymi przyjaciółkami. Co nie znaczy, że Eliza nigdy nie dostawała kar za spóźnienie, czy szkolne wybryki. W jej domu panowały jasne, z góry ustalone zasady, jednak Eliza świetnie dogadywała się z rodzicami. Zwierzała się ze swoich problemów i wypłakiwała się na troskliwym ramieniu matki, gdy miała złamane swoje młode i niewinne serce.
— Przepraszam — westchnęła głęboko, wypuszczając powietrze. — To mnie przerasta, mamo. Nie jestem jeszcze na to gotowa.
— Wiem, kochanie. Rozumiem i nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym poruszyć niebo i ziemię, aby ci pomóc, aby znaleźć Martina i sprowadzić go do domu, ale… — urwała, po czym Eliza usłyszała wstrząsający szloch po drugiej stronie. Zapadła bolesna cisza. Sekundy przeradzały się w minuty, w których nie padło żadne słowo. Jak gdyby obie próbowały znaleźć odpowiednie wyrazy, które nie rozrywałyby na nowo ran, krwawiąc bezlitośnie. Eliza zaciskała coraz mocniej telefon w dłoni, próbując totalnie nie stracić panowania nad sobą. Chciała krzyczeć ze złości. Chciała kazać odwalić się od niej wszystkim ludziom, którzy oczekiwali pogrzebu i ostatniego pożegnania Martina Skrzyneckiego. Nie miała ochoty na słuchanie kondolencji, uściski pełne żalu i współczucia. Czuła przepełniającą ją frustrację, nienawiść do złoczyńców, którzy być może uprowadzili samolot. Ludzi, którzy byli odpowiedzialni za tą tragedię, a tym samym za rząd malezyjski, który umywał ręce i starał się zamieść sprawę pod dywan. Jak gdyby nic się nie wydarzyło, jak gdyby kilkumetrowy, ważący kilkadziesiąt ton samolot nie zniknął w przestworzach, niczym malutki ptaszek, odrywający się od ziemi. A wreszcie Eliza czuła bezsilność, bo nie pozostawało jej nic innego, jak zaakceptować sytuację i z szacunku dla jej zmarłego męża zorganizować pogrzeb. Mimo że jej klatkę piersiową wypełniał przeszywający ból i brakowało jej oddechu z przerażenia, bo było to oficjalne wydarzenie potwierdzające śmierć Martina. Nie było odwrotu. Nie było nadziei.
— Dobrze, mamo. Niedługo kupię bilety — wyszeptała łamiącym się głosem i rozłączyła się.
Zasłoniła rolety w oknie, pokój zalał się ciemnością. Ustawiła klimatyzację na szesnaście stopni i przykrywając się grubą kołdrą po same uszy, zwinęła się w kłębek. Leżała tak w pozycji embrionalnej, wsłuchując się w przejeżdżające kilkadziesiąt pięter niżej samochody i szum klimatyzacji. W oddali wyła karetka, uświadamiając Elizie, że właśnie w tym momencie ktoś walczy o swoje życie, lub komuś innemu świat też wali się na głowę, nieodwracalnie roztrzaskując przy tym serce na miliony kawałków.
— Dobranoc, Martin. Kocham cię — szepnęła do ciemnych czterech ścian. Odpowiedziała jej przerażająca i bolesna cisza…
Słońce wschodziło, rzucając delikatną poświatę na meble w sypialni. Oświetlało coraz mocniej łóżko i ogromną szafę. Promienie słońca pragnęły rozgościć się na dobre, rozsiąść się wygodnie w fotelu, w którym Eliza często siadała i czytała książki. Jednak ciężkie zasłony i opadające na okno rolety skutecznie je zatrzymywały. Eliza nie fatygowała się, aby otworzyć okna i wpuścić trochę świeżego powietrza do środka. Trwała tak w półmroku, czekając, aż słońce zajdzie ponownie za sąsiednimi wieżowcami. Złota kula na przemian wzbijała się do góry, pukała do okien mieszkania na trzydziestym drugim piętrze i znikała, zostawiając Elizę w całkowitych ciemnościach. Tak mijały dni, a Eliza właśnie dzięki wędrówce promieni słonecznych mogła doliczyć kolejne minione dwadzieścia cztery godziny. Kolejne dwadzieścia cztery godziny bez namiastki Martina, chociaż sekundy, gdy mogła słyszeć jego głos, poczuć jego zapach i trzymać jego dłoń. Myśląc o bliskości Martina, coraz bardziej kuliła się w sobie z bólu i tęsknoty. Słyszała pukanie do drzwi. Natrętny dzwonek wypełniał ogromne i zimne mieszkanie. To Eliza również zamierzała ignorować. Od czasu do czasu wyświetlacz telefonu rozjaśniał pokój swoim światłem i wypełniał wibracją osiadającą lepką ciszę. Dzwoniła Grace, jej mama, przyjaciele. Wszyscy, ale nie Martin. To na jego telefon czekała Eliza. Tylko jego głos pragnęła usłyszeć.
