E-book
15.75
drukowana A5
38.71
DiscoRobaczki

Bezpłatny fragment - DiscoRobaczki

Jak kochać, grać i nie zwariować


Objętość:
122 str.
ISBN:
978-83-8414-635-4
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 38.71

„DiscoRobaczki: Miłość, Przester i Wzmacniacze Losu”

Zrobimy z tego imprezę, nawet jeśli to pogrzeb

Gdyby ktoś kiedyś powiedział, że nasz zespół powstanie w miejscu, gdzie średnia wieku wynosi 63 lata, a zapach mocnej kawy miesza się z aromatem linimentu rozgrzewającego, wybuchłbym śmiechem. A potem zapewne zakrztusiłbym się herbatą z torebki — tą, która smakuje jak smutek, wspomnienia i saszetka owoców leśnych z przeceny. Ale tak właśnie było. DiscoRobaczki narodziły się nie na wielkiej scenie, nie w garażu, nie w dusznym klubie — tylko w… świetlicy wiejskiej. Tak, tej, co to kiedyś była remizą, potem domem kultury, potem magazynem na krzesła z PRL-u, a aktualnie służyła za miejsce, gdzie organizowano pogrzeby, urodziny i lekcje tańca brzucha dla pań po sześćdziesiątce.

Nie wiem, czy to był przypadek, przeznaczenie, czy wynik jakiegoś źle przetrawionego rosołu, ale pewnego dnia znaleźliśmy się tam wszyscy — z różnych powodów i z różnymi celami.


Ania — perkusistka z piekła rodem (i klasówki z biologii)

Ania przyszła tam jako pierwsza. Nie dlatego, że była zmotywowana czy punktualna. Po prostu… uciekła z próbnego testu z biologii. Uciekła tak jak się ucieka z horroru — bez planu, z adrenaliną w żyłach i mokrą plamą potu między łopatkami. Schroniła się w świetlicy, bo wiedziała, że tam nikt jej nie znajdzie. Nikt, oprócz… starych bębnów, które ktoś kiedyś przywiózł i zapomniał zabrać.

Gdy weszła, jej spojrzenie padło na zestaw perkusyjny z 1998 roku, który wyglądał jakby przetrwał dwie wojny, rozwód i wesele w Radomiu. I wtedy zrobiła coś nieodwracalnego. Wzięła pałeczki i uderzyła.

Nie było to uderzenie delikatne. To było uderzenie człowieka, który właśnie stoczył pojedynek z układem pokarmowym szkolnej stołówki. To było głośne, szorstkie, buntownicze. I o dziwo — całkiem rytmiczne.


Oliwia — gitarzystka, która twierdziła, że ma duszę rocka, ale grała jakby walczyła z oporem materii

Oliwia wpadła tam chwilę później, niosąc ze sobą gitarę i coś jeszcze — niepokój. Taki wewnętrzny, że niby się nie przejmuje, a jednak wszystko ją irytuje. Miała w oczach ten rodzaj zmęczenia, który mają tylko ludzie słuchający zbyt dużo zespołu Nirvana w poniedziałek rano. Weszła do sali i rzuciła:

— Kto tu gra jakby spuszczał komuś łomot patelnią?

— Ja — odpowiedziała Ania z dumą i entuzjazmem mordercy w serialu true crime.

— No to gramy — stwierdziła Oliwia. I to był ten moment. Żaden patos, żadna magiczna chwila — po prostu dwie dziewczyny zaczęły robić hałas, jakiego nie słyszał nikt od czasów, kiedy w tym samym miejscu ćwiczył zespół weselny „Złote Karpie”.


Witek — czyli ja — czyli legenda we własnej osobie, przypadkowo uwięziona w swoim ciele

Wchodzę do tej przeklętej świetlicy jak Gandalf do Mordoru, tyle że zamiast laski mam klawisze, a zamiast peleryny — bluzę z logo dyskontu. Może nie jestem piękny, może nie jestem umięśniony, może moje ciało przypomina smukły statyw do mikrofonu… ale mam coś, czego nie mają inni — ambicję, lekki problem z ego i klawisze Technics z 1998 roku.

— O, patrzcie, Jezus od techno — rzuciła Oliwia, widząc mnie w drzwiach.

— Mów mi Witek — odpowiedziałem z takim spokojem, jakbym codziennie ratował planety przed zagładą, a nie spóźniał się na autobus.

Usiadłem do instrumentu i zagrałem coś pomiędzy hymnem pogrzebowym a remixem „Despacito”. Ania i Oliwia spojrzały na mnie jakby ujrzały świętego Mikołaja, który przyniósł im bilet na koncert i zwolnienie z WF-u.

Tak powstał skład, który wstrząsnął podstawami kultury ludowej w promieniu trzech gmin i jednej stacji benzynowej.


Kamil — czyli dodatek, który miał nie wypalić, a wypalił jak stara farelka

Kamil pojawił się jak wirus w zimie — niespodziewanie, nieproszony i trudny do zignorowania. To był ten typ osoby, do której piszesz z grzeczności, licząc, że odmówi, a on… się zgadza. No i co zrobisz?

— No dobra, mogę zagrać — odpisał.

Cholera.

Myślałem, że się wykręci. Ale przyszedł. Z gitarą. I nie dość, że grał, to jeszcze… dobrze grał. Tak dobrze, że przez chwilę myślałem, że to playback. Patrzyliśmy na niego z podziwem i odrobiną zawstydzenia, bo w porównaniu z nim nasze brzmienie przypominało zderzenie czajnika z kotem. Ale od tego momentu DiscoRobaczki miały skład. I miały plan.

A teraz: jak było naprawdę

Niech czytelnik nie myśli, że wszystko w tej książce to czysta fikcja. Po tym rozdziale absurdów, czas na wersję prawdziwą, taką, która też ma swój urok i dramat.

