Ból
Tak pięknie pachniało. Wieczory na swoim tarasie spędzała w ciszy. Delektowała się każdym szelestem, zapachem, dźwiękiem i widokiem. O tej porze roku, gdy liście drzew przybierały barwy czerwieni, żółci i pomarańczy, zachody słońca stawały się bardziej majestatyczne.
Karmazyn wieczornego nieba podkreślał góry, nadając im mroku i tajemniczości. Otulona grubym kocem, z kubkiem ciepłej kawy w dłoni, oddawała się tej chwili całkowicie. To wtedy najczęściej wracały wspomnienia. Czasy, o których tak bardzo chciała zapomnieć.
Wiedziała dlaczego. Wiedziała, że dłużej nie może tego ignorować.
Musi się z tym w końcu zmierzyć.
Przebaczyć sobie.
Przebaczyć mu.
Iść dalej.
Już była na innej drodze życia. Myślała, że tamte drzwi zostały dawno zamknięte.
Ale się myliła. One tylko były przymknięte. A zza nich znów wychylał się cień przeszłości.
Sam dopominał się o zakończenie. O przebaczenie. O to, by go wreszcie zastąpić światłem i miłością.
Postanowiła: zacznie dziś. Tego wieczoru. Była gotowa zmierzyć się z tym, przed czym tak długo uciekała. Z tym, co ją zmieniło i dzięki czemu jest właśnie tu- teraz.
Usiadła wygodnie na bujanym krześle i bez trudu dała się ponieść myślom, daleko, aż do samego początku. Do dnia, w którym zobaczyła go po raz pierwszy. Wtedy serce zabiło mocniej, a dusza próbowała ją odciągnąć. Niestety, los miał inny plan. Tego dnia, słonecznego, nawiasem mówiąc, otworzyła rozdział, który okaże się najtrudniejszym w jej życiu.
Spodobał się jej od razu. Męski, dobrze zbudowany, wysoki.
Miał też to w oczach, coś, co tak bardzo ją do niego ciągnęło. Trzymał tam skrytą tajemnicę, coś mrocznego, ale pociągającego. Tak bardzo chciała to odnaleźć, zobaczyć i poznać ten sekret.
Od początku ich relacja była bardzo burzliwa, ale też namiętna.
Kiedy byli ze sobą, iskry trzaskały, a oni przywierali do siebie jak magnesy. Była miłość, namiętność, radość, śmiech i zabawa.
Ale był też płacz, ból, krzywda i kłótnie.
Tak bardzo się kochali i tak bardzo się krzywdzili.
Kłótnie kończyły się seksem- namiętnym, gorącym, pełnym pasji i dzikości.
Rzadko kiedy padało słowo „przepraszam”.
Oni rozmawiali ze sobą ciałem.
Handlowali dotykiem, wymieniali się uczuciami.
To była gra.
Myśleli, że to związek. Że tworzą całość.
Tak bardzo się mylili.
Oddziaływali na siebie mocno.
Każda kłótnia lub nieporozumienie powodowało stany depresyjne i nerwicę.
Kiedy dochodziło do rękoczynów, wiedzieli, że przekroczyli granicę, której nie wolno przekraczać.
Teraz tak naprawdę nie istniały żadne zasady.
Wolna amerykanka.
Ktoś wrzucił ich do klatki, zamknął drzwi, zgasił światło i zostawił ich tam samych sobie.
Bez pojęcia, jak żyć. Jak to powinno wyglądać.
Każde ciągnęło w swoją stronę, uparte przy własnej racji, nie pozwalając drugiemu dojść do słowa.
Kiedy lała się krew, wiedzieli, że przesadzili. Ale pomimo tego ciągnęli to dalej.
Ona- coraz bardziej znerwicowana, z depresją.
On- coraz bardziej agresywny i niepewny siebie.
Jeszcze wtedy nie wiedzieli.
Jeszcze wtedy, gdzieś w środku, czuli tę nadzieję.
Jeszcze wtedy ratowali to, co im zostało.
Niestety, nigdy nie udało się im poskładać w całość tego, co rozbili.
Nie naprawili niczego, nakładali piękno na coś, co zaczynało powoli gnić i śmierdzieć.
Pojawiały się dzieci.
Życie stawało się trudniejsze, z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc.
Oni, nie zauważając tego, jak źle się dzieje, brnęli dalej.
Udawali- przed światem, przed sobą, przed innymi- że wszystko jest dobrze:
Jest ok.
Kiedy pojawiały się rozmowy o rozstaniu, wtedy następowało otrząśnięcie i spojrzenie prawdzie w oczy. Wtedy widzieli, jak bardzo jest źle, i że raczej nie ma już szansy na uratowanie tego.
Próbowali. Tak jak potrafili. Na tyle, w jakim stopniu sobie pozwalali.
On lubił swoją niezależność.
Nie widział problemu w tym, że się nie tłumaczy z tego, co robi.
Pił dużo, aż do upadłego. Brał, co popadnie, nie patrząc na konsekwencje.
Po używkach jego agresja narastała.
Bił, krzyczał, szarpał, kopał, robił z nią, co chciał.
Uważał, że zasłużyła, niepotrzebnie się wtrącała albo zwracała mu uwagę.
Dlaczego tym tonem? Nie miała takiego prawa.
Nie miała żadnych praw. To on był panem.
On rządził w tym domu.
To on był mężczyzną.
Kiedy wspomniała o terapii lub psychologu, wyśmiewał ją.
Każda taka rozmowa kończyła się kłótnią.
Wiedział, że ona się go boi i chciał utrzymać ten stan.
Wtedy ją kontrolował.
Wiedział też, że ona go mocno kocha, dlatego go nie zostawi.
On kochał ją ogromnie. Całym sobą.
Każdą myślą, dotykiem i wspomnieniem.
Była dla niego wszystkim.
Tak bardzo pragnął, aby była tylko dla niego i tylko z nim.
Czasami chciał ją wchłonąć do siebie, by móc ją tam trzymać, nie oddać i nie pokazać nikomu.
Chciał, żeby nie mówiła.
A jeśli już musiała- to tylko to, co chciał usłyszeć.
Miała być posłuszna.
Miała być taka, jaką sobie wyobrażał!
Ona — zagubiona w tym, co się działo. Nie wiedziała, jak reagować. Uczyła się, lecz kiedy już myślała, że wie, on zaskakiwał ją coraz bardziej.
Stawał się bardziej agresywny i wymagający.
Ona — bardziej pyskata i stawiająca na swoim.
Pomimo strachu wiedziała, że nie może się mu poddać, bo ją zgładzi. Dosłownie i w przenośni.
Psychicznie leżała. Tarzała się we własnym bólu i rozterkach.
Kochała go tak mocno. Wiedziała, że on też.
Lecz ich dwoje, razem — to była bomba z opóźnionym zapłonem.
Czas miał pokazać, jak silnie wybuchnie, raniąc nie tylko ich dwoje.
Żyła w tej nieświadomości, próbując uratować jego, siebie i to, co próbowali zbudować.
Nie mogła odejść. Za dużo granic przekroczyli razem.
Ona nauczyła się kłamać i oszukiwać.
Gdzie pójdzie?
Tam będzie musiała być prawdziwa. A tego nie chciała.
Nauczyła się grać — dla siebie, dla dzieci, przyjaciół, rodziny, a przede wszystkim dla niego.
Grała w różne gry.
Była dobrą partnerką, matką, kochanką i kucharką.
Często też była zła, niechlujna, leniwa i zrzędząca.
Innym razem — krzyczała, biła, kopała.
Rzucała czym popadnie i używała słów, których nie jest w stanie dziś powtórzyć.
Jej sceną był dom.
Tam, gdzie wychowywała dzieci i mieszkali razem — czasem dom rodziców lub znajomych.
Reagowała na jego stany, jego aktualny humor.
Nie chciała się dopasować — miała być przeciwieństwem.
Po latach takiego życia chciała, żeby to on ją zostawił — bo wiedziała, że ona nie umie.
Rozchodzili się wiele razy.
Powroty były piękne, ale ten stan był coraz krótszy za każdym razem.
Kłótnie — intensywniejsze, a granic już nie było.
Były za to wizyty w szpitalach, na pogotowiu i obdukcje.
Sądy i straszenie się nawzajem.
Nieustannie coś ich do siebie przyciągało, jakby los nie pozwalał im o sobie zapomnieć.