— Już niedługo będę w domu, właśnie wyjechałem z lotniska. Do zobaczenia. Kocham cię.- Odsłuchiwała na okrągło stare wiadomości pozostawione na WhatsApp’ie. Oglądała wspólne zdjęcia i płakała. Nie zdawała sobie sprawy, że tak drobne ciało jest w stanie wyprodukować tak wiele łez. Skapywały po jej policzkach, mocząc brodę i szyję. Pokój zamazywał się jej przed oczami. Wtedy je zamykała. Tak było lżej. Trwanie w ciszy i ciemności przynosiło minimalną ulgę. Miała wrażenie, że ta z pozoru nic nieznacząca czynność pozwala jej zniknąć, przestać czuć, zatrzymać czas, może nawet cofnąć go do momentu, gdy Martin ostatni raz przekroczył próg tego mieszkania. Zatrzymałaby go wtedy. Nie pozwoliłaby mu iść do pracy. Nie pozwoliłaby mu wsiąść do tego przeklętego samolotu. Mogłaby go uratować. Czy wtedy zginąłby ktoś inny? Czyjś mąż, ojciec, najdroższy przyjaciel?
Ze snu wyrwał ją odgłos przekręcanego klucza w zamku. Podniosła się raptownie, wstrzymując powietrze. Nie przypominała sobie, żeby ktoś miał klucze do jej mieszkania. Nikt oprócz… Martin! Pomyślała i wyskoczyła z łóżka jak oparzona. Przebiegła przez długi korytarz, łączący sypialnię z salonem i wpadła na czarnowłosą kobietę.
— Eliza! Czyś ty zwariowała? — krzyknęła rozwścieczona Grace. — Dobijam się do ciebie od kilku dni, próbowałam się dodzwonić, stałam pod tymi drzwiami, krzycząc i wołając cię jak idiotka. Gdzieś ty była?
— Och, to ty… — wybełkotała.
— Oczywiście, że ja! A kto niby? Zostawiliście mi klucze jakiś czas temu, gdy… — urwała, uświadamiając sobie, kogo oczekiwała w drzwiach jej przyjaciółka.
Eliza stała w przedpokoju bosa w rozciągniętej koszulce, która z pewnością należała do Martina. Zdawała się taka krucha i chyba jeszcze bardziej chuda niż gdy Grace widziała ją po raz ostatni. Wpatrywała się w swojego gościa z wielkim rozczarowaniem.
— Myślałam, że to… Nie pamiętałam, że masz klucze — wydusiła z siebie, zagryzając dolną wargę, powstrzymując się w ten sposób od płaczu.
Widok totalnie rozklejonej kobiety łamał serce. Grace przytuliła przyjaciółkę do siebie. Zamknęła ją w swoich ramionach, jak gdyby chcąc uchronić ją przed światem i całym cierpieniem, jakie na nią spadło. Stały tak w milczeniu przez kilka długich sekund. Grace masowała delikatnie plecy Elizy, szepcząc słowa otuchy. Eliza oderwała się od niej, proponując herbatę. Nie znosiła współczucia. Nie chciała, aby ludzie przytulali ją, zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Już nie będzie. Martin zginął. Nic już nie będzie w porządku. Już nie będzie lepiej. Dlaczego nikt tego nie rozumiał i jak mantrę wszyscy powtarzali, że będzie dobrze. To właśnie dlatego Eliza zamknęła się w swoich czterech ścianach, nie otwierając nikomu, ani nie odbierając telefonów. Nie chciała w tym uczestniczyć, ale skoro Grace sama wpakowała się do jej mieszkania, nie pozostawało Elizie nic innego, jak udowodnić, że rzeczywiście wszystko jest lepiej. Cokolwiek miało to znaczyć.
— Zamówiłam jakiś czas temu kilka herbat z Polski, chcesz spróbować? Większość z nich jest rozgrzewająca, z imbirem, skórką pomarańczy. Wiem, nie najlepszy wybór jak na tropikalną Malezję, ale dla mnie i Martina to taki sposób na minimalny powrót do ojczyzny. Polskie herbaty. — Kontynuowała Eliza, nie zwracając uwagi, że nadal mówi o swoim mężu, jakby był obecny w jej codziennym życiu. Sprawiała wrażenie, że głęboko wierzy w to, że wysoki blondyn zaraz stanie w drzwiach kuchni, prosząc o herbatę w swoim ulubionym litrowym kubku.
— Dla mnie owocową, poproszę — odpowiedziała Grace, nie spuszczając wzroku ze swojej przyjaciółki. Martwiła się o nią, to zrozumiałe. — Kiedy wyruszasz do Polski? — poruszyła delikatny temat.
Eliza z czajnikiem elektrycznym w dłoni znieruchomiała. Wpatrywała się pusto w blat kuchenny. Para gorącej wody unosiła się nad kubkami, okalając również jej zmartwioną twarz. Gorączkowo próbowała przypomnieć sobie, jaki jest dzień tygodnia. Ostatnie dni, a może nawet tygodnie stapiały jej się w czarną i lepką kulę, która obracała się z tak wielką prędkością, że Eliza nie nadążała. Spędzała zatem całe dnie w łóżku. W ciemnej, klimatyzowanej sypialni, która jeszcze ponad miesiąc temu wypełniana była śmiechem i rozmowami dwojga kochanków.
— Pojutrze — powiedziała, przeciągając powoli samogłoski.
Grace wytrzeszczyła na nią oczy.
— Jak to pojutrze? I nie jesteś jeszcze spakowana? Jaka w ogóle jest teraz tam pogoda? Chyba zimno co?