Było tak: Oliwia napisała do mnie — do Witka. W sumie nie wiem czemu, ale chyba coś czuła. Może to była intuicja, może po prostu brak opcji. Zrobiliśmy próbę. I wtedy wiedzieliśmy jedno — chcemy grać. Tylko czegoś brakowało… albo raczej kogoś.

Potrzebowaliśmy perkusistki. Ale nie takiej, co przyjdzie raz, zje ci ciastko i nigdy nie wróci. Potrzebowaliśmy kogoś, komu się chce. Kogoś, kto rozumie, że próby to nie event towarzyski, tylko walka o życie. Kogoś… jak Ania.

Napisałem do niej bez większych nadziei, ale odpisała. Zgodziła się. I przyszła. I zagrała. I to było to.


Potem był Kamil. Szczerze? Napisałem mu trochę z grzeczności. Myślałem, że odmówi. Miałem już nawet gotową reakcję typu „no spoko, nie szkodzi”. Ale nie. Zgodził się. I co gorsza — był dobry. Jakby nieświadomie wbił się do naszego szaleństwa i zaczął się w nim świetnie odnajdywać.

Tak naprawdę — to nie był początek zespołu. To był początek rodziny, tylko takiej, w której każdy ma inne zdanie, inne tempo, inne emocje — ale jak się spotkamy na próbie, to świat może się zawalić, a my i tak zagramy „Na jednej z dzikich plaż”.


Zespół już istniał. Skład był. Przyszłość malowała się w kolorach neonowego różu i brudnego błękitu. Ale wtedy pojawiła się Weronika — jak fatamorgana wśród dźwięków disco. Nie śpiewała zawsze, nie śpiewała często, ale jak już zaśpiewała… to robiło się cicho. Albo przynajmniej trochę ciszej.

Była jak gość specjalny w serialu, którego się nie spodziewasz, ale nagle wszystko nabiera sensu. Dawała piosenkom to coś — trochę jakby anioł założył skarpetki w kotki i poszedł na karaoke.

A potem przyszedł Łukasz.

Młody. Ambitny. I z głosem, który brzmiał jakby miał na śniadanie makaron z autotunem. Dołączył jak czwarty składnik do żurku — może nie zawsze potrzebny, ale jak już się pojawi, to czujesz, że jest kompletnie.

I tak oto w sali numer 12 Opatowskiego Ośrodka Kultury — lub, gdy było zbyt duszno, w sali projekcyjnej — zaczęła się tworzyć magia.

To były miejsca, gdzie działy się rzeczy niemożliwe. Mikrofony wisiały na kablach jak winogrona, krzesła służyły za statywy, a echo było tak silne, że czasem można było usłyszeć swoje myśli sprzed tygodnia.

Chrzest Disco, ogniem i kiełbasą — Piaski BrzÓstowskie

Był lipiec. Powietrze wiało zapachem przypalonej kiełbasy, wilgotnej trawy i potu wujków tańczących w rytm „Jesteś szalona”. Tak, to była właśnie ta atmosfera — idealna, by narodził się zespół DiscoRobaczki.

Piaski Brzóstowskie. Miejscowość, o której słyszałeś tyle, co o dinozaurach z Radomia — czyli coś tam wiesz, ale nie jesteś pewien, czy istnieje naprawdę. A jednak to właśnie tam stanęła nasza pierwsza scena.

Scena? No dobra, „scena”. Palety. Deski. Przedłużacz ciągnięty przez pół boiska. Mikrofony, które albo działały, albo działały tylko wtedy, gdy się je pogłaskało i obiecało lepsze życie.

W składzie:

Ania — perkusistka, która przyszła 15 minut wcześniej, bo się stresowała.

Oliwia — gitarzystka, która zapomniała kabla i pożyczyła od jakiegoś chłopa w gumiakach.

Kamil — gitarzysta, który udawał wyluzowanego, ale spocił się jak świnia na weselu.

Witek — klawiszowiec, wokalista i psychiczny rdzeń tego całego burdelu, czyli ja.

Weronika — śpiewała z nami wtedy, pojawiła się jak duch i zniknęła równie szybko.


Zagraliśmy 10 piosenek w klimacie Disco Polo. Dziesięć! To więcej niż niektórzy wytrzymują na imprezie. I co najlepsze — ludzie tańczyli. Kobiety piszczały. Dzieci biegały. A jeden pies zawył tak, aż pomyślałem, że dotarliśmy do jego duszy.

Publika? Tłum jak na otwarciu nowej Biedronki — połowa przyszła z ciekawości, druga połowa po piwo. Ale klaskali. Krzyczeli. I — najważniejsze — nikt nas nie wygonił.

Po ostatnim kawałku — „Zatańcz dla mnie” — Weronika powiedziała, że musi wracać do siebie. Czyli gdzieś między rzeczywistością a domem kultury w sąsiedniej gminie.

Próby, pot, pałeczki i emocje w OOK

Po naszym triumfalnym debiucie w Piaskach Brzustowskich, który zakończył się owacją na stojąco (i dwoma kiełbasami z grilla w bonusie), zrozumieliśmy jedno: to nie był przypadek. To był początek. Początek legendy o DiscoRobaczkach, zrodzonej z potu, kabli i szumu głośników ściągniętych z najbliższej parafii.

I tak trafiliśmy do OOK — Opatowskiego Ośrodka Kultury. Nasza Mekka. Nasza świątynia dźwięku i dramatów. Próby odbywały się głównie w sali nr 12, chociaż czasem, jak było wolne, to zaszywaliśmy się w sali projekcyjnej — tam akustyka była taka, że aż Bóg słyszał, jak Kamil fałszuje riffy.

Sala nr 12 miała swój klimat:

Zapach starej farby i potu gimnazjalistów z zajęć tanecznych.

Klimatyzacja, która działała jak chciała — głównie nie działała.

