E-book
32.34
drukowana A5
72.64
drukowana A5
Kolorowa
100.44
Do Golumii i z powrotem

Bezpłatny fragment - Do Golumii i z powrotem

Drużyna Julii


Objętość:
330 str.
ISBN:
978-83-8155-914-0
E-book
za 32.34
drukowana A5
za 72.64
drukowana A5
Kolorowa
za 100.44

Dla córki, którą uczę, że chcieć — to znaczy móc
Dla żony, żeby do końca uwierzyła, że jak chcę — to mogę
Dla śp. mamy (Mamci) — Ona zawsze wierzyła, że to zrobię, na długo przed tym, zanim uwierzyłem w to osobiście
Dla młodszego brata, na którego zawsze mogę liczyć
Dla taty, który od pierwszej linijki tekstu bardzo mi kibicował w realizacji tego przedsięwzięcia
Kocham Was Wszystkich — bardzo, bardzo!!!

Rozdział I
Początek

W książce tej chcę Wam opowiedzieć o wielkiej podróży i o wielkiej przyjaźni, a żeby było po równo i nie za słodko, będzie tu też o złości, zazdrości, a czasami nawet nienawiści. Opowieść mogłaby się zaczynać od słów: „Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, siedmioma morzami, siedmioma lasami, ble, ble, ble…”. Nic z tego. Siódemka jest przereklamowana i wcale nie jest taką szczęśliwą liczbą. Nie ma co z nią przesadzać: siedem gór, siedem rzek, siedmiu krasnoludków, siedem koźlątek — no czysta przesada. Dobrze, że choć Ali-Baba miał czterdziestu rozbójników, a taki na przykład statek Kolumba miał nie siedem masztów, tylko trzy. Swoją drogą bardzo głupio by wyglądał z siedmioma masztami. Potrzebowałby liczniejszej załogi do ogarnięcia takiej masy żagli i pewnie wszystko by dużo więcej ważyło. Przy większej burzy, jakie zdarzają się teraz i zdarzały się dawno temu, poszliby na dno, zanim by zdążyli policzyć do siedmiu.

Oczywiście liczby są ważne i na pewno będą się pojawiały w tej książce, no bo jak na przykład opisać ośmiornicę, nie odwołując się do ilości jej ramion, albo opisać cyklopa, nie wspominając, że ten jegomość posiada tylko jedno oko. Jednak to był tylko taki przykład, bo nie przypominam sobie, żeby ktoś taki chciał dokuczać naszym bohaterom, ale kto wie. Będzie tu na pewno kilka innych, niespotykanych obecnie osobistości. Ale zacznijmy od początku.

Nasza opowieść rozgrywa się w czasach, kiedy dzisiejsze wielkie góry były ledwie pagórkami, a morza byle kałużami, jakich wiele nawet po niezbyt silnym deszczu. No wiecie, tymi kałużami, po których tak dobrze się skacze niezależnie czy na nogach są kalosze, czy nie. Wielkie rzeki były małymi strumyczkami, a wielkie burzowe chmury, które potrafią dzisiaj zasnuć całe niebo od wschodu do zachodu — były ledwie obłoczkiem, który powstaje, jak ktoś rozdepcze dojrzałą purchawkę.

No nie, przesadziłem. Tak naprawdę było to trochę później. No dobra… Dużo później, ale nie można tego powiedzieć dokładnie. Nie jest łatwo dokładnie to ustalić, ale będzie tu mowa o królewskiej rodzinie, więc pewnie pojawi się też słowo „zamek” albo takie słowa jak „królewna” lub „komnata”. Chcę przez to powiedzieć, że nie należy się raczej spodziewać, że zaskoczy Was tu opis biegnącego zamkowym dziedzińcem tyranozaura albo lądującego na szczycie zamkowej wieży latającego spodka. Wielkich piramid na łąkach za pałacowym ogrodem też nie będzie. Zrozumcie, pewne rzeczy są po prostu niemożliwe. Jednak nie mogę powiedzieć, że wszystko będzie oczywiste i wszystkim wiadome. Przejrzałem w swoim życiu sporo książek, w których było dużo o zamkach, królach, rycerzach czy damach dworu, ale w żadnej z nich wśród występujących postaci nie spotkałem… zabójczych komarów, syren albo… rurkopława, a tu one będą. Nie wepchały się do tej opowieści na siłę, ani nie są zmyślone. Brały udział w opisywanych przygodach i basta. Takie to były czasy.

Była też magia. A może raczej MAGIA. Piszę dużymi literami, bo ta stara magia, zarówno czarna, czyli ta zła, jak i biała, czyli ta dobra, były wtedy dużo silniejsze i bardziej widoczne niż dzisiaj. Tak, tak, kiedyś nie trzeba było się bardzo starać, żeby zauważać efekty działania różnych zaklęć i czarów. Nie to co dzisiaj. Dzisiaj trzeba w nie bardzo wierzyć i bardzo wytężać wzrok, słuch, węch i pozostałe zmysły. To chyba przez to, że to taka ciężka praca, nikomu już się nie chce jej wykonywać i ogólnie pozwoliliśmy sobie wmówić, że czary, magia i tym podobne to tylko bajki dla małych dzieci. Czy to prawda? Myślę, że same musicie sobie odpowiedzieć na to pytanie. Według mnie — NIE.

No to zaczynajmy. Raz… dwa… dwa i połowa i… liczę od nowa. No pięknie, jest już ponad pięćset słów (o, i to jest duża liczba, później będą raczej mniejsze), a nadal nic nie wiadomo. To taki trochę przydługi wstęp, żeby sprawdzić, czy jesteście gotowe na tę opowieść. Nie ma co zasypiać na wstępie. Bo jak czytający Wam książkę rodzic nie zauważy, że już teraz zamknęły się Wam oczy, to później może się okazać, że, powtórnie je otwierając, usłyszycie tylko klapnięcie okładki zamykanej książki i zgaszenie lampki z życzeniem miłych snów. Tylko jak tu spać, jak się przespało całą opowieść?

Pomogę Wam w tym trochę. Napiszę troszkę dłuższą opowieść, może nawet uda się ją podzielić na części? Tak to powinno się udać. Jak nie śpicie za długo, jest szansa, że się załapiecie na koniec. Albo może czytać ją od końca? Tylko że wtedy może z tego powstać zupełnie inna i już nie do końca zrozumiała historia. Spróbowałem, tak dla pewności. Wychodzą straszne bzdury. Może więc ustalmy na wstępie: tę opowieść trzeba będzie przeczytać od początku do końca, a nie odwrotnie.

No, to już całkiem sporo wiemy. Jak tak dalej pójdzie, to na samym wstępie wszystko Wam opowiem… Uwierzyłyście? No pewnie, że nie. Tak jak powiedziałem, pewne rzeczy są niemożliwe. Albo prawie niemożliwe. No, chyba że się w nie uwierzy. Uwierzcie więc mi na słowo. Magia to w dużej części ta bardzo duża wiara w to, co inni nazywają NIEMOŻLIWE. Magia to też bardzo, bardzo silne uczucie: przyjaźni, miłości. To też dzięki nim dzieją się różne rzeczy, zdarzenia, które później można nazwać magicznymi lub cudami. Tak jak po wypowiedzeniu zaklęcia i machnięciu czarodziejską różdżką. Różdżka?! Komu potrzebny kawałek jakiejś gałęzi, czy nie lepiej sobie wyobrazić strumień świetlistej energii wychodzącej z czubka Waszego palca, żeby przegonić wszystkie złe duchy, baboki, buki i oczywiście pająki oraz inne straszydła spod Waszego łóżka czy z Waszej trzeszczącej bez powodu szafy? To też Magia… i to też Wiara. Wasi rodzice już o niej pewnie zapomnieli. Przed zaśnięciem myślą o tym, że wcześnie rano trzeba wstać, że trzeba zapłacić ratę za mieszkanie, jechać z autem na przegląd, zrobić zakupy, powiesić pranie, odebrać buty od szewca, zanieść książki do biblioteki, wymienić spaloną żarówkę na korytarzu i takie tam. Wy możecie pomyśleć i marzyć o czym tylko chcecie. Na przykład o czymś magicznym, o czymś, co według starszych jest niemożliwe. Może się okazać, że to jednak jest możliwe — choćby we śnie. Że co? Że we śnie to się nie liczy? Bo to nie prawda? Czy aby na pewno? Czy nie macie tak, że po śnie, w którym gdzieś biegłyście albo coś goniliście, albo przed czymś uciekaliście z rana bolą Was nogi? Dziwne, prawda? Daje do myślenia. Albo śni nam się, że coś nas pogryzło, a nad ranem okazuje się, że faktycznie pogryzły nas… komary. No nie, to akurat był nie za dobry przykład. Mam wrażenie, że zboczyliśmy troszkę z tematu, więc wróćmy do niego.

No to co, zaczynamy? No, chyba że już ziewacie. Jak ziewacie, to proponuję całą sprawę przełożyć do jutra. Uwierzcie mi, tak będzie lepiej. Ziewnąłem, pisząc słowa: „No to co, zaczynamy?”, a to było wczoraj. Obudził mnie kot niemogący znieść, że jego kolega z podwórka już może gonić za wróblami, a on musi najpierw obudzić mnie, żebym go raczył wypuścić do ogrodu. OK, chyba go wypuszczę i zaczynamy.

Albo czekajcie, bo zmarzłem troszkę, śpiąc przy uchylonym oknie. Dobrze, że mnie nie pogryzły komary!! Zrobię sobie kubek ciepłej herbaty, może tę z takich dziwnych, różowych kwiatuszków o kształcie dzwoneczków. Same wiecie, noce pod koniec lata potrafią być naprawdę chłodne, choć kochana córeczka nakryła mnie ciepłym kocem. Ona też jest ciekawa całej tej opowieści, bo dużo już o niej słyszała, i wiecie co? Gdy Jej opowiadam różne historie, wiem… że Ona wierzy. Znam pewien bardzo dobry i niesamowicie skuteczny sposób, żeby jednak nie zasnąć, gdy opatulimy się takim ciepłym kocykiem lub kołderką. Jesteście nim zainteresowane? Wystarczy sobie wyobrazić, że mamy pod tą ciepłą kołderką gościa. Takiego z długimi, włochatymi nogami. Chodziło mi o pająka, a nie o dużo starszego brata. Prawda, że pomaga?! Tylko że ciężko się skupić na czytanych lub słuchanych historiach, jak człowiek wciąż sprawdza, czy aby na pewno to tylko taka bujda i czy przypadkiem nie zawieruszył się tu taki gość z ogrodu lub piwnicy, specjalista od budowy sieci. Pocieszajmy się więc myślą, że tam, gdzie są pająki, jest ponoć bardzo zdrowy mikroklimat. Dobra, kończymy temat pająków, przynajmniej na tę chwilę. Mój kubek gorącej herbatki gotowy, można zaczynać.

Wiecie co? Zanim ostygnie herbatka, która już tak miło pachnie, to ja może zrobię sobie jeszcze kanapkę. Albo nie. Poczekam cicho jeszcze chwilkę i dostanę przesmaczną owsiankę od mojej kochanej żony Madzi. Powiem Wam, że Ona to potrafi zrobić owsiankę. Wiem, wiem, co myślicie — nudy… Albo — ble, ohyda, jakaś tam ciapkowata owsianka. Myślicie tak, bo nigdy nie spróbowałyście owsianki mojej żony. Są tu tarte jabłka, kawałki nektarynki, śliwki i ostatnie pewnie już w tym roku, zerwane prosto z krzaka jeżyny i malinki. Są też orzechy włoskie i laskowe oraz jagody goji. I co, zatkało kakao? I kto jest debeściak? Kto ma najlepszą żonę i kto je super śniadanie? A, zapomniałem dodać, że są w tej owsiance też oczywiście płatki owsiane, jak na prawdziwą owsiankę przystało. Jest super.

Mam wrażenie, że nie do końca dobrze to zaplanowałem. Bajki najczęściej czyta się wieczorami, po kolacji, gdy już leżycie grzecznie w łóżeczku. A ja Wam tu o owsiance. To co, przekładamy na kolejny wieczór, czy dacie radę, bo kolacja była naprawdę syta?

Komunikat dla tych, którzy nie wytrzymają bez chodzenia po jakiś smakołyk do kuchni. Jeśli już coś schrupałyście, toooo… nie, nie zaczynamy. Trzeba jeszcze po raz drugi umyć zęby. Umyte? Super! Teraz mówię też do tych, którzy nie podjadają przed zaśnięciem. Zaczynamy. Posłuchajcie…


PS Na początku jest smutno, ale pamiętajcie, że po każdej burzy, nawet tej najdłuższej i bardzo strasznej, w końcu wychodzi słońce.

Rozdział II
Zamek

Nasza opowieść zaczyna się w kamiennym, ponurym zamku, po którego korytarzach głos niesie się jak po głębokich i pustych lochach. W zasadzie można by użyć słów „w zamczysku”. Tak, takie określenie dużo bardziej pasuje teraz do tego miejsca. Bo choć mieszka w nim „królowa” i mieszka służba, to spora część jego komnat sprawia wrażenie opuszczonych i niezamieszkanych. I tak jest faktycznie. Wszelki śmiech jest tu bardzo niemile widziany, można by nawet sądzić, że jest tu zabroniony. Każda komnata zieje chłodem, który jest odczuwalny nawet w dni, kiedy słońce nieśmiało jeszcze zagląda do ich wnętrza, dając tym, którzy chcą w to wierzyć, jeszcze pociechę i nadzieję, że wróci ciepło, wrócą śmiechy. Jednak tej garstce, która tu została, jest coraz ciężej i trudniej wierzyć w takie rzeczy. Wszechobecne zło, chłód i pogarda odbierają nawet najwytrwalszym radość życia i chęć czekania na lepsze, na powrót tego, co było.

Kamienne mury, obcując z tym wielkim złem, zdają się odbierać mieszkańcom zamczyska szczęście i radość, doprowadzając do tego, że wspomnienia tych minionych i lepszych czasów wydają się teraz być tylko miłym snem, który mimo wielu próśb nie chce się przyśnić ponownie. Jeśli już słychać czyjś głos, to najczęściej jest to krzyk. Krzyk wiecznie niezadowolonej i karcącej za wszystko i wszystkich „królowej”. Nowej królowej. Samozwańczej królowej, apodyktycznej i surowej, która, jeśli już wychodzi ze swej komnaty na wieży, to tylko po to, żeby znów krzyczeć i wyklinać na Bogu ducha winną ofiarę. Jest nią najczęściej pierwsza napotkana osoba: kucharka, stajenny czy sprzątająca i usługująca jej młoda dwórka czy na przykład stary ogrodnik. Wszyscy, słysząc zawodzenie nienaoliwionych zawiasów drzwi do komnat królowej i jej ciężkie kroki na schodach wieży, wolą kryć się po kątach lub przemykać cichaczem choćby na drugi koniec zamczyska, choćby na zamkowy dziedziniec, by stać tam w strugach deszczu, który jest tu coraz częstszym gościem. Wszystko, byle tylko nie wchodzić przed wrogie i surowe oblicze panującej. Dawno już zakazała wszystkim odwiedzania większości komnat bez jej zgody i w czasie jej nieobecności.

Podobne zastrzeżenie objęło też piwnice pod zamkiem, gdzie zaczęła gromadzić wielkie ilości różnych starych ksiąg, oprawnych w skórę. Mówiono, że skrzynie z tymi księgami przywożone były zawsze w czasie tych ciemnych, bezksiężycowych nocy. Pod boczną bramę zamku, skąd najbliżej było do podziemi, podjeżdżała karoca zaprzężona w cztery czarne jak smoła konie. Woźnica powożący tym diablim zaprzęgiem i wnoszący skrzynie wzbudzał w tych, którzy go widzieli, wielki lęk i sam jego widok powodował, że ludzie woleli się trzymać z daleka od wszystkiego, co było z nim związane. Nosił czarny, długi płaszcz z kapturem z grubej nabijanej metalowymi ćwiekami skóry. Znosząc do zamkowych piwnic skrzynie z księgami, budził wszystkich nawet z głębokiego snu, waląc ciężko buciorami, które głośno dźwięczały na kamiennych schodach. Mówiono, że ciężkie buty miał podkute wielkimi podkowami, a co strachliwsi uważali, że to nie buty, a czarcie kopyta tak budzą ludzi po nocach. Jeden tylko, strażnik bramy, odważył się kiedyś zajrzeć przy otwieraniu wrót w głąb kaptura woźnicy. I zanim odszedł od zmysłów i ciężko zapadł na zdrowiu, zdążył tylko bliskim powiedzieć, że zobaczył nie czaszkę kostuchy i nie diabła z rogami, czego wszyscy się najbardziej spodziewali, a prawdziwe zło. Zło, czarne i pochłaniające wszelkie światło i wszelką nadzieję. Zło, o którym nie da się mówić i którego nie sposób opisać. Tak więc w zamkowych piwnicach pojawiały się kolejne skrzynie i kolejne tomy. Tajemne księgi, pisane głównie po łacinie, dotyczyły różnych zaklęć, rzucania uroków, różnych przemian i wielu innych zjawisk, o których nawet nie śniło się nikomu wcześniej na zamku.

I tak mijał czas w tej krainie. Dzień snuł się tu za dniem, jeden ciemniejszy i smutniejszy od drugiego. Nowa, samozwańcza królowa coraz częściej przepadała na całe dni w swej wieży lub w ciemnych lochach. Ci, którzy nieopatrznie wykonując swoje obowiązki, znaleźli się pod drzwiami komnaty lub piwnic, słyszeli, jak złorzecząc okrutnie i wypowiadając przeróżne niezrozumiałe zaklęcia, przywoływała siły tak ciemne i straszne, że na wieść o nich już dawno pouciekała z dworu i okolicy większość mieszkańców. Zostali tylko ci samotni, którzy nie mieli się gdzie podziać, niemający rodzin i bliskich, lub ci, którzy jeszcze bardziej od samotnej tułaczki bali się wielkiego gniewu nowej królowej.

Tak naprawdę o ogromie zła, jakie zawładnęło sercem i umysłem złej kobiety, wiedział tylko czarny kruk Teodor, mieszkaniec komnaty królowej. Cichy świadek przeróżnych eksperymentów i doświadczeń, a jeszcze chwilę temu też pomocnik czynnie w nich uczestniczący. Niedawno był tak dumny ze swych praw i obowiązków. Prężył czarną pierś przed każdym z mieszkańców zamku, chcąc dodać sobie wielkości i animuszu. Straszył ostatnich poddanych, latając niemal bezgłośnie nad ich głowami i dopiero w największej bliskości wydając to straszne krakanie, które zapewne śniło im się po nocach. Był najlepszym przykładem na to, jak szybko czarna magia potrafi zawładnąć każdym, kto ma z nią do czynienia.

