E-book
31.5
drukowana A5
50.9
drukowana A5
Kolorowa
73.76
Dłonie pełne radości

Bezpłatny fragment - Dłonie pełne radości

Objętość:
221 str.
ISBN:
978-83-8189-357-2
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 50.9
drukowana A5
Kolorowa
za 73.76

Wprowadzenie

Życie może być dobre i pełne radości. A nawet powinno. Bo jest nasze i dla nas. Zeszliśmy na Ziemię, by doświadczać cudów istnienia, które rozpościerają się przed nami jak cudowny wachlarz. Obracamy się w materii, by tańczyć wśród szeleszczących liści, wdychać rześkie powietrze, pachnące sosnowym lasem, smakować świeżo zerwane poziomki. By przytulać się do przyjaciela i wzruszać miłosnym wierszem. By dotykać puszystego futra ukochanego psa i śmiać do łez, obserwując, jak kot próbuje złapać światełko migoczące na podłodze. Oto życie.

Szczęście nie jest zależne od tego, co się wydarza i na co czasem prawdopodobnie nie mamy wpływu. Jest zależne od naszej reakcji na wydarzenia. To w nas jest moc i prawo decydowania o tym, czy wpadniemy w rozpacz, czy będziemy uśmiechać się do życia. Sztuka istnienia nie polega na oczekiwaniu, że wydarzy się coś dobrego, co nas zadowoli. Polega na tym, by wybierać radość niezależnie od tego, co się dzieje. Wymaga to czasem zrozumienia, że nic nie jest tak naprawdę złe, a każda pozorna tragedia niesie w sobie prezent, którego się nie spodziewamy.

Wiem, o czym piszę. Urodziłam się z wadą serca i przez całe życie nie mogłam robić wielu rzeczy, które robili inni i których ja też chciałabym doświadczać. Nie mogłam tańczyć, nie mogłam wspinać się po górach, nie mogłam biegać ani pływać, czy uprawiać sportów. Czy można cieszyć się życiem, kiedy nawet odkurzenie niewielkiego mieszkania doprowadza do zadyszki i stanu, w którym pada się bez sił na podłogę? Otóż można. Można znaleźć sobie coś, co nie wymaga wysiłku fizycznego, a jest równie cudowne jak taniec czy widoki z górskich szczytów. Można pisać książki, malować, tworzyć grafiki, rozmawiać z Aniołami, przytulać kryształy i prowadzić szkolenia. Można obliczać horoskopy i numerologiczne portrety. I ja to wszystko robię i jeszcze ciut więcej. A przecież na tym nie koniec. Z wadą serca można wyplatać łapacze, robić biżuterię, szyć sukienki, malować na tkaninie, prowadzić księgowość, tłumaczyć na inny język książki i można robić też setki innych rzeczy.

To zawsze my decydujemy, czy będziemy siedzieć i płakać, czy poszukamy sobie innych powodów do radości. To my wybieramy, czy poddajemy się i egzystujemy z ponurą miną, czekając niecierpliwie aż życie przeminie, czy próbujemy wykorzystać twórczo każdy dzień. To wreszcie my określamy siebie na nowo w zupełnie innej scenografii, szukając tego, co może okazać się dla nas największym sukcesem. Wierzę, że wszechświat jest pełen harmonii i każda ułomność, każda trudność jest zaprojektowana dokładnie na miarę naszego przyszłego szczęścia. Jest drzwiami do spełnienia. Moja choroba serca zaprowadziła mnie do tego punktu, w którym dzisiaj jestem — szczęśliwa, zrealizowana i zachwycona życiem. I już wiem doskonale, że gdybym mogła jak wszyscy biegać i tańczyć, nie usiadłabym przy komputerze, by pisać książki. Nie posiadłabym wiedzy duchowej, która pozwala mi prostować innym życiowe ścieżki, lecz sama szukałabym dla siebie terapeutów. Nie rozwijałabym swojej wrażliwości na piękno, lecz biegła na oślep w zmysłowym doświadczaniu świata.

I chociaż każdy z nas mając wybór, chciałby być zdrowy i sprawny fizycznie, to ja nie wracam do tego pytania: jak by to było, gdybym mogła wybrać? Nie mam bowiem pewności, czy życie w biegu i fizycznym wysiłku przyniosłoby mi tyle radości i satysfakcji, ile daje mi twórcza praca intelektualna. Odpowiedź zobaczyłam raz i jej zaufałam. Również dlatego, że w gruncie rzeczy chcę być w tu i teraz, nie tracąc czasu na bezproduktywne analizowanie przeszłości, której zmienić nie sposób. Jedyne, co dla mnie w tym aspekcie istotne, to pełna akceptacja stanu faktycznego, aby stał się dla mnie trampoliną do szczęścia.

Wyobraźmy sobie nasze istnienie na tej planecie, jak wielką strategiczną grę, która z założenia ma być dobrą zabawą. Być może nie uda nam się zdobyć maksymalnej ilości punktów, być może ktoś odbierze nam nasze domy czy wioski, ale przecież także zdobędziemy smoczy zamek, uzbieramy mnóstwo dukatów i odniesiemy wiele cudownych sukcesów, które długo będziemy wspominać. A i tak najbardziej liczy się sama gra, umiejętność czerpania z niej mnóstwa radości. Każdy śmiech, żart, każdy sukces i każda chwila wypełniona satysfakcją. Można te chwile kolekcjonować jak klejnoty, by wiedzieć u schyłku życia, jak piękna była nasza podróż.

Siadając do gry nie mamy żadnego przygotowania, więc popełniamy mnóstwo błędów. Podobno już kiedyś żyliśmy, ale nic z tego nie pamiętamy. Dlatego trochę łatwiej grać, kiedy ktoś pozwoli nam przeczytać instrukcję albo podzieli się swoim doświadczeniem. Nie musimy korzystać ze wszystkich sposobów wypracowanych przez innego gracza. Możemy próbować po swojemu. Jednak znajomość zasad i różnych skutecznych strategii przynosi więcej sukcesów i więcej zadowolenia. Niech zatem ta książka będzie dla Was Poradnikiem Gracza, który pomoże Wam znaleźć w życiu jak najwięcej radości.

Radość bycia

Pełnia

Jestem Pełnią. Jestem Całością. Jestem doskonała taka, jaka jestem, w tym momencie i w każdym innym. Ponieważ nauczyłam się kochać bezwarunkowo, jestem też kompletna. Nie jestem niczyją połówką, chociaż mój mąż żartobliwie może o mnie tak powiedzieć. Wolno mu. Jego słowa nie pozbawiają mnie mocy i poczucia bycia samodzielnym istnieniem. Nie tracę części siebie, kiedy on wychodzi do pracy, bo jestem Wszystkim Co Jest.

Jestem spełniona, bo robię mnóstwo fantastycznych rzeczy, które dają mi wiele radości. To nie oznacza, że usiadłam i napawam się własną urodą. Wręcz przeciwnie — stale szukam nowych doświadczeń, bo fascynuje mnie piękno świata i jego wielowątkowość. Jestem tak wszechstronna, że zaczynam robić rzeczy, o których nigdy wcześniej nie śniłam. Ale zatrzymuję się tylko na wybranych zagadnieniach. Nie można robić wszystkiego i nawet nie można interesować się wszystkim tak dosłownie. Czasem więc tylko próbuję, doznaję i zostawiam, wracając do tego, co mi najbliższe.

Jedyną stałą jest zmiana, a dotyczy to przede wszystkim naszego rozwoju. Zmieniamy się my i nasze poglądy, upodobania, zainteresowania. Niektóre rzeczy trwają w nas, inne odchodzą, robiąc przestrzeń dla nowych doświadczeń. Jeśli pracujemy świadomie nad swoim rozwojem, to zdobywamy nowe jakości. Na przykład poczucie siły, poczucie wartości, wiarę w siebie, dystans do problemów, spokój wewnętrzny, umiejętność zarządzania emocjami, samodzielność. Nigdy nie jesteśmy tacy sami i każdego dnia odkrywać możemy w sobie coś nowego. I możemy wręcz zaskakiwać siebie odmienną reakcją na te same wydarzenia.

W psychologii nie ma pewników ani stuprocentowych zasad. Każda analiza jest odpowiednia tylko na dany moment. Kiedy stosuję NAO (Nieinwazyjna Analiza Osobowości), to zwracam szczególną uwagę na powtarzalność pewnych elementów. Ale przede wszystkim biorę pod uwagę dzisiejszy wygląd, bo to on pokazuje to, co jest aktualne. To, co było ważne wczoraj, teraz może być bez znaczenia. Nawet terapia pojawia się jako odpowiedź na obecny stan. Stan, którego nie było jeszcze miesiąc lub rok temu.

Ta płynność i zmienność prowadzi do niesłychanie ważnej jakości, którą nazwałabym niepowtarzalnością. Każdy z nas jest jedyny w swoim rodzaju. I co ważne — każdy z nas jest pełnią. Nosi w sobie ten potencjał, o którym napisałam na początku. Fakt, że nie każdy może czuć się tak jak ja, wynika wyłącznie z tego, że nie uświadamia sobie swojej własnej mocy. Nazwa „spełnienie” oznacza właśnie odnalezienie swojej całości. To wydobycie na światło dzienne rozmaitych talentów, odkurzenie ich i urzeczywistnienie. Wiąże się to nierozerwalnie z poczuciem, że wszystko mamy w sobie. Wszystko, czego potrzebujemy do szczęścia. Wszechświat jest tak skonstruowany, że niczego nie musimy szukać na zewnątrz, ponieważ dostaliśmy każde potrzebne narzędzie. Mamy je w rękach.

Samorealizacja jest w moim odczuciu najważniejszym elementem odnalezienia swojego sensu w życiu. Kiedy odkryjemy, co nas cieszy, rozwija, nakręca, uszczęśliwia — to jesteśmy na najlepszej drodze. Potem wystarczy już tylko zawinąć rękawy i realizować dokładnie to, co czujemy, że jest tak bardzo nasze. Wtedy spontanicznie przerabiamy swój program karmiczny, co sprawia, że dusza daje nam mnóstwo mocy i możliwości. Najpiękniejsze w tym wszystkim jest jednak uczucie, które temu towarzyszy. Nazywam je szczęściem. Dlatego właśnie tak często powtarzam, że jestem szczęśliwa, bo ono stale jest przy mnie. I chociaż nie omijają mnie życiowe zakręty i zawirowania, a czasem nawet mocno spada mi energia, to ogólnie uczciwie stwierdzam: jestem bardzo szczęśliwa, bo robię to, co kocham. Bo jestem Pełnią. Jestem Wszystkim. Jestem mikrokosmosem w makrokosmosie.

Człowiek, który nie docenia siebie, czuje się nieszczęśliwy. Podświadomie wie, że coś ma znaleźć. Jednak zamiast w sobie najczęściej szuka na zewnątrz. Wypada wówczas z harmonii i zaczyna naśladować kogoś innego. Patrzy na ludzi szczęśliwych, czuje ich dobrą energię i zaczyna upodabniać się do nich. Gra cudzą rolę, zamiast realizować swój program. Odwzorowuje i zaczyna żyć nie swoim życiem. W najlepszym przypadku dostanie od życia szturchańca, zrozumie lekcję i wróci do swojego programu, odkrywając swoje niezmierzone bogactwo wewnętrzne. W najgorszym razie — dusza zrezygnuje i odejdzie z tego świata, próbując w kolejnym wcieleniu, stwarzając odmienne okoliczności.

Zakładając cudze maski, wybieramy najczęściej ludzi znanych i podziwianych. Co samo w sobie może być pułapką, bo nie każda znana postać jest kimś, z kogo warto brać przykład. Świat materialny rządzi się swoimi prawami. Najbardziej popularni nie są ci, którzy mają najpiękniejszą energię, lecz ci, którzy do perfekcji opanowali zasady reklamy i PR. Widzę wiele popularnych postaci o przeciętnych wibracjach, którymi ludzie się zachwycają i widzę też wiele istot o przepięknej energii, które są mało znane i omijane. Rozumiem, że nie każdy widzi to wewnętrzne Światło, mam świadomość, że mój dar nie jest powszechny. Ale przecież widać „owoce” ludzkiego działania. Naprawdę widać, wystarczy odrobina uważności.

Działa tu też harmonia wibracyjna. Ludzie o niskich energiach przyciągają podobnych sobie. Ci o przeciętnych też. Zatem ci o wysokiej również są w stanie wejść w bliższe relacje tylko z pięknymi duszami. Innymi słowy — do pięknego nauczyciela trzeba samemu dorosnąć. Uczyłam się tego wiele lat temu, kiedy próbowałam zorganizować szkolenie dla pewnej niesamowitej i pełnej mocy osoby. Nie mogłam zebrać grupy, bo każdemu coś tam wypadało. Kiedy skruszona próbowałam się tłumaczyć tej pięknej energii, usłyszałam: „nie są jeszcze gotowi, bądź cierpliwa”. Dzisiaj jestem więc cierpliwa i spokojnie obserwuję fascynację byle jakością, dając pięknym motylom zgodę na to, by najpierw były poczwarkami.

Nadrzędną lekcją na Ziemi jest miłość do samego siebie. Mamy pokochać siebie tak mocno, aby nasze dzieła były dla nas doskonałe takie, jakimi je stworzyliśmy. Wszelka zazdrość, rywalizacja, powielanie cudzych programów, by utrzeć nosa komuś innemu, stoi w opozycji do bezwarunkowego kochania. Jeśli obdarzam siebie miłością, to wiem, że jestem niepowtarzalna i nie muszę — i nie chcę — udawać kogoś, kim nie jestem. Rywalizacja jest zawsze wyrazem kompleksów, ponieważ stawia zwycięzcę powyżej przegranego i każe patrzeć z góry. Pełnia oznacza, że jesteśmy Wszystkim, Co Jest — pozornym zwycięzcą i iluzorycznym pokonanym. Na równej pozycji. Bez poczucia braku i zawiści, że ktoś ma podziw, którego my nie mamy.

Dlatego niezmiennie sama siebie szanuję i podziwiam, nie oczekując sławy ani doceniania od kapryśnego świata, który często nie odróżnia tombaku od złota. Mam też podziw i miłość wspaniałych ludzi o wysokiej energii i to jest dla mnie cenne. Nie tęsknię za oklaskami tych, którzy nie odróżniają klejnotu od blaszki, bo i tak niewiele im mogę dać, dopóki nie zrzucą masek. Jestem cierpliwa, bo wszyscy są skazani na doskonałość. To kwestia czasu.