Oraz ten jeden stojak na nuty, który zawsze się rozkładał wtedy, gdy nie trzeba.

Próby wyglądały… różnie. Ania była zawsze pierwsza. Zjawiała się z pałeczkami w futerale jak żołnierz idący na wojnę. Z reguły rozstawiała perkusję zanim Kamil zdążył powiedzieć „Ej, ja jeszcze w łóżku”.

Kamil, zresztą, miał swój rytuał: 10 minut strojenia gitary, 15 minut gadania o tym, co jadł na obiad, i dopiero potem łaskawie uderzał w struny. Ale trzeba mu oddać — jak już grał, to tak, że człowiek zapominał, że wcześniej go miał ochotę udusić.

Oliwia? Zawsze konkret. Cicha, ale jak coś mówiła, to wszyscy milkli. Miała ten klimat… taki „jestem gotowa zagrać, ale nie zawaham się cię zjechać, jeśli spieprzysz rytm”. Pomiędzy dźwiękami, między akordami, zaczęło się coś… dziać. Pomiędzy nią a mną. Czułem to. Te spojrzenia, te milczenia, które były głośniejsze niż słowa. Ale o tym później. Bo to się dopiero gotowało.

Ja — Witek — próbowałem trzymać to wszystko w ryzach. Na klawiszach, na wokalu, na nerwach. Miałem laptopa, miałem aranże, miałem marzenia i zero cierpliwości. Ale kochałem tę bandę.

Próba #7 — dzień, w którym pałeczka poleciała

Tamten dzień zapisał się w historii zespołu złotymi literami. A przynajmniej krwią i śmiechem.

Graliśmy „Słodką noc”, kawałek o miłości, tęsknocie i zbyt ciasnych spodniach. Wszystko szło cacy, aż Ania — w ferworze uderzeń — rzuciła pałeczką w przestrzeń. Pałeczka, jakby kierowana siłą wyższą, zatoczyła łuk i rąbnęła Kamila prosto w czoło.

— K***, czy ja jestem talerz perkusyjny?! — wrzasnął.

— Nie, ale masz echo — odpowiedziała Ania i wszyscy ryknęli śmiechem.

Kamil zrobił focha. Przez 12 minut nie odzywał się do nikogo i stroił gitarę z miną godną Chopina na pogrzebie. Ale potem i tak zagrał solo życia.

Po tej pamiętnej próbie z pałeczką latającą jak dron, sprawy zaczęły się… komplikować. Nie muzycznie — zespół grał coraz lepiej. Ale ludzie to nie instrumenty. Nie da się ich nastroić jednym pokrętłem. Emocje zaczęły grać własne solówki.

Zacznijmy od tego, że Oliwia i ja (Witek) zaczęliśmy coraz częściej rozmawiać. Niby tylko o aranżacjach. Niby tylko o tempie. Ale jakbyście słyszeli, jak ona mówiła:

— „Może zagrajmy to wolniej…”

…to byście też pomyśleli, że to flirt. Albo pokusa. Albo zapowiedź katastrofy.

Ania zaczęła zauważać tę chemię. A przynajmniej tak twierdził Kamil, który lubił siać ferment jak stary zakwas.

— Ej, Anka się dzisiaj jakoś dziwnie patrzyła na ciebie i Oliwię — rzucił, podgryzając batonika.

— Myślisz, że zazdrości?

— Albo o ciebie, albo o nią. Albo o keyboard, w sumie nie wiem. Ale będzie iskrzyć, stary. Jak nie w kablach, to między wami.

Oczywiście Ania nic nie mówiła. Przychodziła, grała, waliła w talerze z precyzją szwajcarskiego zegarka i wychodziła.

Próba #12 — „Dzisiaj nie gram, bo…”

Któregoś dnia Oliwia nie przyszła.

— Co jest? — zapytałem.

— Nic nie powiedziała? — dopytała Ania z zaskakującą troską.

— Napisała, że źle się czuje.

— Może to przez ciebie — burknął Kamil.

— Że co?

— No nie wiem. Może się zakochała i teraz przeżywa wewnętrzne rozdarcie, bo jesteś typem, który gra na klawiszach i sercach.

Zignorowałem to. Ale nie mogłem przestać myśleć, czy czegoś w tym nie było. Tydzień później Oliwia wróciła. Uśmiechnięta, jakby nic się nie stało. Ale z nową fryzurą i… dystansem. Nie było już tych spojrzeń. Nie było tego „może zagrajmy to wolniej”. Było „gramy czy nie?” i koniec.

Konflikt w sali projekcyjnej:

Pierwsza poważna kłótnia przyszła niespodziewanie. Sala projekcyjna, 17:43. Graliśmy nowy kawałek — „Nocna Rozkosz”. Ja coś przestawiłem w aranżu.

— Nie tak miało być! — rzuciła Ania, rzucając pałeczką w krzesło.

— Anka, to tylko test — próbowałem łagodzić.

— Ale po co zmieniasz coś bez konsultacji?! Myślisz, że jesteś kim?! Liderem?

Zapadła cisza. Kamil sięgnął po popcorn, którego nie powinien mieć, ale miał, jak zawsze w złym momencie.

Oliwia spojrzała w bok. A ja poczułem, że coś właśnie pękło. Że zespół nie jest już tą samą grupą dzieciaków, co w Piaskach. Że dojrzewamy. I że każde z nas ma swoje małe, ukryte demony.

Teorie Kamila, czyli miłość, popcorn i perkusja

Była środa. Taka klasyczna, szaro-bura, jak papier śniadaniowy po kanapce z pasztetem. Próba rozpoczęła się 40 minut później, bo Kamil nie mógł znaleźć swojej drugiej skarpetki, a stwierdził, że granie bez kompletu to „zła energia”.