Należeli do siebie. Mieli w tym życiu do załatwienia bardzo ważną sprawę.
Nie wiedzieli jaką.
Nie wiedzieli, czy wypełniają swoje przeznaczenie, czy karmiczne zobowiązanie.
— —
Otrząsnęła się.
Płakała.
Łzy leciały ciurkiem.
Tak bardzo bolało serce.
Dlaczego to tak się skończyło?!
Weszła do domu.
Zmarzła na tarasie, pomimo ciepłego koca.
Herbata w kubku już dawno wystygła, a słońce zasnęło za górami.
Pora spać.
Do wspomnień wróci kiedy indziej.
Wzięła długą i gorącą kąpiel z bąbelkami.
Potrzebowała tego.
Jej całe ciało było zesztywniałe.
Zawsze tak reagowało, kiedy była w niebezpieczeństwie.
Wracając do wspomnień- była.
Przez chwilę pomyślała o kieliszku wina, lecz stwierdziła, że woli jednak nie zapijać tych uczuć.
Wyszła z wanny, założyła satynową piżamę i poszła do sypialni.
Usiadła przy lusterku i spojrzała na swoją twarz.
Ręcznik, zwinięty w turban, zakrywał włosy, dzięki czemu widziała każdą zmarszczkę- nawet te na czole, które próbowała zakryć grzywką.
Twarz miała promienną i delikatną, pomimo wieku.
Zmarszczki dodawały jej charakteru.
Jak delikatne rysy wyrzeźbione przez życie, mówiły więcej niż słowa.
O śmiechu, który nie przestawał wracać.
I o łzach, które już dawno przestały boleć.
Była piękna, bo była prawdziwa.
W końcu- prawdziwa.
Czuła ogromne zmęczenie.
Weszła do łóżka i, układając się wygodnie na poduszce, poczuła to.
Jego.
Poczuła, jak kładzie się obok niej i kładzie rękę na jej ramieniu.
W ten sposób dawał jej znać, żeby ułożyła się tak, jak on lubił.
Przecież to niemożliwe! — krzyknęła w myślach.
Lecz bała się ruszyć.
Nie chciała spojrzeć za siebie.
Ponownie zatonęła we wspomnieniach.
Te jednak przyszły z taką siłą, że przez chwilę miała wrażenie, że zemdleje.
Zasnęła…
Przyśnił jej się czas, kiedy łóżko i seks były bardzo ważne w ich związku.
Na pierwszym miejscu.
Nie można było odmówić.
Seks stał się walutą.
On- zbliżeniem chciał jej pokazać, że potrafi być blisko. Tak wyrażał uczucia, których nie umiał nazwać.
Ona- tak go łagodziła i uzyskiwała to, czego w danej chwili potrzebowała.
Sami prowadzili do nieszczęścia.
Z czasem zauważyła, że on zaczął okazywać swoje „uczucia” częściej, nie czekając na jej przyzwolenie.
Nie była wtedy kochana — była używana.
Czasami chciała się sprzeciwić, jednak nie miała już siły.
Próby odmówienia kończyły się milczeniem, gniewem lub siłą.
Więc zrezygnowana leżała i poddawała się temu rytmowi i oddechowi.
Wiedziała, że nie ma wyjścia.
Na koniec zostawała z ciszą, leżąc na wznak i patrząc tępo w sufit.
Ta cisza bolała bardziej niż ból.
Nie widziała, że cierpieli oboje.
Domyślała się, że on ma problemy psychiczne, jednak nie słuchał jej.
Nikt jej nie słuchał.
Po którejś próbie przekonania go, aby zaczął leczenie, zostawiła to.
Teraz wiedziała, że pora odejść.
To był znak, o który ciągle prosiła.
To był ten czas.
Jeśli teraz tego nie zrobi, to zostanie tak na zawsze.
Pora otworzyć oczy.
Otwórz oczy!!!!!
Obudziła się.
Słońce już wstało.
Za oknem czyste niebo zapowiadało piękną pogodę.
O dziwo — wyspała się.
Już dawno tak dobrze nie spała.
Kiedy usiadła na łóżku, spojrzała na poduszkę obok.
Chyba chciała dojrzeć jego… albo choć ślad, że tu był.
Ale niczego takiego tam nie było.
Odetchnęła z ulgą, ale poczuła też ukłucie w sercu.
To byłoby niemożliwe.
Z sypialni poszła od razu do kuchni.
Nastawiła wodę na kawę i zaczęła smażyć jajecznicę.
Lubiła rano zjeść przy stole z kubkiem kawy, patrząc przez okno na rzekę, która płynęła tuż obok jej domu.
Z tarasu nie było jej widać, ale z kuchni — tak.
Często przychodziły nad nią sarny, aby się napić.
Wtedy siedziała przy oknie, dopóki nie odeszły.
Kochała to miejsce.
Cisza, spokój, tylko natura i odgłosy lasu.
Nie bała się być sama.
Już wyrosła z tego strachu.
Teraz napawała się każdą minutą ciszy — śpiewem ptaków, szumem drzew i rzeki.
To jej wystarczało.
Usiadła do stołu i patrząc w okno, znowu jej myśli poszybowały daleko.
— —
Kiedy się od niego wyprowadziła, nachodził ją, śledził i szantażował. Próbował zmusić ją do powrotu. Gdy to się nie udawało — prosił, a potem błagał. Krzyczał, dzwonił, pisał, przyjeżdżał pod dom i pod jej pracę. Musiała zamontować kamery wokół domu. Bała się wychodzić sama. Czuła, że z nim jest coraz gorzej. Wmawiał jej wymyślone historie. Kiedyś też to robił, ale wtedy tylko po to, żeby sprawić jej przykrość. Teraz naprawdę w nie wierzył. Kiedyś wyśmiewał, żeby ją bolało.
Teraz powtarzał te rzeczy jak najczystszą prawdę.
Bała się tego.
I jego — jeszcze bardziej niż wcześniej.
Zgłosiła go na policję i dostał zakaz zbliżania się. Dowiedziała się potem, że trafił do szpitala psychiatrycznego, bo próbował odebrać sobie życie — dwa razy. Odczuła ulgę, wiedząc, że teraz on jest pod ochroną w szpitalu, a ona — bezpieczna.
Nie trwało to długo.
Po miesiącu wypuścili go. Obiecywał, że będzie brał tabletki.
Niestety…
Pożegnał się jednego dnia ze światem, ze sobą i ze swoim życiem. Odszedł na swoich warunkach, po cichu. Miał dość. W jego głowie nie było już nic dobrego. Nie widział innego wyjścia.
Kiedy policja przyjechała ją o tym powiadomić, poczuła, jak jakaś cząstka niej również odeszła.
Razem z nim. Choć minęło już dużo czasu od jego śmierci, wciąż go wspomina. Wciąż czuje tę samą gulę w gardle.
Tak bardzo ją kochał.
Tak bardzo go kochała.
Tak miało być.
Minęło trochę czasu. Już nie liczyła dni. Nie odliczała od tamtej daty. Nie budziła się z krzykiem ani nie sprawdzała, czy drzwi są zamknięte.
Żyła.
Po prostu.
Codziennie rano otwierała okno i oddychała głęboko. Czasem śmiała się sama do siebie, bo nigdy nie przypuszczała, że cisza może być taka kojąca. Nie bała się już samotności- była jej przyjaciółką. Nie bolało już tak, jak kiedyś. Zostało wspomnienie- ale miękkie, nieciemne.
Czasem siadała z kubkiem kawy nad rzeką i patrzyła w nurt. Czuła, że płynie z nią coś jeszcze, jej siła, odzyskana krok po kroku. Płynęła z tą rzeką jej nowa wersja.
Bez lęku.
Bez niego.
Nie musiała już grać.
Nie musiała udawać.
Nie musiała być kimś, kogo wymyślono dla niej.
Była sobą.
Kobietą, która przetrwała.
Która wybrała siebie.
Która odważyła się spojrzeć prawdzie w oczy i… zostać. Dla siebie.
Bywały dni, kiedy wracały wspomnienia. I nie odganiała ich już z lękiem.
Niektóre bolały, inne uśmiechały się do niej przez łzy.
Ale wszystkie mówiły jedno:
„Jesteś. Przeszłaś przez to. I wciąż jesteś”.
Wiedziała już, że nic nie musi.
Że nikt nie ma prawa decydować o niej.
Że życie się nie kończy, nawet jeśli czasem wygląda jak ruina.