Temat trudny, bo nikt nie wie, czym jest Pełnia, dopóki jej nie urzeczywistni. Nie sposób też o niej uczyć. Dlatego dzielę się tylko tym, co sama czuję, żyjąc między ludźmi. Chciałabym jednak, aby każdy uzmysłowił sobie, że nie musi w nieskończoność być poczwarką i naśladować innych pięknych motyli, przebierając się w ich szatki. Nie musi też rywalizować z nikim, kto lśni zachwycająco. Warto uświadomić sobie własną niepowtarzalność i tworzyć własne skrzydła. Jedyne takie we wszechświecie. Największe piękno zawiera się bowiem w tym, co zrodziło się z naszego serca.

Wszystko

Mamy w sobie wszystko — każdą umiejętność czy zdolność i ogromny potencjał. Jesteśmy przeogromnym bogactwem rozmaitych opcji do wykorzystania. W tym także każdy z nas posiada moc kreowania własnego życia. I ta wiedza jest czymś, co każdy powinien sobie uświadomić. To wyposażenie niezbędne do podnoszenia poczucia własnej wartości i rozwijania miłości do samego siebie.

Człowiek czuje się niedoskonały, ponieważ stale porównuje się z innymi i widzi obok ludzi, którzy pięknie malują, tańczą, jeżdżą na łyżwach czy znają świetnie wyższą matematykę. Wydaje mu się, że jest gorszy, że na fascynującym bankiecie życia przeznaczono mu tylko sprzątanie. Nie ujmując nic sprzątaniu (to też trzeba umieć), każdy z nas może być artystą w mniejszym lub większym stopniu. Kiedyś pomagałam znajomemu przygotować prace zaliczeniowe z plastyki. Namalowałam za niego ludzkie twarze i dłonie, wzorując się na obrazach Leonarda da Vinci. Namalowałam mu też konia w biegu z rozwianą grzywą, a mój obraz wzbudził powszechny zachwyt. Nie było to szczególnym wyzwaniem, myślę że jest to możliwe do zrobienia dla każdego. To oznacza, że gdybym przez wiele godzin w tygodniu malowała i rysowała, to osiągnęłabym w tym biegłość, jak każdy malarz. Nie maluję pięknie tylko dlatego, że nie ćwiczę tej sztuki.

Podobnie rzecz ma się z zadaniami matematycznymi, gotowaniem, rzeźbieniem, pisaniem powieści, szyciem i wszystkim innym. To praktyka czyni mistrza. Jeśli się czegoś uczymy i teorię wzbogacamy solidnym działaniem, to osiągamy w tym wysoki poziom. Rzecz jasna nie można robić wszystkiego, bo taka nauka wymaga czasu i zaangażowania. Jesteśmy zatem zmuszeni, by z przebogatej oferty różnych działań wybrać coś dla siebie, coś szczególnego. Ma to też głęboki sens, bo przecież nie możemy być wszyscy malarzami albo lekarzami. Różnorodność jest konieczna. Zatem szukamy kilku rzeczy, które są nam szczególnie bliskie, które nam się podobają i na tym skupiamy swoją uwagę. Ale to nie oznacza, że dobry inżynier nie mógłby być też dobrym pisarzem, gdyby miał czas, by tę zdolność rozwijać. Znamy zresztą takie osoby, które mają więcej niż jedną pasję i sprawdzają się w kilku dziedzinach.

Jako wszechstronny zodiakalny Bliźniak przekonałam się, że mogę wszystko, jeśli tylko poświęcę temu odpowiednio dużo czasu. Jestem nie tylko psychologiem, astrologiem i numerologiem, ale sprawnie posługuję się też psychografologią i metodami NAO. Zajmuję się angelologią, Reiki i innymi ezoterycznymi tematami. Prowadzę szkolenia, piszę książki i artykuły, układam wiersze, robię grafiki, sama tworzę swoją stronę www, fotografuję, a ostatnio także maluję obrazy, które nawet mi się podobają. Na tym nie kończą się moje zdolności, ponieważ mam wiele jeszcze innych dobrze opanowanych umiejętności. Jest wiele takich osób jak ja.

Jesteśmy zdolni, wszyscy bez wyjątku. Różnica polega na tym, że jedni wierzą w siebie i uczą się tak długo, aż się nauczą zadowalająco rysować (malować, pisać, komponować muzykę, projektować, szyć…), a inni zakładają, że nie dadzą rady i nawet nie próbują. Być może jedni mają lepszy słuch, a inni bardziej zwinne palce — jesteśmy przecież różni. Ale to i tak nie zmienia faktu, że każdy, każdy bez wyjątku, może być mistrzem w kilku dziedzinach. Jeśli zupełnie nie wychodzi nam śpiewanie, to możemy pisać wspaniałe humoreski albo malować genialne obrazy. I nawet jeśli osiągniemy w czymś ten mistrzowski poziom, warto szukać dalej i rozwijać kolejne talenty. Mamy ich wiele.

Nie dostrzegamy tego, ponieważ inwestujemy w siebie najmniej czasu i energii. Nie szukamy swoich możliwości, o ile życie nas do tego nie zmusi. Idziemy przez codzienność utartym szlakiem. Jeśli już mamy dobry zawód, to zamykamy się na tej jednej zdolności. Jeśli to ceniona społecznie profesja, która przynosi nam uznanie, to nie odczuwamy potrzeby szukania czegokolwiek. Jesteśmy najczęściej spełnieni. Jeśli jednak giniemy w tłumie podobnych do nas ludzi, a praca zaczyna nas wypalać, wówczas warto zapytać siebie: czego jeszcze chciałabym się nauczyć? Bo nasza samorealizacja może być ukryta w nowej pasji, do której jeszcze w swoich poszukiwaniach nie dotarliśmy.

Czasem wydaje nam się, że skoro półmetek już za nami i dzieci są odchowane, to jedyne, czego można się uczyć, to dzierganie na drutach czapeczek dla wnuków. Tymczasem warto pamiętać, że jesteśmy tu na Ziemi dla siebie i własnego spełnienia. I chociaż miłość do wnuków daje nam dużo radości, to jeszcze więcej satysfakcji da pierwszy własnoręcznie namalowany obraz albo wreszcie wydany na papierze autorski tomik wierszy. Nie ma limitu czasowego. Uniwersytety trzeciego wieku pokazują, że chociaż zdolności przyswajania wiedzy zmieniają się wraz z metryką, to otwartość na uczenie się już nie. Dopóki żyjemy, interesujemy się światem i tym wszystkim, co może okazać się fascynujące. Ludzie, którzy także na starość czytają książki, rozwiązują krzyżówki, prowadzą z innymi dyskusje i uczą się nowych rzeczy, zachowują sprawny umysł.

Zatem jeśli coś nam się podoba, próbujmy. Próbujmy tak długo, aż będziemy w tym dobrzy. Jestem świadoma, że pośród nas pojawiają się wyjątkowe talenty, np. genialni kompozytorzy czy malarze czy tancerze. Nie każdemu możemy dorównać, ale nie o porównywania i dorównywanie w tym chodzi, ale o osiąganie swojego własnego maksimum. Nie jestem i nie będę Leonardem da Vinci, ale kiedy namalowałam swój pierwszy obraz, byłam ogromnie dumna i szczęśliwa, a moje dzieło wydało mi się bajecznie piękne. A największy sens ma oczywiście to, że samo malowanie sprawia mi mnóstwo radości, a po namalowaniu kilku kolejnych twarzy zaczynam malować je coraz lepiej. I już niedługo namaluję naprawdę dobry portret, wiem i widzę to w kolejnych pracach. Fascynuje mnie niezmiernie cudowna zdolność ludzkiego umysłu do nauki. Wiem, że można nauczyć się wszystkiego, chociaż mistrzostwo osiągniemy tylko w tym, co pokochamy i co jest tą prawdziwą częścią nas. To jakby oczywiste.

Wszystko mamy w sobie. Nie tylko zdolności artystyczne, którym poświęciłam tu tyle uwagi, ale też inne umiejętności. Na przykład ktoś, kto się spóźnia ma w sobie zdolność bycia punktualnym. Naprawdę ma. Oczywiście wymaga to — jak każdy inny talent — trochę wysiłku, aby rozwinąć tę jakość, ale jest to realna możliwość i znam osoby, które tego dokonały. Podobnie — każdy leniwy człowiek ma zdolność bycia pracowitym, a każdy nieśmiały nosi w sobie dar towarzyskości. Można wymieniać bez końca. Każda potrzebna jakość jest w nas jako potencjał. Jak malowanie, którego można się nauczyć albo jak jazda na rowerze czy łyżwach. Wystarczy chcieć i włożyć trochę wysiłku w opanowanie tego, czego potrzebujemy. Ważne też, by nie zrażać się początkowym niepowodzeniem.

Wszystko mamy w sobie. Cały potencjał kosmosu, ponieważ to nasze myśli stwarzają wszechświaty. Nawet jeśli wylądujemy na wyspie bezludnej w jednej koszuli, możemy tam przetrwać i uratować życie. Możemy nauczyć się łowienia ryb, hodowania roślin, budowania szałasu — chociaż nigdy wcześniej tego nie robiliśmy. Ale możemy też mocą umysłu przyciągnąć statek czy samolot, który nas z tej wsypy uratuje. Całe nasze życie jest wielokrotnością takich wysp, na których czujemy się osamotnieni i bezsilni. Właśnie dlatego warto zapamiętać, że w istocie ta bezradność jest tylko złudzeniem. Mamy w sobie moc i ogromne możliwości. Możemy w każdym momencie odwrócić niekorzystną sytuację o 180 stopni i od podstaw zbudować nowe szczęśliwe istnienie. Nie potrzebujemy niczego z zewnątrz. Wszyscy terapeuci i doradcy mają nam tylko przypomnieć, że w sobie mamy dar kształtowania rzeczywistości, a wszystkie techniki uzdrawiania służą uruchamianiu naszej własnej wewnętrznej siły.

Slow

To jest to, co kocham najbardziej. Działanie powolne, spokojne, ze starannym smakowaniem życia. Zmysłowe do granic rozkoszy. Życie, w którym nie przeoczę zapachu kawy parzonej przez córkę ani lekkiej mgiełki aromatu nowej kwiatowej świecy. Życie, w którym delektuję się smakiem świeżej bułki i mrużę oczy, kiedy jem maliny. Życie przynoszące dźwięki dobrej muzyki i śpiew ptaków za oknem nad ranem. Zauważę i docenię promienie słońca przenikające przez liście drzew i odbijające się w szybach zaparkowanych przed domem samochodów. Podniosę brwi w zachwycie, kiedy przypomnę sobie, że tak właśnie wygląda środek lata nad jeziorem, kiedy słoneczny blask kąpie się w wodzie.

Piękno codzienności. Kto je zauważa, zagoniony pomiędzy kolejnymi sprawami do załatwienia? Tysiące rzeczy, urzędy, sklepy, szkoła, przychodnia… Biegniemy, bo musimy, bo potrzebujemy. W popłochu spoglądamy na zegarek. Kiedy wreszcie znajdziemy czas, by przysiąść nad kawą, jedyne co zaprząta naszą uwagę to ulga w zmęczonych stopach i kojące ciepło na podniebieniu. Małe radości też są ważne. Ale jeszcze ważniejsze jest to, by nie umykała nam reszta cudownego życia.

Wiele lat temu, kiedy pracowałam w pewnej firmie, przechodziłam jak każdy pracownik psychologiczne badania. Zdałam wszystkie poza jednym — działaniem na czas. Pani psycholog poleciła mi zbierać szczypczykami malutkie kuleczki i wrzucać do specjalnego otworka. Zauważyłam, że włączyła stoper, ale przekornie bawiłam się, zgarniając kuleczki powolnymi leniwymi ruchami.

— Czy pani widziała, że mierzę czas? — zapytała mnie zaskoczona.

— Oczywiście. Ale nie lubię się spieszyć. — odpowiedziałam.

Mina pani była oczywiście bezcenna, ale przecież nie robiłam jej na złość. Chciałam być uczciwa wobec samej siebie, czyli postępować zgodnie z tym, co uważam za słuszne. Nigdy nie lubiłam pośpiechu. Jest dla mnie kwintesencją braku harmonii. Kiedy się spieszę, wszystko leci mi z rąk, mówię głupoty, denerwuję się z byle powodu i serce zaczyna mi wpadać w arytmię. Uważałam od lat, że pośpiech jest zły. I jak zwykle doczekałam się naukowego potwierdzenia, że tak właśnie jest. A nawet czegoś więcej: informacji, że pośpiech szkodzi zdrowiu. Cóż… stara dusza zawsze wie, co jest harmonijne, bo po prostu czuje energię rzeczy, działań i zjawisk.

Życie „slow” jest czymś takim jak duńskie hygge i szwedzkie lagom, czyli życiem zmysłowym, wygodnym, sprawiającym przyjemność. Zanim jeszcze ktoś ukuł takie określenie, ja już tak właśnie sobie żyłam, ciesząc się każdą chwilą. Nie ma nic złego w dążeniu do przyjemności, choćby dlatego, że to przyjemność nas inspiruje, warto o tym wiedzieć. Czasem lęk lub ból też jest motywacją, ale to słabsza opcja niż pragnienie piękna, lekkości, zachwytu. Kiedy siadam przed płótnem, by namalować obraz, to inspirują mnie dwie rzeczy: pierwsza to oczekiwana przyjemność dotyku i zapachu farb, a drugą jest cudne uczucie podziwiania efektu końcowego. Uwielbiam zatem to moje „slow” we wszystkich obszarach życia.