W końcu się zebrał. Wszedł do sali nr 12 z miną proroka i od razu rzucił z progu:

— No witam, Romeos and Julietas. Widzę, że atmosfera tu jak w Zakochanych po uszy.

Zamarliśmy.

— Co ty znowu gadasz? — syknęła Oliwia, poprawiając pasek od gitary.

— No bo ewidentnie ktoś tu komuś gra na emocjach — powiedział, robiąc dziwny gest palcami jakby grał na wyimaginowanym flecie prostym.

Witek tylko westchnął.

— Kamil, to nie jest przedszkole.

— Właśnie — dodała Ania, zgrywając poważną. — To jest sala prób. Profesjonalna.

Ale Kamil już był w swoim żywiole.

— W takim razie pozwólcie, że przedstawię swoje ustalenia.

Wyciągnął z plecaka… notes. Z Kubusiem Puchatkiem na okładce.

— Co to jest? — zapytał Witek, nie kryjąc grozy.

— Dziennik obserwacji. Psychologiczno-romantyczny. Nazwa robocza: „Serce bije w rytmie DiscoRobaczków”.

Oliwia próbowała nie parsknąć. Ania już płakała ze śmiechu.

— Punkt pierwszy — zaczął Kamil z teatralnym tonem. — Witek i Ania. Liczne rozmowy po próbie. Wspólne analizowanie Kubricka. Tajemnicze spojrzenia. Wiek nie gra roli, kiedy dusze są… melodyjne.

— Kamil, ona chodzi do podstawówki — wtrącił Witek, czerwony jak przycisk paniczny w elektrowni.

— Wiek to liczba, Witek. A rytm serca to BPM. Idziemy dalej.

— Punkt drugi: Oliwia i… Witek.

— Co? — wybuchli jednocześnie.

— No nie mówcie, że nie ma tej chemii. Jak z filmu Step Up: Taniec pełen pasji 7.

— Kamil, ja ci zaraz dam Step Up.

— Oho, zaprzeczenie! Typowa reakcja! Znam się, oglądałem „Ukrytą prawdę”.

W tym momencie do sali wszedł Andrzej z OOK-u, z pytaniem, czy moglibyśmy „trochę ściszyć te romantyczne rewelacje, bo zajęcia tai chi są zakłócane”.

Zrobiliśmy pięć minut przerwy. Kamil tymczasem dokończył swój wykład, nieproszony oczywiście:

— No i punkt ostatni: Kamil i Weronika.

— Ale Weronika prawie w ogóle tu nie bywa! — zauważyła Ania.

— Właśnie. To tragedia niespełnionej miłości. Takiej jak w Titanicu.

— Raczej jak w Kevin sam w domu. Ona zawsze gdzieś indziej — rzuciła Oliwia.

Kamil odparł z dumą:

— Jestem romantykiem. Z duszą artysty i sercem… wokalisty.

Keczup, Klątwa i Koncert, którego nie było

To miała być zwykła sobota. Próba jak każda inna. Godzina 13:00, sala nr 12 w OOK. Witek, jak zwykle pierwszy, rozkładał keyboard i marzył, że tym razem nikt nie zapomni kabla (spoiler: ktoś zapomniał).

Ale wtedy weszła Ania.

Nie sama.

Trzymała w rękach… butelkę keczupu i książkę Stephena Kinga. Wyglądała, jakby zamierzała dokonać egzorcyzmu, rytualnego mordu albo zrobić hot-dogi. Nikt nie był pewien.

— Co to za zestaw? — zapytał Witek, choć bał się odpowiedzi.

— Keczup, bo miałam ochotę. A książka, bo babcia mi powiedziała, że ta sala ma złą energię i trzeba ją „odczarować literaturą grozy”.

— Klątwa OOK-u? — mruknęła Oliwia, która właśnie weszła, słysząc końcówkę. — Czekajcie, to dlatego ten fortepian zawsze wydaje dźwięki, jakby jęczał po zerwaniu z klawesynem?

Kamil, który zjawił się z 40-minutowym opóźnieniem, wparował jak zwykle z rozmachem:

— Jestem! I przyniosłem… NIC! Ale za to mam pomysł: gramy dziś nową piosenkę o duchu, który zakochał się w perkusistce!

— Nie. — powiedzieli wszyscy równocześnie.

Witek próbował uratować sytuację:

— Może najpierw sprawdźmy nagłośnienie.

Nie sprawdzili.

Bo gdy tylko Ania położyła książkę Kinga na wzmacniaczu, a obok keczup (na wszelki wypadek), nagłośnienie… zdechło. Po prostu zgasło. Jak nadzieja Kuby Wojewódzkiego na nowy sezon.

— To klątwa! — szepnęła Ania z ekscytacją większą niż na klasówce z matmy, której nie pisała.

— To przepalone bezpieczniki, geniuszu — powiedziała Oliwia, ale trochę jakby sama zaczynała wierzyć.

Kamil wyjął telefon.

— Dobra, to znak z nieba, żeby dziś nagrać vloga o tajemniczych mocach w OOK-u. Tytuł: „DUCHY DISCO POLO: prawda, która was wyzwoli!”

Ania dopowiedziała:

— I „zdradzi twoje uczucia”.

Kamil zamarł.

— Skąd wiesz, że ten duch miał uczucia?

Witek tylko przewrócił oczami.

— Chłopaki, serio. Spróbujmy choć raz zrobić próbę BEZ mistycyzmu, keczupu i odcinków „W11”.

I może by się udało… gdyby nie to, że w tym samym momencie Weronika wysłała wiadomość, że jednak może dzisiaj przyjechać. Wszyscy spojrzeli po sobie. Nastała cisza. Jakby ktoś nagle zadzwonił dzwonkiem końca świata.

— Przecież koncert, który planowaliśmy, został odwołany, bo gmina pomyliła daty! — przypomniał Witek.