Bo czasem właśnie z ruin powstaje najbardziej prawdziwy dom.
W sobie.
Panika
Leżała na kozetce w gabinecie terapeuty. Palce mimowolnie zaciskały się na jej brzegu.
Czy była gotowa na to, by wrócić tam- do nocy, którą jej umysł próbował wymazać, a ciało pamiętało zbyt dobrze?
Czy hipnoza mogła uwolnić ją od tego paraliżu?
W gabinecie panował półmrok. Choć zasłony były zaciągnięte, jasne światło poranka przebijało się lekko do wnętrza. W powietrzu unosił się zapach skóry, którą obito kanapy i fotele, oraz intensywny aromat wody po goleniu terapeuty- mocny, ale przyjemny. Pokój był elegancki, a zarazem bardzo przytulny. Czuła się w nim dobrze. Spokojnie. Zrelaksowana. Ciemnobrązowe meble pięknie komponowały się z jasną, wyjątkowo miękką wykładziną. Wysokie okna, zasłonięte ciężkimi kotarami, sprawiały, że pomieszczenie wydawało się jeszcze wyższe, niemal teatralne.
Na masywnym biurku stało zdjęcie rodzinne. Terapeuta miał dwoje dzieci, piękną żonę i psa, który również znalazł się na fotografii.
Ściana za biurkiem była obwieszona dyplomami- wyglądał na bardzo wykwalifikowanego.
To był pierwszy mężczyzna, przy którym czuła się swobodnie. Wybrała go, bo był naprawdę dobry w tym, co robił i wiedziała, że musi w końcu zmierzyć się z lękiem przed mężczyznami.
Czuła, że to właśnie on jej pomoże.
Był starszym panem, w wieku jej dziadków. Szpakowaty, o lekko pochylonej sylwetce i delikatnym garbie. Zawsze ogolony, zawsze nienagannie ubrany. Koszule miał starannie wyprasowane i zapięte pod samą szyję, spodnie z idealnym kantem. Buty błyszczały tak, że mogłaby się w nich przejrzeć. Jego głos był męski, ale ciepły. Słuchało się go z przyjemnością. Był profesjonalny- wręcz wzorowy, jakby ktoś narysował go z linijką.
Dobrze jej się z nim rozmawiało. Dlatego zdecydowała się na hipnozę.
Zanim wybrała tę formę terapii, długo szukała informacji. Czytała artykuły w internecie, oglądała filmiki, próbowała zrozumieć, czym naprawdę jest hipnoza. Początkowo była bardzo sceptyczna. Nie wierzyła w takie metody leczenia. Gdy terapeuta pierwszy raz wspomniał o hipnozie, zareagowała lekceważeniem. Było to dla niej coś z pogranicza magii i tanich sztuczek.
Znała to tylko z filmów, które raczej śmieszyły niż, budziły zaufanie.
Ale później… coś zaczęło się zmieniać.
Zaczęła zagłębiać się w temat. Czytała więcej, z większym skupieniem.
W głowie coraz częściej pojawiało się pytanie, czy może jednak warto spróbować.
On również powracał do tego w rozmowach.
Nigdy wprost, nigdy natarczywie.
Zawsze spokojnie, z taktem, zostawiając jej przestrzeń na decyzję.
I z czasem ta myśl zaczęła w niej kiełkować.
Bardzo chciała, aby w końcu, ktoś jej pomógł.
Pomógł zrozumieć.
Pomógł „przetrawić”.
Pomógł zapomnieć.
Pomógł pokochać siebie.
Swoje ciało.
Pomógł uwierzyć, że jest możliwe zbudowanie normalnej relacji z mężczyzną.
A przecież wcześniej próbowała już wszystkiego: medytacji, afirmacji, wizualizacji. Chodziła na masaże relaksacyjne, akupunkturę, brała udział w spotkaniach z kobietami, które przeżyły podobne piekło. To wszystko nie działało. Tamtej nocy coś w niej umarło. Zabrali jej wszystko.
Została pusta. Brudna. Okaleczona. Przede wszystkim- przerażona.
Bała się ludzi.
Bała się tego, co powiedzą, jak będą ją oceniać, kiedy się dowiedzą.
Bała się ich spojrzeń, tych pełnych współczucia, ale i tych chłodnych, osądzających.
Bała się świata.
I siebie.
Czy to była moja wina? Może za krótka sukienka? Może ich jakoś zachęciłam?
Te myśli pojawiały się w jej głowie milion razy. Wciąż szukała odpowiedzi, mimo że dobrze wiedziała, że to nie ona powinna się tłumaczyć.
Dużą rolę w podjęciu decyzji o hipnozie odegrała znajoma, którą poznała przez wspólną koleżankę. Była bardzo zaangażowana w tematykę duchowości, energii, uzdrawiania.
To od niej dostała kontakt do kobiety, która- jak twierdziła- potrafiła trafnie ocenić problem i pomóc w sposób niemal magiczny. Z czasem się zaprzyjaźniły.
To właśnie ona, przy każdej rozmowie, przypominała jej, jak ważne jest, by to zostawić za sobą.
By nie wracać do tego, co boli, tylko pozwolić temu odejść. Zasiewała w niej myśl, że bez uleczenia tej rany nie da się naprawdę ruszyć dalej.
A więc leżała teraz w tym gabinecie.
Zdenerwowana, ale pełna energii. I nadziei. Może tym razem się uda. Może to właśnie dzisiaj będzie ten dzień.
Terapeuta mówił do niej spokojnie przez chwilę. Poprosił, by zamknęła oczy.
Zaczął odliczać.
Zapadła się.
Otworzyła oczy- ale to nie była już rzeczywistość. Nie mogła się poruszyć. Tylko patrzeć. I mówić.
Wokół niej panowała ciemność. Czarna przestrzeń, bez punktów odniesienia.
I nagle… pojawił się znajomy obraz. Część jej pokoju. Ściana z dużą, podwójną szafą z przesuwanymi drzwiami. Na nich lustra, odbijające światło i ruch. Jedne drzwi były odsunięte.
Widać było równo poskładane ubrania. Na wieszakach wisiały sukienki. Jej ulubione. Przed lustrem stała ona. Widziała samą siebie. Szykowała się na imprezę. Śpiewała pod nosem. Przymierzała ubrania. Malowała się, poprawiała włosy. Chciała wyglądać pięknie.
Mieszkała z rodzicami, w ich domu na spokojnym osiedlu. Zaraz miała skończyć studia i z tej okazji postanowiła wyskoczyć z przyjaciółkami na drinka, potańczyć, pośmiać się. Chciała po prostu uczcić ten moment.
Była blondynką o krótkich włosach i figurze, którą mama porównywała do Marilyn Monroe.
Miała duże, niebieskie oczy, w których zawsze było coś z dziecka, ciekawość i ufność. Była dobrą uczennicą. Dziewczyną z porządnego domu. Uprzejma, pomocna, przyjacielska. Lubiła ludzi. Lubiła świat. A najbardziej taniec. To była jej pasja. Jej sposób na radość. Zanurzała się w muzyce, zapominała o wszystkim. W tańcu czuła się wolna.
Żywa.
Obserwując siebie, szykującą się w pokoju, usłyszała głos terapeuty. Zapytał, co widzi. Odpowiedziała ze szczegółami. Opisała pokój, swoje odbicie w lustrze, radość, którą czuła tamtego dnia. Była podekscytowana. Czekała na ten wieczór.
Nagle obraz się zmienił.
Stała przed wejściem do baru. Muzyka dudniła z wnętrza budynku, głośna, pulsująca. Na zewnątrz tłum ludzi, niektórzy palili papierosy, inni rozmawiali, śmiali się, bujali do rytmu dochodzącego ze środka.
Weszła razem z przyjaciółkami.
Miała na sobie czerwoną, obcisłą, połyskującą sukienkę. Czarne buty na wysokim obcasie, krótką czarną kurtkę i małą torebkę. Szła ostrożnie, skupiona na każdym kroku, by nie stanąć nikomu na stopę ani się nie potknąć. Nigdy nie była mistrzynią w chodzeniu na szpilkach.
W środku impreza trwała już od dłuższego czasu. Świadczyły o tym resztki rozlanych napojów na podłodze, lepkiej i śliskiej od alkoholu. Podeszły do baru, zamówiły drinki, a potem wszystkie razem ruszyły na środek, by zatańczyć.