Niektórym wydaje się, że „slow” to lenistwo, ponieważ ktoś kto jest powolny, robi mniej niż też, który pracuje szybko. Ale to nieprawda. Wbrew angielskiemu znaczeniu tego słowa styl „slow” nie oznacza, że ruszamy się jak leniwce. Można uprawiać jogging, jeździć na rowerze, spacerować z kijkami i robić tysiące innych rzeczy. Ważne, by umieć w tym wszystkim zatrzymać się na chwilę zachwytu i czerpać przyjemność ze swoich poczynań. Uważam, że jestem niesłychanie twórcza: piszę książki, maluję, fotografuję, prowadzę bloga i cztery fanpejdże, a oprócz tego konsultuję, szkolę i robię horoskopy. O nowych projektach nie wspomnę. Wyśmiałabym radośnie każdego, kto zarzuciłby mi lenistwo. A jednak smakuję w tym wszystkim życie i bardzo tego smakowania pilnuję.

Człowiek „slow” nie jest leniwy. Jest — jak pisałam — zmysłowy i uważnie podąża przez życie, dostrzegając jego piękno. I już sam ten fakt sprawia, że efektywniej rozwija się duchowo. Po pierwsze dlatego, że zeszliśmy tu na Ziemię, by doświadczać jak najwięcej. Wyścig szczurów, codzienna pogoń z listą zakupów w ręce to nie jest to, co rozwija duszę. Może czasem, ale nie w kółko to samo każdego dnia. Celem duszy jest między innymi usłyszeć gdzieś w oddali piękną muzykę, poczuć zapach pieczonego ciasta i zauważyć tęczę w kałuży. Tysiąc małych ale urozmaiconych doznań — oto czego pragnie dusza.

Po drugie — jedną z najpiękniejszych ścieżek do oświecenia jest zachwyt. To właśnie on pozwala poczuć szczęście, miłość i odkryć, że jesteśmy Wszystkim Co Jest. Tu i teraz. W jednym momencie, kiedy słodki trel ptaka splata się z zapachem kawy i promieniami słońca prześlizgującymi się przez liście. Zauważanie piękna i pełne odczuwanie go, poprzez przeniesienie ze zmysłów na głębszy poziom, pozwala nam wejść spontanicznie w Pole Serca, w którym dzieje się prawdziwa magia. To tutaj tworzymy swoje szczęście i spełnienie. Właśnie dlatego slow jest tym, co naprawdę dobre.

Pokój

Cudowna jakość o wielkiej mocy, która oznaczać może czasem nawet najwyższy poziom rozwoju, jeśli tylko potrafimy ją w sobie maksymalnie odczuwać. To coś więcej niż spokój, chociaż na pozór wydaje się być tym samym, tylko nazwanym nieco archaicznym językiem. Otóż nie jest to dokładnie to samo. Spokój jest dostępny dla każdego, bez większego problemu, jeśli tylko się postaramy. Odnajduje go każdy z nas, kiedy wyjdzie poza swoje codzienne zamieszanie, wyciszy umysł i po prostu położy się wygodnie pod drzewem na trawie lub w nawet w domu na kanapie, zajmując czymś przyjemnym. Natomiast pokój to stan wewnątrz nas, który jest czymś bardziej trwałym, czymś permanentnym.

Pokój to — podobnie jak miłość, radość i wdzięczność — piękna jakość serca, którą rozwijamy najszybciej wtedy, kiedy systematycznie medytujemy lub stale przebywamy w świadomym kontakcie z przyrodą. Jest ciszą wewnątrz nas, taką nieporuszoną i odporną na wszystkie zewnętrzne zjawiska. Nie oznacza to wyłączenia czy depresji. Wręcz przeciwnie: pokój zawiera w sobie totalną akceptację wszystkiego, co jest i zabarwia to bezwarunkową miłością. Jest bliski błogości i tak też jest odczuwany.

Myślę też, że właśnie umiejętność przyjmowania ze spokojem wszystkiego, co się wydarza, staje się kluczem do oświecenia. Wszechświat jest w pełnej harmonii — stale to powtarzam, aczkolwiek my wszyscy postrzegamy naszą rzeczywistość w sposób dualny. Oceniamy. Krytykujemy. Martwimy się. Złościmy. Tymczasem dopiero cicha zgoda na wszystko, cokolwiek jest, zapewnia nam prawdziwy pokój. Ten trwały. Nie jest to łatwe, bo nasze emocje i pragnienia prowadzą nas do ciągłej pogoni za czymś i do stawiania oporu wszystkiemu, co nam się nie podoba. Pokój jest zgodą na to, co jest. Bez oceniania.

Jeszcze raz powtórzę, że zwykłego spokoju doświadcza każdy z nas, kiedy ma wolny dla siebie czas i niczym się nie martwi. Natomiast jest to przejściowe i znika, kiedy tylko pojawia się kolejny problem do rozwiązania albo obskoczą nas dookoła małe dzieci. Spokój znika. Aż do następnej okazji, kiedy siadamy pod drzewem z książką. Jest to tylko chwilowe wyciszenie umysłu. Częściej oczywiście doświadczają go osoby, które medytują i zazwyczaj okresy tej błogości są u nich znacznie dłuższe. Przenoszą się na życie. To wielka zaleta systematycznej kontemplacji.

Pokój jest trwały. Jest wypracowanym stanem wewnętrznym, kiedy nieporuszeni czujemy szczęście, łagodność, miłość i ciszę bez względu na okoliczności. Nic nas nie wytrąca z tego trwania. To bardzo miłe trwanie. Wielu z nas, medytującym, zdarza się ono na długo, trwa całe tygodnie… Gdybyż zresztą nie było nam zwykłym zjadaczom chleba dane, to czy warto by było o nim pisać? Pokój nie jest zatem gwiazdką z nieba ani też egzotyczną roślinką, tylko efektem cierpliwej pracy nad sobą.

I zapewniam, że wart jest każdego wysiłku, ponieważ, kiedy się w nas rozgości, w pełni doświadczamy swojej boskości. Dotykamy sedna swojej istoty. Jesteśmy szczęśliwi i trudno oddać słowami coś, co jest doskonale poza nimi. Człowiek wypełniony pokojem lśni. Jego aura jest przepiękna i w zasadzie cały staje się świetlisty. Nie bez powodu w naszej kulturze jednym z pięknych pozdrowień było niegdyś powiedzenie: „Pokój z tobą”. Dzisiaj można to jeszcze czasem usłyszeć, ale rzadko kiedy rozumiemy, co naprawdę to słowo niesie ze sobą.

Wśród rozmaitych ćwiczeń, których uczę na zajęciach z Prosperity jest i takie, które pozwala rozwijać w sobie pokój i wypromieniowywać go przez aurę na świat wokół nas. Oprócz medytacji, kontemplacji i cierpliwej nauki akceptacji wszystkiego, co jest, takie ćwiczenia są doskonałym narzędziem rozwoju. Myślę też, że jednym z najłatwiejszych. Ale to już rzecz względna, bo równie łatwa i przyjemna jest przecież kontemplacja tafli wody. Uwielbiam siedzieć nad morzem lub jeziorem i patrzeć na wodę. Daje mi to wewnętrzny pokój na bardzo długo i zastępuje każdą medytację.

Ponieważ w naszym języku pokój oznacza także przeciwieństwo wojny, warto wspomnieć i o tym. Nie bez powodu stan, kiedy nikt nie walczy jest bliski ideałowi. To przede wszystkim okres totalnej akceptacji. Przecież tego wszyscy pragniemy: czasu, kiedy nikt z nikim nie toczy walk ani nawet sporów. Wówczas życie upływa w dostatku i zdrowiu. Zgoda buduje. Pokój zatem to nie tylko bezpieczeństwo, ale i obfitość. Wzmacniając w sobie tę jakość, przyciągamy zatem do swojego życia nie tylko wysoki poziom rozwoju, ale także dokładamy cegiełkę do sytuacji na świecie. Nie bez powodu wszyscy nauczyciele duchowi podkreślają, że to czego pragniemy dla świata, najpierw stwarzamy w sobie. Wszechświat to wielkie lustro — jeśli wszyscy będą nosili w sobie pokój, nie będzie wojen. To oczywiste.

Docenianie

Pozornie wszyscy znamy ten temat i staramy się rozwijać w sobie jakość doceniania tego wszystkiego, co dobre. Szczególnie praktyka wdzięczności pozwala zauważać proste i drobne stany, rzeczy i sytuacje, które możemy ocenić jako pozytywne. Praktykowanie wdzięczności przynosi nam otwartość na dostrzeganie codzienności i wyciąganie z niej wszystkiego, co może wzmocnić nasze myśli w sposób korzystny dla nas, podnosząc nastrój.

Polecam wszystkim taką praktykę — najlepiej oczywiście wykonywaną każdego dnia. Tym razem rzecz nie w systematyczności, tylko w dawaniu sobie tego, co najlepsze. I podobnie, jak dostarczamy swojemu ciału najlepszy pokarm każdego dnia, aby było silne i zdrowe, tak samo warto dostarczać najlepszą energię swojej duszy i karmić swoje myśli docenianiem wszystkiego, co nas otacza. To proste: wystarczy wymienić po kolei wszystkie piękne i dobre rzeczy, poczynając od zdrowia, poprzez dach nad głową, pełną lodówkę, nową sukienkę czy sprawny komputer… Każdy z nas ma wokół siebie mnóstwo dobrych i pięknych rzeczy.

Warto mieć takie swoje magiczne miejsce, w którym trzymamy dobre książki, karty anielskie i inne szczęśliwe akumulatory dobrej energii. Sięganie każdego dnia do takiego miejsca jest najlepszym karmieniem swojego serca radością, pozytywnością i zadowoleniem. To tworzy też specyficzną moc w naszej aurze. Taką, która nas chroni przed nieprzyjemnościami. Pewnie nie ochroni nas przed wszystkimi lekcjami, bo niektóre trzeba odrobić, ale jakość życia z całą pewnością stanie się lepsza.

Pozornie i tylko pozornie wiemy, o co chodzi. W rzeczywistości — zapewne nawykowo — gubimy umiejętność cieszenia się tym, co w naszym życiu jest naprawdę dobre. Zagłębiamy się w zmartwienia, problemy, braki i pozwalamy, by trudne emocje rządziły naszym istnieniem. A to prędzej czy później prowadzi do rozczarowania lub nawet złego samopoczucia na poziomie fizycznym.

Zacznę od swojego przykładu. Zdarzyło mi się kiedyś zapomnieć o docenianiu w takim właśnie znaczeniu. To był zwykły dzień. Wcale nie negatywny i ja wcale nie byłam naburmuszona. Pamiętam dobrze, że była wiosna, świeciło słoneczko i kwiaty mocno pachniały. Cieszyłam się życiem i zachwycałam zielonymi listeczkami, które nieśmiało pokazywały się na gałęziach. To ważne, bo być może niektórym wydaje się, że albo jesteśmy nastawieni negatywnie albo pozytywnie i trzeciej opcji nie ma. Jest. Ta trzecia opcja nazywa się nawykowym błędnym działaniem, które psuje nam dobre nastawienie do świata i niweczy efekty właściwego myślenia.

Otóż w takim pięknym dniu, w którym praktykowałam radość — a jakże, od rana! — spotkała mnie przykrość. Taka drobna niemiła sytuacja, która popsuła mi humor. Wszyscy miewamy takie lekcje. Nie wpadłam w rozpacz z tego powodu, ale weszłam na chwilę w ciężkie emocje rozżalenia i rozczarowania. Nawykowo. Kiedy zorientowałam się, że nie warto psuć sobie całego dnia, energię miałam już bardzo nisko. Zrobiłam parę fajnych rzeczy, by ją trochę podnieść i poczuć się normalnie. A potem… wieczorem zamówiłam sobie u pewnej Pięknej Energii sen, który pomógłby mi zrozumieć, dlaczego spotkało mnie takie doświadczenie.

Moja Piękna Kochana Energia nie zawiodła mnie. Przyśniło mi się, że mieszkam za granicą, w wynajętym pokoju. Przyśniły mi się skromne meble, wspólna łazienka, samotność i zmęczeni ciężka pracą współlokatorzy. Nic strasznego. Zwykłe proste życie. Nie był to żaden koszmar, ale kiedy się obudziłam, doznałam olśnienia. I zrozumiałam to, co najważniejsze. Zrozumiałam, że mam cudowne, szczęśliwe życie, a drobne przykrości są tylko iluzją i zabawą niskich energii.

Nagle dostrzegłam, że nie muszę pracować na chleb za granicą, pomieszkiwać w wynajętym mieszkanku i być ciągle zmęczona. Doceniłam, że mogę robić to, co kocham. Doceniłam, że mieszkam w otoczeniu, które sama sobie urządziłam i jest bajecznie kolorowe. Doceniłam wspaniałego męża i cudowne córki, którzy są zawsze blisko mnie. Doceniłam szczęście, które jest mi dane dzięki temu, czym się zajmuję i czego uczę innych. Doceniłam setki rzeczy i spraw — nawet swój komputer i kolekcję ulubionych kryształów. Wymieniałam te rzeczy po kolei uśmiechnięta i szczęśliwa. A na końcu pomyślałam o przykrości, która mnie spotkała i roześmiałam się na całe gardło. To nie było warte niczego więcej.

Kiedyś jedna z moich redaktorek napisała do Medium świetny artykuł. Był także o śnie, w którym autorka nie miała nóg. Kiedy się obudziła, z radością doceniała każdy krok i nawet to, że boleśnie uderzyła się w mały palec. Takie sny dostajemy właśnie po to, byśmy przestali narzekać i zamartwiać się drobnymi rzeczami. Abyśmy rozejrzeli się dookoła i zobaczyli, ile mamy wszędzie dobra, piękna i miłości. Bo wszyscy mamy dobre rzeczy. Jeśli nie mamy pieniędzy, to mamy zdrowe oczy i nogi. Jeśli nie mamy dobrej pracy, to mamy obok kogoś kochającego i troskliwego. Jeśli nie mamy zdrowia, to mamy mądre i wdzięczne dzieci. Jeśli nie mamy urody, to mamy pieniądze na zwiedzanie świata. Każdy coś ma, tylko nawykowo skupia się na tym, czego mu brakuje.