Był też przykładem na to, że można się wyrwać z tego czarnego kręgu. Niestety, jak do tej pory, był jedynym, któremu się to udało. Najchętniej chciałby mówić o tym, jak to zrobić, z każdym, kogo teraz czasami widział w komnacie czy przez okno w ogrodzie. Z jednej jednak strony nie chciał się ujawniać, że zna i rozumie ludzką mowę, a z drugiej ci, których teraz chciałby ratować i pocieszać, bali się go, wspominając tylko te chwile, kiedy jak smuga czarnego dymu unosił się, podążając wszędzie za królową. A było to przecież ledwie kilka tygodni temu. A może to już minęły miesiące? Wszystko już mu się myliło. Wiedział tylko tyle, że czarna moc zawładnęła nim w jednej chwili. Może to z wielkiej rozpaczy i tęsknoty za tą, która potrafiła wnieść w to zamczysko radość i szczęście? Po JEJ ucieczce z zamku poddał się i dał się opanować złym mocom. Ale na wieść, że ONA żyje, przebudził się. Postanowił wyrwać się z niewidzialnych szponów czarnej magii, która zamieniła go już prawie w bezwolnego sługę. Walczył i udało mu się, a teraz chciał, żeby było jak kiedyś. Bo kiedyś było lepiej. Nikt nikogo się nie bał. Było pięknie, wesoło, kolorowo i pachnąco. Było lepiej pod każdym względem… Ale jak bardzo by się nie starał, to jednak nie potrafił odwrócić złych czarów i zniweczyć czarnej siły, która jak w kleszczach trzymała cały zamek i jego okolicę.

Gdybyśmy jednak mogli się cofnąć w czasie… Kiedyś to miejsce wyglądało zupełnie inaczej. Głębokie podcienia od wczesnych godzin porannych rozbrzmiewały głosami bawiących się w berka dzieci, które przybiegały tu z pobliskich wsi, wiedząc, że są mile widziane i że zawsze dostaną coś dobrego do jedzenia od kucharek, które dbały o nie jak o swoje własne pociechy. Brzmiały tu też często głosy kupców i podróżników, którzy zaglądali tu, wracając z dalekich wypraw. Oni wiedzieli, że nikt tu nie pogardzi dobrą opowieścią o tym, jak w innych krajach się ludziom żyje i powodzi. Z królem Chudzizem i jego żoną, ukochaną przez wszystkich królową, która miała ma imię Utazi — z tą parą podróżnicy mogli zawsze rozmawiać jak równy z równym, gdyż oboje byli bardzo wykształceni i ciekawi świata.

Żądna przywożonych przez nich opowieści najbardziej jednak była ukochana córeczka królewskiej pary, jedynaczka Julia. Wielką urodę, życzliwość i moc zjednywania sobie ludzi i zwierząt odziedziczyła na pewno po swojej matce, zaś po ojcu ciekawość świata i wiarę w to, że nie ma rzeczy niemożliwych. Za jej to przyczyną na zamku można było często spotkać zarówno podróżników, obieżyświatów, jak i wesołych grajków, kuglarzy i aktorów, którzy zabawiali cały dwór i ludzi tu na tę okoliczność zachodzących. Panujący w Lovenii, bo tak zwano całą tę krainę, w zwyczaju bowiem mieli za ciężką pracę swoich poddanych dobrze ich wynagradzać i o strawie dla oczu i duszy nie zapominać.

Sam zamek i otaczające go ogrody, ach, cóż to był za widok — wysławiany był przez wszystkich podróżnych i gości. Ogród głównie za to, że kusił całą paletą barw, kształtów i zapachów, pokazując odwiedzającym, że królowa wraz z córką wnikliwie studiuje obowiązujące w świecie trendy. Jednak wszystko było tu inne, ładniejsze, przytulniejsze, bardziej naturalne. Chodziło o to, żeby oprócz pięknego wyglądu ogród mógł być schronieniem dla całej masy ptactwa i owadów, które w wielkiej ilości i różnorodności tu zawsze gościły. Mówiono, że przez mnogość rosnących tu roślin i ich rozmaitość oraz nieprzeciętne piękno ogród jest niczym brylant. Brylant ogromnej urody. Rzadko żywi mogą zobaczyć tak dużo piękna w jednym miejscu, a tu ono istniało dostępne dla wszystkich bez żadnych ograniczeń.

Zamek był równie wielkiej urody klejnotem, wciąż szlifowanym, głównie przez królową, która stale coś zmieniała i dopieszczała, ale zawsze z dużym gustem i wyczuciem smaku. W zamkowych komnatach zalanych słońcem, które wpadało przez wysokie okna, stały wazony z pięknymi, świeżymi kwiatami, a na ścianach wisiały obrazy pokazujące różne miejsca na świecie z tak dużym realizmem, że oglądający je ludzie często próbowali przekraczać krawędź zdobnych ram, chcąc zobaczyć, jak jest po drugiej stronie. Piękne, ozdobne lampiony rozświetlały wieczorami pałacowe wnętrza, a liczne kryształowe lustra mnożyły ich blask na wszystkich ścianach i wyściełanych grubymi, dużymi dywanami kamiennych posadzkach.

Wielką wartością, wartą osobnej księgi, która skupiałaby się głównie na pochwałach, była pałacowa kuchnia, która igrała z silną wolą kobiet mieszkających w pałacu. Tylko cudem trzeba było nazwać fakt, że udawało im się zachować smukłe sylwetki. Kucharki wznosiły zwykłe czynności gotowania, wędzenia, pieczenia i smażenia do najwyższej ligi kulinarnej maestrii. Kusiły zapachami dań tak apetycznych, że nikt im się nie potrafił oprzeć. Drobniutki ksiądz Jakub, który często po mszy niedzielnej w pobliskim kościółku zachodził tu na obiad, powiadał:

— Niespróbowanie tych specjałów to grzech, który mógłby być dopisany do listy siedmiu grzechów głównych.

I mówił to, biorąc pełną odpowiedzialność za wypowiadane słowa. A gdy przychodziła pora na desery, czyli ciasta przeróżne i lody, bluźnił, wzywając Najświętszą Panienkę na świadka, że takich pyszności to aniołowie w samym niebie mogą pozazdrościć. Jeszcze bardziej w tym chwaleniu się zapędzał, gdy król, zapominając, że sam ojczulek jest człekiem raczej mikrej postury, lał mu wyborne wino w kielich raz za razem. Wtedy wszyscy biesiadnicy najczęściej słyszeli zapewnienia ze strony czerwonego już na twarzy księżulka, że mógłby każdego dnia tygodnia z samym diabłem tańczyć w piekle, byle tylko miał obiecane, że w niedziele będzie mógł znów sycić podniebienie tak wspaniałymi daniami.

Później w te niedzielne popołudnia królowa wraz z córką były widywane na łąkach za stajniami, gdzie zwykły leżeć w wysokiej trawie, patrząc w niebo, a leśna zwierzyna, wiedząc, że nikt jej żadnej krzywdy nie zrobi, podchodziła tak blisko, że mała królewna mogła głaskać po głowach i szyjach przychodzące na ich spotkanie łanie, daniele i wielkie jelenie.

Tak było kiedyś, a później wszystko się popsuło. Nagle i niespodziewanie królowa zachorowała. Z początku bagatelizowała cały problem tak przed swym mężem, jak i przed córką, zwalając winę a to na przeciąg, a to na niewyspanie. Jednak z dnia na dzień gasła i nikła w oczach. Nie było już mowy o konnych wyprawach z córką, o nocnych spacerach po zioła czy nawet o przejażdżkach karocą po okolicy. Kochający mąż nie odchodził od jej łóżka i posyłał sługi po kolejnych medyków. Badali, słuchali, oglądali i niezależnie od tego, jaką stawiali diagnozę, zawsze na koniec, gdy słyszeli pytanie o to, czy jest jakaś nadzieja na wyzdrowienie, kręcili z wielkim smutkiem w oczach głowami. Byli też oszuści mamiący króla zapewnieniami, że po ich miksturze chora królowa wnet do zdrowia powróci, jednak po zainkasowaniu dużych sum za swe pseudomedykamenty ulatniali się jak dym, a królowała nadal gasła i słabła.

Mała królewna czytała mamie różne książki lub opowiadała o tym, co się działo w czasie jej nieobecności na dworze. Układała piękne bukiety z kwiatów zebranych na łące i w ogrodzie, chcąc choć trochę ukoić ból cierpiącej mateńki tym ładnym widokiem. Później próbowała namawiać ją na wypicie kolejnych mikstur, które miały jej pomóc w powrocie do zdrowia, jednak nic to nie dało.

Pewnego dnia, po cichu, jakby nie chcąc robić swym bliskim więcej kłopotów, Utazi, ukochana przez wszystkich królowa krainy Lovenii, odeszła. Pozostawiła w wielkim smutku i żałobie kochającego męża i córkę oraz cały dwór i okoliczne miasteczka i wsie. Na pogrzeb stawił się każdy, kto choćby tylko słyszał o wielkiej dobroci królowej. Wszyscy chcieli oddać hołd i cześć zmarłej oraz okazać współczucie jej najbliższej rodzinie. Zaniechano na długo wszelkich zabaw i innych uroczystości. Król snuł się po zamkowych korytarzach, szary i cichy niczym swój własny cień i jeszcze tylko młoda córka, jak się zdawało, trzymała go przy życiu.

I właśnie wtedy na dworze pojawiła się zapomniana przez wszystkich siostra królowej, która dawno temu wyruszyła w daleką podróż, chcąc się wyrwać, jak mówiła, z tej przesłodzonej sielanki, od której robiło jej się niedobrze. Teraz wróciła i tylko dlatego, że tak nakazywał obyczaj, pokłoniła się nad zdobnym w tysiące kwiatów grobem siostry. Została na zamku na dzień, później drugi, a jak minął tydzień i nadal nikt nie zadawał pytań, kiedy raczy wyjechać, została na dobre ku wielkiemu niezadowoleniu służby i ludzi z okolicy, których od pierwszych chwil traktowała z wyższością, domagając się z dużą bezwzględnością usłużności i pomocy w najprostszych czynnościach, odwdzięczając się tylko złorzeczeniem i ubliżaniem.

Mówiło się, że to ta podróż tak bardzo odmieniła nową królową, bo tak teraz kazała się nazywać, czym jeszcze bardziej zniechęciła do siebie wszystkich mieszkańców królestwa. Oni wciąż pamiętali swoją zmarłą panią i każdego dnia czcili jej pamięć, z tęsknotą wspominając miniony, dobry czas.

Sama królewna, choć jeszcze tak młodziutka, najdłużej starała się znaleźć w ciotce jakieś dobre strony, odwołując się do czasu jej dzieciństwa, które spędziła przecież z najwspanialszą osobą na świecie, jej mateńką. Walczyła o przyjaźń i uczucie, którego tak jej teraz brakowało, proponując ciotce wspólne spacery, czytanie podróżniczych książek i konne przejażdżki. Wszystkie te propozycje i próby zderzały się jednak z ciemną ścianą niezrozumienia i pogardy ze strony nowej królowej, którą drażniła już sama myśl, że miałaby tak bez celu chodzić po jasnym ogrodzie, oglądać głupawe według niej książki o niczym czy jeździć na grzbiecie wielkiego konia, który na sam jej widok kopał ze złością wielkim kopytem w ścianę stajni. Dawał jej w ten sposób wyraźnie do zrozumienia, że przejażdżka na jego grzbiecie to bardzo zły pomysł.

Później samozwańcza królowa nocami zaczęła przyjmować podejrzanego gościa — kuriera przywożącego jej wielkie skrzynie, którymi zapełniała kolejne cele w podziemiach. Na proceder ten zwrócili uwagę króla poddani zaniepokojeni tym, że coraz częściej w zamku gości chłód, mrok i strach, które kojarzyli właśnie z tymi wizytami. Również królewna coraz częściej besztana i przeganiana z zajętego przez nową królową skrzydła zamku dziwnie cichła i markotniała, gdy tylko ojciec próbował podpytywać, co sądzi o swej ciotce i jej pobycie na zamku.

Przebrała się miarka. Król wpadł bardzo niezadowolony do komnaty zajmowanej teraz przez siostrę nieżyjącej żony, żądając od niej wytłumaczenia się ze wszystkich zarzucanych jej przez służbę zdarzeń i czynów. Ta z początku, grając słodką i nierozumiejącą o co chodzi, próbowała zbagatelizować całą sytuację, ale widząc, że to nie działa, zaczęła wykrzykiwać różne niepochlebne epitety pod adresem męża swej nieżyjącej siostry:

— Ty smętny głupcze, zarzucasz mi przyjmowanie nocnych gości, a sam straszysz ludzi, chodząc dniami i nocami po zamkowych korytarzach niczym duch — krzyczała, machając rękami, jakby chcąc dodać siły i prędkości wypowiadanym słowom.

— To zupełnie co innego — odpowiedział król, starając się zachować spokój. — Ja nie krzyczę na Bogu ducha winnych ludzi. Brakuje mi po prostu żony, widzę ją w każdej komnacie, w każdej rzeczy — tłumaczył jak małemu dziecku. — To mi pomaga.

— W mojej komnacie już się jej nie doszukasz — krzyczała nadal wściekła. — Zrzuciłam ze ścian te głupawe obrazki, na gnoju przy chlewach wylądowało też to całe zielsko z wazonów, bo ten mdlący zapach niemal mnie udusił. Kazałam też wyrzucić te włochate ścierki, które walały się po podłodze.

— Moja droga — król nadal starał się nie zniżać do poziomu swojej rozmówczyni — myślę, że nie chcę już nadwyrężać twych zmysłów, tak jak ty nadwyrężyłaś mojej gościnności. Nie będę cię dłużej męczył koniecznością oglądania mnie na korytarzach tego zamku czy widokiem kwiatów w wazonach. Ja je nadal chcę oglądać, podobnie jak obrazy, i nadal chcę czuć pod stopami miękkość dywanów. Myślę, że nadszedł czas, żebyś kontynuowała swą podróż i mało mnie obchodzi, dokąd wyruszysz. Dla mnie i innych ważne jest tylko to, żeby cel tej podróży był gdzieś bardzo daleko stąd.

— Mały człowieczku, pojęcia nie masz, z kim zadarłeś! Wyrzucasz mnie z mojego zamku??? — zaskrzeczała nieswoim głosem dysząca ze złości kobieta.

— Ten zamek nigdy nie był twój. Nigdy nie był, nie jest i nie będzie. Nie rozumiem, co upoważnia cię do uzurpowania sobie jakichkolwiek praw własności w moim domu. A, nie, przepraszam, twoje są te ciężkie skrzynie, którymi zapchałaś już prawie każdy kąt w zamkowych piwnicach. Liczę na to, że wyprowadzając się z zamku, zabierzesz to diabelstwo ze sobą. — Król miał już duży problem z utrzymaniem nerwów na wodzy. Nie mógł zrozumieć, jak można być tak bezczelną i zarozumiałą. — Naprawdę nie mogę uwierzyć, że urodziła cię ta sama kobieta, która urodziła moją żonę. Jesteście jak dwa bieguny, jak…

— Ja też w to nie wierzę, ale cieszę się, że się w tę nijaką babę nie wdałam, tak jak to zrobiła twoja mdła żonka. Była nudna już jako dziecko, dlatego między innymi postanowiłam wyjechać w świat. Bałam się, że ta nikomu niepotrzebna słodycz przelezie na mnie. Tego by brakowało, żebym biegała jak opętana po zamku z wioskowymi brudasami, a na łąkach głaskała każdą mizdrzącą się do mnie kupę sierści. Teraz ma to w zwyczaju twoja głupiutka córusia, która tak bardzo przypomina mi moją głupawą siostrę. Myślę, że bardzo prawdopodobne jest to, że ona zmarła od jakiejś zawleczonej od tej wioskowej hołoty zarazy. Jestem pewna, że…

— Dość, DOŚĆ!!! Zamilcz kobieto! — krzyknął król, przerywając kłamstwa, które cięły jego serce niczym stalowe ostrza. Jak ona śmiała w jego domu profanować pamięć jego zmarłej żony? Jak śmiała szydzić z niej i jego córki. Nie miał już żadnych wątpliwości, podjął słuszną decyzję. — Nie waż się wypowiedzieć już ani jednego słowa, diablico. Masz tylko tę noc na opuszczenie mojego domu i nic mnie nie obchodzi, jak spakujesz ze sobą cały ten gromadzony w piwnicach majdan. Nie jesteś godna nawet chodzić po tych samych kamieniach, po których stąpała twoja świętej pamięci siostra. Wydam polecenie służbie, żeby nikt ci od tej chwili już nie usługiwał i, jak sądzę, spotka się to z dużym zrozumieniem i aprobatą.

— Nie będziesz mi mówił, co mam robić — zaskrzypiała. W jej oczach nie było strachu, tylko czysta nienawiść. Wyglądała, jakby miała się zaraz rzucić na króla z pazurami, jakby chciała go rozszarpać na strzępy, a później skakać i deptać po tym, co jeszcze zostało. — Zrozum, mały człowieczku, to już nie jest twój zamek. Nie ty tu rządzisz i obiecuję, że udowodnię ci to już niebawem. — Mówiąc to, ruszyła w jego stronę. Król cofnął się tylko o krok i jednym ruchem złapał za rękojeść krótkiego miecza przy pasie. Lekko go wysunął z pochwy.

— Zrób jeszcze krok, poczwaro, a ominie cię wysiłek związany z pakowaniem. Martwej nie będzie potrzebne nic więcej ponad kilka desek — mówił wolno, starając się, aby każde wypowiadane przez niego słowo na pewno dotarło do uszu tej kreatury, która była ponoć siostrą jego ukochanej. — Nie prowokuj mnie, bo bardzo mnie kusi, żeby ciebie wraz z twoją odciętą głową pochować na tutejszych bagnach, a później przysypać wszystko jeszcze całą górą kamieni, tak dla pewności.

— Odszczekaj to, ty kundlu, albo pożałujesz każdego słowa — zaskrzypiała głosem prawdziwej wiedźmy z bagien i rzuciła się na króla.

Ten, zamiast spełnić swą obietnicę, odskoczył tylko lekko na bok. Ruch był tak szybki i tak zaskakujący, że nim kobieta spostrzegła, co się stało, w pełnym pędzie wyrżnęła głową w grube drzwi do komnaty. Wyciągnięte ręce tylko niewiele osłabiły uderzenie. Samozwańcza królowa opadła z bólu na kolana i odczołgała się na bok, złorzecząc pod nosem.