Od samego wejścia czuła, że ktoś ją obserwuje. Nie zdziwiło jej to, wiedziała, że wygląda świetnie, jak milion dolarów.
Ale ten wzrok…
Był inny.
Przeszywający.
Nieprzyjemny.
Przez chwilę cała pewność siebie z niej uleciała. Pojawiła się potrzeba, by się schować. Uciec. Zniknąć z tego światła, z tych spojrzeń.
Ale szybko to w sobie stłumiła.
Po pierwszym drinku napięcie zniknęło. Śmiała się. Tańczyła. Z parkietu pobiegła do baru po kolejną kolejkę, było gorąco, pot spływał jej po karku. W oddali słyszała śmiech przyjaciółek, ich roześmiane głosy mieszały się z muzyką i dźwiękiem szkła.
Zamówiła drinki.
Barman przyjął zamówienie i w tanecznym kroku zabrał się do pracy. Spojrzała w bok. Zobaczyła jego. Przystojny. Ciemne włosy, ciemne oczy, ostre, męskie rysy twarzy- wyglądały jak wyrzeźbione. Stał oparty o bar i przyglądał się jej. W jego spojrzeniu było coś dziwnego.
Zbyt spokojnego. W całym tym klubowym chaosie- muzyce, śmiechu, światłach- on patrzył na nią tak… nieruchomo. Przez chwilę miała wrażenie, że czas się zatrzymał. Usłyszała barmana. Wołał ją. Drinki były gotowe. Odwróciła się, zapłaciła, chwyciła szklanki. I wtedy poczuła, ktoś stał bardzo blisko.
To był on.
Zamarła.
Widziała, że coś do niej mówi, ale nie słyszała. Zamurowało ją.
Nie wie do dziś, co ją tak sparaliżowało- może jego obecność, może to, jak nagle pojawił się obok, może jego ciało zbyt blisko, napierające na nią z wyczuwalną siłą. Poczuła się unieruchomiona. Wystraszyła się.
Powtórzył pytanie. Pytał, jak się bawi. Odpowiedziała. Nie pamiętała, co dokładnie. Kilka zdań. Na szczęście przyjaciółki szybko odciągnęły ją w tłum tańczących ludzi. To miał być ich wieczór.
Dziewczyński wieczór.
„Girls’ night out”. Kątem oka widziała jeszcze, jak stoi przy barze. Wciąż ją obserwował. Wypiła kolejnego drinka. Oddała się muzyce. Zanurzyła się w niej, pozwoliła sobie zapomnieć. Ale dość szybko coś się zmieniło.
Poczuła się bardzo źle.
Głowa pulsowała bólem, obraz zaczął się chwiać, nogi zrobiły się jak z waty. Powiedziała przyjaciółkom, że musi usiąść. Że przesadziła. Kiwnęły głowami, nawet się nie odwróciły. Dalej tańczyły. Ledwo doszła do loży. Widziała coraz gorzej. Oczy zachodziły mgłą. Język zaczął jej się plątać. Nigdy wcześniej nie czuła się w ten sposób.
Nigdy.
Przestraszyła się.
Bardzo.
Nagle poczuła, że ktoś usiadł obok niej. Najpierw z jednej strony. Chwilę później, z drugiej. Pomyślała, że to przyjaciółki. Że przyszły sprawdzić, jak się czuje. Ale to nie były one. Ciała były zbyt ciężkie. Za duże, za masywne, by należeć do kobiet. Spróbowała poruszyć ręką. Podnieść ją, sprawdzić. Ledwo jej się udało. Opadła głową na stół.
I wtedy przyszła jedna, jedyna myśl.
Pomocy.
To była jedyna myśl, jaka zdołała się przebić przez mgłę.
Nie mogła jej wypowiedzieć.
Nie mogła krzyczeć.
Nie mogła nawet poruszyć ustami.
Poczuła, jak ktoś chwyta ją pod ramiona i unosi. Nie była w stanie się bronić. Nie mogła zareagować. Świeże powietrze uderzyło ją w twarz. Na chwilę poczuła się lżej. Zrozumiała, że jest już na zewnątrz klubu. W tle docierały do niej głosy.
Głośne rozmowy, śmiechy, muzyka pulsująca za drzwiami, a gdzieś w oddali- sygnał policyjnej syreny. Wśród tych głosów jeden wydał jej się znajomy.
Brzmiał tak, jakby już kiedyś go słyszała.
Próbowała przypomnieć sobie skąd, ale nie potrafiła. I zaraz o tym zapomniała.
Wszystko, co słyszała, brzmiało jakby spod wody. Ciało odmawiało posłuszeństwa. Była świadoma, ale sparaliżowana.
Słyszała.
Ale nie mogła nic powiedzieć.
Wsadzili ją do samochodu. Usiedli z tyłu.
Pojazd ruszył i w tym momencie straciła zupełnie świadomość.
Zasnęła.
Przez cały czas, będąc pod hipnozą, słyszała też głos terapeuty. Zadawał pytania. Odpowiadała. Mówiła. Nie wiedziała, że płacze. Nie wiedziała, że w niektórych momentach krzyczała. Chciała siebie ostrzec. Tę dziewczynę, którą widziała przed sobą. Była tak blisko- na wyciągnięcie ręki. Ale nieosiągalna. Straciła poczucie czasu. Dla niej minęło kilka godzin. Tymczasem na kozetce leżała zaledwie piętnaście minut.
Terapeuta wszystko zapisywał. Wiedział, że po przebudzeniu będzie chciała mieć te notatki dla siebie. Każdy pacjent chciał. Po hipnozie wspomnienia nie staną się już koszmarem. Będą nadal częścią jej życia, czymś strasznym, bolesnym, ale nie będą już miały nad nią władzy.
Nie znikną.
Ale przestaną ranić.
Staną się tym, czym są: wspomnieniem.
I to pozwoli jej znów oddychać.
Żyć.
I w końcu- być szczęśliwą.
Wychodząc z domu, uściskała rodziców. Dostała buziaka na pożegnanie. W ich gestach była czułość, troska, nadzieja. To spojrzenie, którym odprowadzali ją do drzwi, zostanie z nią na zawsze. Czuła wdzięczność. Głęboką, niemal bolesną. Gdyby nie oni, nie byłoby jej dziś tutaj.
To oni ją utrzymali przy życiu. To dzięki nim udało się jej wrócić do świata. Przez wiele miesięcy nie wychodziła z pokoju. Zamknięta. Ukryta. Nieobecna. A oni byli, dzień i noc, na zmianę. Płakali razem z nią. Siedzieli w ciszy, gdy nie była w stanie powiedzieć ani słowa. Próbowali ją rozśmieszyć, tylko po to, by zobaczyć cień uśmiechu. Uśmiech czasem się pojawiał. Ale oczy były puste. Wiedzieli, że to jeszcze nie koniec. Ale nie przestawali być przy niej, właśnie to uratowało jej życie.
Rodzina była dla niej ważna. Zawsze trzymali się razem. Wspierali się, troszczyli o siebie, byli blisko. Kłócili się, jak każda rodzina, ale szybko zapominali, o co i dlaczego. Zwykłe życie. Zwykła codzienność. Aż nagle wszystko runęło.
Jak domek z kart.
To, co się wydarzyło, zmieniło nie tylko ją. Dla nich to też był ciężki czas. Nie mogli pojąć, co tak naprawdę przeżywa, ale byli przy niej. I to się liczyło. Byli. Cicho, obecnie, cierpliwie. Właśnie tego najbardziej potrzebowała. Miłość, która nie zadawała pytań. Obecność, która niczego nie oczekiwała. To uczucie było w niej głęboko. Bez słów. Bez wyznania.
Tylko ciepło w piersi.
Wdzięczność.
Z głębi tej ciszy zaczęła wracać do siebie.
Z oddali dobiegł ją głos. Niejasny, jak przez mgłę. Czuła, że ktoś ją przywołuje. Delikatnie, ale zdecydowanie. Gdzieś na granicy światów. Z głębi wspomnień o rodzinie, ich obecności, miłości i czułości, coś zaczęło się zmieniać. Obraz ich twarzy zaczął się rozmywać. Ciepło powoli ustępowało miejsca chłodowi. W ciele pojawił się dreszcz.
Coś było nie tak.
Obudziła się. Nie otwierała oczu, nie mogła. Na twarzy miała opaskę. Dreszcze przebiegły przez całe jej ciało.
Leżała.