— Ale ona nie wie. I będzie chciała śpiewać — rzuciła Oliwia.

— Zróbmy próbę-widmo. Taką, co niby była, ale nikt jej nie widział — zaproponował Kamil.

— Czyli jak twoje ego — odparła Ania z uśmiechem.

Tak oto próba nie doszła do skutku, bo spędziliśmy ją na:

Naprawianiu nagłośnienia (udało się dopiero po 3 restartach systemu, krzyku Witka i wyłączeniu… keczupu),

Próbie „odpędzenia klątwy” przez recytowanie fragmentów „Lśnienia”,

Nagrywaniu Kamila w kocu i z latarką pod brodą, który udawał ducha.

Na koniec Weronika napisała, że jednak nie przyjedzie, bo… „pies zjadł jej but”. Takie rzeczy tylko u nas.

Piekło, Pot i Proboszcz

To miała być wielka chwila. Zaproszenie na koncert do wsi Sosenki Dolne — miejscowości tak małej, że jak ktoś zaginął, to szukali go… przez okno.

Organizator zapewnił wszystko:

scenę z palet,

agregat prądotwórczy, który brzmiał jak wkurzony hipopotam,

i nocleg „w luksusowej sali sportowej”, czyli w sali gimnastycznej z 1971 roku, pachnącej potem, kredą i PRL-em.

Już od początku było dziwnie.

— Ej, czemu ktoś narysował na naszej sali odwrócone krzyże kredą? — spytała Ania.

— Bo tu kiedyś był obóz gotycki. Może nadal tu jest… — rzucił Kamil, już nagrywając „vloga śmierci 2: DiscoRobaczki i szkoła grozy”.

Przyjazd

Witek:

— Zobaczycie, ten występ nas wypromuje.

Oliwia:

— Albo zakopie żywcem.

Kamil znalazł na ścianie plakat z naszym logo, tyle że zamiast „DiscoRobaczki” było:

„DiscoRobale — koncert muzyki techno”

— Jesteśmy zespołem… techno? — zapytał Witek, który w tym momencie wyglądał, jakby miał zemdleć.

— No chyba że nauczymy się techno w godzinę — dodała Ania, siadając na zdewastowanej ławce gimnastycznej.

Koncert

Ostatecznie, po awaryjnej próbie na głośniku Bluetooth (bo agregat się przegrzał od… podłączenia wtyczki), wyszliśmy na scenę złożoną z europalet i karimat.

Tłum był… no, był. 17 osób, w tym:

5 dzieci jedzących chrupki,

1 pies,

1 ksiądz, który spoglądał na nas, jakbyśmy właśnie odprawiali czarną mszę.

Zagraliśmy 10 kawałków disco-polo. Ludzie zaczęli się kiwać, nawet ksiądz przy „Oczy zielone” ruszył brwiami.

Weronika wpadła nagle i zaśpiewała jeden refren z opóźnieniem o 6 sekund. Nikt nie zauważył.

Witek zrobił szpagat (niechcący).

Ania upuściła pałeczkę, ale i tak zagrała lepiej niż perkusista Ich Troje w 2003.

Noc

Po koncercie wróciliśmy na salę gimnastyczną. Psuła się temperatura. Kaloryfery działały, ale… tylko te po lewej stronie. Po prawej było jak w lodówce.

Kamil, przykrywając się banerem reklamowym, zapytał:

— A jeśli ten ksiądz rzucił na nas klątwę?

— Spokojnie, mówił tylko, że „mamy iść w stronę światła”.

— Ale do którego? Halogenów? Jezusa? Biedronki?

Ania spojrzała na Witka i szepnęła:

— Chyba powinniśmy pójść spać.

— Czy to twoja subtelna sugestia, że zespół potrzebuje snu?

— Nie. To moja sugestia, że jak jeszcze raz Kamil powie „duch perkusji”, to go uderzę pałką.

Rano

Obudziliśmy się przy dźwiękach koguta, który prawdopodobnie miał astmę.

Witek wstał z materaca i powiedział:

— Nigdy więcej koncertów w Sosenkach Dolnych.

Ania dodała:

— Chyba że z cateringiem.

Kamil:

— Albo z księdzem, który nas błogosławi, a nie grozi piekłem.

Bitwa o Mikrofon w OOK-u

To był dzień próby. Zwykły, szary, typowy dzień.

Aż do momentu, w którym Witek przyniósł nowy mikrofon.

— Proszę bardzo, dzieci disco, oto Shure SM58. Klasa światowa. Jakby Elvis miał takie, to by nie umarł.

— A ile kosztował? — spytała Oliwia z niepokojem.

— Tyle, co pół twojej gitary, ale za to śpiewam jak bogini.

— Bogini? — Ania uniosła brew. — Nie za dużo tych estrogenów?

Witek się roześmiał i zaczął testować mikrofon. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie Kamil.

— Ej, a ja co? Mam śpiewać w… plastikowy kubek?

— Ty grasz na gitarze — odpowiedziała Oliwia. — Ciesz się, że masz kabel.

— Jak nie śpiewam, to nie żyję! — dramatyzował Kamil. — Nie po to od trzech miesięcy ćwiczę „Miłość w Zakładzie Energetycznym”, żeby siedzieć cicho!

Kamil sięgnął po mikrofon. Witek go odepchnął. Oliwia wrzasnęła. Ania… jadła batonika.

— Oddaj mikrofon, gitarzysto! — ryknął Witek.

— Ty lepiej go nie trzymaj, bo cię ego rozsadzi jak dmuchany zamek w lipcu!

Sytuacja zrobiła się gorąca.

— Spokojnie, przecież mamy jeszcze tamten stary! — rzuciła Ania z ustami pełnymi czekolady.

— Tamten ma popsuty przycisk — odpowiedział Witek.