Jestem pewna, że doświadczamy tego wszyscy. Zapominamy o tym, co dobre, aby dawać energię zmartwieniom, roszczeniom, rozczarowaniom i oczekiwaniom. Byle drobiazg wytrąca nas z równowagi i tracimy cenne minuty na niepotrzebne emocje, zamiast cieszyć się każdą chwilą i zachwycać tym, co nas otacza. I wcale to nie oznacza — jak pisałam wcześniej — że cały dzień chodzimy smutni. O nie. Myślimy pozytywnie, śmiejemy się, uważamy że mamy prosperująca świadomość i dziwimy się niepomiernie, dlaczego przytrafia się nam jakaś przykrość. Im więcej w nas dobrych myśli, tym więcej szoku i niezadowolenia. Najbardziej boli przecież „upadek z wysokiego konia”. Rozżalenie i oburzenie zabiera nam całą energię. A przecież różne trudne doświadczenia są wpisane w nasze życie do samego końca. Bo całe życie jest szkołą i nie możemy jej zakończyć, zanim nie zamkniemy oczu na dobre. Nasz duchowy wzrost zmienia co prawda jakość doświadczeń i zamiast wielkiego cierpienia doznajemy tylko drobnych przykrości. Ale to, jak na nie reagujemy, zależy już tylko i wyłącznie od nas.

Zauważam, że osoby, które pracują z Prosperitą i starają się myśleć pozytywnie, też czasem gubią właściwe postrzeganie i tracą energię. To naturalne. Ale zjawisko takie pokazuje, że przestajemy kontrolować nasze myśli, że nie zauważamy właściwego rytmu naszego rozwoju. Bo cóż z tego, że — jak w moim przykładzie — starałam się cieszyć życiem? Cóż z tego, że szybko podniosłam sobie nastrój do przyzwoitego poziomu, kiedy pozostałam w energii rozczarowania i… krzywdy. Analizując zdarzenie i szukając wzorca utknęłam w poczuciu rozżalenia na to, co mnie spotkało. I za co, skoro tak nad sobą pracuję? I chociaż nie było we mnie buntu i wierzyłam, że znajdę właściwą harmonię, to kręciłam się w kółko w niskich energiach. A wystarczyło powiedzieć sobie: to nic nie znaczy, mam cudowne życie pomimo takich drobiazgów.

Z jednej strony warto umieć być ponad to. Właśnie dlatego, że życie jest utkane z takich niewielkich szpileczek, które nas szkolą, trenują i sprawdzają poziom naszego rozumienia struktury wszechświata. A przecież umiejętność nie przejmowania się jest w pełni zależna od naszej praktyki i prawdziwej pozytywności. Zatem jeśli od lat zmierzamy wytrwale tą duchową drogą, to nie warto potykać się o proste lekcje. Czyli szukając wzorca — co słuszne — nie obniżajmy sobie energii.

drugiej strony natomiast jest to też praktyka codzienności. Jeśli każdy dzień zaczynamy od wypisania trzydziestu co najmniej rzeczy, za które jesteśmy wdzięczni, wówczas nie poddajemy się żalom i smutkom. Jeśli wypiszemy co najmniej trzydzieści pięknych cech, które doceniamy w sobie, to takie zjawisko jak przykrość raczej nas nie spotka. Bo tak działa wysokie poczucie wartości — tworzy przestrzeń miłości, szacunku i uwagi. I nawet gdyby ktoś coś złego zrobił czy powiedział, to w nas nie byłoby cierpienia czy żalu. Emocje przecież pojawiają się tylko wtedy, kiedy ktoś dotyka wewnętrznej rany — wzorca niskiej samooceny.

W moim doświadczeniu to też miało miejsce. Wówczas nie pisałam tego, za co jestem wdzięczna i wydawało mi się, że moja samoakceptacja jest na właściwym poziomie. Nie była. A przypomnę tutaj rzecz ważną — samoocenę należy pielęgnować i utrwalać cierpliwie jej poziom. On spada po każdym trudnym doświadczeniu. I chociaż wszyscy dookoła uśmiechają się do nas i poczucie wartości wydaje się być całkiem niezłe, to być może gdzieś tam jest jakaś luka, przez którą może wedrzeć się przykrość, zranienie, upokorzenie. Nie zapominajmy, że kochanie siebie i wdzięczność są zawsze na pierwszym miejscu, a dopiero potem jest wszystko inne. Docenianie samego siebie i docenianie piękna swojego życia tworzy cudowną przestrzeń, w której nie ma miejsca na cierpienie.

Wybór

Podstawową zasadą naszego rozwoju tu na Ziemi jest samostanowienie. Gdyby istniało jakieś przeznaczenie, jakiś przymus — to nie byłoby w ogóle mowy o rozwoju. Bo jakież to wzrastanie, kiedy robimy to, co musimy? Tylko nasze własne decyzje, które podejmujemy kilkanaście i kilkadziesiąt razy w ciągu dnia stanowią o tym, co rozumiemy, co czujemy, Kim W Istocie Jesteśmy. I to jest najwyższa szkoła życia — dokonywanie właściwych wyborów.

Z jednej strony — nie ma złych decyzji, więc każdy wybór jest właściwy. Ale z drugiej są takie, które prowadzą nas do szczęścia, wzrastania, błogości i takie, które pokazują, jak wiele jeszcze przed nami nauki. Czasem te rozróżnienia są niejasne, trudne do uchwycenia, bo nie każda decyzja wydaje się być brzemienna w jakieś skutki. Niektóre tematy wydają się być błahe, tymczasem dla energii nie ma tematów ważnych i mniej ważnych. Każda decyzja jest ruchem energetycznym. Nawet taka, jakie buty założyć do sukienki albo czy obejrzeć film. I chyba na tych prostych decyzjach najczęściej się potykamy, bo nie wydają nam się ważne. A są.

Do codziennych drobnych pozornie decyzji należą takie na przykład jak to, czy posprzątam i nastawię pranie, czy też pooglądam wysoko wibracyjne Karty Aniołów i zadam im jakieś pytanie. Nie mówię tu o sytuacji skrajnej, kiedy przewracam się o rozsypane wszędzie śmieci. W przeciętnym domu odłożenie sprzątania o kilka godzin czy jeden dzień jest niewidoczne. To szczypta kurzu więcej. Ale jak zwykle zachęcam do znalezienia złotego środka, bo moje doświadczenie pokazuje, że można nastawić pranie, ogarnąć dom i znaleźć czas na medytację czy duchową praktykę. Setki ludzi tak właśnie układa swój dzień.

Poruszam ten temat, ponieważ zadziwia mnie, kiedy zachęcam klientkę do poświęcenia 20—30 minut na coś pozytywnego, co podniesie wibracje, a ta osoba mówi mi, że nie ma czasu, bo musi zrobić zakupy, ogarnąć dom, poprasować… i takie tam codzienne czynności, które wykonuje każdy z nas. Mogę to zrozumieć w przypadku matki małych dzieci, która nie ma czasu, by spokojnie wypić herbatę. Albo w sytuacji permanentnej opieki nad obłożnie chorą osobą. To skrajne sytuacje. Ale inaczej — odrzucanie czegoś, co podnosi energię na rzecz sprzątania czy prasowania jest błędem. To właśnie wybór, który prowadzi w niewłaściwą stronę.

Jeśli naprawdę chcemy być szczęśliwi, powinniśmy działać w harmonii z wszechświatem i wybierać jak najwięcej rzeczy, które sycą nas pięknem, miłością i radością. Jeśli obok tego są jakieś przykre, szare obowiązki — trudno, niech będą, ale na marginesie życia, a nie w jego centrum. Standardowo możemy spokojnie mieć czas na jedno i drugie. Nie trzeba codziennie stać przy kuchni, można gotować raz na dwa dni. Nie trzeba codziennie sprzątać, można utrzymywać porządek, odkładając od razu rzeczy na swoje miejsce i wycierając starannie buty z błota. Można! To tylko kwestia wyboru.

Jednak należy najpierw zrozumieć, że nie zeszliśmy na Ziemię, by gotować, prać i sprzątać lub wykonywać inne szare obowiązki. Zeszliśmy po to, by robić coś, co kochamy. Rozpoznajemy to po tym, że wyrastają nam skrzydła u ramion, a energia rośnie. To ładuje nasz wewnętrzny akumulator — podwójnie. Po pierwsze akumulator emocjonalny, który naładowany sprawia, że jesteśmy ludźmi pogodnymi i zadowolonymi z życia, że odczuwamy sens istnienia i szczęście. Jeśli akumulator się wyczerpie, a my będziemy kręcić się w ponurych obowiązkach, jak trybik w maszynie, to prędzej czy później poczujemy się wypaleni. Poczujemy się nieszczęśliwi. A w końcu zapadniemy w depresję.

Uważam, że depresja jest wynikiem braku szczęśliwych i radosnych doświadczeń i dokucza tym osobom, które nigdy nie robiły nic dla siebie i swojego zadowolenia. Które nigdy nie napełniały radością swoich akumulatorów. Które żyły dla innych, starając się komuś dogodzić i w którymś momencie szaro bura pustka objawiła się w całej okazałości, wychodząc w ciele paskudnym schorzeniem. Jak wiadomo to niebezpieczna choroba, która nie leczona grozi śmiercią. A przecież wystarczy systematycznie dbać o napełnianie siebie radością, miłością i zachwytem, a taki stan nigdy nam nie zagrozi. Wiem. Doświadczam. Jestem szczęśliwa.

Po drugie — te wszystkie pozytywne emocje, które tu wymieniam, napełniają też nasz zbiornik duchowy. Chociaż rozwijamy się wewnętrznie poprzez trudy codziennego życia, to owo wzrastanie powinno być wspierane także praktyką, ćwiczeniami, medytacją. Dla prawdziwego duchowego rozwoju należy codziennie starać się podnosić energię. A co nam podnosi energię? Oczywiście śmiech dziecka, spacer po sosnowym lesie, pływanie, ale też oglądanie pięknych grafik, słuchanie odpowiedniej muzyki, czytanie wysokoenergetycznej książki czy strony, medytacja, duchowa praktyka. Na to nie może zabraknąć czasu. Żadne sprzątanie czy prasowanie nie jest od tego ważniejsze.

Czasem myślę, że problemem są wzorce wyniesione z domu rodzinnego, w którym rządziła żelazna zasada: „najpierw obowiązek, potem przyjemność”, wzmocniona koniecznością robienia wszystkiego „na wysoki połysk”. Bo — jak wspomniałam wcześniej — nie chodzi o to, by nie sprzątać, nie zmywać, siedzieć na kupce brudu i przeglądać Karty Aniołów. Chodzi o to, by znaleźć przestrzeń na wprowadzenie wysokiej energii do swojego życia. Kłopot ze znalezieniem czasu na duchową praktykę, czy jakąś dowolną przyjemność, która poprawi nastrój, mają osoby nadobowiązkowe, które robią tysiące przetworów na zimę i pastują sto razy podłogi, które i tak są czyste. Jak myślicie, co jest biletem do oświecenia: wypastowana podłoga czy medytacja nad miłością bezwarunkową?

Nie ma nic złego w wypastowanej podłodze i setkach słoików z kompotami, jednak pod warunkiem, że nie są to rzeczy wykonywane po to, by zasłużyć na miłość domowników lub partnera. W mojej praktyce nie spotkałam się z takim przypadkiem. Każda znana mi „idealna” pani domu, u której można jeść z podłogi, a piwnice pękają w szwach od przetworów, to osoba, która szczególnym wysiłkiem i staraniem chce pokazać, że jest godna i zasługuje na to, by oddychać. A przecież wystarczy być, by zasługiwać na miłość, szczęście i to, co najlepsze.

Na wszelki wypadek dodam też, że nie jest dla mnie żadnym argumentem pucowanie do połysku podłóg i robienia tysięcy słoików „dla dobra dzieci”. Każde dziecko bardziej ucieszy się ze spaceru z mamą, z gry w planszówkę albo z długiej rozmowy przy herbatce, kiedy jest starsze. To, czego dzieci najbardziej pragną, to naszego czasu i uwagi, a nie wypasionych obiadków i lśniących podłóg. Warto o tym pamiętać. To też moment dokonywania wyboru, czy umęczyć się przy kuchni lub w łazience, czy też być wypoczętą i z uśmiechem poczytać wspólnie bajki.

Na koniec tematu podpowiem też, że najpiękniejszym wyborem jest współpraca z dzieckiem. Wspólne robienie obiadu, a nie podtykanie pod nos gotowych przysmaczków, uczy pracowitości, odpowiedzialności, dzielenia się obowiązkami. Uczy pomagania, a nie wyręczania. Takie dziecko, kiedy dorośnie będzie umiało wszystko zrobić, będzie mądre i samodzielne. Ale będzie też umiało docenić potrzebę odpoczywania i wspólnego cieszenia się życiem. Bywa często, że uczymy wygodnictwa, poprzez podawanie wszystkiego pod nos. To wcale młodym osobom nie pomaga w życiu.

Setki słoików i pastowanie podłogi to tylko pewna metafora. Być może to właśnie daje nam najwięcej radości? I wówczas to właśnie niech będzie jak najczęściej robione. Ale jeśli to presja dyktowana znanym dobrze „bo tak wypada”, „bo tak trzeba”, „bo co ludzie powiedzą”, to niech się zapali czerwone światło. Przyjrzyjmy się wówczas takim wyborom i zadajmy sobie pytanie, czy to co robimy, sprawia nam radość i satysfakcję? Czy nadaje sens naszemu życiu? Czy też robimy coś, bo boimy się oceny innych i krzywego spojrzenia znudzonej sąsiadki. Żyjemy tutaj dla siebie, a nie dla innych. Zawsze o tym pamiętajmy.

Podsumowując, rzecz w tym, by znaleźć czas na to, co kochamy robić i co wywołuje na naszej twarzy radosny uśmiech. Warto mieć zawsze choć trochę przestrzeni na odczuwanie zachwytu i jak najczęściej doświadczać piękna. Ważne są te wszystkie działania, które robimy dla siebie, dla własnego szczęścia i spełnienia. To nas wznosi, rozwija i uzdrawia. To nas też chroni przed depresją, poczuciem wypalenia i utratą sensu życia. Dokonujmy mądrych wyborów.

Obowiązek

Obowiązkowość i podążanie za powinnościami to nasza cecha niemal narodowa i uświęcona tradycją wielu pokoleń. Każdy z nas, im jest starszy, tym lepiej wie, co należy, co się powinno robić, co wypada, a nawet co „musimy” zrobić. I chociaż podążając za nowoczesnymi trendami przestajemy używać słowa „muszę”, to nadal jesteśmy niewolnikami presji i hołdujemy zasadzie: najpierw obowiązek, potem przyjemność.