— Ja nie żartuję, wiedźmo, i nie boję się twych czczych gróźb. Masz się stąd wynieść. — Król chwilę jakby się zastanowił, co jeszcze trzeba powiedzieć, i zaraz ciągnął dalej: — A żeby cię jeszcze bardziej zmotywować, oświadczam, że jeśli zastanę cię tu z rana, kiedy pierwsze promienie słońca wpadną do tej komnaty, każę cię wyrzucić przed bramę zamku i poszczuję psami. Myślę, że będzie ich cała sfora. Miejscowa ludność spuści z łańcuchów też swoje psy na tę okoliczność, jak sądzę. — Mówiąc to, król stał już w drzwiach komnaty. — Śpiesz się, czarownico — dorzucił na koniec — masz niewiele czasu.

Trzasnął drzwiami. Chwilę postał, chcąc uspokoić oddech i serce, które od dawna nie biło już w tak zabójczym tempie. Nie było to łatwe, słowa kalające pamięć jego żony nadal brzmiały w jego uszach, a kolejne bluźnierstwa docierały teraz zza zamkniętych drzwi komnaty. Odchodząc, usłyszał jeszcze, jak ta czarownica rozbiła o drzwi ostatni w pokoju wazon, który zaledwie chwilę temu widział na szerokim parapecie. Dlaczego tak długo tego nie widział? Jak mógł być tak ślepy i głuchy?

Zszedł po schodach, wciąż jeszcze słysząc za sobą krzyki. Wszedł do kuchni i zaczął przepraszać kucharkę i jej pomocnicę, że kazał im tak długo znosić tego upiora z komnaty w wieży, którego wrzaski dochodziły aż tutaj. Obiecywał, że już koniec tej mordęgi, że dzisiaj w nocy wyzwala zamek z mocy tego czegoś, co jeszcze się miota w zamkowej baszcie. Służące płakały, jak i on, ze szczęścia i radości, że choć brak im było zmarłej królowej, to jednak od jutra będą mogły z nadzieją patrzeć w przyszłość.

Król tę noc spędził w komnacie swojej córki, przez długi czas tuląc ją i przepraszając. Smucąc się po śmierci jej matki, prawie zapomniał o tym, że i dla niej był to straszny czas. Julia tak bardzo przypominała mu żonę. Była jej wierną kopią. Teraz będzie już dobrze, mają przecież siebie. Nie zapomną o tej, którą kochali i którą stracili, ale teraz, czcząc jej pamięć, zrobią wszystko, żeby ludzie tu żyjący znów zaczęli się uśmiechać.

Później, niemal do samego świtu, wspominali jeszcze chwile przeżyte razem z Utazi, różne historyjki, które wciąż tak dobrze pamiętali. Śmiali się i płakali na zmianę, ale oboje czuli, że już nie jest tak strasznie, że będzie lepiej.

Przed brzaskiem król wyszedł cicho z komnaty śpiącej córeczki i dla porządku zszedł do piwnicy, chcąc potwierdzić przed samym sobą, że wypowiedziane wczoraj w zamkowej wieży rozkazy zostały wykonane. Naprawdę wierzył, że już nigdy nie będzie musiał oglądać ani skrzyń, ani ich zawartości, o samej ich właścicielce nawet nie wspominając. Tym większe było więc jego zdziwienie, gdy zobaczył skrzynie nietknięte w piwnicy. Stały zapełnione po brzegi grubymi tomami, których same nazwy nie wróżyły nic dobrego. Czy ta szalona kobieta naprawdę nie uwierzyła, że spełni wypowiedziane wczoraj groźby? Oj, bardzo się dzisiaj zdziwi. Sam spuści pałacowe charty, żeby gnały ją przez pola do samych granic królestwa, a jej skrzynie i księgi spłoną już dzisiaj na wielkim stosie, który urządzą na zamkowym dziedzińcu

Król szybko wybiegł z piwnic i, sadząc po dwa i trzy stopnie, dobiegł pod drzwi komnaty na szczycie wieży. Nim złożona w pięść ręka uderzyła w drzwi, te uchyliły się z głośnym skrzypnięciem. Wszedł szybko do środka. Kobieta stała odwrócona tyłem, lekko zgarbiona. W zupełnej ciszy, jakby z wielką skruchą i nadzieją czekając na zmianę podjętej wczoraj przez króla decyzji.

— Ja nie zmienię swojego postanowienia, czarownico — powiedział król, łapiąc oddech po szybkim biegu. — Wynoś się z mojego zamku i z mojego życia. Jak się pośpieszysz, to może uda ci się ujść z życiem. Skrzynie wraz zawartością niestety spłoną na stosie, który zaraz każę rozpalić na dziedzińcu.

— Ja też lubię spełniać swoje obietnice — usłyszał cichy szept, który z rosnącą siłą świdrował w jego głowie. Przygarbiona postać odwróciła się. Wyglądała teraz jak nocna mara. Była blada jak trup, a jej czarne włosy rozwiewał wiatr.

„Dziwny wiatr” — pomyślał. „Dlaczego go nie czuję, dlaczego płomienie świec ani drgną?” — król zadawał sobie kolejne pytania. Dlaczego ona nie ucieka w popłochu, tylko stoi tu i grozi mu, i dlaczego tak boli go głowa, bolą go nogi, boli go wszystko?

— Mówiłam ci, że igrasz z mocami, o których sile nie masz pojęcia, a teraz, przez swoją głupotę, będziesz miał okazję poczuć je na swojej skórze. — Wyciągnęła w jego stronę ręce i zaczęła wypowiadać jakieś dziwne, zgrzytające teraz w środku jego głowy zaklęcia. Król stał, nie mogąc się ruszyć już nawet o krok. Zastygł, niczym rzeźba z brązu. Tak bardzo chciał dorwać tę bladą zmorę mimo bólu, który czuł coraz mocniej. Napinał mięśnie, ale te zupełnie go nie słuchały, były jak z kamienia. Chciał złapać w swe ręce tę poczwarę, która nie mogła być człowiekiem, i wydusić z niej życie.

— Ty wiedźmo — wyszeptał tylko cicho, a potworny ból, który odebrał mu siłę w nogach, wspinał się teraz coraz wyżej i wyżej, utrudniając mu oddychanie i mówienie.

— Ja też ci coś obiecałam, mój królu — kontynuowała. — Dla porządku powtórzę. Obiecuję zamienić twoje królestwo w to, czym faktycznie już jest lub być powinno. Przegonię stąd śmiech i przegonię wszystkich, którzy pamiętają twoją żonkę. Zapanuje tu ład i porządek. Mój ład i porządek. Przedstawię jasny i zrozumiały dla wszystkich mieszkańców plan, który będą musieli zaakceptować. Ja rządzę, oni słuchają i wykonują moje wszystkie rozkazy. Żeby zaprowadzić moje porządki, będę musiała zrobić też porządek z twoją córką. Skoro tak ci się podobał pomysł z psami, ty kundlu, pozwól, że go sobie pożyczę. Jak szybko potrafi biec twoja córeczka? — spytała, patrząc mu w oczy, ale nie czekając na odpowiedź ciągnęła dalej: — Troszkę utrudnię jej zadanie. To, jak szybko biega, nie będzie miało znaczenia, bo zamknę ją z całą sforą wygłodniałych psów w spichlerzu. Do wieczora nie zostanie z niej nawet spinka do włosów — wyskrzypiała swą groźbę. — No, ale dosyć tych naszych pogaduszek. Zanim przestaniesz słyszeć, widzieć i czuć, chciałabym, żebyś zaznał niewyobrażalnego bólu. — Mówiąc to, wyciągnęła z dziwnego naczynia, które stało na stole, długi skręcony spiralnie pręt. Skapywała z niego ciemnozielona, ciągnąca się, gęsta substancja. Jej krople, upadając na dywan, cicho syczały, wypalając w nim od razu duże dziury i wgryzały się dalej, trawiąc powoli kamienie posadzki.

— To taki ostatni prezent ode mnie — syknęła — za twą gościnę.

Wzięła zamach i wbiła poskręcany pręt w bezbronną pierś króla. Teraz napierała mocno, żeby ostrze weszło naprawdę głęboko, żeby dotarło do serca. Patrzyła w wykrzywioną bólem twarz króla i szykowała się do zadania ostatecznego pchnięcia, gdy ze szpary w drzwiach wystrzeliła smukła sylwetka.

— Zostaw mojego tatę, ty wiedźmo — krzyczała królewna i w pełnym biegu wpadła na znienawidzoną już ciotkę.

Pomimo małej wagi wytrąciła z równowagi górującą nad nią kobietę. Siła i determinacja, jaką włożyła w atak, przełożyła się na to, że zaskoczona kobieta runęła jak podcięte drzewo. Chcąc zminimalizować skutki upadku, wyciągnęła do tyłu ręce, amortyzując zderzenie ciała z kamienną posadzką. Kobieta zapomniała jednak o trzymanej w ręce broni. Wielki ból, jaki odczuła w łydce prawej nogi, szybko jej o tym przypomniał. Dziwny skręcony pręt wszedł w ciało tuż pod skórą, pociągając za sobą w głąb rany ciemnozieloną, gęstą ciecz, której resztki paliły teraz materiał czarnej sukni. Siedziała oszołomiona, nie będąc w stanie wstać. Ból był normalny, to znaczy taki, jaki być powinien przy wbiciu sobie w nogę kawałka żelastwa, ale tak było tylko na początku. Później było jednak dużo gorzej. Ból z rany promieniował w każdą stronę i z każdą chwilą był coraz większy. Kobieta radziła sobie z nim jeszcze przez moment, ale ciało szybko się poddało. Zemdlała, osuwając się na podziurawiony zieloną cieczą dywan.

Królewna podnosiła się wolno z posadzki. Ona też się z nią zderzyła i chyba nawet na moment straciła przytomność. Chciała jak najszybciej przytulić się do tatki, nie bacząc na mogące jej grozić niebezpieczeństwo ze strony ciotki. Ta leżała jednak bez ruchu.

Wszystko było nie tak. Jeszcze wczoraj wieczorem była taka szczęśliwa, a przynajmniej tak jej się wydawało. Oczywiście jeśli w tej sytuacji można tak o tym odczuciu mówić. Ważne było to, że tatko w końcu obudził się z tego dziwnego letargu, w którym się znajdował od śmierci mamy. W końcu przejrzał na oczy i postanowił wygnać z zamku tę, która zamieniała życie wszystkich wokół w piekło. W piekło, do którego sama powinna trafić. Planowali już, co zrobią w kolejnych dniach, jak już wyjedzie ta zmora — jak ją nazwał tatko. A teraz znów wszystko się psuło. Ona nadal tu była. I teraz oficjalnie groziła tacie i wszystkim mieszkańcom królestwa, nic sobie nie robiąc z rozkazu opuszczenia zamku.

— Tatko, wyrzuć ją, wyrzuć — krzyczała teraz, oglądając się na nadal leżącą na dywanie ciotkę. — Czemu nic nie robisz? — pytała z pretensją, chcąc odsunąć na bok wielką, metalową rzeźbę, która nie wiadomo skąd wyrosła przed nią, stając na drodze do kochanego tatki. Odskoczyła od niej i zaglądnęła w stronę drzwi. Dziwne, nikogo tam nie było. Rozejrzała się wokół. Nikogo więcej, oprócz niej i ciotki, nie było w komnacie.

— Tatko — krzyknęła. — Tatko, gdzie jesteś? Gdzie jesteś?! — krzyczała coraz głośniej, ale teraz już wiedziała, co jeszcze jest nie tak. Ta rzeźba, która stanęła jej na drodze… No tak, przecież rzeźby nie przesuwają się po komnacie ot tak, zwłaszcza, że wcześniej musiałaby się jeszcze w tej komnacie pojawić, a Julia pamiętała, że nigdy w niej takiego kawałka żelastwa nie było.

— Co się stało? — zapytała i dotknęła twardej powierzchni, która jeszcze chwilę temu na pewno była jej tatą.

Skamieniało wszystko, nawet ubranie. Chociaż nie, nie skamieniało. Ciało, ubranie, ozdoby, broń i wszystko inne było teraz z… metalu i gdy się popukało w połyskliwą i gładką powierzchnię, to brzmiało… jak metal. Do całej odlanej z metalu postaci nie pasowała tylko głowa. Miała jeszcze normalną skórę i włosy, choć widać było, jak już po szyi wspina się szary cień, który ciągnie za sobą metaliczną powłokę. Po policzkach króla spływały łzy. Oczy wyrażały wielki ból i strach, zmieszane z równie dużym smutkiem. Tak jakby przegrał jakąś wielką bitwę i teraz czekał na konsekwencje.

— Uciekaj, Julio — wyszeptał król. — Uciekaj, skarbie, jak najdalej od tej zmory, teraz… natychmiast. — Chciał mówić dalej, ale usta już nie potrafiły odpowiednio się układać, żeby z nich mogło wyrwać się coś, co przypominałoby słowa.

— Tatku, nie mogę cię tu zostawić. Gdzie mam uciekać? — krzyczała od nowa królewna. — Nie poradzę sobie sama, obudź się, proszę, wyjdź z tej rzeźby, uciekaj ze mną — krzyczała, uderzając bezsilnie w metalową powierzchnię zaciśniętymi piąstkami.

Z ust króla wydobyły się jeszcze jakieś dziwne dźwięki, widać, że bardzo chciał jeszcze coś dodać, wiedząc, że to ostatni na to moment.

— Miętaj… szystko, co… ówiła mama… — usłyszała jeszcze i to był koniec.

— Taaatoooooo!!!

Krzyk niósł się po całym zamku. To świat królewny walił się jak domek z kart. Najpierw odeszła mama, a teraz traciła tatę. Co ona takiego zrobiła, że spotykały ją takie nieszczęścia? Czym sobie na to zasłużyła? Jest tylko małą dziewczynką!!! Nadal przytulała się do swojego taty, który cały już zamienił się w metalowy posąg. I włosy, i twarz. Nawet spadająca po policzku łza też teraz pokryła się metalową powłoką.

— Tatko… proszę… — Królewna już nie stukała piąstkami, nie próbowała też przeciągać rzeźby w stronę drzwi do komnaty. Wiedziała, że to bezcelowe. Rzeźba stała nadal, jakby ją ktoś wmurował w kamienie posadzki, jakby była nierozerwalną częścią tej komnaty. Dziewczynka, łkając, opadła na kolana, obejmując nogi posągu. Nie chciała tracić kontaktu z rzeźbą, nie chciała myśleć o tym, co się stało. Chciała się już obudzić z tego koszmaru, przecież to nie może być prawda. Ale taki koszmar nigdy jej się nie śnił. Jeśli faktycznie to byłby jeden z tych złych snów, to już dawno powinna się z niego obudzić. Uszczypnęła się w rękę. Zabolało. Niestety nic się nie zmieniało, nadal tuliła się do zimnej, metalowej powierzchni posągu w tej mrocznej komnacie, którą pierwsze promienie słońca próbowały rozjaśnić, ale bardzo marnie im się to udawało.

Królewnie było tak źle. Nie mogło być gorzej. Nagle usłyszała pewien dźwięk gdzieś z boku, a oko zarejestrowało jakiś ruch na dywanie, tam gdzie leżała martwa ciotka, która sama zabiła się swoją bronią. Dobrze jej tak. Mamcia mówiła, że każde życie jest cudem i każde życie jest ważne, ale to jedno mogło się skończyć i nikomu na pewno nie będzie brakowało kogoś takiego jak ta zmora.

Tylko dlaczego martwe ciało się porusza i dlaczego wydaje jęki? Widziała i słyszała to coraz wyraźniej. W komnacie robiło się coraz widniej. Dziewczynka ujrzała sunące powoli po dywanie w stronę stołu ciało znienawidzonej ciotki. Teraz czarna postać dotarła do stołu, wykonując te dziwne, pełzające ruchy. Zabrzęczały próbówki i kolby z różnymi płynami, kiedy położyła rękę na blacie, próbując się na niego wczołgać. Druga ręka po omacku czegoś szukała. Złapała za pierwszą z brzegu próbówkę, ale gdy tylko wyczuła jej kształt odrzuciła ją ze złością na bok. Szukała dalej. Złapała teraz dużą, gruszkowatą kolbę z żółtawym płynem. Chyba o to właśnie jej chodziło, bo buteleczka nie podzieliła losu swej poprzedniczki. Samozwańcza królowa podniosła się na łokciu i, opierając się barkiem o blat, sięgnęła teraz drugą ręką po próbówkę z jakimiś zielonymi kulkami. „Co to jest?” — zastanawiała się królewna. „Jakieś larwy czy jajeczka, a może skrzek?”. W sumie nic ją to nie obchodziło. Chciała złapać za miecz swojego taty i rzucić się na tę zmorę. Chciała ciąć, kłuć i uderzać — tylko że nie mogła się ruszyć. Wielki strach odebrał jej zdolność wszelkiego ruchu, mogła tylko patrzeć.

— Ty… — kobieta wyskrzypiała pierwszy dający się zrozumieć dźwięk. — Ty… głupia dziewucho — dokończyła myśl i, ciężko dysząc, oparła się teraz plecami o jedną z nóg stołu. Trzymała w rękach kolbę z żółtawym płynem i próbówkę z tymi dziwnymi, zielonymi kulkami. Przyłożyła ją do ust, a jej zawartość sturlała się w dół szyjki naczynia. Łykała duże kulki, jakby to były pestki granatu, i skończyła dopiero wtedy, kiedy opróżniła całą próbówkę. Odrzuciła ją silnym ruchem ramienia, roztrzaskując o odległą ścianę przy oknie, jakby sprawdzała, czy ma dość siły, a te wracały jej z każdą chwilą. Od razu wypiła też łapczywie żółtą zawartość kolby trzymanej w drugiej ręce, jakby gasiła ogromne pragnienie. Znikła gdzieś jej śmiertelna bladość, która jeszcze tak niedawno prawie świeciła w ciemnościach.

— Hi, hi — zaśmiała się pod nosem. Tylko, że to nie był taki normalny śmiech. Ten dźwięk na pewno nie zwiastował nic dobrego. Zapowiadał fizyczny ból. A jeszcze chwilę temu królewna myślała, że gorzej być nie może. Myliła się i właśnie to do niej docierało.

— Zaraz… hi, hi… zaraz się tobą zajmę. — Kobieta patrzyła się teraz na tulącą się do nóg posągu dziewczynę. Zwycięstwo. Jeszcze chwila i będzie władała zamkiem i całą tą krainą. Zaprowadzi tu obiecany ład i porządek. Jej porządek. Była nieostrożna i za bardzo celebrowała to zadanie z przejęciem królewskiej władzy. Mogła zabić króla od razu, gdy tylko przekroczył próg jej komnaty. Był taki pewny swego, no nie mogła odmówić sobie tego przytarcia mu nosa. Musiała mu powiedzieć, co i jak, przed odesłaniem go do krainy niebytu.