— A jakbyśmy śpiewali z opóźnieniem? Taki efekt… retro — zaproponował Kamil.

— Taki efekt… epilepsja — skomentowała Oliwia.

Wtem do sali projekcyjnej wchodzi pani Basia z OOK-u, postrach wszystkich kapel i jedyny człowiek, który potrafił złożyć rzutnik z lat 80. bez instrukcji.

— Co się tu wyprawia?!

— Bitwa o mikrofon — rzucił Kamil, robiąc teatralny gest.

Pani Basia spojrzała na nich, potem na mikrofon, potem na pałki Ani, które leżały porzucone na wzmacniaczu.

— Jak jeszcze raz usłyszę wrzaski, to załatwię wam próbę w piwnicy. Z wilgocią.

— Ale to studio analogowe! — podłapał Kamil.

— To grzyb analogowy — odpowiedziała Basia i wyszła.

Po tej krótkiej wojnie zawarto pokój. Mikrofon dostał Witek, ale pod warunkiem, że na jednej próbie zaśpiewa każdy.

Ania zaśpiewała „Cisza” Eweliny Lisowskiej jakby to była Marsylianka.

Oliwia odśpiewała „Jolka, Jolka pamiętasz” tak dobrze, że Kamil się rozkleił.

Kamil zaśpiewał „Ona tańczy dla mnie” z takim uczuciem, że pani z sąsiedniej sali wezwała ochronę.

Witek spojrzał na swój mikrofon.

— Pamiętaj, ty mała kulko metalu, że przez ciebie prawie rozpadł się zespół.

Ania:

— Ale dzięki temu każdy z nas poczuł się ważny.

Oliwia:

— No, może oprócz Łukasza.

Kamil:

— A Łukasz to kto?

Wesele Apokalipsy

Wszystko zaczęło się niewinnie.

Telefon odebrał Witek.

— Dzień dobry, witam, z tej strony Iwona z agencji weselnej „Złote Gody i Gołębie”. Słyszałam, że wasz zespół ma… energię.

— Mamy. Czasem aż za dużo.

— To idealnie. Potrzebujemy kogoś, kto rozkręci wesele. Młoda para to Justyna i Przemek. Ona kocha Disco Polo, on też… chyba.

Witek przystał na propozycję — głównie dlatego, że obiecano im rosół, schabowego i tort. A dla artysty, który gra za darmo, to już prawie rider koncertowy.

Przyjazd

Kiedy przyjechali do remizy w Rżyskach Dolnych (zwanego pieszczotliwie przez miejscowych „Las Vegas na oborniku”), wszystko wyglądało obiecująco.

Stoły suto zastawione. Parkiet woskowany. DJ odtwarzał „Miłość w Zakładzie Energetycznym”, aż plastikowe krzesła tańczyły same.

Weronika się spóźniła (znowu).

Ania zjadła 3 ogórki kiszone, zanim Witek zdążył rozłożyć klawisze.

Kamil flirtował z druhną, która wyglądała jakby miała plan uciec z własnej sukni ślubnej.

Zaczęli od „Jesteś szalona”.

Potem „Przez twe oczy zielone”.

Publiczność oszalała — głównie dlatego, że ciotka panny młodej pomyliła wódkę z żubrówką łyżeczkowaną.

W trakcie czwartego utworu, Przemek — Pan młody — wyszedł przed remizę z… druhną.

A Panna młoda… cóż… zauważyła.

Witek grał dalej, chociaż zauważył, że:

tort się przewrócił,

wujek Marian próbował się bić z kelnerem,

Panna młoda wyjęła obcas i celowała w druhnę jak w westernie.

— Gramy dalej? — zapytał Kamil, zakładając okulary przeciwsłoneczne jakby był w Miami Vice.

— Jeszcze jeden kawałek i robimy przerwę — odpowiedział Witek.

Wtedy Panna młoda weszła na scenę.

— Przestańcie grać! On mnie zdradził z moją DRUHNĄ!

— To… dedykujemy ci kolejny utwór — rzucił Witek i zaintonował „Zawsze tam, gdzie ty”.

Ania grała jakby grała swój ostatni koncert przed końcem świata.

Oliwia krzyknęła do mikrofonu:

— Dedykujemy tę piosenkę wszystkim porzuconym w remizie!

Weronika… pojawiła się w połowie numeru i zaczęła śpiewać, nie wiedząc, co się dzieje.

Po piątej piosence weszła babcia panny młodej.

— WYŁĄCZCIE TE DJABŁY!

Nastąpiła szybka ewakuacja.

DiscoRobaczki wynosiły instrumenty, podczas gdy za nimi latały talerze, obrusy i jedna z butelek wódki.

Kamil krzyknął do Anki:

— Zakochałem się w tej druhnie!

Ania:

— Ale ona rzuciła ci tortem.

Kamil:

— Wiem. I to był znak.

Witek, siedząc już w aucie:

— Nigdy więcej wesela.

Oliwia:

— Nigdy więcej Weroniki.

Ania:

— Nigdy więcej ogórków.

Kamil:

— Nigdy więcej… miłości.

Noc w Sala nr 12 (czyli Witek i miłość bez disko-kuli)

Było już po północy, kiedy Witek wrócił do Opatowskiego Ośrodka Kultury. Nie z próbą, nie z koncertem. Po prostu… coś ciągnęło go do tej starej, zielonej kanapy w sali nr 12.

Na klamce wisiała jeszcze kartka „ZAKAZ UŻYWANIA WIATRÓWKI W POMIESZCZENIU.” Uśmiechnął się gorzko. Ile wspomnień w jednym absurdzie.

Witek usiadł przy klawiszach. Światła zgaszone. Tylko światło uliczne wlewało się do środka, rzucając długie cienie na ściany, jakby ktoś grał teatr cieni, a jego dusza była głównym aktorem.

Zagrał kilka dźwięków. C, G, Am, F.