Jak zwykle, zgodnie z moją buntowniczą naturą będę namawiać do odejścia od przymusu i obowiązkowości, bo wbrew pozorom nie jest to wcale dobre dla naszego rozwoju. Obowiązek, mocno presją podlany, wywołuje w nas uczucia absolutnie negatywne i ściąga nam na dół energię, bez której nie jesteśmy w stanie nie tylko choćby dotknąć szczęścia, ale nawet pomyśleć pozytywnie. Obowiązki zabierają nam wolność i radość. Powodują, że człowiek czytając o pozytywności, prycha z ironią: a gdzież w tym zapracowanym życiu miejsce na wesołość?!

Oczywiście radość życia bierze się z codziennego pogodnego nastawienia do świata. Z tego, że kiedy wstaję rano, to umiem cieszyć się promieniami słońca przenikającymi przez gałęzie i ciepłem pachnącej miodem herbaty. I to mi wystarcza na początek. A potem szukam w ciągu dnia powodów do szczęścia. To sposób na istnienie albo po prostu taki nawyk — jak kto woli. Jednak ogromne znaczenie ma także świadomość decydowania o sobie i robienie tego, co się kocha. Dla mnie powodem do odczuwania szczęścia jest moja twórczość — kocham ją ponad wszystko. Możliwość pisania czy robienia grafik (a ostatnio także malowanie) powoduje, że wszystko we mnie skacze z radości.

Jeśli życie składa się wyłącznie z obowiązków i z tego, co musimy, to po prostu się spalamy w nicości. Nic zatem dziwnego, że żyjąc w ten sposób, człowiek jest rozżalony, zniechęcony, a słysząc o pozytywnym myśleniu puka się znacząco w czółko. Nie można żyć wyłącznie obowiązkami. Każdy człowiek zasługuje na to, aby mieć trochę czasu tylko dla siebie i na to, co kocha najbardziej. To jest nam potrzebne jak powietrze do oddychania. Tylko wtedy, kiedy robimy to, co kochamy — ładujemy swoje akumulatory. Bez tego ładowania, niestety, długo nie pociągniemy… I nie będę rozwijać kwestii, każdy potrafi się domyślić, jak kończy się szare, wypełnione tylko obowiązkami życie.

Serdecznie namawiam wszystkich nie tyle do lenistwa, ile do mądrego uzupełniania energii dobrymi, pełnymi miłości działaniami. Najczęściej nazywamy to pasją, czasem hobby. A czasem mówimy najzwyczajniej w świecie: bardzo lubię długie spacery, kocham górskie wędrówki, uwielbiam malować mandale… Cokolwiek robię z przyjemnością, robię naprawdę dla siebie. I tylko to ma znaczenie w moim życiu. Reszta jest egzystencją.

Jeśli ktoś kocha swoją pracę, to idealnie. Wówczas nie czuje presji, a słowo obowiązek też bywa mu obce. Idzie rano do tej pracy, bo chce i lubi. Myśli o tym, co chciałby dzisiaj zrobić i jak, nie rozpatrując tego w kategoriach powinności, lecz wyborów. Jest to chyba najważniejsze rozróżnienie: obowiązek kontra własny, świadomy wybór. To pierwsze jest klątwą zabierającą radość i życiową energię. To drugie daje siłę do działania i popycha w stronę dostrzegania jasnej, pięknej strony naszego istnienia.

Czasem obowiązek łączy się z pięknymi uczuciami i wówczas przestaje dla mnie być przymusem. Na przykład opieka nad ciężko chorym, ale przecież bardzo kochanym dzieckiem. Oczywiście te wszystkie czynności można obowiązkiem nazwać, ale w gruncie rzeczy robimy to, bo… chcemy. Bo chcemy sami umyć, przytulić, pocałować w czoło przy zmienianiu koszulki. Nie prosimy o wyręczenie, bo mamy w sobie potrzebę, by zrobić to sami. I to już przestaje być obowiązkiem, zaczyna być wyborem.

Nie jest dla mnie żadnym argumentem, że wszyscy mamy jakiś przymus. To rzadko jest prawda, a jeśli nawet, to zabiera nam tylko część życia, ucząc nas pewnych ważnych lekcji. Reszta czasu powinna być przez nas twórczo wykorzystywana, właśnie na to, co daje nam najwięcej radości. I podkreślę ponownie, że praca zarobkowa także może dawać mnóstwo frajdy i satysfakcji. Wcale nie musi być „przykrym obowiązkiem”. Od dawna wszyscy nauczyciele duchowi powtarzają zdania o równowadze pomiędzy obowiązkiem a przyjemnością. To bardzo istotne, aby nie wpaść w ślepą uliczkę tego, co rzekomo „musimy”, a co potrafi zająć nam cały czas. Budzimy się potem na starość z ręką w nocniku życia zmarnowanego na bezsensownym sprzątaniu, gotowaniu i załatwianiu spraw dla innych.

To, o czym piszę, w praktyce uczy nas wielu istotnych lekcji. Moim zdaniem są one ważniejsze dla duszy i dla nas, niż tak mocno przereklamowana pracowitość, która duszy nie daje kompletnie nic, a jedynym jej zyskiem może stać się (tylko może) bycie docenionym przez innych ciężko pracujących ludzi. Ewentualnie może przynieść pieniądze, no ale to już duszy nic nie daje kompletnie…

Wyjście poza obowiązkowość uczy nas po pierwsze asertywności i umiejętności domagania się pomocy od członków rodziny tak, abyśmy mieli czas dla siebie. Uczy nas także pracy zespołowej i działania w grupie. Po drugie uczy nas ustalania własnych priorytetów i stawiania na pierwszym miejscu tego, co jest dla nas ważne. Po trzecie pozwala nam ustalać własne cele rozwoju i być wiernym sobie. Po czwarte uczy nas prawdziwej wolności, niezależności i samodzielności, czyli szukania własnych dróg, które wybierając świadomie, będziemy lubić i doceniać.

I kilka przykładów z praktyki. Podział obowiązków w domu, szczególnie wtedy, kiedy są małe dzieci, wydaje się być tematem nie wymagającym żadnych wyjaśnień. Nie można się zabijać tylko po to, aby było posprzątane na błysk i smacznie ugotowane. Czasem trzeba umieć odpuścić i doładować akumulatory tym, co się naprawdę kocha. Nikt jeszcze nie umarł od tego, że zamiast dwudaniowego obiadu zjadł sobie kanapki albo poszedł na pizzę do baru.

Innym charakterystycznym przykładem mogą być nasze polskie cmentarze. Nikogo nie muszę przekonywać, że te wszystkie bajeranckie nagrobki są tak potrzebne zmarłemu, jak przysłowiowe kadzidło. Wszystkie zabiegi na ogromnych w naszym kraju nekropoliach robi się na pokaz, bo… „co ludzie powiedzą”. Pamięć o bliskich, którzy odeszli, nosimy w sercu, a można ją pielęgnować na tysiąc sposobów innych, niż cotygodniowe czyszczenie grobu. Kiedy zmarł mój ukochany brat, zrobiłam album o nim. Zamieściłam w nim swoje wiersze, cytaty i ulubione zdjęcia mojego brata. Kiedy zatęsknię za nim, z miłością zapalam świecę i przeglądam nasze wspólne fotografie. Uważam, że jest w tym więcej sensu, niż w bieganiu na cmentarz, na który oczywiście też czasem chodzę.

Oprócz cmentarnych obowiązków mamy też wiele innych — zaczynając od przedświątecznego mycia okien, a kończąc na zapraszaniu nielubianych członków rodziny na imieniny. Robimy to, bo tak wypada, bo trzeba. A przecież bardziej logiczne byłoby sprzątanie dla siebie, wtedy kiedy chcemy mieć czysto, a nie dlatego, żeby „ludzie nie gadali”. Niech gadają — ich problem. Prosperująca świadomość otacza się pozytywnymi ludźmi, którzy ją lubią i doceniają. Nie siada na kawie z kimś, z kim nie chce, tylko dlatego, że tak wypada. To ważna lekcja — kochać siebie na tyle mocno, aby nie kierować się w życiu opinią innych, tylko własnymi wyborami. Zapewne to też kwestia definicji, ale dla mnie słowo „obowiązek” łączy się zawsze z działaniem wbrew sobie.

I ostatni przykład: z terapii związków. Jeśli zwrócimy uwagę na to, jaki typ kobiety jest najczęściej zdradzany przez męża, to zobaczymy taką osobę, która zdradza sama siebie. To zwykle zabiegana, przepracowana i przemęczona pani domu, która chce, żeby wszystko było jak najsumienniej zrobione. Dba o czystość łazienki, pyszne trzydaniowe obiady, chce wszystko mieć uprzątnięte, wyprane, wymyte, wyprasowane… Ale nic nie robi dla siebie. Nie ma czasu na rozwijanie własnych zainteresowań, na czytanie książek, na leniwe poleżenie z partnerem i godzinne pieszczoty czy przytulasy, bo musi dopucować do połysku okna lub podłogę. Bywa, że nie ma czasu na fryzjera i kosmetyczkę. A to wszystko oznacza, że w jej grafiku nie ma miejsca na nią samą, na jej miłość i zaspokojenie jej emocjonalnych potrzeb. Pomijając i zaniedbując siebie sprawia, że jej duchowe lustro — mąż robi dokładnie to samo: pomija ją i zaniedbuje.

Jak zawsze warto być elastycznym. Wszyscy wykonujemy pewne czynności, które wykonać trzeba: myjemy zęby i naczynia, szorujemy toaletę, idziemy w deszczu do piekarni czy wyprowadzamy psa na spacer. Czasem odrabiamy lekcje z dziećmi, chociaż wszystko się w nas przewraca do góry nogami, kiedy czytamy zadania z matematyki… A czasem chodzimy też do pracy zarobkowej, której mimo wszystko nie lubimy. To ostatnie warto zmienić, najszybciej jak to tylko jest możliwe. Jednak warto też dostrzec w tym logikę i korzyści, zamiast obowiązku. Myję ręce po wyjściu z toalety nie dlatego, że tak trzeba albo że powinnam, tylko dlatego, że chcę, aby były czyste i pachniały mydełkiem. Proste, prawda?

Jeśli mam w domu kota, to karmię go codziennie, nie wchodząc w skomplikowane analizy: „Czy naprawdę muszę?” Jednak karmię go z radością, bo go kocham. Nie jest to dla mnie żaden obowiązek, chociaż inni tak to będą nazywać. Jest to dla mnie wejście w cudowną relację. Na przykład wtedy, kiedy skupiona piszę kolejny rozdział książki i nagle obok słyszę donośne: „m-niaum”, a rude puchate futro ociera się o moją nogę. Najpierw są głaski, potem rozmowa, co też kot by chciał ode mnie, a kiedy kieruje się w stronę miski lub lodówki, patrząc na mnie znacząco, wchodzę w zabawną rolę otwieracza do puszek z kocim jedzeniem. Czy to obowiązek? Zdecydowanie nie — to tworzenie relacji.

Dodam też, że dla swojego męża gotuję, bo lubię sprawiać mu radość. Czasem patrzę w zimny dzień na deszcz za oknem i myślę o tym, że fajnie byłoby zrobić mu gorący rosół. Wróci zmarznięty, zmęczony i … na widok garnka z rosołem uśmiechnie się, a oczy mu błysną tak, jak lubię najbardziej… Przede wszystkim jednak pichcę tylko wtedy, kiedy chcę. A kiedy nie chcę, bo robię coś innego — on sam odgrzewa sobie pierogi. Albo pyzy z Biedronki. A jeśli go poproszę, to i dla mnie przygotuje coś ze swojego skromnego wachlarza kulinarnych umiejętności, np. jajecznicę. Nie mam przymusu stania przy garach i nie mam na czole napisane „kucharka domowa”. Żyję dla siebie. Rozwijam się dla siebie. Nie wyobrażam sobie, że mój czas mógłby upływać na codziennym szykowaniu jedzenia. Jemy, aby żyć, a nie odwrotnie. W moim domu gotujemy na zmianę i sprzątamy też na zmianę. Każdy.

Z astrologicznego punktu widzenia patrząc, dostrzegam w sobie ten złoty środek, do którego zachęcam innych. Słoneczny znak Bliźniąt nie cierpi rutyny i gniewnie parska na wszystkie obowiązki. Bliźnięta uwielbiają grać i bawić się każdą minutą życia, starają się zatem tak poukładać wszystkie swoje sprawy, aby nic „nie musieć”. Chcą przy tym tak wiele, że są stale w biegu, a w aktywnym działaniu i zdobywają kolejne szczyty. Ascendent w Wadze domaga się natomiast ode mnie ładu, więc chociaż nie lubię obowiązków, to dla własnej przyjemności robię wokół siebie porządek. Sprzątam często, aby było ładnie i harmonijnie. Ponadto popycha mnie ta Waga do twórczego sprawdzania siebie w różnych działaniach. I o to w tym wszystkim chodzi — nie o lenistwo, niechlujność i zaniedbanie, ale o umiejętność kierowania się pasją i świadomym dokonywaniem wyborów tego, co nam sprawia radość. Człowiek jest twórczy i zawsze chce robić dobre i ciekawe rzeczy. Nic nie muszę. Wszystko mogę. I dlatego moje życie jest pełne pasji, a nie obowiązków.

Czas

Dla wszystkich niemal to zjawisko liniowe. Wyraźnie odróżniamy przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, skupiając się najmocniej na chwili obecnej. Ten moment, w którym właśnie jesteśmy wydaje się najważniejszy. To on tworzy nasze jutro i tylko teraz możemy w określony sposób ukształtować to, co nadejdzie. Nie warto zamartwiać się tym, co jeszcze nie miało miejsca. Lepiej dla nas świadomie tworzyć swoją przyszłość pozytywnymi wyobrażeniami.

Z kolei przeszłości pozornie nie można zmienić. Bywa czasami tak, że zastygamy w minionych wydarzeniach i nie umiemy wybaczyć sobie popełnionych błędów, kręcąc się w kółko w myślach o tym, co można było zrobić inaczej. Poczucie winy lub żal niszczy naszą energetykę i przyciąga rozmaite dolegliwości. Niepotrzebnie. Kiedyś byliśmy inni niż dzisiaj i podjęliśmy decyzję najlepszą na dany moment. Nie można było inaczej, po co więc się martwić i rozpamiętywać? Czasem najłatwiej byłoby zapomnieć. Postawić grubą kreskę, odciąć się od tego, co minęło i powiedzieć: „niech to pozostanie w przeszłości”.