Czuła materac pod plecami. Ręce i nogi były mocno przywiązane do ramy łóżka. Była naga. Nie mogła oddychać. Usta miała zakneblowane. Coś obcego, ciasnego blokowało oddech. Czuła chłód, przeszywający każdy centymetr skóry. Czuła też ból, głęboki, rozrywający, fizyczny. Sznury wżynały się w ciało. Skóra była poraniona. Ciało zdrętwiałe. Ból przychodził falami. Nie tylko fizyczny. Był też inny. Głębszy. Pochwa pulsowała bólem. Piekło, szczypało, swędziało w sposób, którego nie dało się opisać. Jakby coś w niej zostało rozerwane, zabrane, zniszczone. Ale najgorszy był ten jeden, palący wstydem i nienawiścią moment- ta myśl.
To się wydarzyło.
Zgwałcili ją.
Łzy napłynęły jej do oczu mimo opaski. Nie mogła ich zatrzymać. Nie miała już nad niczym kontroli. Czuła się brudna. Zbrukana. Czuła złość, obrzydzenie i bezsilność. Chciała tylko jednego, wrócić do domu. Przytulić się do rodziców. Zniknąć. Zapomnieć. Ale nie mogła. Ciało było zbyt ciężkie. Zbyt obce. Chciała krzyczeć, wyrwać się, zniknąć z tego miejsca, ale nie mogła nawet ruszyć palcem. Czuła, jak jej ciało zastyga, jak zamiera w środku.
Nie chciała już niczego.
Nie chciała nawet żyć.
Tam, na tym łóżku, coś w niej umarło.
Tam skończyło się jej życie.
Kiedy bolesne skurcze w dole brzucha minęły, poczuła wilgoć pod sobą. Leżała na mokrym łóżku. Wiedziała, że tamtego wieczoru wypiła dużo. Nie pamiętała, żeby wychodziła do łazienki. To musiało wydarzyć się w trakcie. Wtedy, kiedy ją skrzywdzili. Poczuła wstyd i strach. Łzy spływały po policzkach, choć już prawie ich nie czuła. W jednej chwili odcięła emocje. Zamknęła się gdzieś głęboko w środku. Nie wiedziała, czy jest sama. Czy ktoś obserwuje ją z kąta pokoju. Czy ktoś zaraz wróci. Leżała tak przez dłuższą chwilę- z twarzą zakrytą opaską, z ustami skutecznie uciszonymi. Była spragniona. Usta miała suche jak pustynia. Coraz bardziej marzła. Czuła, jak siły ją opuszczają. Walczyła ze sobą, by nie zasnąć. Nie mogła sobie na to pozwolić.
Bała się, że jeśli zaśnie, oni wrócą.
I znów ją skrzywdzą.
W pomieszczeniu unosił się ciężki, duszący zapach moczu i spermy. Czuła, jak jej żołądek podchodzi do gardła. W powietrzu bzyczały muchy. Czasem siadały na niej. Ich dotyk przyprawiał ją o dreszcze. Nie była pewna, czy to one, czy może… ktoś. Każdy dotyk wywoływał panikę.
Kilka razy próbowała się uwolnić. Szarpnięcia tylko pogłębiły ból. Naciągnęła mięśnie w ramionach. Plecy pulsowały tępym, ciągłym bólem.
Bolały ją nogi.
Ręce.
Głowa.
Ale najbardziej — brzuch.
Próbowała nie myśleć o bólu. W głowie przywoływała obrazy z innego świata. Z tego, który był jej, zanim to się stało. Ostatnia wycieczka z rodzicami nad jezioro. Piękny dzień. Słońce, woda, śmiech. Byli razem. Nie zauważyła, kiedy łzy znów zaczęły płynąć po policzkach.
Nie umiała ich powstrzymać. W myślach szukała innych radosnych chwil. Zakotwiczała się w nich, jakby od tego zależało jej życie. Nie chciała myśleć o tym, że ktoś zaraz może wejść do tego pokoju. Nie chciała myśleć o tym, co jeszcze może ją spotkać.
Trzymała się wspomnień.
To był jej jedyny ratunek.
Każde skrzypnięcie podłogi, każdy nieznany dźwięk sprawiał, że sztywniała. Wstrzymywała oddech i nasłuchiwała. Starała się zlokalizować źródło hałasu. Nie wiedziała, czy ktoś ją obserwuje. Czy może zostawili ją samą i uciekli. A może tylko czekali. Zbierali siły na kolejny atak.
W głowie pojawiła się myśl, która nie dawała jej spokoju: Dlaczego mówiła „oni”? Skąd wiedziała, że było ich dwóch albo więcej?
I wtedy przypomniała sobie.
Obraz migotliwy i rwany. Tamten moment- kiedy wynosili ją z klubu. Na pewno było ich dwóch. Przynajmniej dwóch. Próbowała cofnąć się w czasie. Znaleźć moment, w którym coś mogła zauważyć. Dostrzec znak. Ostrzeżenie. W głowie kotłowały się pytania. Dlaczego nie powiedziała przyjaciółkom? Na pewno ją teraz szukają. Która może być godzina?
Czas się rozciągał, rozmazywał, przestawał istnieć.
I wtedy pojawiło się to najgorsze, najbardziej niebezpieczne zdanie.
To jej wina.
Bo nie uważała.
Bo nie była wystarczająco ostrożna.
Bo…
Myśli zaciskały się wokół niej jak lina.
Ciężkie.
Duszące.
Zaczęła analizować wieczór. Ten, zanim poczuła się źle. Wszystko wracało powoli, jak przez gęstą mgłę. Obrazy były rozmyte, poszarpane, ale znajome. Pamiętała, jak kupowała drinki. I wtedy… coś się pojawiło. Jedno wspomnienie. Ten mężczyzna z baru. Stał obok, opierał się o blat, patrzył na nią. Zaczął do niej mówić. Nachylił się bardzo blisko. Pamiętała jego twarz. Wspomnienie przebiło się nagle, jakby wynurzyło się z dna ciemnej wody. To był on. To on wrzucił coś do jej drinka. To się stało wtedy. W trakcie tej krótkiej rozmowy. Zalała ją fala złości i bezsilności. Zacisnęła powieki, a łzy same spływały jej po twarzy. W głowie pojawiło się pytanie. Pytanie, które bolało najmocniej.
Dlaczego nie zauważyła?
Dlaczego nie była bardziej uważna?
Obwiniała się. Szukała winy w sobie, choć jej tam nie było. Ale na tym etapie jeszcze tego nie rozumiała. W myślach wracała do tamtego uczucia- tego, które pojawiło się już na wejściu. Tego niepokoju. Tego dziwnego spojrzenia. Tej intuicji, którą wtedy zignorowała Od samego początku czuła, że została wybrana. Jakby ktoś ją upatrzył już w chwili, gdy przekroczyła próg klubu. Myśl ta wstrząsnęła nią do głębi. Dlaczego właśnie ona? Czy coś w jej zachowaniu ich zachęciło? Czy to przez ubranie? Czy po prostu tak się złożyło- przypadek, zły los, ślepy traf?
Było jej coraz zimniej.
Zmęczenie przytłaczało ciało i umysł.
I wtedy- głosy. Dochodziły z korytarza, zbliżały się do pomieszczenia. Serce zamarło. Sparaliżowało ją. Nie miała sił, by się bronić. Nie mogła się ruszyć. W myślach pojawiła się tylko jedna, desperacka prośba. By to się wreszcie skończyło.
Jakkolwiek.
Łzy popłynęły same. Ciche, bezsilne. Drzwi zaczęły się otwierać. Powoli. Delikatnie. Ktoś starał się nie robić hałasu. Jakby sprawdzał, co zastanie w środku. Przez chwilę zapanowała cisza. Nieruchoma. Grobowa. Umysł zalał chaos. Ciało zadrżało. W niej wszystko krzyczało.
A potem to zrobiła naprawdę.
Z całych sił.
Z głębi.
Z rozpaczy.
Zaczęła krzyczeć. Zakneblowana, mogła jedynie wydobywać z siebie stłumione, chropowate dźwięki. Ale krzyczała z całych sił. Chciała, żeby wiedzieli. Że nie umarła. Że żyje. Że będzie się bronić, choć jeszcze nie wiedziała jak. Drzwi zatrzasnęły się gwałtownie. Po chwili usłyszała stukot butów. Krzyki. Kilka głosów. Biegli. A może uciekali. Zapanował chaos. Przez otwarte na moment drzwi dotarł do niej zapach. Wilgotna zgnilizna. Drewno. Mech. Leżała w czymś przypominającym szopę, może domek w lesie. Było chłodno, wilgotno, ciasno. Jeśli tamci nie wrócą — nikt jej nie znajdzie. W głowie pojawił się tysiąc myśli na raz. Ból zniknął. Strach również. Pojawiło się coś innego. Surowe, pierwotne.