Jednak mogła się pośpieszyć z tym przebiciem go rdzawą włócznią męki. Przywiozła ją z ostatniej podróży do pierwotnych plemion mieszkających w dżungli u podnóża gór Himapurmii. To była bardzo ryzykowna wyprawa i tylko cudem udało się jej i jej kuzynce uciec przed wojownikami Mora. To bardzo okrutne i waleczne plemię, które wciąż podbija inne z tego rejonu świata. Mają bzika na punkcie władzy i jej insygniów. A ta włócznia była jednym z nich. Zastraszali nią swych wrogów, pokazując jej siłę na pojmanych jeńcach z podbijanych plemion. Włócznia sama w sobie była niczym więcej niż pękiem odpowiednio uformowanych i dobrze naostrzonych drutów, które plemienny szaman spiekł w jedną całość, robiąc coś przy ognisku. Uzyskał dziwny kształt — długiej falującej na brzegach buławy, która kończyła się kilkunastocentymetrowym ostrzem. Siła działania była w tym dziwnym soku, który ukradły razem z różdżką. Faktycznie na jakiś czas porażał i przynosił ranionemu wielki ból. Jednak można go było spotęgować, wbijając włócznie naprawdę głęboko. Sama miała teraz sporo szczęścia, bo włócznia ją tylko lekko skaleczyła.

„No, niestety, teraz jest już za późno” — pomyślała. Użyła na królu czaru, który powodował, że każdy żywy organizm zamieniał się w stal, stawał się posągiem. Co prawda istniało jakieś zaklęcie, które to mogło odwrócić — i nawet je kiedyś widziała, ale obecnie było dla niej niedostępne, miała je jej siostra, a teraz ma je zapewne ta smarkula, jej córka, która przerwała całe przedstawienie. A planowała je od wczorajszego wieczoru.

No cóż, trzeba i z nią zrobić porządek. Będą dwa posągi, one jeszcze mocniej i dosadniej przemówią w jej imieniu do tego ciemnego ludu, którego właśnie staje się władczynią. Tylko ile jeszcze ta noga będzie tak bolała? Nie mogła przez ten ból zebrać myśli, myliły jej się słowa zaklęcia i ich kolejność. Samo ich przeczytanie nie było proste, a co dopiero mówić je z pamięci. Noga nie dość, że bolała, to jeszcze wciąż nie słuchała poleceń, które jej wydawał mózg. Bolała i jak na razie przeszkadzała, ale to nie może jej przeszkodzić w zrealizowaniu planu przejęcia władzy. Tak mało jej zostało do zrobienia. Została tylko ta zalana łzami, trzęsąca się dziewucha, którą musi tylko sięgnąć i zranić ostrzem włóczni.

— Nie utrudniaj tego wszystkiego, córeczko — powiedziała do wstającej z kolan królewny, starając się, żeby ton jej głosu nie zdradził, że szykuje się do skoku w jej stronę. „Tylko ta przeklęta noga” — przeklinała po raz kolejny w myślach swoją nieostrożność.

— Nie jestem twoją córeczką, ty wiedźmo, ty morderczynio! — Królewna stała teraz tuż przy drzwiach i jakby jej spojrzenie mogło zabijać, jej ciotka powinna już być martwa. Zniknął gdzieś z oczu dziewczynki lęk i strach i tylko wysychające na policzkach łzy były jedynym dowodem na to, że jeszcze chwilę temu była w dużo mniej wojowniczym nastroju.

— Licz się ze słowami, smarkulo — krzyknęła kobieta, nie mogąc już znieść ani bólu nogi, ani tego niespodziewanego buntu nastolatki. — Dlaczego po prostu nie staniesz, nie zamkniesz oczu i nie zaczekasz grzecznie na to, przed czym i tak nie uciekniesz? Obiecuję, że to nie potrwa długo. Sama pomyśl, dołączysz do swojego tatki i może spotkasz też swoją mamcię. — Mówiąc to, teatralnie przeciągała słowa, których tak często dziewczynka używała w odniesieniu do swoich rodziców, jakby naśmiewała się z tego nawet w takiej chwili.

— Jak można być tak nieczułą i bezwzględną, tak wypraną z uczuć? — pytała królewna, ale słowa te kierowała bardziej do siebie niż do wciąż zbliżającej się do niej małymi podskokami ciotki. — Ty w ogóle nic nie czujesz?

— Ależ czuję, oczywiście, że czuję — odpowiedziała kobieta i zrobiła kolejny mały, okupiony salwą bólu krok. — Teraz, na przykład, czuję piekielny ból nogi — powiedziała i jeszcze mocniej zacisnęła palce na trzymanej w ręce włóczni. — I wiesz co? Z chęcią podzielę się z tobą tym bólem.

Ostatnie słowa przeszły w krzyk. Jej ręka wystrzeliła do przodu, celując w pierś królewny. Odległość była odpowiednia, żeby zadać skuteczne pchnięcie — jednak na drodze stanął… posąg. Skąd on się tu wziął? Przecież sekundę temu go tu nie było, a teraz nie dość, że włócznia nie sięgnęła celu, to jeszcze to jego… wejście wytrąciło ją z równowagi. Boląca noga nie stanowiła dobrego podparcia. Kobieta zachwiała się i, nie chcąc runąć do tyłu, złapała się rzeźby jak poręczy. I to był kolejny błąd. Posąg nie był taki ciężki, na jaki wyglądał, albo znów jakaś nieznana siła go przemieściła, tym razem w jej stronę.

— Czy to możliwe? — pytała samą siebie, lecąc w tył. Uderzenie plecami o posadzkę wybiło jej oddech z piersi, a stalowa figura, która ją przygniotła, nie poprawiła tego stanu. Ciotka powinna była zginąć pod jej ciężarem, jednak dziwnym zbiegiem okoliczności impet upadającej rzeźby został wyhamowany przez stół, o który głową zahaczyła stalowa figura, roznosząc jego bok w drzazgi. Huk, który temu towarzyszył, był dla królewny sygnałem do ucieczki. Sama nie była pewna, czy to jej myśl tak wybrzmiała w głowie, czy może fizycznie usłyszała to jedno słowo ułamek sekundy po tym, jak figura spadłą na ciotkę: „UCIEKAJ”. Obróciła się na pięcie i puściła się biegiem w dół schodów.

Wpadła do kuchni i rzuciła tylko krótko do przestraszonej kucharki:

— Marto, potrzebuję coś do jedzenia… i do picia… i to bardzo szybko. Muszę uciekać…

Kucharka już wiedziała, że dzieje się coś bardzo niedobrego, wiedziała też, że nie czas na rozmowy i pytania. Jej kochana dziewczynka, którą traktowała jak swoją najmłodszą córkę, dziewczynka, którą wraz z królową i z jej dużą akceptacją próbowała jak najlepiej wychować, teraz była przerażona i w tych kilku wypowiedzianych słowach przekazywała komunikat, który świadczył o tym, że właśnie kończy się… kończy się już chyba ten normalny, zwykły świat.

— Biegnij, moje dziecko, pędź do stajni po konie. Ja już pakuję jedzenie i ubrania. — Przytuliła przy tym rozedrganą i bladą ze strachu królewnę do piersi, choć na sekundę, choć na chwileczkę. Kto wie, na jak długo będzie to im musiało wystarczyć.

— Biegnij. — Lekko popchnęła Julię w stronę korytarza prowadzącego do drzwi wyjściowych.

I Julia biegła, a łzy znów spływały jej po policzkach. Miała ochotę biec nie na zewnątrz, tylko do pokoju, i to nie swojego, tylko do sypialni rodziców. Schować się pod kołdrę w ich łóżku, zwinąć się w kłębek i zamknąć mocno oczy. Ale to oznaczało śmierć — a z tym jeszcze nie umiała się pogodzić, nie podda się. Tak, jest nastoletnią dziewczynką, ale tatko i mamcia uczyli ją, że trzeba walczyć z przeciwnościami losu, nie wolno się poddawać.

Dlatego biegła do stajni. Wpadła tam jak przeciąg, płosząc młodsze konie i kucyki. W ostatnim boksie stały razem dwa największe konie w królestwie. Potężne czarne konie rasy Shire. Nie bała się ich. To były jej konie. Jej i mamy. Przytuliła się do pierwszego czarnego olbrzyma, który, pochyliwszy głowę, położył ją na jej ramieniu. Wyciągnęła do góry ręce i pogłaskała go po szyi. Cicho tłumaczyła, że jest bardzo źle, że teraz to od niego i jego brata, od nich zależy jej życie, że muszą uciekać. Drugi koń podszedł i też pochylił się nad dziewczynką, a gdy w jej krótkiej opowieści pojawiło się zdanie: „To przez tę wiedźmę, moją ciotkę, ona zabiła mojego tatkę”, oba jak na komendę potrząsnęły głowami, jakby chciały zrzucić z karku ciężar tych słów, wytrząsnąć je z uszu. Tupnęły przy tym groźnie wielkimi jak wiadra kopytami, pokazując, że tu i teraz są gotowe ich użyć przeciw osobie, która zrobiła krzywdę ich królowi.

Królewna nie mogła dłużej kusić losu, nie mogła czekać, powtórzyła więc trochę głośniej:

— Nie możemy tu na nią czekać, musimy uciekać, proszę.

Zrozumiały to, co chciała im przekazać. Tak trzeba zrobić, może później przyjdzie czas na zemstę, ale teraz trzeba się śpieszyć. Wielki koń podniósł kopyto w taki sposób, że zrobił z niego stopień, i gdy tylko królewna postawiła na nim swoją stopę, łapiąc za lejce, wyrzucił ją płynnym ruchem w górę. Opadła w siodło, jakby ćwiczyła to setki razy. „Kto nauczył konia takiej sztuczki?” — myślała i zaraz sama sobie odpowiedziała: „Nikt ich nie uczył”. Przypomniała sobie mądrości mamy. To ona jej powiedziała, że zwierzęta, a zwłaszcza konie, bardzo dużo rozumieją, trzeba tylko do nich mówić. Trzeba z nimi rozmawiać. „One są jak ludzie” — mówiła jej jeszcze tak niedawno mama. „Też mają uczucia, też się boją, cieszą, myślą i rozpaczają, roniąc łzy”.

Do stajni wbiegła jej piastunka, kucharka. Widać, że chwilę wcześniej starła rękawem fartucha łzy, ale czerwone oczy i pociąganie nosem zdradziło ją i odebrało tę część otuchy, którą chciała przekazać swojej kochanej dziewczynce. Wrzuciła większość tobołków na drugiego czarnego konia, mocując je do siodła. Bogu dzięki, że stajenny osiodłał konie z rana, przekonany, że król wraz z córką będą chcieli urządzić sobie przejażdżkę. Zapłakana Marta podała królewnie tylko podręczną manierkę z wodą, trochę jedzenia w tobołku i coś jeszcze. Małą, jasną książeczkę z perłową oprawą, owiniętą w zdobną chustę.

— Strzeż tego jak oka w głowie — powiedziała, starając się nie pozwolić sobie na załamanie głosu, choć przez chwilę musiała być twarda. To dziecko nie może teraz zwątpić, musi uciekać.

— To twojej mamy, to ci pomoże — mówiła, dalej głaszcząc i tuląc zimne dłonie królewny, które ściskały już zawiniątko.

— Wiem, co to jest, Marto — powiedziała królewna i już wsuwała perłowy notes do głębokiej kieszeni swojej sukni. Głos w jej głowie znów ją ponaglił. Znów usłyszała: „UCIEKAJ”.

— Pamiętaj, moje dziecko, nie będziesz sama. Uwierz mi, twoja mama… i twój tata… — Nie wytrzymała, łzy pociekły jedna za drugą po obu policzkach. — Skarbie, oni będą z tobą… cały czas. A ja będę się za ciebie modlić… zawsze.

Otarła łzy i nos, jeszcze raz ścisnęła dłoń królewny i zaraz szybkim krokiem podeszła do wielkich wrót na tyłach stajni, prowadzących na łąki przy padokach. Otworzyła je szeroko i ponagliła konie i królewnę, machając rękami, jakby wskazywała kierunek, w którym muszą podążać. Konie ruszyły, nie potrzebując żadnej komendy, one też wiedziały, że nie mogą zwlekać. Miały teraz misję do wykonania — muszą uratować swoją nową panią.

— Żegnaj, Marto, pamiętaj o mnie… Ja wrócę — krzyknęła dziewczynka, gdy konie przejeżdżały obok zanoszącej się płaczem kobiety.

Głośny tętent końskich kopyt oddalał się i cichł z każdą chwilą, a zamazane przez płynące łzy sylwetki uciekających były coraz mniejsze i mniejsze.

Rozdział III
Ucieczka z zamku

Para pięknych, czarnych koni galopujących leśną ścieżką w wiosenny poranek. Przypadkowy obserwator mógłby pomyśleć: „Cóż za piękny obrazek”. Jednak gdyby skupił się na nim odrobinę dłużej, zauważyłby na pewno detale, które odbierały temu widokowi jego lekkość i beztroskość. Potężne konie biegły za szybko i zbyt nerwowo, żeby można było ów bieg nazwać poranną przejażdżką. Rwały do przodu, szybkie jak wiatr, jak huragan. Gnając przed siebie, ścinały zakręty, jakby ich nie zauważały, tratując mniejsze krzaki i zarośla. Tak jakby martwiły się tylko tym, żeby w tym wielkim pędzie zmieścić się między drzewami, które rosły po obu stronach leśnej ścieżki. Rozdęte chrapy, piana płatami spadająca z pyska, obłęd w oczach i iskry lecące spod kopyt za każdym razem, gdy podkowy trafiały na kamienie. Nie, to zdecydowanie nie była spokojna przejażdżka po okolicy. One pędziły, jakby je gonił sam diabeł.

Niezwykłość tego widoku pogłębiał fakt, że na jednym z nich można było zauważyć małą dziewczynkę, mocno ściągającą lejce prowadzonego konia. Oczy wypełnione strachem i blada ze strachu, ale piękna twarzyczka wtulona w kark potężnego zwierzęcia, którego dosiadała. Nie bała się tej szaleńczej jazdy i nie bała się tych koni, ufała im bezgranicznie. Razem z nimi bała się tego, przed czym uciekali.

Drugi koń na swoim grzbiecie niósł w tym szalonym pędzie jutowe worki wypełnione ubraniami i rzeczami, które kochana niania uznała za potrzebne w tej podróży. Podróży dokąd? Uciekała sama, nie wiedząc, czy na zawsze, czy tylko po to, żeby zebrać myśli i zastanowić się nad możliwością powrotu. Teraz myśli ulatywały z głowy, jedna za drugą od razu po tym, jak powstawały. Ponad wszystko wybijał się z jej pamięci ostatni widok jeszcze żyjącego tatki i jego cichy szept: „Uciekaj, uciekaj jak najdalej”.

Więc uciekała, a wiatr osuszał kolejne łzy spływające po policzkach. Koni nie trzeba było popędzać, zrozumiały, o jaką stawkę tu chodzi. Ratowały swoją panią i ratowały siebie. Łotr i Zbój tuż obok siebie, jak dwie czarne strzały wciąż walczące o to, która jest szybsza, która wyjdzie na prowadzenie.

Pędziły przez leśną głuszę wyglądającą tego poranka jakoś inaczej. Było szaro i nijako, tuż nad ziemią kłębiły się jeszcze resztki gęstej mgły, która zamykała się za uciekającymi w postaci dużych wirujących jeszcze przez chwilę obłoków. Może to była wina prędkości, a może smutku, który panoszył się teraz w sercu dziewczynki, jednak królewna była pewna, że tym razem las jest też szary i nijaki, jakby i on nie radził sobie ze stratą swoich prawowitych właścicieli — najpierw królowej, a teraz króla. Opuszczała go też królewna, zostawiając za sobą szare cienie drzew, spowite mgłą, która przylgnęła do ziemi, jakby miała zostać tu na zawsze, odcinając dopływ słonecznego światła do leśnego runa.

Rozpacz, smutek, żal, czyli wszystko, z czym nie chciała i nie powinna mieć do czynienia dorastająca dziewczynka, przewalało się teraz przez jej umysł, potęgując szarość poranka, jednak na powierzchnię zaczął się przebijać jakiś cichutki głos, ledwie szept, który na początku wzięła za szum wiatru. Nie, to był ludzki głos, głos… głos jej mamy. Zaczęła rozglądać się na boki, nie rozumiejąc, jak to możliwe, o mało co nie spadając przy tym z wciąż gnającego przed siebie Łotra, i tylko bliskość Zbója zapobiegła upadkowi. Koń zwolnił nieco, ale gdy tylko poczuł, że wszystko już jest w porządku i dosiadająca go dziewczynka znów mocno trzyma się nogami i wtula w jego grzywę, przyśpieszył. Głos był teraz dużo wyraźniejszy. Tak, to był głos jej mamy. Uspokajał i pocieszał. Zapewniał, że wbrew temu, co się zdarzyło i co teraz myśli królewna, będzie lepiej. Mama prowadziła teraz swoją ukochaną córkę przez gęstniejący las, podpowiadając, którą dróżkę wybrać, jak tylko pojawiały się jakieś rozstaja. Już było lepiej, dużo lepiej, bo nie była sama.

Las gęstniał, znikać zaczęły też tak dobrze widoczne do tej pory ścieżki. W te dalekie knieje zapuszczał się tylko tatko na polowania, bo las tu obfitował we wszelaką zwierzynę. Julia przypominała sobie, jak raz zapuściły się tak daleko z mamą. Wracały już nocą i w pewnym momencie królewna spostrzegła, że w mroku lasu, po obu stronach ścieżki widać było parami porozrzucane po gęstych zaroślach małe światełka. Mama uspokajała ją wtedy, że to sam las pokazuje im drogę do domu. Po powrocie, późno w nocy, opowiedziała o całym zdarzeniu tacie, który wpadł do jej komnaty z jakąś zmyśloną historyjką, które tak lubiła słuchać przed snem. Ten się najpierw dziwnie zdenerwował, ale gdy porozmawiał na boku z mamą, która przyszła tylko ucałować ją na dobranoc, i już troszkę ochłonął, wyjaśnił córeczce, że to nie żadne światełka, tylko oczy wilków, które słysząc podróżnych, zbliżyły się do ścieżki, licząc na łatwy łup. Gdy spytała, dlaczego więc ich nie zaatakowały, tatuś uśmiechnął się tylko i wyszedł z komnaty, życząc jej dobrej nocy i kolorowych snów. Mama wymyśliła te leśne światełka, żeby Julia na wieść o wilkach wystraszona nie spadła z konia. Dopóki jechały na Łotrze i Zbóju, żaden wilk, który miał w głowie choć jedną klepkę, nie stanąłby na ich drodze. One widziały, że spotkanie z kopytem wielkiego Shire’a oznaczało tylko jedno. Śmierć. Wolały więc grzecznie siedzieć w krzakach, martwiąc się tylko o to, żeby któryś z koni nie wpadł na pomysł skrócenia sobie drogi przez te właśnie krzaki, bo stratowałby je na miazgę.