Temat czasu przypłynął do mnie spontanicznie, kiedy na urlopie trafiłam na dziwnych sąsiadów, słuchających w kółko muzycznych kawałków sprzed pięćdziesięciu lat. Okazało się, że stare piosenki otworzyły dawno pozamykane w umyśle zakładki. Takie, których nie spodziewałam się zobaczyć. Harcerska piosenka „Płonie ognisko i szumią knieje” przywołała inną o akacji i przez dobrych parę godzin zapomniane słowa wraz z muzyką kręciły się w kółko po mojej głowie. Gdybym podążyła tym śladem, pewnie wydobyłabym na wierzch także obrazy z młodości i harcerskich zlotów, na których w akompaniamencie gitary śpiewaliśmy w uniesieniu charakterystyczne pieśni.

Nie otworzyłam tej zakładki. Zdecydowałam, że wolę zanurzyć się w dzisiejszym słońcu, zapachu nagrzanej trawy i sosnowych igieł. Nie dlatego, że te wspomnienia nie są dobre. Są. Ale dlatego, że jestem świadoma wagi różnorodnych doświadczeń. Warto sięgać ciągle po nowe i wzbogacać siebie samego chwilą obecną. Nawet najpiękniejsze wspomnienia nie zastąpią tego, co może się wydarzyć. Ale, aby tego doświadczyć, trzeba z pełną otwartością przyjąć dzisiejszy dzień. Gdybym ciągle tkwiła w zachwycie nad moją pierwszą miłością, odebrałabym sobie samej szczęście kochania kolejnego chłopaka. Nie mogłabym też w pełni cieszyć się miłością mojego męża, która dzisiaj jest dla mnie największa i najlepsza.

Przeszłość żyje w nas, w tych wszystkich zakładkach i w każdej chwili możemy doń zajrzeć, uśmiechnąć się z rozrzewnieniem i westchnąć, że to był dobry czas. Jest jak książka, w której trzymamy zasuszone kwiaty, by raz na jakiś czas ująć je w dłoń, powąchać i na ułamek sekundy przywołać minione chwile. Potem jednak wracamy do tu i teraz, aby tworzyć nowe wspomnienia i zbierać kolejne kwiaty.

Dla mnie każda chwila jest bezcenna, bo każda mnie wzbogaca przynosząc to, co w tym momencie jest mi najbardziej potrzebne. Zdarzenia i uczucia, które miały miejsce dwadzieścia lat temu, wtedy były ważne. Bo wtedy było tamto „dzisiaj”. Obecnie mogą być nieaktualne, właśnie dlatego można z je z uśmiechem wspominać, ale nie warto zawieszać się energetycznie w przeszłości. Wystarczy zauważyć, że pewne sprawy dzisiaj postrzegamy inaczej niż kiedyś i inaczej reagujemy. To najczęściej efekt odrobionej lekcji. Wiem, że wszystko przychodzi w odpowiednim czasie.

Nic się nigdy nie powtarza, jak pisała nasza noblistka. Wydarzenia pozornie takie same różnią się, jak dwa spojrzenia, dwa pocałunki, dwa uderzenia w tą samą piłkę. Wspominając miło spędzony wieczór ze znajomymi, możemy umówić się w tym samym miejscu i w tym samym gronie, ale to będzie nowe doświadczenie. Będzie lepsze lub gorsze, ale przede wszystkim będzie inne. Rozumieją to sympatycy sportu, obserwując zmagania swoich ulubieńców. Mecz tej samej drużyny siatkówki z tym samym przeciwnikiem za każdym razem przebiega inaczej, bo … nic dwa razy się nie zdarza.

Niezmiennie fascynuje mnie fakt, że jakaś cząstka w nas doskonale wie, co wydarzy się kiedyś. Oto historia z życia. Ania, będąc nastolatką, często słuchała muzyki. Kiedyś zmęczona zaczęła na siedząco drzemać i przyśniło się jej, że wpada w jakieś błoto. Zaczęła wołać: „Red, Red, pomóż”. I chociaż po chwili się obudziła, wiedziała, że ów Red ją uratował. Nikogo takiego nie znała. Po kilku latach wyszła za mąż. Trafiła na pijaka, który bił ją przy każdej okazji. Któregoś dnia, kiedy rzucił się na nią z nożem, zasłonił ją kolega. Obezwładnił pięścią damskiego boksera i zabrał Anię do swoich rodziców. Ania nigdy więcej nie wróciła do męża, szybko wystąpiła o rozwód. Dzielny obrońca miał na imię Radek. Znajomi wołali na niego Red, ponieważ był rudy.

Wszyscy znamy podobne historie, których nie można wytłumaczyć świadomym programowaniem umysłu. Myślę też, że każdy sam na sobie doświadczył, że czasem spontanicznie potrafi zobaczyć, co się wydarzy. Chociażby we śnie. Potwierdza to, że czas wcale nie jest liniowy, lecz wszystko dzieje się teraz. W tym momencie. Dlatego umiemy przewidywać przyszłość, bo wcale nie prognozujemy, ale widzimy to, co już jest. Teraz, ale w innym wymiarze. Zaglądamy za zasłonę i tyle. I dlatego tak trudno chwilami uwolnić się od doświadczeń przeszłości, bo wszystko odbywa się w tej jednej magicznej chwili, która właśnie trwa.

Ostatnio czuję się tak, jakby czas znacznie przyspieszył. Zanim dzień zacznie się na dobre, już zapada zmierzch, a nie zrobiłam nawet połowy tego, co zaplanowałam. Złudzenie? Czy zmiana wibracji? Można się zastanawiać, czemu niegdyś czas leciał wolniej, a można też przyjąć to jako charakterystyczną cechę zmian, które zachodzą na Ziemi. W pewien sposób czas się rozpuszcza i znika, jest go więc jakby mniej. Mniej przeszłości z rozmaitymi traumami, bo zaczynamy je zapominać. Mniej przyszłości, a co za tym idzie mniej lęków o jutro. Coraz więcej w nas chwili obecnej, tego magicznego i pełnego mocy „dzisiaj”.

Można też zauważyć względność naszego odczuwania i dostrzec, że szybciej leci na cudownych wczasach pod palmą, a wolniej na dentystycznym fotelu. Przede wszystkim jednak warto wykorzystać moc umysłu i zaprogramować wszystko korzystniej, powtarzając, że mam czas na wszystko, co kocham i co pragnę zrobić. To zawsze działa, bez względu na zmiany zachodzące na Ziemi.

Zaufanie

Jeden z moich kolegów nikomu nie ufał. Kiedy zapewniałam go o czymś, mówił zazwyczaj: ależ ja nawet sobie nie ufam, a co dopiero komuś innemu. Protestowałam bezskutecznie, zapewniając go, że czas zacząć wierzyć… Przede wszystkim sobie. Nie zawsze umiemy, bo łatwiej nam zaufać autorytetom, przerzucając w ten sposób nieco odpowiedzialności na tych, którzy naszym zdaniem udźwigną, to co im na barki zechcemy włożyć. Czasem nas rozczarowują, bo przecież są ludźmi, a ich moc ogranicza się do tego, co ważne dla nich.

Najłatwiej chyba zaufać Wszechmocy. Kiedy wzrastamy wewnętrznie, uczymy się pięknej sztuki powierzania siebie i swoich spraw Wyższej Instancji. Z wiarą i spokojem oddajemy różne trudne dla nas problemy, wiedząc doskonale, że Najwyższe Źródło znajdzie najlepsze rozwiązanie. Jest w tym też i pokora, ponieważ nie oczekując niczego, pogodnie przyjmujemy wszystko, co się przydarza. Wiemy, że cokolwiek będzie, jest dokładnie tym, co ma być — co dla nas najlepsze. Nawet jeśli nie spełnia naszych pragnień, przyjmujemy, że to po prostu doświadczenie, którego potrzebujemy. Ufamy.

To kawałek duchowej ścieżki: rozumienie, że wszystko ma swój sens i cel. To spoglądanie poza wydarzenia i dostrzeganie oczywistej prawdy, że któregoś dnia nic nie będzie miało znaczenia… Któregoś dnia, zostawimy wszystkie piękne przedmioty, pieniądze, a także długi i problemy. Zostawimy choroby i troski. Zostawimy przyjaciół. I pewnie jedyne, co będzie miało znaczenie, to szybka myśl: moje życie było dobre, zostawiłam po sobie kilka miłych wspomnień.

Jednak zaufanie ma także ważny aspekt dla naszego życia tutaj, w tej materialnej rzeczywistości. Mam na myśli przede wszystkim zaufanie do samego siebie. Pozwala ono zobaczyć nasze prawo do życia takim, jakie ono być powinno. Jest to jak zwykle owoc wysokiego poczucia wartości i wiary w siebie. To umiejętność dostrzegania w sobie potencjału i mądrości. To odkrywanie, że tylko my sami wiemy najlepiej, co jest dobre dla nas. Mamy przecież w głębi serca najlepszego przewodnika.

Bez wysokiej samooceny nie dajemy sobie prawa do godnego istnienia. Szukamy zewnętrznych autorytetów i pytamy ich o zgodę, o radę. Podejmujemy decyzje w oparciu o to, co mówią inni. Staramy się też zaspokoić oczekiwania innych i dopasować do ogólnie przyjętych standardów. Znikamy w tłumie. Zamiatamy pod dywan własne talenty. Stajemy w równym szeregu podobnych sobie owiec i podążamy z nimi na kolejne nudne pastwisko.

Zaufanie do siebie to odwaga w rozwijaniu indywidualnych zdolności. To uparte szukanie ich w sobie i odkrywanie niezmierzonych pokładów mocy, dzięki którym możemy budować swoje samospełnienie. To także świadomość, że każdy przychodzi na świat z unikalnymi umiejętnościami i każdy z nas jest jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny. Właśnie dlatego warto siebie samego pytać o to, co jest ważne dla nas. W głębi serca mamy swoje najlepsze drogowskazy.

W zaufaniu do siebie jest jeszcze coś, co mocno opiera się na poczuciu własnej wartości: prawo do bycia sobą. Chcę zwrócić uwagę przede wszystkim na wyjście poza schematy. Trochę zachęcam nawet do buntu przeciwko tym wszystkim, którzy chcą nas wtłoczyć w jakieś ramki, które tylko im się podobają. Oczywiście żyjemy w społeczeństwie i w jakiś sposób powinniśmy szanować tę przynależność, poprzez nie naruszanie porządku, wzajemne wspieranie, tolerancję i życzliwość. Ale poza tym mamy zawsze prawo do tego, by być sobą. Zasługujemy na własną unikalną ścieżkę i na bycie szczęśliwym człowiekiem.

Wyraża się to najczęściej w prostych decyzjach. Nawet takich jak kolor włosów czy rodzaj butów. I cóż z tego, że wszystkie kobiety do sukni zakładają szpilki? Jeśli ich nie lubię, to nie ubieram. Przedkładam zdrowie, ponad wygląd. Przedkładam także energetykę ponad modę czy zwyczaj, bo przecież wiadomo, że wysoki obcas odcina nas od energii Ziemi. W ten sposób kobieta na szpilkach jest pozbawiona siły, godności, pewności siebie. Staje się podatna na manipulacje i wykorzystanie. I chociaż trudno zaprzeczyć, że szpilki są bardzo seksowne i dodają uroku wydłużając nogi, to ważne, by móc samodzielnie zdecydować, co wybieramy. Czasem bardziej niż zmysłowy wygląd przyda się energia Ziemi.

Oczywiście są ważniejsze wybory: praca, mieszkanie, związki. W tych obszarach także panują zwyczaje, które próbują nas popchnąć w jakąś stronę. To można, a to nie wypada. Staramy się dopasować do oczekiwań innych, bo przecież każdy z nas potrzebuje akceptacji i sympatii. A przecież możemy tę potrzebę zaspokoić podnosząc samoocenę. Wówczas nie czujemy potrzeby, by dogadzać innym, by podobać się komuś — robimy to, co nam służy i zaspokaja nasze własne oczekiwania. To bardzo ważne, aby akceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy i ufać, że jesteśmy wystarczająco dobrzy. Tu i Teraz.

Poczucie przynależności jest też dla nas ważne, dlatego jeśli na przykład mieszkamy na wsi, gdzie wszyscy urządzają huczne wesele, to i my je urządzamy. Bo tak trzeba, aby poczuć się częścią społeczności. Bo ta społeczność tego właśnie od nas oczekuje. I chociaż moglibyśmy zupełnie inaczej wydać pieniądze i całkiem odmiennie przysięgać sobie miłość, to uginamy się pod presją zwyczaju.

To nie zawsze jednak tylko tradycja. W każdej grupie, w każdej kulturze są ludzie, którzy próbują zmusić innych, by zatracili własną indywidualność i zniknęli w tłumie pokornych owiec. Najczęściej kieruje nimi zazdrość lub potrzeba kontroli, a w gruncie rzeczy — strach przed silną osobowością. Tłumią ją w zarodku, popychając i strofując nawet w tak prozaicznych obszarach, jak ubranie, jedzenie, uczesanie czy spędzanie wolnego czasu. To tacy ludzie próbują nas przekonać co wypada, a czego robić nie powinniśmy. Tymczasem zasada jest niesłychanie prosta i w moim odczuciu tylko jedna — możemy robić wszystko, czego pragniemy, o ile nikomu, włącznie ze sobą, nie czynimy tym krzywdy.

Zaufanie do siebie polega na tym, że robię to, co lubię, ubieram się tak, jak lubię i czuję się z tym dobrze. Nie oglądam się na innych, nie słucham cudzych komentarzy i zupełnie nie przejmuję się krytyką. Jeszcze się taki nie urodził, który by wszystkim dogodził — mówi stare porzekadło i jest ono dla nas ważną nauką niezależności. Rozumiem też, że w pełni zasługuję na swoje własne kreowanie sposobu życia tu na Ziemi. Mam prawo być taka, jak chcę i lubię — nikomu nic do tego. To moje życie i chcę je przeżyć najlepiej, jak umiem.