Zawsze wracał do tej progresji, kiedy nie wiedział, co myśleć.

„Miłość…”

„Czym właściwie jest?”

„Czy to ta chwila, gdy patrzysz na kogoś i czujesz, że świat się zatrzymuje?”

„Czy to ta cisza między słowami, kiedy nie musisz mówić nic, bo i tak jesteś rozumiany?”

„Czy warto się zakochiwać, jeśli to uczucie musi pozostać tylko myślą? Tylko melodią, której nigdy się nie gra głośno?”

„Czy sens życia to tworzenie piękna, którego nikt nigdy nie usłyszy?”

Zamilkł. Oparł głowę o klawisze.

Brzmiało to jak dramatyczne zakończenie musicalu, którego nikt nie zamówił.

Przypomniał sobie swoją pierwszą miłość.

Przypomniał sobie, jak Kamil zapytał go wprost:

— Witek… Ty kiedyś byłeś zakochany?

— Tak. I nadal trochę jestem.

— W niej?

— Nie. W tej wersji mnie, którą przy niej byłem.

On wtedy milczał. Zapiął bluzę, powiedział „dobrze grasz” i wyszła. Nic więcej.

Tamtej nocy Witek pomyślał, że miłość to nie zawsze działanie.

Czasem miłość to właśnie niedziałanie.

Czasem lepiej być kimś, kto inspiruje, niż kimś, kto wszystko komplikuje.

Zagrał jeszcze jedną melodię.

Nie nazwał jej.

Nie zapisał.

To była jego miłość — istniejąca tylko przez chwilę, tylko dla niego.

Wesele, czyli DiscoRobaczki kontra ciotki, disco i desperacja

Wszystko zaczęło się niewinnie. Wiadomość od jakiejś pani Krystyny, lat sześćdziesiąt, organizatorki wesela w remizie w miejscowości tak małej, że nawet Google Maps się tam nie zapuszczał bez pozwolenia sołtysa.

— Dzień dobry, czy zespół DiscoRobaczki zagra mi wesele?

— Dzień dobry, a ile godzin?

— Oj, kochaniutki, do białego rana.

— Czyli czternaście godzin w piekle, pomyślał Witek, ale odpisał:

— Jasne, proszę podać termin.

Etap I: Przygotowania, czyli dramat na scenie projekcyjnej

Kamil od razu miał wizję:

— Trzeba kupić konfetti! I bańki mydlane! I mikrofon w kształcie kieliszka!

Witek spojrzał na niego jak na człowieka, który ostatni raz widział trzeźwość w podstawówce.

— Kamil, to nie Eurowizja. To będzie stodoła, sto wódek i wujek Wiesiek, który ma dwa ruchy taneczne i ani jednego zęba.

Ania ćwiczyła rytmy weselne z taką powagą, jakby miała zagrać na pogrzebie królowej, a Oliwia… Oliwia zasugerowała, żeby w repertuarze znalazły się „Miłość w Zakopanem”, „Majteczki w kropeczki” i coś z Boysów. Witek w tym momencie wypowiedział wojnę ideologiczną, której nie wygrał, bo demokracja przegłosowała go jak worek ziemniaków.

Etap II: Przyjazd

Dotarli na miejsce. Było… uroczo. W sensie uroczo dla kogoś, kto lubi zapach starego linoleum, tłuszczu z frytkownicy i wilgoci w powietrzu.

Wchodzą. Z głośników już leciał Zenek, a pan młody miał fryzurę „na Messi’ego z 2009”.

— Gdzie scena? — spytał Witek.

— O, tu za stołem wiejskim, obok kiszonych ogórków — odpowiedziała z dumą ciocia.

Etap III: Koncert

Pierwszy utwór — „Przez twe oczy zielone”.

Ludzie ruszyli na parkiet jakby ktoś ogłosił, że kto nie zatańczy, ten nie dostanie rosołu.

Ania grała jakby miała w sobie duszę starego weselnego bębniarza. Kamil co chwila rzucał spojrzenia Oliwii, jakby chciał powiedzieć:

— Ty, oni serio myślą, że jesteśmy zawodowym zespołem.

Witek zaczął śpiewać, ale po trzecim numerze pani Grażyna z rodziny panny młodej zaczęła się do niego łasić z hasłem:

— Śpiewasz pięknie, synuś… a masz dziewczynę? Bo ja mam wnuczkę! Co prawda w Norwegii, ale jak zobaczy twoje oczy…

Etap IV: Katastrofa i triumf

O 1:00 w nocy na sali zgasło światło.

Na szczęście Witek miał lampkę czołową. Wyglądał jak górnik, który zszedł do kopalni disco.

Grali dalej. Aż do 4:30.

Kiedy kończyli „Jesteś szalona” po raz trzeci (!!!), babcia z pierwszego stołu zasnęła z pierogiem w ręku, a Pan młody tańczył sam z butelką.

Etap V: Moralne podsumowanie

Witek siedział przy klawiszach, spocony, zdezorientowany i absolutnie przekonany, że właśnie stracili ostatnie resztki muzycznej godności.

— Nigdy więcej — powiedział.

— To za tydzień gramy 18-tkę w tym samym miejscu — rzuciła Ania.

— No to chyba jesteśmy artystami, nie? — mruknął Kamil.

Cisza przed dźwiękiem

Niektóre historie nie zaczynają się od krzyku. Nie zaczynają się też od śmiechu, trzęsącego brzuchy. Czasem po prostu jest kliknięcie. I potem ból.

Tak było z Oliwią.

Tydzień przed koncertem w Opatowie

Sala nr 12 w Opatowskim Ośrodku Kultury pachniała kurzem, pianką akustyczną i jeszcze nieodpakowanymi wafelkami, które Witek przyniósł „na lepszą energię”. Oliwia jak zwykle stroiła gitarę z czułością, którą przeciętny mężczyzna rezerwuje tylko dla samochodu lub klawiatury gamingowej.