Teraz oba konie pędziły dalej, ale już spokojniej, już nie na złamanie karku. Po prawej pojawiła się wąska wstążka strumienia, którego ciche szemranie zapraszało do odpoczynku i ugaszenia pragnienia. Cichy szept w głowie upewnił królewnę, że to dobry pomysł, że nikt ich na pewno nie ściga i że muszą chwilkę odpocząć. Znalazła małą polankę, którą przecinał strumień, i tu postanowili przystanąć. Zsiadła z Łotra, który znów uczynnie podstawił jej jedno ze swych kopyt, żeby zniwelować ryzyko upadku z jego grzbietu. Drugi też, sprytnie sięgnąwszy w tył, zdjął z grzbietu pakunki, w których były potrzebne im teraz rzeczy. Był tu przepyszny placek z orzechami, który wraz z innymi rzeczami, które można było długo przechowywać, wrzuciła na koński grzbiet ulubiona kucharka Julii — Marta. Znalazł się też owies dla koni, ale zaspokojenie głodu, jak zauważyła królewna, było na drugim miejscu. Teraz konie z błogim wyrazem pyska studziły się w zimnym nurcie potoku, gasząc przy okazji pragnienie. Dziewczynka, od momentu gdy usłyszała głos mamy, była dużo spokojniejsza i raźniej myślała o dalszych etapach podróży, którą sobie właśnie planowała. Jej rodzice byli znani w bardzo odległych regionach i już nieraz dostawali wraz z ulubienicą wszystkich, Julią, propozycje odwiedzin znajomych i przyjaciół w ich zamkach w różnych zakątkach świata. Nie mieli wrogów, z nikim nawet się nie pokłócili i na tym opierał się prosty plan królewny. Wierzyła, że gdziekolwiek pojedzie i tak natrafi na tych, którzy znali jej rodziców i ją samą, więc nie powinna napotkać na problemy ze znalezieniem schronienia.

Teraz, gdy pozbierała już myśli, doszła też do wniosku, że nie musi się bać pościgu i potwierdzał to dodatkowo głos mamy. Sama wredna ciotka musiałaby dosiąść któregoś z koni, a z racji tego, że zawsze uważała je za nikomu niepotrzebne i głupie zwierzęta, te odwdzięczały się tym samym.

Swego czasu głośna była historia o tym, jak to ciotka przed swoją ostatnią podróżą próbowała się przełamać i przejechała na małym koniku, najspokojniejszym z całej stajni, kilka kółek po zamkowym padoku, na którym często mama uczyła Julię różnych sztuczek z dosiadem. Kucyk, którego nic nie było w stanie wyprowadzić z równowagi, już przy trzecim nawrocie pokazał swoje drugie, nikomu nie znane oblicze. Najpierw stanął dęba, a gdy to nie wystarczyło, żeby pozbyć się intruza ze swojego grzbietu, rozpędził się, jakby miał przeskoczyć nad płotem odgradzającym padok od chlewika i kurnika. W ostatnim momencie jednak zrezygnował z realizacji tego pomysłu i, wbijając głęboko w piach kopyta, gwałtownie wyhamował, pochylając głęboko łeb do dołu. Ciotka wystrzeliła ze strzemion, przeleciała nad ogrodzeniem i wpadła do błocka przy chlewiku. Jednak to nie był koniec tej podróży. Prędkość, z jaką wykonała większość lotu, została wytracona dopiero w środku małego kurnika, w który ciotka wbiła się, nie znalazłszy punktu zaczepienia dla palców, które próbowały się czegoś złapać, prześlizgując się po terytorium bardzo niezadowolonych, różowych świnek.

Przez krótką chwilę nic się nie działo i rodzice królewny podbiegli bliżej, żeby udzielić ciotce pomocy. Gdy szok spowodowany upadkiem już minął i ciotka złapała oddech, wygramoliła się na kolanach z kurnika przez dziurę, którą wybiła w jego ścianie własnym ciałem. Stado kur, którym przerwała tym nagłym wtargnięciem poobiednią sjestę, wyraźnie oburzone postanowiło dać jej chyba coś od siebie za to zdemolowanie swojego domku.

To, co się ukazało w błocie przy kurniku całej nadbiegającej rodzinie, wcale nie przypominało człowieka, a już na pewno nie kobietę. Wyjątkową osobliwość zobaczyły też osoby, które pracowały tuż obok i przyszły specjalnie po to, żeby widzieć, jak wygląda dorosła, która dopiero uczy się jeździć konno. To było dla większości niezrozumiałe, bo przecież umiejętność jazdy konno była dla każdego jak chodzenie czy bieganie. Teraz wszyscy oglądali potwora z bagien, bo tak właśnie wyglądała ciotka, której osobę pokrywała gruba na palec warstwa błota. To był potwór z bagien, który uparł się zostać kurą, a czas potrzebny na pełną przemianę umila sobie udawaniem armatniej kuli i lata po okolicy, sprawdzając swoją siłę na ścianach różnych budowli. Tym razem padło na kurnik i to był dobry traf, jeśli chodzi o samą ciotkę, bo poza drobnymi otarciami i siniakami, można by powiedzieć, że wyszła z tego wypadku bez szwanku. Jednak zaraźliwego śmiechu, który nie bacząc na to, że chodzi o osobę z królewskiego rodu, niósł się po okolicy, nikt i nigdy chyba nie zapomni. Ciotka tego dnia przyczyniła się do walki z lękami dzieci, które miały okazję oglądać to przedstawienie, dużo bardziej niż ich rodzice. Wystarczyło, że teraz usłyszały, że te potwory z bagien i tym podobne straszydła, których się bały maluchy, są właśnie takie śmieszne, jak ten, którego widzą, i podobnie śmiesznie się zachowują.

Kobieta szła na szeroko rozstawionych nogach, klnąc siarczyście. Próbowała zachować równowagę, ale słabo jej to wychodziło, bo po przejściu kilku kroków wpadła w poślizg i znów zanurkowała w błoto. Co prawda udało jej się dzięki temu spłukać z siebie jakąś część piór, jednak teraz jej pech gigant polegał na tym, że wylądowała głową w misce z resztkami jedzenia, które kucharka wyniosła dla wciąż głodnych, różowych świnek. Ciotka podniosła się na nogi, jednak miska nie miała zamiaru zsunąć się z ubłoconej głowy, a że bała się znów stracić równowagę, to nawet nie próbowała sięgać rękoma do głowy, żeby ją zrzucić. I tak złorzecząc, i drobiąc, małymi kroczkami i z metalową miską na głowie dotarła do bocznych drzwi zamku. Nie było osoby, która widząc to wszystko, nie śmiałaby się do rozpuku. Śmiali się dorośli i śmiały się dzieci, śmiali się później nawet ci, którzy tego nie widzieli, a tylko o tym słyszeli. Król i królowa nie mogli mieć do nikogo o to pretensji, bo sami nie umieli zachować powagi w tej sytuacji, zwłaszcza gdy zobaczyli, jaką frajdę z całego zdarzenia miała Julia.

Tak więc wszyscy się śmiali. Nie, jednak nie wszyscy. To w tym właśnie momencie ciotka tak znienawidziła to miejsce i tych ludzi i poprzysięgła sobie, że odpłaci wszystkim z nawiązką. Chciała wyjechać, byle dalej od tych głupich i nudnych, jak mówiła, ludzi, ale planowała też kiedyś tu wrócić, żeby zmyć z twarzy tych wszystkich gapiów te głupie uśmiechy z twarzy. Przez cały kolejny dzień nie wychodziła z zajmowanej wtedy komnaty, dochodząc do siebie i wpuszczając swoją służącą tylko wtedy, gdy ta przynosiła jej tacę z jedzeniem.

Gdy minęły dwa dni, późnym wieczorem pod zamek podjechała czarna karoca. Po krótkim postoju, gdy ładowano kufry i tobołki oraz podmieniano konie, wywiozła ona ciotkę w siną dal i na pewno nikt za nią tu nie zatęsknił, ale każdego dnia gdzieś w królestwie na pewno opowiadano sobie historię z nauką jazdy, która zakończyła się w kurniku. Po całym zdarzeniu wyjaśniło się też, co spowodowało tę przemianę spokojnego do tej pory kucyka. Stajenny zwrócił uwagę króla i królowej na fakt, że szalona ciotka dosiadła spokojnego kuca w butach, w których podeszwy specjalnie wtopiła ostre kawałki metalu. Przy każdym kroku zwierzęcia dźgała jego boki bez potrzeby ostrymi końcami, karcąc go w ten sposób, jednak nie wiadomo, za co. Pokorne zwierzę godziło się z tym, ale w pewnym momencie nie wytrzymało i, chcąc uwolnić się od bólu, postanowiło zrzucić podłą kobietę.


Królewna z ociąganiem, ale odgoniła w końcu od siebie wspomnienie ubłoconej ciotki. Myślała nad tym, co zrobić teraz. Z opowiadań tatki pamiętała, że im bardziej na północ, tym będzie zimniej, a za tym jej się nie tęskniło. Przecież tyle, co skończyła się sroga zima, która bardzo wszystkim dała się we znaki. Silne mrozy umęczyły ludzi i leśne zwierzęta, więc teraz na wiosnę, gdy śniegi stopniały, roślinność od razu zerwała się do produkowania jak na akord wielkich ilości liści i kwiatów. I tego jej było trzeba. Tak naprawdę bliżej było już do ciepłego lata niż do chłodu zimy, ale zimno, szarość i słota źle jej się kojarzyły, skłaniając do tych złych myśli o zimnym zamku, który jest teraz we władaniu tej zmory. Postanowiła więc jechać dalej na południe, gdzie będzie jeszcze bardziej zielono, gdzie będzie więcej kwiatów i owoców.

Zbliżało się południe, chmury rozpierzchły się jakby wypalone do końca przez świecące teraz słońce. Konie ostygły już po długim biegu, podjadły owsa, a teraz spokojnie chrupały świeżą trawę tuż przy strumieniu. Aż nie chciało się wierzyć, że jeszcze dzisiaj rano… na zamku, w komnacie na szczycie wieży… Nie, nie trzeba o tym myśleć, jeszcze nie czas. Za dużo myśli, za dużo emocji, strachu, gniewu i nienawiści. To bardzo zła mieszanka. Trzeba po prostu jechać dalej, zmienić otoczenie, znaleźć się gdzieś, gdzie nie będzie się już myślało o tym, że może dojechać tam ewentualny pościg.

Królewna dojadła kawałek pysznego placka, poprawiła i zabezpieczyła torby przy siodłach. Wielki koń powtórzył sztuczkę z kopytem w roli schodka, pomagając królewnie zasiąść w siodle. Ruszyli dalej, ale teraz dużo spokojniej. Widoczne do tej pory dróżki znikły. Teraz konie samodzielnie decydowały, gdzie jadą, a królewna ani nie myślała im w tym przeszkadzać. Wtuliła się w grzywę swojego rumaka, zamknęła oczy i tak mknęli w nieznane. Dziewczynka wciąż nasłuchiwała, czy znów usłyszy ten ciepły szept, szept swojej mamy. Była pewna, że się nie przesłyszała i pomimo tego, że nie słyszała tego głosu w tej chwili, wiedziała, że i mama, i tata są gdzieś obok. Czuła to. Wierzyła, że głosy nie ingerują, bo jest dobrze, bo nie ma się czego bać. Równe tempo jazdy, rytmiczny stukot kopyt wyciszyły ją i ukoiły. Myśli odpłynęły gdzieś daleko, tylko ciało czuwało, pamiętając o tym, żeby dłonie nadal mocno obejmowały końską szyję.

Rozdział IV
Góra

Słońce pokonało już większość swojej drogi po nieboskłonie, gdy konie zatrzymały się, oceniając, że okolica jak najbardziej temu służy. Łotr cichutko zarżał, ale to nagły bezruch obudził królewnę. Zsiadła szybko z konia i rozpakowała jedzenie dla swoich rumaków oraz dla siebie. Miała wyrzuty sumienia, że zamiast pomyśleć o tym, jak przygotować się do nocy, ona najzwyczajniej zasnęła. To pewnie przez ten okropny stres. Organizm sam zadecydował, że potrzebuje trochę snu. Nie ma co teraz biadolić, bo to też zabiera kolejne minuty. Hmm… Julia wierzyła, że w czasie tej długiej jazdy natrafią już na jakieś domostwa. Nie oczekiwała luksusów, wystarczyłby im kawałek dachu nad głową, jakaś opuszczona stodoła czy szopa, a tu tylko drzewa, krzaki i skały. Coraz więcej skał, co było wyraźnym znakiem, że zbliżają się do gór, które zamykały od południa całą dolinę, w której było królestwo zarządzane przez jej rodziców. To stąd tatko przywoził jej najciekawsze opowieści, które jej później opowiadał przed zaśnięciem. Mówił o mieszkających tu przyjaciołach, którzy są… krasnoludami. Z początku nawet wierzyła w te zmyślone historie o ich królu i królowej, o różnych ciekawych zwyczajach, jakie panowały pod ziemią, i o tajemnych przejściach, które w mig przenosiły krasnoludy w odległe miejsca. Królewna, śmiejąc się z tych opowiadań, wypominała tacie, że gdyby zamiast wymyślać te historie, zajął się polowaniem, to choć raz przywiózłby jakieś upolowane zwierzę. Tylko że on w ogóle nie był zainteresowany strzelaniem do bezbronnych zwierząt, nawet jeśli chodziło o mieszkające ponoć w tych lasach wilki i wielkie odyńce albo tury i jelenie z rogami wielkimi jak konary starego drzewa. Tatko wolał zwiedzać korytarze i zakamarki podziemnego królestwa krasnoludów. Mamcia zresztą też opowiadała o tych bardzo im życzliwych istotach. Twierdziła nawet, że królewna była już w tym podziemnym królestwie i to kilka razy. Gdy Julia słuchała tych opowieści, to faktycznie jej wyobraźnia od razu malowała przed nią długie, podziemne chodniki, rozświetlane pulsującym, ciepłym światłem. Widziała krasnoludy, widziała całe ich królestwo. To te opowieści rodziców były tak realistyczne, a później jeszcze pewnie śniła o tym wszystkim i stąd to wrażenie, że faktycznie była już w podziemnym państwie.

Ach, rodzice — wszystko robili najlepiej na świecie. Znów poleciały jej łzy po policzkach, znów cicho zaszlochała… Nie, zaraz. Owszem, było jej smutno, ale płakała w ciszy, a głos, który wzięła za swój, ten cichy płacz, nie należał jednak do niej. Rozglądnęła się wokół. Łotr i Zbój pochylały się nad wielką kępą młodych, pokrytych świeżo rozwiniętymi liśćmi gałęzi. Kiedyś musiało tu rosnąć olbrzymie drzewo, teraz została duża płaska powierzchnia odrąbanego na równo pnia, wielka niczym ogromny dębowy stół dla całej wioski. Płacz dobiegał właśnie z tego miejsca. Królewna dodała sobie odwagi myślą, że gdyby ktoś miał ją zaatakować, to na pewno nie zanosiłby się w takiej chwili od płaczu. Podeszła ostrożnie do gęstej, trzęsącej się zielonej kępy i rozchyliła gałęzie. Siedziała tam dziewczyna, taka jak ona. Nawet nie zauważyła królewny. Po policzkach spływały jej ciurkiem wielkie łzy. Siedziała w kucki, zamykając sobie rękoma uszy, i z zamkniętymi oczami kiwała się w przód i w tył, powtarzając cicho:

— Proszę nie róbcie mi krzywdy, proszę nie róbcie mi krzywdy.

Królewna podeszła jeszcze bliżej i, nie chcąc wystraszyć dziewczynki, powiedziała szeptem:

— Nie bój się, to tylko Łotr i Zbój. To moje konie, nie skrzywdzą nawet muchy. Wiem, że robią duże wrażenie, bo są ogromne… Nawet wilki wolą schodzić im z drogi. Ale człowiekowi nic nie zrobią. Chociaż nie, gdyby tu była moja znienawidzona ciotka, to różnie by mogło być…

Królewna mówiła, ale dziewczynka nadal się kiwała i powtarzała jak zaklęcie słowa: „Proszę nie róbcie mi krzywdy, proszę nie róbcie mi krzywdy”.

Wielkie konie, nie rozumiejąc, o co chodzi, i dlaczego ta mała płacze, pochylały się nad nią, chcąc ją tylko pocieszyć. Królewna w końcu zrozumiała. Ona jej nie słyszała. Miała zamknięte uszy. Dotknęła lekko jej ramienia. Dziewczynka zerwała się, odpychając od siebie królewnę i jednocześnie obracając się w bok, żeby ratować się ucieczką. Otworzyła przy tym oczy i to w jednej chwili zdusiło w niej potrzebę pryśnięcia. Jej oczy zrobiły się jeszcze większe. Królewna, widząc, że mają już kontakt wzrokowy, zaczęła od początku powtarzać wypowiadaną przed chwilą kwestię. Gdy doszła do stwierdzenia, że konie nie zrobią krzywdy człowiekowi, wystraszona dziewczynka wbiła w tę wypowiedź tylko jedno krótkie stwierdzenie:

— Ja nie jestem człowiekiem!

— Jak to nie jesteś człowiekiem? — Królewna stała, patrząc w wielkie brązowe oczy nieznajomej, zupełnie nie wiedząc, jak ma się odnieść do tych kilku słów. Przyjrzała się jeszcze raz dziewczynce. Była jej wzrostu, ale jej twarz była nad wyraz dojrzała, podobnie jak i figura. Ładną buzię o bardzo śniadej cerze otaczała gęstwina misternie splecionych, czerwonych jak poziomki warkoczyków, zebranych z tyłu głowy jakąś połyskującą na złoto, dużą spinką. „Dlaczego ona twierdzi, że nie jest człowiekiem?” — pytała w myślach samą siebie królewna. I wtedy zauważyła pewien szczegół. Uszy nieznajomej były troszkę większe, tworzyły z twarzą nową, inną proporcję, ale nie odbierając jej urody. Uszy były ostro zakończone, jak u bajkowych elfów. Ubranie, coś jakby sukienka, było zszyte z różnych kawałków skór, ale wszystko było ładnie zestawione i dopasowane. Pas podkreślający wąską talię spleciono z rzemieni przetykanych zielonymi i jasno niebieskimi koralikami. Dziewczynka, a może… kobieta?!, była bosa. Jej ramiona, uda, łydki były bardzo mocne, a przynajmniej na takie wyglądały, bo pod śniadą skórą widać było bardzo wyraźne mięśnie.