Zaufanie do siebie to podążanie za swoim wewnętrznym głosem z wiarą, że ten głos ma rację. To szukanie swojej własnej drogi, swojego własnego wyglądu, sposobu spędzania wolnego czasu. To wybór lektury, kinowego repertuaru i menu w restauracji. To jednak przede wszystkim świadomość, że nasze serce wie najlepiej, co dla nas dobre. Niektórzy pokrzykują w emocjach, zachowują się opryskliwie, a potem czują niesmak do samych siebie. To jest wewnętrzna wskazówka, która pokazuje: tego nie rób, bo to ci nie służy. Bywa, że udajemy, że jej nie słyszymy i powtarzamy sobie, że trzeba być pyskatym, bo inaczej nas zjedzą. Tymczasem właśnie wtedy, kiedy okażemy komuś życzliwość, pomożemy, przytulimy, pocieszymy — wtedy czujemy się najlepiej. Błogość rozlewa się jak miód po naszym wnętrzu. To bardzo jednoznaczna podpowiedź. Warto zaufać i uwierzyć, że gdzieś tam w głębi siebie nosimy kapitalny kompas, który bezbłędnie wskaże, co jest dla nas dobre.

Życie jest proste, kiedy nauczymy się podążać za tym wewnętrznym przewodnikiem. W istocie wystarczy zwracać uwagę na to, kiedy czujemy się dobrze, radośnie, kiedy jesteśmy szczęśliwi. To właśnie przyjemne odczucia pokazują, co jest właściwe. To nasza droga. To też ścieżka wzrastania i działanie zgodne z harmonią serca. Niczego więcej nam nie trzeba, jak tylko zaufać i podążać za tym głosem.

Radość wzrastania

Cisza

Spróbujmy odnaleźć w sobie ciszę. Taką piękną, jasną, wolną od jakiejkolwiek oceny. Wolną od dualizmu. Ciszę, której nie przerywa narzekanie, zamartwianie się i lęki. Której nie rozprasza też egzaltowane planowanie przyjemności — chociaż to nic złego. Ale na tę chwilę pozostańmy w ciszy, która pozwoli odnaleźć największe skarby wewnętrznego świata. Cisza otwiera drzwi do naszego serca i pomaga zobaczyć Kim Jesteśmy w Istocie.

A co znajdziemy za tymi drzwiami? Piękną, boską istotę, która lśni prawdziwym blaskiem i wie, że jest doskonała na ten moment. Każdy z nas jest we właściwym miejscu i czasie, każdy zatem jest piękny i dobry. Każdy z nas jest niewinny, jak w chwili swoich narodzin. Każdy z nas jest wspaniały i błyszczy wewnętrznym Światłem swojej prawdziwej natury.

Kiedy wracamy do codzienności, zapominamy o swojej boskiej doskonałości. Bo wszystkimi zmysłami postrzegamy swoją ludzką ułomność, wady i emocjonalne reakcje, których wcale nie chcielibyśmy doświadczać. Jednak one są i w naszym ludzkim wglądzie są o całe niebo oddalone od ideału, jaki stworzyliśmy zgodnie ze swoimi wyobrażeniami. No właśnie — tu drzemie istota natury. To tylko nasza wizja tego, jacy powinniśmy być. I dla każdego ta wizja jest inna. Ktoś kładzie nacisk na artystyczne zdolności, ktoś inny na pracowitość, ktoś jeszcze inny na zaradność i asertywność. A być może dla kogoś istotna jest ładna buzia i zgrabna sylwetka. Taka, jak na okładce kobiecego tygodnika.

Dla duszy nie ma znaczenia ani wygląd, ani zdolności, ani pracowitość. W istocie tu i teraz jesteśmy „idealni” tacy, jacy jesteśmy. Warto przynajmniej raz dziennie to sobie uświadomić. Jest to ogromnie ważne dla naszego rozwoju, szczęścia i doświadczania. Dopóki bowiem podchodzimy do rozmaitych życiowych sytuacji z poziomu kogoś niedoskonałego, wadliwego, odnosimy często porażki, dotykamy rozczarowania i smutku, wpadamy w poczucie beznadziejności. Wszechświat jest lustrem i odzwierciedla to, co mu przynosimy.

W artykułach o podnoszeniu poczucia własnej wartości, a także w książce Samoakceptacja podkreślam wagę naszych myśli o nas samych. Podaję wypróbowane metody poprawiania tego najważniejszego ze wszystkich wzorców. Dzisiaj chcę pokazać jeszcze jedną ścieżkę do zmiany myślenia o sobie. Ścieżkę duchową, opartą na medytacji, wyciszeniu i połączeniu ze Wszystkim Co Jest. Zwróćcie proszę uwagę, że w duchowych praktykach zawsze jesteście częścią Boskości. Doskonałą. Wspaniałą. We właściwym miejscu i czasie. W najlepszym dla siebie punkcie wewnętrznego wzrastania. Pełną harmonii z wszechświatem.

Odwołanie się do subtelnych doświadczeń z medytacyjnych peregrynacji pozwala poczuć swoją prawdziwą naturę i spojrzeć na siebie oczami Najwyższego Źródła. Na początku to może być szokujące i niewiarygodne. Po pewnym czasie jednak przynosi miłość do siebie i zrozumienie swojego miejsca we wszechświecie. Przynosi też uwolnienie od ciągłego napięcia. Bo kiedy staramy się za wszelką cenę dogonić swój wymarzony ideał, to spinamy się i blokujemy, przewracamy i podnosimy potłuczeni i biegniemy dalej w opętańczym wyścigu.

Niczego nie musimy gonić. Nic nie musimy wypełniać. Niczego nie musimy osiągać. Jesteśmy doskonali tu i teraz. Jedyne co mamy robić, to kochać i jeszcze raz kochać. I z radością doświadczać. Czasem pokonywać życiowe wyzwania, które wybrała nam dusza. Czasem śmiać się beztrosko. Często tworzyć i szukać tego, co przynosi nam autentyczne spełnienie. Być sobą w harmonii ze Wszystkim Co Jest i cieszyć się każdą chwilą istnienia. Jak najczęściej zanurzać się w ciszę, by dotykać swojego Prawdziwego Ja i uświadamiać sobie swoją doskonałość.

Mamy marzenia. Warto je realizować. Mamy dążenia, które wyrastają z potrzeby serca. To też piękna motywacja do tego, by biec przed siebie i działać, robić wspaniałe rzeczy, uczyć się i rozwijać, stawać się coraz lepszym. Ale z radością. I koniecznie ze świadomością, że jesteśmy doskonali i jako doskonałe istoty dążymy do szczęścia w określony i wymyślony przez siebie sposób. Nigdy jednak po to, by coś komuś udowodnić — nigdy! Nic nie musimy udowadniać. Jesteśmy już u celu. Mamy wszystko, co potrzebujemy, a cokolwiek robimy, to wyłącznie dla większej radości, nauki i rozwoju.

Jest rzeczą oczywistą to, że posiadamy pewne cechy, które ludzkość nazywa wadami. Na przykład możemy być leniwi i odkładać na później obowiązki, aby bawić się beztrosko. Możemy być nerwowi i złościć się o każde głupstwo. Możemy być podejrzliwi i oskarżać ludzi o coś, czego nie zrobili, aby później ze wstydem odwracać twarz. Możemy tak bardzo kochać ładne przedmioty, ubrania i ciekawe wycieczki, że stajemy się chciwi, widząc w pieniądzach klucz do tego, co lubimy. I wiele więcej. Czy wobec tego możemy mówić o sobie, że jesteśmy doskonali?

Zdecydowanie tak. Nasza prawdziwa natura jest doskonała, a do niej odwołujemy się w ciszy. Zauważmy, że nasza prawdziwa natura nie jest leniwa ani nerwowa, nikogo nie oskarża ani nie bywa chciwa. Jest Światłem i Miłością. To, co nazywamy wadami jest poukładane w nakładce nazywanej przez niektórych „ego”. Mamy moc i możliwości, aby przetransformować naszą nakładkę. Jest plastyczna, pozwala na wprowadzanie zmian, które nazywamy uzdrowieniem.

Zwróćmy jednak uwagę na jedną istotną rzecz, by zmieniać tylko to, co rzeczywiście nam nie służy. Jesteśmy zaprogramowani różnymi powszechnymi przekonaniami, które narzucają nam nieprawdziwe treści. Na przykład nie lubimy pracy fizycznej: sprzątania, grabienia liści, dźwigania. Ludzie mogą nam powtarzać: „jesteś leniwy, bo pracowity to taki, co lubi się zmęczyć”. To bzdura. To mit, ukuty przez ludzi, dla których ważne było, by inni podejmowali niechciany wysiłek. Prawdziwa obiektywna pracowitość dotyczy jedynie podejmowania działań. Ktoś, kto nie lubi kopać ogródka, może uwielbiać malować i w ciągu dnia tworzy trzy piękne obrazy. Czy jest leniwy? Ktoś, kto nie lubi gotować, może fantastycznie prowadzić szkolenia, dając z siebie wszystko w profesjonalnym wykładzie. Czy jest leniwy? Zanim zaczniemy „uzdrawiać w sobie lenistwo”, odpowiedzmy sobie uczciwie, czy rzeczywiście taką cechę posiadamy.

O wiele bardziej oczywiste są takie jakości, które utrudniają nam życie. Osoba nerwowa może być po prostu kłótliwa, bo nie umiejąc zarządzać swoimi emocjami chlapie językiem i niechcący obraża ludzi. A potem jej przykro. I myśli sobie: „zły ze mnie człowiek, pyskaty, ranię innych, chociaż wcale tego nie chcę”. Jednak to nie jest tak. Taka osoba nie jest wcale zła, ułomna czy wadliwa. Jest doskonała, tylko pewne cechy jej nakładki utrudniają jej relacje. Jeśli zechce, może to zmienić — dla siebie, aby było jej łatwiej żyć, aby jej relacje nabrały radości. Może nauczyć się zarządzać emocjami, wyciszać i bardziej liczyć z uczuciami innych osób. Stanie się po prostu inna. Czy lepsza? Cały czas była dobra, tylko zasłaniały to jej nerwowe zachowania. Tak po prostu warto spojrzeć na siebie od tej strony. I zmieniać to, co się nam w sobie nie podoba. Po to przecież się rozwijamy, po to uzdrawiamy, aby było nam lepiej żyć — tu na tej planecie, w tych warunkach, wśród innych podobnych nam ludzi.

Najtrudniej odnieść pojęcie doskonałości ludzkiej istoty do osób, które nas krzywdzą w oczywisty sposób. Oto Jaś uderzył w gniewie Małgosię. Staniemy murem przy Małgosi, mówiąc, że Jaś jest zły? A jeśli dowiemy się, że dusza Małgosi ma umowę z duszą Jasia, że będzie ją uczył asertywności i kochania samej siebie tak długo, aż się nauczy? Taki argument wyjaśnia najwięcej. Kiedy mamy świadomość tego typu kontraktów, przestajemy oceniać ludzi.

Z jednaj strony Kochani Moi, chciałabym bardzo, aby nigdy, nigdy żaden Jaś nie uderzył żadnej Małgosi — bo to dla mnie już taki punkt krytyczny. Na poziomie ludzkim nie toleruję damskich bokserów. Natomiast z poziomu wiedzy, którą posiadam, takie zjawisko to sygnał dla Małgosi, aby zrobiła wszystko co może i nigdy więcej nie pozwoliła, by ktokolwiek ją uderzył. I tylko ona sama to może zrobić, podnosząc poczucie własnej wartości, rozwijając miłość i szacunek dla samej siebie. Bo nawet jeśli zasłonię ją własną piersią 10 razy, to za jedenastym Małgosia uderzy się o drzwi albo nastąpi na grabie i poczuje ból, który ma ją obudzić.

Małgosia jest doskonała, ale w to nie wierzy. Jej dusza pragnie, aby była też szczęśliwa i aby nie czuła się zła, grzeszna, godna cierpienia. Bijący ją Jaś to wskaźnik takich przekonań. Niczemu one nie służą, Jaś je pokazuje boleśnie, by nią potrząsnąć. Jeśli obronię Małgosię przed Jasiem, z drugiej strony podejdzie Adaś i zastąpi Jasia. A jeśli zasłonię ją i przed Adasiem, to — jak napisałam — ta kobieta stanie na grabie. Dusza jest cierpliwa i konsekwentna. Kiedy ktoś nie chce rozumieć i uczyć się z książek lub od mądrych nauczycieli, uczy się przez trudne doświadczenie. Wszystko po to, aby wreszcie się obudził i zapytał: „dlaczego tak? i co mogę z tym zrobić?”

I jeszcze o Jasiu. Wyrasta w bólu, bo jego dusza wzięła na siebie trudny kontrakt uczenia się kochania siebie, poprzez cierpienie. Nie udaje mu się, nie rozumie lekcji. Jako dorosła osoba przerzuca swój ból na innych i podświadomie mści się za swój trudny los. Bywa ciężkim nauczycielem dla tych, którzy z nim podpisali swoje kontrakty. Uczy ich kochania siebie, którego sam sobie nie dał. Jednak jako istota doskonała czuje cierpienie każdej duszy, jaką w swoim życiu uderzył. Przychodzą do niego wszystkie te ciosy w koszmarnych snach. Zagłusza to alkoholem, ale kiedy trzeźwieje, ból wraca. Czasem udaje mu się spotkać na swojej drodze mądrego człowieka, który swoimi słowami trafia do serca i uwalnia z Jasiowej nakładki całe niezamierzone okrucieństwo. Doskonałość Jasia odnajduje swoje miejsce w każdym pełnym życzliwości geście, którym próbuje wynagrodzić to, co robił wcześniej. Ekspiacja jest dla niego, dla jego nakładki, czasem jako spłata karmicznych kontraktów. Sam w sobie jest doskonały i bez niej.

Trudny to temat, wiem. Przyjmijcie tyle, na ile jesteście gotowi. Polecam jako uzupełnienie ciekawe lektury o kontraktach dusz, czy choćby znaną dobrze wszystkim pierwszą część „Rozmów z Bogiem” Neala Donalda Walscha. Nie ma złych ludzi. Każdy z nas jest w swojej istocie niewinny. Każdy z nas jest prawdziwym Światłem. Odnajdziecie to w swojej ciszy.