Instynkt.
W szale zaczęła się szarpać. Ręce. Nogi. Całe ciało. Walczyła z więzami. Z własną słabością. Z paraliżem. Walczyła, bo jeszcze żyła. Bo nie zamierzała się poddać. Pomyślała, że skoro to stary domek, może uda się połamać łóżko. Uwolnić się. Nie pamiętała, ile to trwało. Czas był rozciągnięty, nielogiczny, poszarpany. Ale w końcu- udało się. Jedna ręka. Wolna. Ulga była ogromna. Czuła, jakby znów mogła oddychać. W jej ciele pojawiła się iskra. Mała, jasna. Nadzieja. Może się uratuje. Może będzie wolna. Może przeżyje.
W gabinecie, siedząc w fotelu, terapeuta notował niemal każde słowo. Każdy obraz, każdy szczegół, który opisywała. Z uwagą. Z delikatnością. A ona mówiła. Krzyczała. Płakała. Oddychała z trudem, a potem znowu odpowiadała na pytania. Z każdym wypowiedzianym zdaniem wyrzucała z siebie emocje. Te, które przez wiele miesięcy dusiły ją od środka. Które odbierały jej sen, oddech, normalność.
Przeżyć to wszystko raz jeszcze- tym razem świadomie- wymagało siły, której sama w sobie wcześniej nie dostrzegała.
Ale wiedziała, że musi. To była jej ostatnia szansa. Nie na zapomnienie, ale na uwolnienie. Na powrót do życia. Do czegoś, co choćby przypominało normalność.
Tamtej nocy była odurzona. Alkoholem. Czymś więcej. Nie czuła, nie wiedziała, nie pamiętała wszystkiego. Ale tutaj, na kozetce, widziała wszystko. Z boku. Jakby oglądała siebie- bezsilną, skrzywdzoną, zranioną.
Stała i patrzyła.
Nie mogła nic.
Musiała odpocząć. Uwolnienie jednej ręki kosztowało ją więcej sił, niż się spodziewała. Ból był niemal nie do zniesienia, pulsował w całym ciele. Ale wiedziała, że nie może się teraz poddać.
Bała się.
Bała się ściągnąć opaskę z oczu.
Bała się tego, co zobaczy.
Wstrzymała oddech i szybkim ruchem zerwała ją z twarzy. Potem wyciągnęła knebel z ust. Mogła oddychać. Powoli, ostrożnie otworzyła oczy. Zamrugała, żeby przyzwyczaić wzrok do półmroku. Przedmioty naprzeciwko niej stopniowo zaczęły nabierać kształtów.
Stara, brązowa szafa. Duże, drewniane łóżko i brudny materac, na którym leżała.
Po jednej stronie zamknięte drzwi, po drugiej- okno zabite deskami. Między nimi przesączały się cienkie promienie słońca. W pomieszczeniu panował półmrok. Zaduch. Stłumione światło.
Powietrze ciężkie, trudne do oddychania. Ściany były brudne. Obdrapana tapeta w żółte kwiatki odpadała w niektórych miejscach. Na suficie czarne plamy, jak ślady po dymie, wilgoci, może pleśni. Nie czuła tego wcześniej. Była zbyt przerażona. A teraz… coś się zmieniło. Wróciły jej siły. Może niefizyczne. Ale wewnętrzne. Spojrzała na siebie. Uda pocięte, kolana zdarte, na brzuchu i nogach zaczynały się pojawiać siniaki. Z sukienki nic nie zostało. Leżała naga. Obolała. Sama.
Ale żyła.
Udało jej się rozwiązać drugą rękę. Zebrała się w sobie i usiadła. Świat zawirował. Zakręciło jej się tak mocno w głowie, że nie była w stanie utrzymać równowagi. Opadła z powrotem na brudny materac. Czuła, że zaraz zwymiotuje. Po chwili cała zawartość żołądka wylądowała na podłodze obok łóżka. Gardło paliło. Oczy piekły od łez. Pragnienie stało się jeszcze silniejsze. Usta miała suche, gardło zdarte. Musiała się na moment położyć. Była zmęczona. Całe ciało pulsowało zmęczeniem i bólem. Ale wiedziała, że jeśli pozwoli sobie na odpoczynek, jeśli zamknie oczy- zaśnie. A nie mogła do tego dopuścić. Jeszcze nie teraz. Musiała się najpierw uwolnić i wrócić do domu.
Nie wiedziała jak.
Ale czuła, że da radę.
Jeszcze tylko trochę. Zebrała siły. Ostatnie resztki. Usiadła ponownie. Zawroty głowy nieco osłabły, ale nadal były. Zacisnęła zęby. Ślina zbierała się w ustach. Czuła znajome skurcze żołądka. Znowu zbierało się jej na wymioty. Ale walczyła.
Z sobą.
Z ciałem.
Z tym miejscem.
Nie pozwoliła sobie myśleć. Zabrała się za odwiązywanie sznura z kostek. Zajęło jej to chwilę, ale się udało. Gdy tylko była wolna, zaczęła oglądać swoje ciało. Skóra na nogach i rękach była poraniona. Naskórek zdarty, z ran sączyła się krew. Otarcia były brudne- pełne ziemi, okruchów sznura i pyłu. Wiedziała, że musi znaleźć coś, czym się zakryje. Zaczęła powoli wstawać. Zawroty głowy i mdłości nie ustępowały. Ledwo udało jej się usiąść na brzegu materaca i opuścić nogi na podłogę. Nie była pewna, czy da radę stanąć. Powoli uniosła się na rękach, prostując nogi. Były jak z waty. Niestabilne.
Stanęła.
Z trudem.
Ale stanęła.
Podpierając się materaca i ramy łóżka, przesunęła się w stronę szafy. Wewnątrz znalazła stary koc. Dziurawy. Śmierdzący stęchlizną. Kiedy go podniosła, spod spodu uciekło kilka pająków. Zadrżała. Ale nie miała wyboru. Wytrzepała go, jak tylko dała radę, i otuliła się nim. Na początku zrobiło jej się jeszcze bardziej niedobrze. Zapach koca przy ciele był intensywniejszy, obezwładniający. Tkanina drapała, podrażniała skórę. Ale nie miała innego wyjścia.To było lepsze niż nic. Musiała się przyzwyczaić.
Podeszła do okna. Przez zakurzoną szybę dostrzegła polanę. Wysoka trawa kołysała się delikatnie na wietrze, a dalej- drzewa. Gęsty las. Była w środku niczego. Zupełnie sama. Deski na oknie trzymały się mocno. Za mocno. Nie miała siły ich ruszyć. Ani jedna się nie poluzowała. Zostawały drzwi.
Ruszyła powoli. Każdy krok był walką.
Deski podłogi skrzypiały głośno, jakby dom nie chciał jej wypuścić. Chciała być cicho.
Ale nie mogła. Drżała, z zimna, bólu, napięcia. Wiedziała, że ma niewiele czasu.
Musiała się wydostać, zanim wrócą. Na moment wydawało jej się, że słyszy głosy.
Szept, urwane zdania, coś niewyraźnego.
Może to tylko zmęczenie. Może wyobraźnia. Stanęła przy drzwiach. Złapała za klamkę. Powoli, ostrożnie, uchyliła je i zajrzała do środka. Pusto. Otworzyła je szerzej. Poczuła powiew świeżego powietrza. Mogła oddychać. Przed nią była kuchnia. Tak samo zniszczona jak pokój, w którym ją przetrzymywano. Rozejrzała się. Na końcu dostrzegła kolejne drzwi. Zebrała siły.
Podbiegła- na tyle, na ile pozwalało jej ciało. Otworzyła drzwi na oścież. Światło oślepiło ją na kilka sekund. Zasłoniła oczy rękami. Poczuła zimną, wilgotną trawę pod stopami. Śpiew ptaków. Wiatr. Ruch powietrza.
I znowu — głosy.
Kilka osób.
Zbliżali się.