— Jestem krasnoludem, królewno — powiedziała dziewczynka. — Nazywam się Milka, pamiętasz mnie?

— Ja… jak to możliwe, że ty mnie znasz? Nie widziałam cię na zamku, z której wioski jesteś? Skąd mnie znasz? Co tu robisz? — Królewna zaczęła wyrzucać z siebie pytania jedno za drugim, nie dając nawet szans Milce na odpowiedź.

— Znam cię, bo się już spotkałyśmy, ale nie u ciebie na zamku. To ty byłaś w moim domu. Razem ze swoją mamą i tatą, to znaczy królową i królem. Kilka razy, przypominasz sobie?

— A… ale przecież… to… to tylko mi się śniło… Prawda? Czy nie? To była prawda? Ja naprawdę byłam pod ziemią? Krasnoludy istnieją? — Królewna znów sypała pytaniami jak z rękawa.

— Jestem na to żywym dowodem. — Milka przyjęła pozycję, jakby pozowała. — Chyba już nie masz wątpliwości, królewno, prawda? Byłaś już u nas i to kilka razy… naprawdę. I nie byłaś wtedy już małą dziewczynką, nie możesz tego nie pamiętać!

— Skoro ja tego nie pamiętam, dlaczego ty, Milko, to pamiętasz? — drążyła królewna, chcąc zrozumieć całą sytuację.

— Ja jestem dużo starsza od ciebie, może to też ma jakieś znaczenie. — Milka zaczęła się śmiać, widząc znów duże zdziwienie na twarzy Julii. — Ty faktycznie tego nie pamiętasz?! A może to wynik działania herbatki zapomnienia, którą zapewne dostawałaś do wypicia przed powrotem do swojego pałacu, żeby innym, choćby w zabawie, przypadkiem nie zdradzić naszych tajemnic?

— Coś pamiętam, ale cały czas myślałam, że jesteś… to znaczy wy wszyscy… no, krasnoludy… że mi się tylko śnicie.

— Ja też zapomniałam o tym, że przyjeżdżałaś do nas z mamą na Łotrze i Zbóju, choć nie jestem pewna, czy je kiedykolwiek widziałam, one zostawały w stajniach przy wejściu. Mój tato zawsze mówi, że łatwiej jest sobie przypomnieć coś, co się widziało i słyszało, niż to, o czym nie ma się nawet pojęcia. Tak więc nic się nie martw, na pewno sobie wszystko przypomnisz. Królewno, chciałam cię zaprosić do mojego królestwa. Wiem, że tato i mama bardzo się ucieszą, oni już zresztą czekają na ciebie, wszyscy czekają, a ja wyszłam tylko nazbierać troszkę leśnych jagód do deserów. — Mówiąc to, podniosła z ziemi niewidoczny do tej pory wiklinowy kosz pełen jagód.

— Jagody o tej porze roku? — zdziwiła się Julia. — Ja zbierałam je dopiero w lecie.

— Te normalne, leśne, faktycznie dojrzewają dopiero w lecie, ale my mamy nieopodal specjalną hodowlę, tuż przy ciepłych źródłach. Tu dojrzewają dużo wcześniej. Jestem pewna, że będą ci smakowały. No, chodźmy, nie każmy im dłużej czekać, na pewno już nas wyglądają i się niecierpliwią.

— Ale jak to… Przecież tu jest sam las i góry, skały, no i moje konie… muszę się nimi zaopiekować… — Królewna nie potrafiła się odnaleźć w nowej sytuacji. Teraz to ona była wystraszona. Czy dobrze zrozumiała, że ma zejść pod ziemię?

— O konie się nie martw, będą miały u nas jak w niebie, one też nas odwiedzają nie pierwszy raz. Dużo wiemy o tych olbrzymach. Ja, nie widząc cię przy nich, nie rozpoznałam w nich tych słodziaków, w których jest zakochany chyba każdy z moich pobratymców pod ziemią. One na pewno pamiętają, że u nas jest dobrze.

Teraz Milka już bez lęku podeszła do Łotra. Wielki koń opuścił w dół wielką głowę, pozwalając pogłaskać się po pysku. Zmrużył oczy. Pieszczota sprawiała mu widoczną przyjemność. Zbój, zazdroszcząc bratu, opuścił obok swoją głowę i on też otrzymał należną porcję pieszczot.

— Są wspaniałe — powiedziała Milka — rozumne, opiekuńcze, lojalne. To prawdziwi przyjaciele.

— To prawda — potwierdziła Julia. — Są dla mnie jak rodzina.

— No chodźmy, chodźmy — ponagliła Milka.

— Jedźmy konno, to zwiększy szanse, że zdążymy przed zmrokiem — poradziła królewna, patrząc w stronę skał na południu, a następnie na zachodzie, gdzie wielkie czerwone słońce szykowało się powoli do ucieczki za horyzont.

— Ale my już jesteśmy na miejscu. Stoimy przy wrotach. — Milka znów zaczęła się śmiać. — Rany, jak ja ci zazdroszczę, królewno. Jeśli nie pamiętasz naszych ukrytych wrót, to powinny zrobić na tobie duże wrażenie.

Mówiąc to, wskoczyła na wielki drewniany blat, miejsce po ogromnym, ściętym pniu, i zaczęła boso tańczyć jakiś dziwny taniec. Nazwanie go dziwnym to duże niedopowiedzenie. Dużo było w nim długich wykroków, przytupów i podskoków. Już po chwili królewna zrozumiała, że to nie jest zabawa. Milka gołymi stopami naciskała w określonej kolejności widoczne słoje i sęki na powierzchni przeciętego pnia. Towarzyszyły temu dziwne dźwięki, jakby przy każdym dotknięciu drewna stopą odskakiwały jakieś ukryte rygle. Na koniec Milka zeskoczyła z pnia i silnie szarpnęła za odstający od pniaka spory, wyglądający na uschnięty kawał gałęzi, który przypominał wielką klamkę. Duża karpa zaczęła się unosić do góry niczym potężna, drewniana klapa. Nie widać było żadnych łańcuchów ani trybów, a wielka jak stodoła masa drewna, kamieni i mchów unosiła się z lekkością pasującą bardziej do podrywającego się do lotu latawca. Pod ogromną karpą ukazał się szeroki, schodzący w dół korytarz. Konie śmiało weszły do środka, oglądając się tylko do tyłu i upewniając się, że obie dziewczynki idą za nimi.

— Robi wrażenie prawda? — Milka była wyraźnie zadowolona, widząc niedowierzanie i zachwyt malujące się na twarzy królewny, która nie potrafiła nawet ubrać w słowa wrażenia, jakie zrobiła na niej brama. — To jeszcze nie wszystko. — Milka znów uśmiechnęła się szeroko. — Najlepsze jeszcze przed nami.

Mówiąc to, wcisnęła w ścianę korytarza jeden z ciemnych, zupełnie nieodróżniający się od innych kamień. Wielki pniak bezgłośnie wrócił na swoje miejsce, odcinając ich od otwartej przestrzeni lasu. Grube jak dyszle od wozu i poskręcane korzenie powsuwały się z powrotem w otwory, z których się wysunęły w czasie otwierania wrót. Byli pod ziemią. Jednak nie otoczyła ich ciemność, czego należało się w takich okolicznościach spodziewać. Ze ścian korytarza przesączało się ciepłe i dyskretne światło. Pulsowało w stałym, hipnotycznym rytmie, który uspokajał, tworząc poczucie bezpieczeństwa.

Przeszli kilkadziesiąt metrów i doszli do dużego rozszerzenia korytarza. Była to długa sala, jaskinia, od której odchodził już nie jeden, a kilka korytarzy. Gdyby chcieli kontynuować podróż na wprost, głównym i najszerszym korytarzem — podróż do kolejnych wrót zajęłaby chyba godziny. Julia spojrzała w jego głąb. On po prostu ciągnął się w nieskończoność, rozgałęziając się w różnych miejscach i pod różnymi kątami. Kolejne korytarze odchodzące od głównej sali były tylko troszkę węższe i niższe, ale one też miały swoje odnogi i rozstaje. Królewna była niemal pewna, że gdzieś w głębi ziemi jedne krzyżują się z drugimi, tworząc nieprzebyty labirynt strzegący dojścia do zamieszkałej części góry.

— O mateńko — wyszeptała królewna — mam nadzieję, że pamiętasz tę dobrą drogę, która doprowadzi nas do twoich rodziców, Milko.

— No jasne! — Milka promieniała, widząc tę mieszaninę zachwytu i lęku na twarzy królewny. Dobrze czuła się w roli przewodniczki. — Dróg jest kilka, a może nawet kilkanaście. Każda różnej długości i z różnymi atrakcjami po drodze. Bezwzględnie należy o nich pamiętać.

— Atrakcjami?

— To znaczy pułapkami, w które na pewno wpadną ci, którzy będą bez naszej zgody chcieli dojść do naszego królestwa.

— Ale tych korytarzy jest całe mnóstwo, dokąd prowadzą pozostałe? — Królewna próbowała ogarnąć umysłem to, co słyszy.

— Donikąd. To błędne korytarze, przechodzące jedne w drugie. To takie nasze dodatkowe zabezpieczenie. Labirynt gigant, w którym można błądzić latami.

— To niemożliwe. — Próba objęcia tego wszystkiego myślą wyglądała na nieudaną.

— No oczywiście, że niemożliwe, nikt nie wytrzyma takiego kilkuletniego spaceru, już po kilku dniach umiera się z pragnienia albo w paszczy jaskiniowych szczurów — tłumaczyła, wczuwając się w rolę przewodniczki, Milka.

— Nie, nie chodzi mi o to błądzenie, chodzi mi o ogrom tej budowli, te korytarze musiały powstawać całymi latami.

— Raczej całymi tysiącami lat. Najstarsi z naszego rodu nie pamiętają czasu, że ich tu nie było. My dobudowaliśmy tylko kilka z nich.

— No, to, że najstarsi nie pamiętają czegoś, co było na przykład tysiąc lat temu, akurat nie dziwi, prawda?

— Mówię o tysiącach lat, bo gdyby chodziło o setki, moglibyśmy się odwołać do wspomnień naszego króla, czyli mojego taty — ciągnęła wyjaśnienia Milka.

— Zaraz, zaraz — królewna nadal nic nie rozumiała — to ile twój tato ma lat? — Julia zapytała wprost, nie bawiąc się w konwenanse.

— Ma około pięćset trzydzieści dziewięć lat. Tak przynajmniej mu wychodzi z jego wyliczeń.

— A ty? Ile ty, Milko, masz lat?

— Tylko sto trzynaście — odpowiedziała i znów się szeroko uśmiechnęła.

— O mateńko, to niemożliwe — słowa same wypadły z ust królewny. — Przepraszam, Milko, za takie pytania, ale ja nic z tego nie rozumiem. To jest niemożliwe. Przecież ludzie tyle nie żyją.

— Ludzie nie, ale my jesteśmy krasnoludami, pamiętasz? — Milka wydawała się nadal dobrze bawić, nie zrażając się tym, że musi ciągle coś tłumaczyć.

— O rany, ja myślałam, że krasnoludy kryją się w lesie pod liśćmi paproci i chowają pod grzybami w czasie deszczu, a tymczasem ty, Milko, dorównujesz mi wzrostem, twoje mięśnie wyglądają jakby je ktoś wykuł z brązu i pewnie mogłabyś zawstydzić naszego kowala, który do tej pory był dla mnie najsilniejszym, którego znałam w moim świecie. A teraz jeszcze słyszę, że masz sto trzynaście lat. Nie ogarniam tego wszystkiego, czy to wszystko prawda?

— Najprawdziwsza prawda, moja droga, i nie myl nas, proszę, nawet w żartach, z jakimiś krasnoludkami, które żyją tylko na kartkach bajek dla dzieci. Te mięśnie to taka pozostałość po przodkach. To nas faktycznie na pierwszy rzut oka odróżnia od was, ludzi. Jeśli moje byle mięśnie robią na tobie wrażenie, to ciekawa jestem, co powiesz, jak zobaczysz naszych wojów. Ja wyglądam przy nich jak maskotka — tłumaczyła z uśmiechem na ustach Milka. — No i jest też oczywiście kwestia uszu, ale wolę nie poruszać tego tematu. Mam na tym punkcie kompleksy i oddałabym wszystkie klejnoty podziemia za takie, jak widzę u ciebie.

— Daj spokój, pasują ci. Jesteś śliczną dziewczyną. Dziewczyną, która ma sto trzynaście lat! O mateńko, jak to możliwe?

— Mi to spowszedniało i u nas takie cyfry nie robią na nikim wrażenia. Sto, dwieście czy trzysta lat to nic wielkiego — odpowiadała Milka, a buzia śmiała jej się od ucha do ucha. — Julio, przepraszam za mój śmiech, ale tak mi przypominasz swoją mamę. Ona też się tak dziwiła, kiedy z nią rozmawiałam wiele lat temu, gdy się poznałyśmy.

— Znałaś moją mamę? — spytała Julia.

— Tak, pamiętam jak nas odwiedzała jeszcze przed twoimi narodzinami. A później, gdy się pojawiłaś na świecie, wiedzieliśmy o tym chyba jeszcze przed członkami waszej rodziny i ludźmi z zamku. Nasi rodzice zawsze żyli ze sobą w dobrych, serdecznych stosunkach. Twoja mama nieraz nam bardzo pomagała.

— Tak, to prawda, ona zawsze wszystkim pomagała. Taka właśnie była mamcia.

— Gdy do nas przyjeżdżała, wszyscy chcieli choć na nią spojrzeć, choć przez chwilę nacieszyć uszy jej głosem. Przekazywała nam wszystkim dużo optymizmu, takie promieniujące ciepło, dobrą energię. Sprawiała, że wszyscy od razu byliśmy lepsi. Gdy miałam okresy buntu i kłóciłam się z rodzicami albo oni mieli swoje ciche dni, ktoś zawsze posyłał wtedy po twoją mamę, po twoich rodziców. Gdy tylko wymienialiśmy powitalne uściski, w dal odchodziły wszelkie waśnie i spory. Ja zamieniałam się w najgrzeczniejsze dziecko na świecie. Później to samo było z moim młodszym bratem, Chalimem.

Mówiąc to, Milka spoważniała. Zauważyła, że oczy królewny zaczęły się szklić. Wzbierały w nich łzy. Starała się więc jakoś łagodnie zmienić temat.

— Ten Chalim… Same z nim kłopoty, wszędzie go pełno, naprawdę nie wiem, po kim on tak ma. Wszędzie wchodzi, wszystko chce zobaczyć i wszystkiego dotknąć. Ostatnio sobie ubzdurał, że zrobi taką karetę, którą będzie napędzała mgła czy para, jakoś tak. Zrobił nawet z pomocą jednego z wujków jej model. Taka dziwna, zakryta, długa kareta, ale z jej dachu sterczy komin, którym się wydostaje ten mający napędzać ją dym. No dasz wiarę? I jeszcze ta nazwa! Nazwał tę karetę „mokolotywą” czy jakoś tak. Język aż boli, prawda? — Milka, opowiadając o swoim bracie, zauważyła, że królewnie wraca humor, a po otartych rękawem łzach nie ma już śladu, ciągnęła więc dalej: — Chalim teraz ma fazę rysowania — całe ściany w jego pokoju są wymalowane w różne wymyślone karety i takie długie skrzynie ze skrzydłami, które rzekomo mają latać z ludźmi i krasnoludami w środku. No sama powiedz, czy to jest normalne? A on przecież dopiero uczy się literek! Doszedł już do literki „O”. Wczoraj obudził wszystkich w środku nocy głośnym krzykiem. Tato się zerwał jak oparzony, przekonany że to jakiś szczur jaskiniowy przedarł się przez kraty w korytarzach i teraz atakuje mojego braciszka, a tu się okazało, że on chciał tylko całemu światu ogłosić, że na literę „O” jest na przykład wyraz „orzeł”. No cały mój brat.

Królewna uśmiechała się już szeroko, słuchając tej opowieści. Nie chciała się smucić, wolała słuchać takich opowieści bez końca, chciała poznać brata Milki i jej rodziców i innych. Tylko że oni nadal stali w miejscu, a do pałacu, patrząc w długie korytarze, pewnie była jeszcze daleka droga.

— Milko, ruszajmy, proszę! Nabieram coraz większej ochoty, żeby ich poznać: twoich rodziców, twojego brata i w ogóle całą twoją rodzinę. Mam im coś ważnego do przekazania. — Królewna zrobiła kilka zdecydowanych kroków w stronę głównego korytarza.

— Masz, Milko, jakąś mapę? — spytała. — Nie chciałabym trafić w tę jedną z waszych pułapek. Ja mogę przeskoczyć nad jakimś ukrytym dołkiem, jednak martwię się o moje konie.

— Jesteśmy mistrzami w rysowaniu map, jednak gdybyśmy szły którąś z tych nawet najkrótszych dróg, to podróż do naszego pałacu trwała by kilka godzin, a może więcej. Odnośnie pułapek: hmm, są dużo groźniejsze, niż myślisz. Nie ma co liczyć na zamaskowane dołki przysypane dla niepoznaki zawianymi do korytarzy liśćmi. Lepiej nigdy nie testować ich skuteczności, wierz mi.

— A jest jakiś inny sposób, żeby dostać się do waszej podziemnej twierdzy? — Optymizm zdawał się uciekać z głosu królewny z każdą sekundą, miała nadzieję, że dotrą na miejsce jeszcze dzisiaj.

— Zaproponuję skrót, będzie sporo szybciej — kontynuowała swoją wypowiedź Milka — mówiłam przecież, że wszyscy na nas czekają. O, spójrz, Łotr i Zbój pamiętają, gdzie jest przejście.

— Naprawdę? — spytała, znów nic nie rozumiejąc, Julia. — Przecież one zamiast ruszać w stronę któregoś z chodników, stoją akurat przy najtrudniejszej drodze. Najtrudniejszej, bo prowadzącej w dół drodze na cmentarz, której nie wybierze nikt oprócz skończonego wariata. No, chyba że komuś zależy na skręceniu karku.

Wielkie konie stały tuż przy krawędzi otworu wielkiej, kamiennej studni, którą ktoś wydrążył tu pewnie wieki temu w dnie bocznego tunelu. Gdy królewna nachyliła się nad kamiennym brzegiem, już zaczęło jej się kręcić w głowie. Widoczna głębia zdawała się nie mieć dna i szeptała cichym szumem, strasząc każdego przybysza.