— Dzisiaj lecimy z nowym numerem — rzucił Witek.

— Chcesz coś trudniejszego? — zapytała Oliwia z błyskiem w oku.

— Chcę, żebyśmy byli najlepsi w regionie. Nie po to nazywamy się DiscoRobaczki, żeby nas deptano jak karaluchy.

Wszyscy się roześmiali. To było jedno z tych chwil, które pachniały przyszłością.

Próba była intensywna. Tempo rosło. Ania waliła w bębny jakby chciała udowodnić, że jej werbel ma w sobie duszę. Kamil zdzierał struny, a Witek odpalał sample z takim zaangażowaniem, że mógłby nimi ożywić trupa.

Oliwia weszła w solówkę. Jedną z tych, o których śniła po nocach. I wtedy — przy zbyt szybkim ruchu — skręciła nadgarstek.

Najpierw myśleli, że to nic.

Potem zobaczyli, jak jej ręka drży. Jak wypada jej kostka z palców. Jak krzywi się, próbując unieść gitarę.

— Nie… Nie dam rady — wyszeptała, blada jak ściana sali projekcyjnej.

Nie grali przez kilka dni. Sala nr 12 zamilkła. Oliwia — osoba, która grała z zamkniętymi oczami i śmiała się z własnych błędów — nagle nie miała nawet siły mówić.

Witek odwiedził ją dwa dni później. Przyniósł książkę o Jimmy’m Page’u, bo wiedział, że lubi rock.

— A co jak już nigdy nie zagram? — rzuciła bez emocji.

— To cię wtedy będę woził na koncerty jako maskotkę sceniczną. Albo zrobimy ci stanowisko DJ-ki. Będziesz walić w guzik z basem i krzyczeć „YO!” — powiedział z uśmiechem, który ukrywał niepokój.

Śmiała się. Ale oczy miała mokre.

Opatów bez Oliwii

Grali jeden koncert bez niej. Było… dobrze. Ale nie było tego czegoś. Publiczność tańczyła, Ania waliła w bębny, Witek wrzeszczał w mikrofon, a Kamil zapomniał akordu, ale zrobił to z taką gracją, że nikt nie zauważył.

A jednak — bez Oliwii — zespół był jak tort bez kremu. Niby coś tam grało, ale po co?

Minęły dwa tygodnie. Oliwia pojawiła się w drzwiach OOK.

Ubrana w bluzę i z ręką jeszcze lekko owiniętą bandażem. Spojrzała na zespół i rzuciła:

— Myśleliście, że dam sobie spokój, bo nie mogłam grać? Phi. Zagram stopą, jak trzeba będzie.

Zagrała. Uproszczoną wersję. Ale była.

I tego dnia — sala nr 12 zagrała tak, że szyby drżały.

PRÓBA OSTATECZNA, czyli NAWIEDZONA GITARA z Opatowa

Był to poniedziałek. A jak wiadomo, nic dobrego nigdy nie zaczęło się w poniedziałek. Zespół znów spotkał się w sali nr 12 w Opatowskim Ośrodku Kultury. Witek przyniósł kawę w termosie, który przeciekał jak budżet szkolnej wycieczki. Ania jak zwykle pojawiła się pierwsza, mimo że była najmłodsza. Oliwia lekko kulejąc nosiła wzmacniacz, który ważył mniej więcej tyle, co jej godność po trzech dniach TikToka. Kamil przyniósł nową gitarę. I wtedy zaczęło się piekło.

— Patrzcie, znalazłem ją za 20 zł na OLX-ie. Pani Halina z Kunowa mówiła, że należała do jej męża, który kiedyś grał w zespole… chyba funeralnym. Nazywał się „Cmentarna Mgła” — wyjaśnił Kamil z dumą.

Gitara wyglądała jakby przeżyła wojnę, rozwód i trzy odcinki „Trudnych Spraw”. Lakier był zdzierany, progi nierówne, a z otworu rezonansowego wystawała… pestka z dyni.

Ale Kamil uparł się, że to będzie jego „sekretna broń na nowe brzmienie”.

Pierwsze dźwięki z nowej gitary przypominały jęki mewy złapanej w mikser. Wszystkim przeleciał zimny dreszcz po plecach. Ania odsunęła się od perkusji. Witek spojrzał na wzmacniacz, który nagle… zaiskrzył.

— Kamil… ta gitara… ona… coś z nią nie tak — powiedziała Oliwia, co było rekordem świata w kategoriach „NIEDOPowiedzenie roku”.

Zgasło światło. Na wzmacniaczu pojawił się dym. W sali unosił się zapach… palonych skarpet i rozczarowania.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

— Ktoś tu jest — wyszeptał Witek.

— Jeśli to duch, to miejmy nadzieję, że lubi Disco Polo — odparła Ania z kamienną twarzą.

Z gitary Kamila wydobył się dźwięk. Nie był to akord. To było… słowo.

„ZWRÓĆCIE MI MOJE SOLO!”

Witek zrobił jedyną rzecz, jaką znał, gdy rzeczywistość przestaje mieć sens — włączył playback do „Jesteś szalona”.

Z jakiegoś powodu… zadziałało.

Wzmacniacz przestał dymić. Światła zamigotały. Z gitary wypadł medalik z Matką Boską i stary bilet na koncert Modern Talking.

Drzwi się otworzyły. Sala wypełniła się spokojem.

— Kamil, ty idioto. Nie kupuj już nic od ludzi, którzy w podpisie mają „czarny mag z Radomia” — rzuciła Oliwia.

Po tym… próbnym egzorcyzmie muzycznym, nasz lider, Witek, postanowił pójść na spacer. Taki długi, jakby szukał tam sklepu z miłością na przecenie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 38.71