Nie była pewna, kto zbliżał się do chaty. Czy to oni wrócili? Nie zamierzała wracać do tamtego pokoju. Nie, żywa. Stanęła wyprostowana. Ciało drżało. Chwiała się, ledwo utrzymując równowagę. Ale trwała. Zimne, świeże powietrze owiewało jej twarz. Czuła zapach lasu. Liści. Ziemi. Nadziei. Skupiła wzrok na prześwicie między drzewami. Wtedy go zobaczyła. Mężczyzna w mundurze. Za nim jeszcze dwóch. Troje nastolatków na rowerach.
Wskazywali w jej stronę. Oni ją widzieli. Rozpoznali. Gdy tylko ją dostrzegli, zaczęli biec. Zbliżali się szybko. Upadła. Z wyczerpania. Ale to nie był już upadek ze strachu. To był moment, w którym mogła wreszcie przestać walczyć. Ktoś ją objął.
Trzymał mocno.
Była bezpieczna.
Było po wszystkim.
Zamknęła oczy. Łzy spływały po jej twarzy.
Ale tym razem to były łzy ulgi.
Była wolna.
W głębi siebie poczuła wdzięczność, że się nie poddała.
— —
Usłyszała głos terapeuty. Odliczał. Dziesięć, dziewięć, osiem… Wracała. Z ciemności do światła.
Trzy, dwa, jeden.
Otworzyła oczy. Zobaczyła jego twarz. Zobaczyła pokój. Gabinet. Bezpieczne miejsce, w którym leżała. Serce biło mocno. Dłonie były mokre od potu.
Mięśnie bolały, jakby były przez cały czas zaciśnięte. Usiadła. Powoli. Poprawiła włosy. Nie chciała nawet wiedzieć, co zostało z makijażu. Ale to nie miało już znaczenia. Oddychała.
Była tu.
Cała.
Obudzona.
Porozmawiali jeszcze przez chwilę. Lekarz wręczył jej swoje notatki i zasugerował, by na razie po prostu je schowała. Zachowała dla siebie. Poszła do łazienki. Poprawiła włosy. Obmyła twarz zimną wodą. Chciała zmyć z siebie ciężar tego, co właśnie przeszła. Wróciła, podziękowała mu z całego serca i opuściła budynek.
Stanęła na chodniku. Spojrzała w niebo.
Na ludzi, którzy przechodzili obok niej.
Na świat, który znała… ale widziała go inaczej.
Wszystko było wyraźniejsze. Kolory jakby żywsze. Powietrze lżejsze. Poczuła ochotę, by śpiewać. By pójść do kina. By napić się gorącej czekolady. Coś w niej się zmieniło. Coś się uwolniło. To naprawdę mógł być początek. Pierwszy dzień nowego życia. Nieidealnego. Ale jej.
Wiedziała, że musi się tego życia nauczyć. Od nowa. Z cierpliwością i czułością wobec siebie. Czuła w sercu, że to będzie długa droga. Ale była gotowa ją przejść.
Dla siebie.
Dla rodziny.
Dla wszystkiego, co jeszcze mogło być dobre.
Dla Ciebie, która to czyta.
Jeśli kiedykolwiek ktoś odebrał Ci poczucie bezpieczeństwa, jeśli Twoje ciało zostało potraktowane jak coś, co nie należy do Ciebie- chcę, żebyś wiedziała jedno:
To nie była Twoja wina. Nigdy.
Nie jesteś sama.
Nie byłaś słaba.
Byłaś silna wtedy, przetrwałaś. I jesteś silna teraz, czytając to, oddychając, trwając.
To, co się wydarzyło, nie definiuje Cię.
Twoja wartość, Twoje piękno, Twoja dusza, są nienaruszalne.
W Tobie nadal jest światło.
Nawet jeśli dziś jest ledwie iskierką, ono wciąż tam jest.
I ono Cię poprowadzi.
Masz prawo do czułości.
Masz prawo do spokoju.
Masz prawo do nowego początku.
A jeśli dziś nie masz siły zrobić kroku, usiądź. Odpocznij.
My, inne kobiety, trzymamy dla Ciebie miejsce.
W kręgu, w którym się nie ocenia, nie pyta „dlaczego”, tylko tuli i słucha.
Nie jesteś sama.
Nigdy nie byłaś.
Tęsknota
Otworzyła oczy. Coś w niej zaczęło drgać- nie myśl, nie głos, a wibracja, która rozlewała się po całym ciele, ciężka i niepokojąca. Przez chwilę leżała bez ruchu. Ciepło pod kołdrą było jedyną przyjemnością w tym gęstym mroku. Listopadowe noce zdawały się nie kończyć, a moment przebudzenia przypadał zawsze wtedy, gdy ciemność była najgłębsza. Zimne powietrze wypełniało pokój. Chciała wstać, ale ciało przyciągała senność i niechęć do zetknięcia się z rzeczywistością. W końcu wysunęła się spod pościeli, owinęła szlafrokiem, naciągnęła kapcie i ostrożnie postawiła stopy na chłodnej podłodze. Za oknem drżały cienie. Wiatr poruszał nagimi gałęziami drzew, a światło pobliskiej latarni rysowało na ścianie nieregularne obrazy. W pokoju unosił się zapach drzewa sandałowego- jej ulubionego kadzidła, które koiło myśli i ułatwiało sen.
Usiadła przed lustrem. Mała lampka oświetliła twarz: zmęczoną, pomarszczoną, z nieujarzmionymi włosami i cieniami pod oczami. Spojrzała w siebie bez oceniania. Po prostu była. Taka, jaka była. Jeszcze chwilę patrzyła w lustro. Uśmiech przemknął jej przez twarz, a potem roześmiała się głośno i wstała. Stwierdziła, że lepiej już nie będzie i zostawia to jak jest. W sypialni zrobiło się zbyt ciasno od myśli. Z ulgą opuściła pokój i ruszyła do kuchni, marząc o filiżance gorącej kawy. Wciąż potrafiła śmiać się z siebie, żartować z własnego odbicia, ale gdzieś głęboko ten śmiech ranił. Lata samotności zostawiały ślad. Tworzyły w głowie osobne półki, każda z własną etykietą. Jej miała nazwę- może zbyt dosłowną, może bolesną- ale prawdziwą.
Na schodach spał pies, jak zawsze, od ośmiu lat w tym samym miejscu. Blokował jej drogę, zmuszając do przeskoczenia ostatniego stopnia. Nawet nie drgnął, pogrążony w swoim codziennym śnie. Był jak rzeźba wpisana w poranny rytuał. W salonie kotka wdrapała się powoli na kanapę, ale zamiast się położyć, zatrzymała się i zaczęła ją obserwować z ukrycia. Gdy kobieta ruszyła do kuchni, podążyła za nią. Cicho, lekko, niemal z premedytacją. Pasek od szlafroka ciągnął się po podłodze, a kotka wbiła w niego pazury i zaczęła się bawić. Ten prosty gest na moment rozrzedził ciężar poranka.
Stanęła przy czajniku. Para zaczęła unosić się w powietrzu. Kotka podeszła bliżej i zadrapała ją po kostce, jakby upominała się o uwagę. Odepchnęła ją delikatnie nogą. Została sama. Z ulubionym kubkiem czarnej kawy usiadła przy stole, by w ciszy wypić ją do końca i zacząć szykować się do pracy. W całym domu panował jeszcze sen. Tylko pies, który co jakiś czas pomrukiwał i kot biegający po salonie ze swoją zabawką, zakłócali poranną ciszę. Lubiła te chwile. Mogła wtedy spokojnie zaplanować dzień, przeanalizować ostatnie wydarzenia, a czasem nawet pozwolić sobie na krótką wizytę w świecie marzeń.
Od jakiegoś czasu zauważała, że coraz trudniej zapamiętuje, co zaplanowała. Dlatego kupiła notes. Codziennie rano skrzętnie zapisywała w nim listę spraw, tych na dziś i tych na później. Ten prosty rytuał pomagał jej utrzymać porządek w codzienności. Nie była pewna, czy problemy z pamięcią to kwestia wieku, zmęczenia, czy może umysł igrał z nią w jakąś własną grę.
Wstała od stołu. Kawa była dobra, choć wiedziała, że z odrobiną cukru smakowałaby lepiej. Ale tego sobie odmawiała- z powodu diety, której trzymała się głównie o poranku. Cała przyjemność znikała w imię rozsądku, który i tak później przegrywał z pudełkiem czekoladowych cukierków stojącym na biurku w pracy.