— To może ja poprowadzę, bo jak ci powiem, że masz się tej studni nie bać, to i tak nie uwierzysz — wesoło zaszczebiotała Milka i podeszła do kamiennego okręgu. — A teraz uważaj — powiedziała i zrobiła krok do przodu. Julia odruchowo wyciągnęła rękę, żeby złapać Milkę, która powinna spadać właśnie w głąb studni, ale nic takiego się nie działo. Milka wisiała w powietrzu nad ziejącą pustką studni pod jej stopami. Tak to przynajmniej wyglądało.

— Niezłe, prawda?! — Milka była zachwycona wrażeniem, jakie studnia i jej niewidoczne pole siłowe zrobiło na Julii.

— To miraż, złudzenie — starała się nazwać obserwowane zjawisko Julia.

— Nie do końca — z jeszcze szerszym uśmiechem tłumaczyła Milka. — Pod moimi stopami naprawdę zieje bardzo głęboka studnia, jednak nasza góra dla swoich mieszkańców… i naszych gości jest na tyle łaskawa, że pozwala nam korzystać z takich skrótów.

— Jak to możliwe? jak ona was poznaje? Nie widzę, żadnych oczu — próbowała rozwiązać zagadkę królewna.

— Moja mama twierdzi, że ta studnia jest jej okiem. Jednym z wielu. Mówi, że góra poznaje nas… po stopach.

— To dlatego chodzicie boso?

— Sama nie wiem, nam jest tak po prostu wygodniej. Lepiej czujemy podłoże, potrzebujemy czuć, po czym chodzimy.

— A co by się stało, gdybym stanęła tu sama? W moich butach? — zadawała kolejne pytania królewna.

— Tak naprawdę, to nie wiem, ale starsi mówią, że wtedy studnia jest po prostu studnią, więc lepiej tego nie próbujmy, dobrze?! –zaproponowała Milka z nutką lęku w głosie, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, co właśnie proponuje przyjaciołom.

„Nie, nie powinnam się obawiać” — pomyślała. „Góra zna już tych gości i na pewno nigdy nie zrobi im krzywdy”.

— Spróbujemy? — wyciągnęła rękę w kierunku królewny i złapała za jej dłoń, chcąc w ten sposób potwierdzić, że nie powinna się niczego obawiać. Królewna nabrała powietrza w płuca, jakby to miało jej w czymś pomóc, i zrobiła mały kroczek, stukając najpierw obcasem buta w podłoże. Nie usłyszała dźwięku, który powinien temu towarzyszyć, ale trzymając mocno dłoń swojej przewodniczki, zrobiła kolejny krok i stanęła wewnątrz ziejącego pustką koła otoczonego kamiennym kręgiem. Wszystko było bardzo dziwne. Mogła dotknąć dłońmi podeszwy swoich butów od spodu, nie wyczuwała podłoża, a jednak nie spadała, tylko stała w powietrzu, jakby pod nią znajdowała się niewidoczna i niewyczuwalna, mocna szyba.

— No, czas na was. — Milka kiwnęła głową w kierunku koni, a te bez potrzeby dodatkowej zachęty przeszły nad pustką, która powinna je wchłonąć i teraz szły dalej. Doszły do kamiennej ściany za studnią, ale nie zwalniały, i już nie było widać ich głów, ich szyi, a teraz w kamiennej ścianie znikały całe ich przednie nogi i tułów. Jeszcze przez chwilę, jakby zawieszone w próżni, unosiły się wielkie i szerokie zady, na koniec machnęły tylko długie ogony i już nie było śladu po czarnych olbrzymach. Zniknęły, jakby ich nigdy tu nie było.

— Ooo — mruknęła tylko Julia i pociągnięta przez śmiejącą się znów wesoło Milkę podążyła w ślad za końmi. Moment przejścia przez ścianę był niemal niezauważalny. Wszystko trwało krócej niż mrugnięcie powiek. Byli już gdzie indziej.

— Witaj w Cardalii — wyszeptała, nadal się uśmiechając, Milka.

Teraz stali na dużym skalnym stopniu, po którego obu stronach wiły się poskręcane, silne korzenie jakiegoś podziemnego drzewa. Królewna obróciła się i dotknęła twardej, kamiennej ściany jaskini. Nie było żadnego śladu po przejściu, którym się tu dostali. Skalna półka, na której stali, wisiała wysoko pod samym sklepieniem ogromnej jaskini, która zdawała się nie mieć końca. Królewna nie widziała, jak daleko sięga po bokach i gdzie się kończy wielka jama. Ale przecież to musiała być jaskinia, byli przecież wewnątrz góry. No, chyba że przejście przeniosło ich w jakieś zupełnie inne miejsce. Julia widziała daleko w dole coś na kształt zamku i przyległych do niego zabudowań. Centralna część dziwnej budowli wyglądała jak olbrzymia cebulka jakiegoś egzotycznego kwiatu — szeroka u podstawy i zwężająca się ku górze, przechodząc jakby w łodygę, która niknęła w ciemnościach sklepienia jaskini. W pulsujących ciepłym, łagodnym światłem ścianach tej budowli były otwory przypominające Julii te w plasterkach żółtego sera. To były okna, bo już stąd widziała poruszające się w nich postaci. U podstawy tej „cebulki-zamku” znajdował się większy otwór, który na pewno był głównymi wrotami, bo przez opuszczony most zwodzony z zamku wysypywała się teraz spora ilość biegnących już w ich kierunku krasnoludów. Coś na kształt fosy otaczającej podziemny zamek świeciło teraz blado zielonym światłem, jak się później okazało, za sprawą mieszkających tam traszek, które miały zdolność świecenia, pochłaniając światło pulsujących, kamiennych ścian.

Skalna platforma drgnęła i zaczęła powoli się opuszczać. Grube powrozy spiralnie skręconych korzeni prostowały się z każdym pokonanym w dół odcinkiem ściany. Julia chciała krzyknąć, ale uśmiech nieschodzący z twarzy Milki i uniesiony do góry kciuk na znak, że wszystko jest w porządku, uspokoił ją. Na koniach wszystko to nie robiło większego wrażenia. Co jakiś czas spoglądały tylko spod bujnych, gęstych grzyw na Julię, chcąc się upewnić, że nadal jest z nimi.

Krasnoludy dobiegły już do podstawy skalnej ściany, z której opuszczali się przybysze z Milką na przodzie. Platforma opadła w końcu na samo dno jaskini, zatrzymując się na płaskiej podstawie. Gdy tylko konie z Julią i Milką z niej zeszły, ta powędrowała szybko do góry z głośnym skrzypieniem skręcających się znów na kształt wielkich sprężyn korzeni. Spory tłumek otoczył przybyszów. Każdy chciał się osobiście przywitać zarówno z królewną, jak i z końmi, które też zdawały się z tego spotkania czerpać dużo radości. Grupa krzepkich krasnoludów pod wodzą niejakiego Podkowy obiecała zająć się końmi, a uzyskawszy akceptację ze strony Julii, szybko odprowadziła je do osobnych, przypominających rozciągnięte bulwy pomieszczeń znajdujących się na prawo od głównego traktu prowadzącego do zwodzonego mostu. Stajnie zostały wybudowane już dziesiątki lat temu specjalnie na takie okazje.

Szli powoli w kierunku głównej budowli, a miejsce przy królewnie zajmował co chwilę inny krasnolud, który przedstawiał się jej i krótko opisywał tu swoją pozycję i pełnione funkcje. W ten sposób Julia poznała strażników tuneli, kopaczy labiryntów, myśliwych, strażników z gwardii królewskiej czy nawet poszukiwaczy kamieni szlachetnych.

Dotarli już do głównej bramy pałacu. Z bliska robił jeszcze większe wrażenie. Grube na metr ściany wyglądały, jakby je ktoś wyciosał z górskiego kryształu, co, jak się później okazało, było faktem. Od razu za głównymi wrotami znaleźli się na dużym dziedzińcu, z którego rozchodziły się w kilku kierunkach wielopoziomowe schody i schodki prowadzące do różnych części zamku. Z wysokiego niknącego daleko w górze sufitu zwisał największy żyrandol, jaki kiedykolwiek widziała Julia. Wielkie polerowane na wysoki połysk kryształy zwisały na białych jak śnieg łańcuchach, rzucając wkoło mnóstwo świetlnych zajączków, wolno ślizgających się po ścianach budowli. Tutaj, na dziedzińcu, na Julię czekała już królewska para z małym synkiem Chalimem. Uściskali serdecznie Julię i, przepraszając pozostałych, porwali ją do dużej sali, do której prowadził krótki korytarz odchodzący na lewo od głównego dziedzińca.

Od razu, gdy tylko dwóch członków straży zamknęło za nimi bezgłośnie grube na kilka cali drzwi z jakiegoś bardzo ciemnego drewna, królowa jeszcze raz przytuliła Julię i wtedy królewna, czując to ciepło, jej zapach i widząc łzy troski i wzruszenia w jej oczach, zaczęła sobie przypominać i to miejsce, i te osoby. Ona na pewno już tu kiedyś była i pamiętała ten głos, ten zapach i tę serdeczność gospodarzy. Płakali wszyscy. Okazało się, że wieści rozchodzą się pod ziemią faktycznie dużo szybciej niż na jej powierzchni i już tu wiedziano o ucieczce królewny z pałacu. Królewna tylko dopowiedziała teraz królewskiej parze, co działo się od wczorajszego wieczoru w zamku jej tatki. Mówiła o ultimatum, jakie tato dał znienawidzonej ciotce, o tym, jak się cieszyli na jej wyjazd, i o tym, jak bardzo wszystko się popsuło z samego rana, gdy ciotka użyła przeciwko tacie jakiegoś strasznego zaklęcia. Mówiła też o tym, jak ta zmora chciała użyć też przeciwko niej tej strasznej włóczni męki czy czegoś takiego, i o tym, jak ukłuła nią jej kochanego tatę. Król i królowa słuchali opowieści w ciszy, nie przerywając. Gdy Julia zaczęła opowiadać o wydarzeniu w komnacie, odesłali tylko Milkę, żeby zabrała Chalima do jego pokoju. Taki maluch nie powinien słuchać tych niedających się zrozumieć, strasznych fragmentów opowieści.

— Jak ona śmiała odzywać się takimi słowy do Chudziza? Jak śmiała użyć przeciwko niemu zaklęcia wiecznej stali? — pytała na głos królowa Małgorzata.

— Co to za zaklęcie? — spytała Julia.

— Twoja mama opowiadała mi kiedyś o podróży, w którą wyruszyła jej siostra, a twoja ciotka. To było kilka lat temu. Mówiła o dzikich plemionach, do których się udała siostra, i o obawach, jakie z tym wiązała. Martwiła się o zdrowie i życie siostry, o to, że na pewno może się spotkać tam z czarownikami, którzy między wieloma innymi znają też zaklęcie wiecznej stali, które zamienia przeciwnika w stalowy posąg.

— O mateńko, to znaczy, że nie ma już żadnej nadziei dla mojego taty? — spytała z wielkim smutkiem królewna.

— Jestem pewna, że twoja mama mówiła mi o jakimś sposobie, który wyszukała w jakichś bardzo starych zapiskach, na wypadek jakby się coś stało siostrze.

— Cała Utazi. Ona martwiła się o swoją siostrę, a ta w tym czasie uczyła się od jakichś czarowników mrocznych zaklęć — denerwował się król. — Martwiła się, nie przewidując, że kiedyś jej siostrunia użyje tych zaklęć przeciwko jej mężowi. Brak mi słów. Ta czarownica zasłużyła na cichy proces, który potwierdziłby jej winy. I na kata, który zrobił by użytek ze swojego topora. — Teraz król był jeszcze bardziej poruszony i wzburzony. — Nie, ona nie zasłużyła nawet na proces, od razu wydał bym ją katu — mówił dalej, uderzając zaciśniętą pięścią w podłokietnik dużego, obszytego białą skórą fotela. — No, żeby ją tak dopadł szczur jaskiniowy, aż szkoda kata dla takiej diablicy!

— Kochanie, uspokój się, proszę. — Królowa starała się nie podsycać gniewu małżonka. — Musimy dobrze to wszystko przemyśleć. Ta szalona kobieta ma teraz ogromną władzę, zbratała się, jak słyszę, z ciemnymi mocami i nie można tego bagatelizować.

— Masz rację, moja droga — usprawiedliwiał się król. — Ja po prostu nie mogę uwierzyć, że jedna zła osoba może zniszczyć i zatruć życie tak wielu ludziom. To niepojęte, żyję już tyle lat i tym bardziej nie widzę żadnego sensu tych jej poczynań.

— Jej umysł teraz jest opętany przez czarne moce, którymi próbuje się posługiwać — tłumaczyła królowa. — Już tego zapewne nie kontroluje, albo, co gorsze, nie chce kontrolować. Zachłystuje się teraz posiadaną władzą.

— Ale znajdziemy jakiś sposób, żeby odczarować mojego tatkę? — zapytała cicho królewna. — Proszę, ciociu, powiedz że tak. Powiedz, że mi pomożesz.

— Oczywiście że tak, skarbie. Zrobimy wszystko, co tylko będzie w naszej mocy. Zostaniesz tu, pod naszą opieką, do czasu rozwiązania tego problemu. Co do twojej ciotki, to…

— Ona musi ponieść zasłużoną karę. — Król znów zaciskał wielkie dłonie na rzeźbionym w lwie głowy szczycie fotela. Nie mógł już usiedzieć na miejscu przez targające nim emocje. Do sali wróciła Milka.

— Kochani, nie pomogą nam nerwy — znów uspokajała królowa. — Na dzisiaj za dużo już tych negatywnych emocji. Milko, zaprowadź, proszę, Julię do jej pokoju. Przygotowałam dla niej pokój kryształowy, tuż obok twojego. Naszykowałam też świeże ubrania, będzie ci w nich dużo wygodniej i swobodniej, mój skarbie. — Królowa znów przytuliła cichą jak nigdy Julię. — Proszę, nie martw się, na pewno coś wymyślimy. Zobaczysz, będzie dobrze. Uwierz mi, uwierz swojej mamie.

Królewna uśmiechnęła się. Tu była bezpieczna. Tu mogła z pomocą przyjaciół zaplanować powrót na zamek. Na zamek, w którym będzie znów tatko, tak jak to sobie wczoraj obiecali. Będzie dobrze.

Rozdział V
Marco

Julia nie przypuszczała, że pod ziemią można jeść takie pyszności. Do tej pory to kucharka Marta i jej pomocnice wyznaczały najwyższe znane jej standardy sztuki kulinarnej, ale tu, w Cardalii, to krasnolud Piła czarował w kotłach pałacowej kuchni, wymyślając dania, które pomimo swojej zwyczajności pieściły podniebienie wspaniałymi smakami. Julia stwierdziła na głos w czasie kolacji, że z pozoru zwykły ziemniak smakuje jej jak nigdy wcześniej, jak coś, co już samo w sobie może być daniem niepotrzebującym żadnych dodatków. Wyznaniem tym Julia sprawiła królewskiemu kucharzowi bardzo dużą przyjemność. Rewanżując się, przygotował pyszny deser — ciasto z jagodami i malutkimi kulkami lodów. Milka zaczęła snuć plany odnośnie tego, co koniecznie Julia będzie musiała zobaczyć w najbliższych dniach. Wśród rzeczy tak oczywistych i łatwych do wyobrażenia jak biblioteka czy hodowla jaskiniowych szczurów pojawił się zwrot czy skrót, który nic królewnie nie mówił.

— Jutro z rana, po zwiedzeniu zamku, koniecznie muszę pokazać Julii naszego DaGrra — stwierdziła podekscytowana swoimi planami Milka.

— Naprawdę uważasz, córciu, że to dobry pomysł? — zapytał spokojnie król Asluk. — Może warto stopniować teraz Julii mocne wrażenia, a ty chcesz zacząć… od strzału z działa i to największego, jakie mamy w swojej zbrojowni… No, sam nie wiem, do czego mam ten pomysł porównać.

— Spoko, tato — uspokajała Milka — jestem pewna, że jej się spodoba. Jest taki… inny!

— Ten DaGrr to mieszkaniec zamku? — spytała królewna.

— A w życiu! przenigdy! — z dużą stanowczością odpowiedziała tym razem królowa. — Jeszcze jego tylko mi tu brakowało.

— To kim on jest? — dopytywała królewna.

— DaGrr to… — zaczęła królowa.

— Nie, nie mówcie — krzyknęła Milka — bo zepsujecie mi całą niespodziankę. Proszę.

— No dobrze — wtrącił się król. — Tylko z racji, że ostatnimi czasy jest jakiś niespokojny, zachowajcie szczególną ostrożność, dobrze, córusiu? Mogę na tobie polegać czy może iść z wami?

— Daj spokój, tato, jestem już duża. Damy sobie radę — uspokajała Milka. Uśmiechnęła się szeroko do Julii i teatralnym szeptem dorzuciła: — Widzisz, Jula, pomimo stu trzynastu lat nadal jestem dla mojego taty małą dziewczynką.

— I to się nigdy nie zmieni, skarbie — wtrącił król.

Zaśmiali się wszyscy, a sama Milka szybko zmieniła temat, żeby rodzicom przypadkiem nie wyrwały się kolejne szczegóły dotyczące planowanej na jutro niespodzianki. W dobrych nastrojach kończyli jedzenie.

— No, kochani, nasz gość jest już na pewno bardzo zmęczony. Julia zostaje z nami na długo, więc nie musimy się śpieszyć ze wszystkimi atrakcjami. — Wypowiedź ta adresowana była głównie do córki dalej planującej kolejne dni. — Słyszałaś, Milko? Bardzo mi zależy na tym, żebyś nie wystraszyła Julii już w pierwszym dniu. Dawkuj jej te swoje pomysły, dobrze? — spytała królowa, ale, patrząc na roztargnienie Milki wciąż coś szepczącej do ucha Julii, nie miała nadziei, że prośba zostanie spełniona.

— Mamo, no oczywiście, przecież nie jestem małą dziewczynką. — Milka udowadniała, że ma jednak podzielną uwagę. — Widzisz, Jula, i tak cały czas i z każdej strony — skarżyła się, ale tak naprawdę w jej głosie nie było śladu gniewu.

W tym momencie z hukiem otwarły się drzwi sali, w której jedli kolację, i do środka wpadł jak piorun kulisty krasnolud z wielką srebrną tacą, na której miał całą masę butelek i buteleczek różnego koloru i rozmiaru. Był… śliczny. Bardzo zadbany, z modnie wystylizowaną fryzurą, w białej rozpiętej pod szyją koszuli i jasnych, gładkich spodniach. A na stopach… miał buty, eleganckie, skórkowe, wypolerowane tak, że można się było w nich przejrzeć.

— Dlaczego nikt mi nie mówi o takich wydarzeniach? Siedzę i siedzę, wymyślam kolejne soczki, a tu w zupełnej ciszy omija mnie takie wydarzenie. — Śliczny krasnolud z dużą wprawą odłożył na stół tacę i przysiadł się obok królewny.