Świadomość

Często mówimy o świadomym życiu i świadomym rozwoju, chociaż nie każdy pewnie ma na ten temat takie samo wyobrażenie. Jak w wielu przypadkach, tak i tutaj mamy tyle definicji, ile zainteresowanych osób. Szukamy własnych priorytetów, zakładając możliwość pozytywnej ścieżki w dowolnej wersji, jaką wybierzemy. Z całą pewnością każda droga, którą podążamy, jest dla nas najlepsza na dany moment. A sama świadomość może kojarzyć się nam głównie z kontrolą własnego działania i uważnego podejmowania decyzji. Czasem słyszę też jakąś teorię o duchowości i ezoterycznych zainteresowaniach, skąd blisko już do reklamy weganizmu i uprawiania jogi.

A co, jeśli świadomość oznacza bycie faktycznie przebudzoną osobą? Kimś kto przestał spać i otwierając oczy wkracza w świadomą rzeczywistość? Czym przejawia się taka realność? Mam wrażenie, że to taki sposób funkcjonowania, który zakłada wielowymiarowe postrzeganie świata i działanie zgodne z prawem przyciągania i spontaniczną mocą kreacji. Na przykład, bo przebudzenie dotyczy nie tylko rozumienia naszego wpływu na materię, ale właściwe postrzeganie energetyki we wszystkich obszarach. Być świadomym, to nie tylko wiedzieć, ale też rozumieć, co się widzi.

Świadome życie to dla mnie swoista dojrzałość. To jak spacer boso po trawie, kiedy z uwagą dotykam stopami ziemi i czuję miękkość trawy, jej chłód, drobne kamyczki i wszystkie moje myśli, wszystkie zmysły kieruję w ten dotyk, w jedność z ziemią. Czuję, jak Ziemia oddycha i jak jej energia przenika przez moje stopy do samego serca. Staję się z nią jednością, a każdy krok jest pogłębieniem oddechu. Uważność. Dla mnie świadomość to właśnie uważność.

Świadome życie jest dla mnie uważnym kontaktem zarówno z zewnętrznym, jak i wewnętrznym światem. To wnikliwa obserwacja i wyciąganie wniosków lub zanurzenie w zachwycie. To doświadczanie całą sobą po to, by wzrastać, by zmieniać się i z każdym dniem być bliżej boskości. To odsłanianie swojej prawdziwej natury — krok po kroku, każdego dnia. Bez rozumienia całego procesu i bez transformacji nie ma mowy o świadomości.

Są takie nauki, które pomagają poukładać logicznie kolejne stopnie życiowego wtajemniczenia. Ale zawsze na pierwszym miejscu znajduje się w nich wysokie poczucie wartości. Bez wiary w siebie nie sposób podążać żadną pozytywną drogą, ponieważ niska samoocena wypacza wgląd, zakłamuje rzeczywistość i skłania do szukania iluzji. To miłość do samego siebie pozwala nam kochać innych, uzdrawiać, przyciągać, kreować i transformować. Poznanie siebie pomaga tworzyć szczęśliwe relacje.

Drugi poziom świadomego życia to przeglądanie się w oczach innego człowieka z pełnym rozumieniem, że wszyscy jesteśmy jednością. To nade wszystko tolerancja i pozwalanie drugiej osobie, by podążała swoją własną ścieżką. To poznawanie innych, ich widzenia świata i akceptacja odmienności. Ale i życzliwość, serdeczność, uprzejmość. To dobre gesty i taktowne zachowanie. To empatia, która pozwala nieść pomoc w mądry sposób oraz otwartość na potrzeby drugiego człowieka. To wyrażanie emocji w taki sposób, by nikogo nie ranić.

Kolejny poziom to radość, która wypełnia każdy dzień i każdą chwilę. To optymizm i pozytywne myślenie, bez którego nic przecież dobrego nie da się wykreować. To napełnianie uśmiechem wszystkiego, czego doświadczamy i dziecięcy niemalże zachwyt każdym kolorowym drobiazgiem. Zachwyt uzdrawia i podnosi nam energetykę, a cieszenie się życiem sprawia, że staje się ono coraz lepsze. Nie ma rozwoju wewnętrznego bez pozytywnego, uśmiechniętego podejścia do otaczającej nas rzeczywistości.

Materia jest przestrzenią, która uczy nas naszej prawdziwej mocy. Bez rozumienia materii niczego nie osiągniemy, dlatego właśnie zeszliśmy na Ziemię — konkretną i pełną przedmiotów, które możemy brać do ręki, dotykać, zabarwiać naszą energią i kształtować mocą umysłu. Jednym z największych wyzwań jest ciało. Szczególnie wtedy, kiedy choruje. Uzdrawianie naszych tkanek jest ogromnie istotną lekcją. Świadome życie, to takie, w którym nasze emocje oraz mentalne wzorce kształtujemy harmonijnie, aby tworzyły matrycę zdrowia dla naszego ciała.

Następny etap to poznawanie świata z pomocą zmysłów. To umiejętne wykorzystanie każdego z nich, by podnosić swoje energetyczne wibracje. Oczy zachwycają się widokami, uszy zanurzają w dźwiękach, smaki uczą wdzięczności, zapachy sublimują emocje, a wreszcie dotyk pozwala cieszyć się prawdziwie materią. Zakreślamy własne przestrzenie. Na tym etapie doceniamy też moc naszego umysłu i potęgę przyswajania wiedzy. Uczymy się i rozwijamy inteligencję.

Potem uczymy się kochać prawdziwie i głęboko. Poprzez macierzyństwo i partnerstwo dorastamy do odpowiedzialności za drugiego człowieka. Dotykamy prawdziwej miłości, chociaż jeszcze nie rozumiemy, że ma ona moc stwarzania nowych światów. Tymczasem uruchamiamy moce twórcze i rozjaśniamy świat artystyczną kreacją, która powstała na bazie zmysłowego poznania. Doceniamy harmonię i piękno.

Kolejny etap, to wyjście poza zmysły, to intuicyjny wgląd pod zamkniętymi powiekami. To droga medytującego pustelnika, który zagłębia się w sobie, by znaleźć odpowiedź, co jeszcze jest poza światem widzialnym. To poszukiwania duchowe i jedna z niebezpiecznych ścieżek wiodących na manowce uzależnień, kiedy nasze pragnienia pozostają niezaspokojone. Tu jednak rodzi się też mądrość doświadczania i wglądu.

Kolejny etap rozwoju to droga poznawania i rozumienia transformacji. To władza nad materią, która pomaga kształtować rzeczywistość według naszej potrzeby. To może być praca z Reiki i umiejętność uzdrawiania ciała z pomocą energii. To może być pomnażanie materii finansowej. To może być charyzmatyczny wpływ na innych ludzi i kierowanie ich życiem. To może być nawet olśnienie u progu oświecenia. Jest to jednak niemal koniec drogi, ponieważ na tym etapie dzieje się magia. Tylko od nas zależy, czy jest biała czy czarna.

Ostatni punkt świadomości to rozumienie, że wszystko jest dokładnie takie, jakie być powinno i wyjście poza wszystkie ograniczenia. To wypełnienie na wszystkich poziomach miłością bezwarunkową, która zawiera w sobie kochanie siebie, tolerancję, radość, kreowanie, wiedzę, odpowiedzialność, mądrość i transformację. Która w istocie jest tym wszystkim, jak białe światło, które skupia w sobie wszystkie kolory tęczy. Miłość wszechogarniająca do Wszystkiego Co Jest, to wyznacznik pełnej świadomości, że niczego nie potrzebujemy, bo mamy w sobie każdą jakość. Świadome życie sięga do tych jakości spontanicznie, wypełniając wszystko najwyższymi wibracjami.

Lustro

Człowiek jest w swej istocie doskonały, ale schodzi na tę wyjątkową planetę, by doświadczać i sprawdzać swoją wewnętrzną Moc. Życie jest jak survival — uczy przetrwania w miłości i mądrości pomimo skomplikowanych warunków i błota, wsypującego się za kołnierz. Celem i sensem naszego bycia w tu i teraz jest stałe przypominanie sobie Kim w Istocie Jesteśmy i jak bardzo możemy kochać. Rodzimy się bez instrukcji obsługi. Mamy jedynie kompas w sercu i mapę w otaczającym nas świecie. Mapę nazywaną Prawem Przyciągania lub Lustrem Wszechświata. To jedno i to samo.

O Prawie Przyciągania pierwszy raz usłyszałam jakieś 30 lat temu na szkoleniu u mądrej joginki, która pobierała nauki u nauczycieli w Indiach. Nie istniał wtedy jeszcze „Sekret”, traktujący skądinąd kwestię bardzo powierzchownie. Nie było zresztą żadnych materiałów na ten temat. I ja także buntowałam się, kiedy usłyszałam, że wszystkie paskudne doświadczenia „sama przyciągam”. Ale zadałam sobie trud, aby zrozumieć, że to nie jest proces dosłowny. Od tamtej pory przekazuję te bezcenne informacje dalej i śmiem twierdzić, że nie ma na świecie ważniejszej wiedzy. Setki moich studentów i klientów potwierdza, że to wszystko, o czym niżej napiszę, naprawdę działa i można tę wiedzę wykorzystać dla własnego dobra.

Zanim jednak przejdę do sedna — jedna jeszcze uwaga. Rozwijamy się, wzrastamy duchowo jako ludzkość. Był czas, że lekcje karmiczne odrabiano systemem ząb za ząb. Zabiłeś? Zostaniesz zabity. Ugryzłeś? Ciebie ugryzą. Ukradłeś? Ciebie okradną. Kiedy sublimujemy energię, karma także owej sublimacji podlega. I wtedy pojawia się zasada lustra, która uczy poprzez umiejętną ocenę zdarzeń i własnej odpowiedzialności za swoje życie. Moim zdaniem w takiej erze obecnie się znajdujemy i dlatego ta wiedza jest taka istotna. Ale na tym nie koniec. Pojawia się coraz więcej świadomych istot, które czują na poziomie serca i nie potrzebują żadnych luster. Wychodzą poza dualizm i rozmaite zasady. Jednak są w mniejszości i choćby dlatego nie należy rezygnować z nauczania innych Prawa Przyciągania.

Temat lustra ciągle jest kontrowersyjny i na każdym większym szkoleniu trafia mi się co najmniej jedna osoba, która nie rozumie na czym ta zasada polega. W sieci coraz więcej bzdur, które utrudniają poukładanie w sobie tej tak oczywistej wiedzy. A Prawo Przyciągania działa — podobnie jak grawitacja — także na tych, którzy mu zaprzeczają, którzy je wyśmiewają i przekręcają.

Schodzimy na Ziemię z planem nauczenia się tego i owego. Przed zejściem umawiamy się z innymi duszami, które w tej nauce mają nam pomagać. Bo wielu rzeczy nie zrobimy samodzielnie. Jak na przykład nauczyć się wybaczania bez prawdziwego cierpienia zadanego przez inną duszę? Znana wszystkim historia o duszyczce opublikowana w „Rozmowach z Bogiem” pięknie to tłumaczy. Może też być punktem wyjścia do zrozumienia Prawa Przyciągania. Wyobraźmy sobie, że ta druga życzliwa dusza dotkliwie pobije, zgwałci lub zdradzi naszą duszyczkę. Warto zrozumieć, że robi to zgodnie z umową, aby duszyczka mogła sobie powybaczać i doświadczyć pięknego katharsis, jakim jest odpuszczenie komuś, kto urządził nam w życiu prawdziwe piekło.

Dotąd jest łatwo, ale w tym miejscu zaczynają się schody. Jedni tupią nogami, że nie można pewnych rzeczy ot tak wybaczyć, inni z pochyloną głową nadstawiają drugi policzek, a jeszcze inni ogłaszają bezsensowne teorie, że Zasada Lustra uczy pokory wobec okrucieństwa. Otóż nie. Czas wyjść z piaskownicy i nauczyć się tabliczki rozwojowego mnożenia. Lekcje są wielostopniowe i wielowątkowe. Jeśli ktoś doświadczył takiego piekła jak pobicie czy gwałt, to na wybaczeniu się nie kończy. Lustro Wszechświata pokazuje tylko, że w takiej osobie jest „energetyczne zaproszenie” do doświadczenia przemocy. Tym zaproszeniem jest — często głęboko ukryty — wzorzec. Może to być wzorzec niskiego poczucia wartości i /lub lęk przed przemocą. Oznacza to, że ta druga dusza katuje nas po to, by ten wzorzec do nas dotarł, byśmy go zobaczyli i uzdrowili. Abyśmy pokochali siebie i uświadomili sobie własną wrodzoną niewinność oraz to, że jesteśmy bezpieczni, bo wszechświat jest w harmonii, jeśli tylko zechcemy to zobaczyć. To rzecz jasna ogólniki, każdy przypadek jest unikalny, ale sensem jest tutaj uzdrowienie, aby już nikt nigdy nas nie uderzył, nie zgwałcił, nie okradł. I to działa.

Kolejnym wzorcem czy tematem do nauki może być w tym przypadku asertywność, czyli umiejętność przeciwstawienia się tym, którzy nas wykorzystują. Czasem lustro wszechświata właśnie to pokazuje. Kobieta pyta: „mój mąż mnie bije, czy to oznacza, że ja też mam w sobie ukrytą agresję?” Często jej wzorcem jest lęk i nieumiejętność przeciwstawienia się temu, na co w nas zgody wcale nie ma. Nie ma sensu w przyjmowaniu niepotrzebnego cierpienia. Kiedy się pojawia, jest ważnym sygnałem do zmiany wewnętrznej matrycy, która przyciągnęła do nas ból. Do uwolnienia lęku. Do wzbudzenia w sobie siły, by powstrzymać przemoc. Czasem chodzi właśnie o to, by odejść od kata, zanim zdesperowani pójdziemy w jego ślady i sięgniemy po nóż. Czasem to jest lekcją — podjęcie decyzji dla własnego dobra. Wiele osób tego nie potrafi. A czy wiecie, że damski bokser to tchórz? Czy wiecie, że wystarczy pokazać mu siłę, a się wycofa? Bije, dopóki może to robić bezkarnie. W wielu przypadkach dla ofiary jest to lekcja odnalezienie w sobie mocy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 50.9
drukowana A5
Kolorowa
za 73.76