Wstawiła bułki do piekarnika, śniadanie dla dzieci i poszła do łazienki umyć włosy. Przyzwyczaiła się już do codziennego ich mycia. Szybko się przetłuszczały. Dziś jednak zauważyła coś nowego: drobne, białe płatki na ramionach. Znów łupież.
Kosmetyki miały pomagać, a przynosiły jedynie irytację. Drogi szampon, mycie dwa razy, dokładne spłukiwanie, suszenie głową w dół. Wszystko na nic. Efekt zawsze ten sam. Nie wypowiedziała ani słowa, ale złość rosła w niej bezgłośnie.
Potem przyszedł czas na twarz. Szybki krem, brwi- cienkie i niechętne do współpracy, poprawione kredką. Rzęsy podkreślone w dwóch ruchach. Była gotowa. Bez większego wysiłku, bez entuzjazmu. Zeszła na dół i spojrzała na zegarek.
Czas uciekał. Zostało tylko pół godziny.
Wyjęła bułki z piekarnika- ciepłe i pachnące. Przygotowała dzieciom śniadanie do szkoły, dorzuciła batony i ciastka, dokładnie tak, jak lubili. Potem szybkim krokiem ruszyła do sypialni. Pies, zbudzony jej pośpiechem, podniósł się i zszedł na dół, by położyć się w ulubionym kącie obok kota. Tam mógł spać dalej.
Ubieranie poszło sprawnie. Ostatnie spojrzenie w lustro, wszystko na miejscu. Czysto, schludnie. Uniform gotowy. Kilka psiknięć perfum. Była gotowa. Z półki koło drzwi zabrała klucze do auta i identyfikator. Dzień mógł się rozpocząć.
Samochód, jak zwykle, nie chciał odpalić od razu. Po chwili zaskoczył, choć silnik brzmiał jak stary traktor. Wiedziała, że w końcu będzie musiała oddać go do mechanika. Ale odpalił. To wystarczyło. To zawsze musiało wystarczyć. Taki był jej każdy poranek. Powtarzalny, przewidywalny. Sama z dziećmi od dziewięciu lat. Radziła sobie ze wszystki — czasem płacząc po cichu w aucie, czasem krzycząc w poduszkę, żeby nikt nie słyszał. Miała w sobie spokój i siłę. Ale coś się w niej wypalało. Poczucie własnej wartości było kruche. Marzenia- wyciszone. Nie liczyła już na zakochanie się, na bezpieczeństwo, na to, że ktoś ją przytuli i zostanie. Pogodziła się z tym, że już nie będzie z kimś. Często zastanawiała się, jak trudne potrafi być życie. I dlaczego właśnie takie przypadło jej w udziale. Dużo czytała- o duszach, kontraktach, reinkarnacjach. O tym, że każda istota wybiera swoją drogę przed narodzinami. I wtedy myślała: co za beznadziejna dusza zgodziła się na to wszystko? Żadna rozsądna, świadoma dusza nie wybrałaby przecież takiego scenariusza!
Wiedziała, że nie ma najgorzej. Ma dach nad głową, zdrowe dzieci, radzi sobie. Ale to nie wystarczało. Chciała więcej. Chciała żyć normalnie, bez balansowania na granicy wyczerpania. Bez tej pomocy, która czasem ją ratowała, a częściej przygniatała. Wsparcie przyjmowała niechętnie. Oferowane z serca, bezinteresownie, dla niej było nie do zniesienia. Nie rozumiała, dlaczego ludzie chcieli jej pomagać. Nie prosiła. Nie mówiła, że sobie nie radzi. A jednak pomagali. I to bolało jeszcze bardziej. Bo bez nich nie byłaby w stanie unieść własnego życia. Zawstydzało ją to. Upokarzało. Nie mówiła dzieciom, że ktoś jej pomaga, ale przeczuwała, że one to wiedzą. Nie przez słowa, przez spojrzenia. Przez milczenie. A ona chciała być dla nich silna. Niezależna. Kiedy czegoś nie potrafiła naprawić, odkręcić, złożyć, wzmocnić- czuła się pusta. Bezradność wysysała z niej dumę. Powoli, systematycznie. Nie potrzebowała litości. Nie znosiła jej. A jednak każda forma pomocy jawiła się właśnie tak- jak litowanie się nad samotną, niezaradną kobietą. Jej duma leżała u jej stóp, poraniona, krwawiąca. A ona z trudem unosiła wzrok znad jej cienia.
Jaka jest jej historia?
Z jednej strony zwyczajna. Z drugiej- absolutnie nie.
Dla jednych to coś, co sami przeżyli. Dla innych- coś, co nigdy się w ich życiu nie wydarzyło. Jedni uznają ją za nudną, drudzy- będą ocierać łzy. Dla tych mniej wrażliwych to kolejna opowieść o kobiecie, która nie radzi sobie z życiem i nie powinna była zakładać rodziny. Ale ci, którzy naprawdę potrafią poczuć drugiego człowieka, zobaczą w tym fragmencie, smutną, cichą historię jednej samotnej kobiety.
Historię?
To może za dużo powiedziane. To raczej urywek. Kawałek. Cząstka tego, co nazywamy życiem. U niej to zawsze było bardziej przetrwanie niż życie. Bycie zamiast istnienia. Walka zamiast odpoczynku. Smutek zamiast radości.
Dlaczego akurat taka opowieść? Taka smutna, pełna żalu i bólu?
Bo jest prawdziwa.
Bo to są emocje.
Bo to jest życie.
Fikcja, romans, lekka książka- tak, to się dobrze czyta. Ale czasem warto spojrzeć w drugą stronę. Na ten moment, gdy człowiek widzi tylko ciemność. Tam też jest coś ciekawego, poruszającego, coś, co wciąga i zostaje. Dlatego wróćmy do niej. Do tej kobiety. Do jej codzienności.
Urodziła się w zwyczajnej rodzinie. Chodziła do zwyczajnej szkoły. Miała wokół siebie ludzi, rodzinę, znajomych, kolegów. Nic niezwykłego. Nic, co by się wyróżniało. Była przeciętna. Ale miała ogromne marzenia i niesamowicie bujną wyobraźnię. To właśnie ona- ta wyobraźnia- uratowała ją od depresji i prób samobójczych w młodości. Bo nie miała wtedy nic: ani prawdziwych przyjaciół, ani pasji, ani miłości. Przeżywała rok za rokiem, zbierając lekcje. Nie wiedziała jeszcze, że każdy z nas je dostaje. Że każdy musi je odrobić. Czy tego chce, czy nie. Czy w to wierzy, czy nie. Sytuacje powtarzały się w jej życiu w kółko. Wciąż te same. Ale to właśnie z nich miała wyciągnąć wnioski. Zrozumieć i iść dalej. Do przodu. Nie zawracać. Nie wiedziała tego. Nie uczono tego w szkole. Ani na zajęciach pozalekcyjnych. A szkoda. Bo uważała, że każdy powinien to wiedzieć.
Zauważyła, że niektórzy mają tę wiedzę od urodzenia. Postępują właściwie, bo ich intuicja i wewnętrzna mądrość prowadzą ich przez życie. Ona nie wiedziała. Ona nie słyszała. Jakby ktoś zatkał jej uszy, kazał zamknąć oczy i iść przez życie, polegając wyłącznie na zaufaniu. Ale to tak nie działa. Wszystko jest wtedy bardziej skomplikowane, trudniejsze- bo nie widzisz dobrze, co jest przed tobą.
Ona zaufała sobie. Tej sobie, która nie wiedziała nic.
— —
Kiedy wróciła z pracy, zobaczyła ogromny bałagan. Wszędzie leżały ciuchy, bielizna, a w zlewie zaschnięte garnki i talerze. Zastanawiała się, wściekła, jak to możliwe: przecież mają zmywarkę. Kiedy oni zdążyli tak nabrudzić? W ogóle było jakoś dziwnie. Ciemno, zimno, nieprzyjemnie. Nie słychać było dzieci, a przecież już dawno powinni być po szkole. Kuweta kota była brudna i śmierdząca. Pies — wychudzony, a gdy ją zobaczył, skulił ogon i posikał się ze strachu. Atmosfera w domu była ciężka, duszna. Bała się. Chciała uciec, ale nie mogła. Nie potrafiła zawrócić. Chciała zobaczyć dzieci. Czuła, że tęskni. Nie rozumiała dlaczego- przecież rano jeszcze spali w łóżkach.