— Julio, nikt nas sobie nie przedstawił. — Popatrzył przy tym oskarżycielsko na pozostałych. — Nadrabiam szybko to niedopatrzenie. Nazywam się Trelli. Marco Trelli. Chciałbym ci przedstawić moją ostatnią kolekcję soków z pierwszego tłoczenia. Mam tu soki z owoców leśnych, soki z owoców cytrusowych i z owoców pestkowych. — Te zwykłe słowa wypowiadał z taką charyzmą i namiętnością, że królewna już zaczęła się zastanawiać, jaki sok będzie chciała spróbować najpierw. — Mam też soki dużo bardziej oryginalne, na przykład…

— Na litość boską, Marco — wtrąciła się królowa — nasz gość chciałby udać się już na spoczynek, może jutro wrócimy do tej prezentacji?

— Moja pani… królowo… oczywiście. Twoja prośba jest dla mnie rozkazem. Nie ma pośpiechu, ale à propos spoczynku, od dalekiego kuzyna z góry Teide dostałem projekt iście królewskiego łoża. Jest naprawdę okazałe, bardzo wygodne i eleganckie. Niespotykanej grubości materac z wyszytym godłem Cardalii zapewni wam z pewnością najlepszy sen. Zdobiona misternym grawerunkiem mahoniowa rama i ten tkany baldachim, ach… on jest… — kontynuował Marco, nie dając tym razem dojść królowej do słowa.

— Chodź ze mną. — Milka odciągnęła Julię od stołu. Obie cichutko, na palcach, ruszyły do drzwi, ale w progu zaciekawiona Julia odwróciła się jeszcze, żeby rzucić okiem na modnisia. Marco, zapominając o Milce, Julii czy chowającym twarz w rękach królu, rysował już kawałkiem węgla na wyciągniętym zza koszuli arkuszu papieru szkic królewskiego łoża.

— No, udało się. Życie ci ratuję… Bo jak Marco już zacznie, to może godzinami przekonywać cię do spróbowania czegoś, przymierzenia, przeczytania, kupienia i tak dalej. Jest w tym nie pisanym mistrzem.

— Jest ładniutki i taki… — zaczęła królewna.

— Tak, tak, jest ładny, pachnący, wygadany, elokwentny, rozbrajający, szybki i… można by było tak jeszcze długo. Jest najlepszym handlowcem w naszej górze.

— Handlowcem? A z kim wy handlujecie? — dopytywała się królewna.

— Z innymi królestwami, z krasnoludami z innych gór. Po kilkudziesięciu wojnach nasza rasa doszła do słusznego wniosku, że lepiej ze sobą handlować niż wojować, a najbardziej do serca wziął sobie to właśnie Marco. Ma tak od dziecka, już jako mały berbeć wymieniał łakocie na grzechotki, grzechotki na wiaderka i łopatki, a wszystko, żeby zostać mistrzem w lepieniu piaskowych zamków. Później zamienił piasek na glinę, a zrobione z niej rzeczy zaczął wypalać w specjalnym piecu. Mogę tak długo. My mówimy na niego Dill. To jakieś slangowe określenie, którego handlowcy używają, jak już załatwią jakiś biznes. Tego swojego „Marco Trelli” wymyślił po interesach z krasnoludami z włoskich dolomitów. Jak twierdzi, TRELLI brzmi bardziej światowo i uwodzicielsko, a czaruś z niego nielichy, jak już mogłaś zauważyć.

— No tak, tak — czerwieniąc się lekko, potwierdziła królewna. — Ale o co chodzi z tymi sokami?

— Ach, to jego ostatnia zajawka, takie hobby. Gdyby mama mu nie przerwała, namówiłby cię zapewne do spróbowania kilku ze swoich soków, w tym tych opracowanych przez niego ostatnio.

— No nie powiem, coś tam na pewno bym spróbowała.

— Tak, tak, tylko, jak znam życie, Marco zaproponowałby ci te swoje patenty — tłumaczyła dalej Milka — a problem z nimi jest taki, że nie są zwykłymi sokami. One biją na głowę najmocniejsze wina z winnicy taty. Jednym słowem: lepiej ich nie próbować.

— Rany, sporo się tu u was dzieje — powiedziała, dalej niedowierzając, królewna i zakryła dłonią usta, żeby ukryć kolejne ziewnięcie. Organizmu nie da się oszukać. Była zmęczona i dostawała wyraźne sygnały, że czas już najwyższy udać się na spoczynek. Rozmawiając jeszcze o innych talentach Marco, dotarły do drzwi sypialni, gdzie się pożegnały, życząc sobie spokojnej nocy i dobrych snów.

Sypialnia była śliczna. Cała biała. Duże białe łoże z mięciutkim materacem i poduszkami. Czy w tym wystroju Marco też miał swój udział? Podłogę pokrywał gruby dywan tak miły w dotyku, że królewna przez chwilę zastanawiała się, czy nie położyć się już na nim, ale jakoś dotarła do łóżka. Pamiętała tylko moment, kiedy, przykładając głowę do poduszki, chciała po kolei odtworzyć jeszcze raz w pamięci dzisiejsze wydarzenia, jednak nic z tego nie wyszło. Zasnęła.

Rozdział VI
DaGrr i szczurza ferma

Królewna wstała, nie pamiętając, czy jej się coś śniło, czy nie. Była wyspana. Przeciągnęła się szeroko i w tym momencie, po kilku delikatnych stuknięciach w drzwi, do sypialni cichutko wsunęła się Milka. Szkoda jej było każdej chwili tego dnia, a poza tym zapach gofrów, który już poczuła, nie pozwalał długo się wylegiwać. Pozwoliła królewnie się umyć, uczesać i przebrać w nowe ubrania przygotowane już specjalnie dla niej w białej garderobie przylegającej do sypialni. Ale cały czas ponaglała Julię, jakby były umówione na konkretną godzinę, a właśnie mijały ostatnie minuty. Była bardzo podekscytowana.

Zbiegły po krętych schodach do małej jadalni z wysokimi stołkami. Milka nazwała ją „Pilarnią”. Królewna doszukiwała się tu pił, hebli, strugów, dłut i narzędzi do obróbki drewna, które by tłumaczyły tę nazwę, ale okazało się, że pochodzi ona od tego wyśmienitego kucharza, który wczoraj przyrządził na cześć Julii wspaniałą kolację. To była taka jego mała, osobista jadalnia, do której wstęp mieli tak naprawdę bardzo nieliczni, między innymi Milka.

— Ten kucharz, to znaczy Piła, nie będzie się gniewał, że tu z tobą przyszłam? — denerwowała się królewna. Pytała, bo nie chciała łamać mogących obowiązywać tu zasad, których przecież jeszcze nie poznała.

— Żartujesz? Jest wniebowzięty! Poinformowałam go już wcześniej, że zajdziemy tu na śniadanie. Już w czasie twoich wcześniejszych wizyt przekonywał cię do siebie specjalnie dla ciebie tworzonymi daniami. To dla ciebie wymyślił takie ciasta jak himalajka czy karpatka, a ostatnio pirenejka. Nie wiem dlaczego, ale zawsze musiały być takie wysokie jak górskie szczyty, tylko takie chciałaś jeść. Uwielbiałaś je i zawsze biłaś mu brawo, przesyłając całuski. Wołałaś: „Kofany Piła lobi baldzo smakowite desely”. Zakochał się w tobie bez reszty.

Jakby na jakiś cichy sygnał właśnie w tym momencie za wysoką ladą małego pomieszczenia pojawił się wesoły krasnolud w dużej kucharskiej czapie na głowie. Odłożył na blat tacę, na której piętrzyły się pokryte różnymi kremami gofry. Wyszedł zza blatu i nisko pokłonił się królewnie. Julia zeskoczyła z wysokiego stołka i z dużą gracją odkłoniła się, uśmiechając się przy tym szeroko.

— To dla mnie zaszczyt, królewno. Na dzisiejsze śniadanie przygotowałem gofry z kremami, które, jak dobrze pamiętam, bardzo waszej wysokości wcześniej smakowały.

Królewna od razu wzięła pierwszego z brzegu tacy gofra i odgryzła spory kawałek.

— Mów do mnie Julia — poprosiła. — Jeśli pozwolisz, tym razem powiem troszkę wyraźniej spółgłoskę „r”. Kochany Piła robi najwspanialsze gofry na świecie. Rany, one są przepyszne. Zapomniałam chyba wiele rzeczy, ale smak tych kremów i tego ciasta jest mi bardzo dobrze znany. Powiem to tak: jest pan najlepszym kucharzem, jakiego znam, jest dla mnie dużym zaszczytem, że mogę delektować się takimi specjałami.

— Mów mi Piła, po prostu Piła — odpowiedział krasnolud, a w jego oczach zaszkliły się łzy wzruszenia. — Cieszę się bardzo, moja droga, że ponownie trafiłem w twe gusta.

— Piła, no przestań. — wtrąciła się, przełknąwszy kolejnego gofra, Milka. — Nie ma na tym świecie istoty, której byś nie oczarował takim jedzonkiem. Jem te gofry od dziesiątków lat i każdego dnia wydają mi się smaczniejsze, a te dzisiejsze kremy… mmm, niebo w ustach. Naprawdę!

— Potwierdzam — dorzuciła od siebie królewna i wpakowała do buzi kolejnego gofra.

Po krótkiej rozmowie, jaką prowadziły z Piłą, wciąż pochłaniając kolejne porcje, dotarły do spodu tacy i z pełnymi brzuchami, dziękując jeszcze raz za te pyszności, wybiegły na zamkowy dziedziniec.

— Co teraz? Idziemy do twoich rodziców? — spytała Julia.

— Dzisiaj i pewnie jutro będą nieosiągalni. Mama wyruszyła do jednej z największych bibliotek na świecie, chce dowiedzieć się czegoś więcej o zaklęciach wiecznej stali, a tato postanowił przeprowadzić kontrolę wszystkich naszych wejść i tuneli. Chce się upewnić, że jesteśmy bezpieczni. Podwoił straże i rozesłał obserwatorów, żeby wiedzieć, co też twoja cioteczka teraz knuje.

— Niech ją licho porwie, za to wszystko zło, które wyrządziła. Chciałabym zesłać na nią równie wielkie męki!

— Rodzice uczą mnie, że taka silna nienawiść nie jest dobra. Niszczy też tego, który chce odwetu za wyrządzone krzywdy. Nie wiemy, dlaczego ona tak robi. Musimy się dowiedzieć, co…

— Ma jej się to upiec? — Królewna nie chciała nawet słuchać o zrozumieniu takich strasznych czynów.

— Nie, nie o to chodzi — starała się uciąć tę rozmowę Milka, bo sama tego wszystkiego nie rozumiała. Tak naprawdę to ona myślała tak jak królewna. Jak wrócą rodzice, to porozmawiają z Julią i może jej to wyjaśnią, a teraz trzeba zrobić wszystko, żeby o tym nie myśleć. — Chodź, miałaś przecież poznać naszą maskotkę. — Pociągnęła Julię w głąb jednego z korytarzy odchodzących z małego przedsionka na tyłach zamku. — A wracając do naszego wspaniałego kucharza, to wiedz, że to całe pichcenie to tylko jego hobby. Tak naprawdę jest jednym z naszych najlepszych wojowników. Sam potrafił rzucić się na cały oddział wroga i jako jedyny wychodzić z takiej potyczki cało. Ma wielki, poszarpany nóż — to broń, w posługiwaniu którą jest prawdziwym mistrzem. Przypomina piłę i to właśnie od tego kształtu noża wziął swój przydomek.

— Chyba wolę go jako kucharza, choć widząc, jak bardzo napięty jest na jego potężnych mięśniach kucharski kitel, od razu wiedziałam, że nie wypracował ich, przerzucając naleśniki na patelni — stwierdziła ze stanowczością królewna. — Jeśli walczy tak dobrze jak piecze, to faktycznie wrogowie powinni dać sobie spokój z walką.

— Och, naleśniki to jego specjalność. Ja też go wolę w czapie kucharza niż w bojowym hełmie. Pokój jest dużo fajniejszy niż wojna. Mamy takich mistrzów kilku. Jest Ring, który w walce używa bardzo ostrych pierścieni, którymi żongluje, rzuca, tnie i w ogóle wyczynia cuda. Jest też Kosa, daleki kuzyn Piły. Jest Knotek, specjalista od walki mieczem i od różnych bomb, petard i wszystkiego co wybucha. Jest młody Strug, który dorównuje już najlepszym w sztuce miecza. Jest Kamol, który tratuje w boju wszystkich jak spuszczony ze zbocza w dół wielki kamień. Nie można nie wspomnieć o Procy, to prawdziwy mistrz w posługiwaniu się tą bronią. Trafia we wszystko i w każdej sytuacji. Jest też Gwóźdź. Ten to jest dopiero siłaczem.

— I walczy gwoździem? — próbowała zgadywać królewna.

— A skąd. On wrogów traktuje jak gwoździe. Uderzeniem pięści potrafi obcego wbić w ziemię na kilka cali. Mało kto przetrzymuje taką próbę. No i wreszcie jest ich przywódca, jeden z najstarszych krasnoludów, szef gwardii, Heblik.

— Pamiętam to imię — powiedziała królewna.

— No, ja myślę — rzuciła, uśmiechając się Milka. — Jak tylko przyjeżdżałaś, od razu wskakiwałaś na jego ramiona. Zabierał cię wszędzie i uczył cię wszystkiego. Możesz tego nie pamiętać, ale kiedyś może jakieś wydarzenie obudzi w tobie wyuczone czynności. Nikt tak jak ty i, nie chwaląc się, ja… nie potrafi rzucać nożami.

— No teraz, to już, moja droga, przesadziłaś. — Julia przewróciła oczami i pogroziła Milce palcem. — Przecież nawet jak kroję pieczeń, to trzęsą mi się ręce, bo boję się, że się przy tym skaleczę.

— A ja wiem swoje, wiem, co widziałam, i wiem, jak skutecznie uczy tego Heblik. Przekonasz się jeszcze kiedyś. No dobra, my tu gadu gadu i doszłyśmy do dziupli DaGrra.

— Dziupla? Taka w drzewie? Tu pod ziemią? To jakaś sowa albo wiewiórka? — dopytywała się Julia.

— Skucha, nie zgadłaś. Próbujesz dalej? — prowokowała Milka.

— Hmm, co jeszcze może mieszkać w dziupli? — rozmyślała dalej Julia.

— Ach tak, to ta dziupla cię zmyliła — domyśliła się Milka. — Dziuplą nazywamy jedną z największych jaskini w tej części góry.

— I ten DaGrr tam mieszka?

— Tak, tam mieszka i pracuje. No dobra w życiu nie zgadniesz, więc przygotuj się na duże „wow”. Teraz będzie troszkę ciasno, złap mnie za rękę i już nic nie mów. Nie chcemy go przecież spłoszyć, prawda? — Mówiąc, to podała rękę królewnie i pociągnęła ją w stronę wąskiej skalnej szczeliny.

— Nie spłoszyć? Co to jest? — królewna dalej zadawała pytania.

— Ciii, cicho — szepnęła Milka i położyła palec na ustach, nakazując zachowanie zupełnej ciszy.

Po kilku kolejnych krokach wąska szczelina zaczęła się rozszerzać i wreszcie wyszły na coś, co najbardziej przypominało Julii duży balkon zwisający pod sklepieniem wielkiej jaskini. Była naprawdę duża. Duża i głęboka. Obie przykucnęły, wychylając głowy zza skalnej krawędzi tylko na tyle, żeby móc przeglądnąć jaskinię i jej zawartość.

Była to bardzo dziwna jaskinia. Dziwne było w niej to, że w odróżnieniu od większości innych, jakie w swoim życiu widziała królewna, ta była pełna w środku. Do połowy jej wysokości sięgał wielki głaz połyskujący odbitym ciepłym światłem ścian jaskini. Wielki kawał skały. Królewna zaczęła mu się uważnie przyglądać. Składał się z kilku mniejszych, oddzielonych od reszty głębszymi i płytszymi bruzdami. Całość tworzyła jakby owalny kopiec zwieńczony okrągłym kamieniem, który przypominał przechyloną na bok głowę. Królewna nawet odnalazła na nim wypukłości i zagłębienia, które mogły być nosem i uchem. O, a tam nad nimi jest coś jakby oko. To musi być jakaś kałuża w zagłębieniu skały. Coś w sobie miała, naprawdę bardzo przypominała oko. Była w nim czarna źrenica i bladoniebieska obwódka tęczówki — ooo, teraz nawet czarny środek oka tak jakby zmienił swoją wielkość.

— Coś mi się dzieje z oczami — wyszeptała królewna w ucho Milki. — Widzę już jakieś oczy w skałach.

— Czyli już o nas wie — skwitowała usłyszane słowa Milka, po czym wstała z kucek na proste nogi, machając przy tym szeroko rękoma. — Cześć DaGrr, przyprowadziłam ci gościa. To królewna Julia.

Jakby na ten sygnał wielki głaz ożył. Wielkie bruzdy pogłębiły się. Poszczególne części skalnego tworu zaczęły odsuwać się od siebie i już teraz można było zauważyć, że to olbrzymie ramiona, nogi, tors i łysa jak kolano głowa. Stwór wydał dźwięk, który zdawał się wprawiać w drżenie ściany i sklepienie jaskini. Do uszu dziewczyn dochodziły chrzęsty osypujących się kamieni. Olbrzym wymawiał dwie sylaby.

— Ju-La, Ju-La, Ju-La — powtarzał, a ściany jaskini wzmacniały ten dźwięk niczym wielka tuba. Obie dziewczyny zamurowało. Pierwsza odezwała się Milka:

— Rany, on mówi!!! Rodzice mi nie uwierzą, jak im opowiem, trzeba mu będzie chyba zmienić imię.

— Ju-La, Ju-La, Ju-La.

— Co to jest? — wydusiła w końcu z siebie królewna. — Rany, ten stwór jest olbrzymi. Czy on nie oberwie tego skalnego balkoniku z nami w środku? Przecież spokojnie może tutaj dosięgnąć.

— To troll jaskiniowy. Jest u nas już od kilkudziesięciu lat. Gdyby chciał nam zrobić krzywdę, już by nas dawno nie było. — Milka obserwowała uważnie trolla i wysnuwała wnioski, które ją wyraźnie uspokajały. — Myślę, że zobaczysz zaraz coś, co chciałam bardzo ci pokazać, ale nie miałam pomysłu, jak go do tego nakłonić. Patrz, co się będzie działo.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 32.34
drukowana A5
za 72.64
drukowana A5
Kolorowa
za 100.44