— Tato! — niecierpliwił się Staś pod drzwiami łazienki — Kolejny raz jesteś tym Parazaurolo… Para… Parazaurem?
— Parazaurolofem, kąseczku. — poprawił dumnie w szumie prysznicu jego tata. — Ten okaz bardzo lubi wodę i codzienne kąpiele.
— Pośpiesz się odrobinkę. Ile mam czekać? — powiedział. — Muszę umyć zęby i zbierać się do szkoły! Nie mam całego dnia!
— Jeszcze godzinę.
Staś tupnął nogą w znaku oburzenia. — Tato!
— Spokojnie. Drażnię się tylko z tobą. — odbił się od ścian pogodny śmiech. — Za chwilę wychodzę.
I tak było zawsze… Zawsze zajęta łazienka, bo jaśniepan Jeremiasz — tata Stasia i jego rodzeństwa, zawsze miał swój instynkt od miłego ciepła wody.
Staś, ulgowym westchnięciem, nacieszył się dźwiękiem huku wyciągniętego korka i marszem spuszczonych fal na dół rur. W nie całą minutę, drzwi do wnętrza łazienki się uchyliły, a zza nich wyłonił się prawdziwy, ale taki najprawdziwszy dinozaur, i to z ręcznikiem owiniętym na swoim kościstym grzebieniu.
Grzebień nie był najprzyjemniejszą rzeczą jakiej właścicielem był Jeremiasz. Sprawiał mu kłopot, bo to właśnie nim często zahaczał o ościeżnicę drzwi.
— Tato! Uważaj na-
…i bęc… Duży gad jęknął z bólu i ścisnął swoją twarz w stresowym rozgoryczeniu po raz setny. Kara za brak troski o siebie.
— …głowę…
Za plecami chłopca wstawiła się w kolejce jego starsza siostra, Lilianna. Dziewczynka mądra, ale ciekawska i bardzo niedyskretna w swoich opiniach.
— Cześć, tato. — powiedziała życzliwie z nosem w swoim notesie. — To jest już chyba tysięczny-ósmy raz, gdy dochodzi do tej bolesnej kolizji. Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego nie wybierasz do kąpieli innego wodnego prehistorycznego gada, zresztą, bardziej ekologicznego niż ten? Oszczędzilibyśmy na czasie.
— No ba… — przytaknął jej młodszy brat.
— Gadaj zdrów! — pokręcił przecząco głową dorosły Parazaurolof. — Ta rasa jest wystarczająco ekologiczna. Posłuchajcie. Nie je mięsa, ale za to capnie pyszne zielone liście. Eko? Eko.
Jeremiasz dumnie uniósł swą łuskowatą szyję ku górze, ale w rezultacie, uderzając o ościeżnicę czołem. Ten ból nie był jednak tak bolesny jak poprzedni, bo na złagodzenie wystarczył tylko delikatny dotyk.
— Nic mi nie jest.
Gdyby Stasiowi ktoś powiedział, że wypadki nie istnieją, ten przedstawiłby im swojego ojca. Ta druga opcja, jednak, nie wchodziła w grę. Staś zbyt kochał tatę, aby nazwać go „wypadkiem”.
Sam chłopiec nie mógł siedzieć bezczynnie w miejscu. Szkoła na niego czekała. W kilku susach ominął dwu-tonowego ojca i z mety zaczął myć zęby nad zlewem. Czyszcząc je od kąta do kąta, powoli zerknął na podłogę, torturowany przez wilgotność łaskoczącą jego stopy.
Dywan był nasiąknięty pienistą wodą, pobieżnie, resztkami po kąpieli.
— No co znow-… — powiedział zdziwionym głosem ze szczotką w ustach, ale zamilkł w połowie przypominając sobie poprzednie mądre słowa ojca. — …a no tak… Paracośtam lubi wodę… Wielka mi rzecz!
Staś oparł lewą dłoń o umywalkę i uniósł stopę w taki sposób, aby wychwycić wzrokiem piętę. Pięta skarpety była mżysta, bardziej ciemniejsza od górnej połowy. Mokra. Nieobeschła. Zwilgła. Nasiąknięta…
Z czasem brakowało mu synonimów.
— Skarpety całe w wodzie, a muszę się śpieszyć. — powiedział do siebie, załamany. — Co ja teraz biedny pocznę? No nic! Następnym razem będę musiał myć zęby w kuchni. Albo w ogóle przestać je myć, bo mama nie lubi zapachu mięty.
Chłopiec opuścił łazienkę bez odczucia satysfakcji, a następnie lotem błyskawicy wziął plecak i w podskokach przez drzwi. Lilianna i jego starszy brat Kornel, zaraz po nim. Tymczasem w kuchni, Jeremiasz jednym, małym pstryczkiem pazurów, przeistoczył się w innego, ale również dostojnego przystojniaczka — włochatego Welociraptora, z zębami ostrymi, ajajaj, ale idealnymi by zastąpić nóż do krojenia mięska, warzyw i owoców.
— Dzieciaki… — westchnął, jego pióra osiadające na powierzchni drewnianego krzesła. — Kiedy wreszcie powiedzą „Dzień dobry” lub „Dobranoc, tato”? Kultury za grosz.
Jego żona Michalina, która w tamtym momencie myła naczynia, zerknęła na niego przez ramię.
— Zajmujesz im łazienkę, kochanie. Powiedzieliby mając więcej czasu.
Będąc obecnym w szkole, Staś czuł wielkie zakłopotanie od wzroku tłumu innych uczniów na korytarzu w trakcie przerwy lekcyjnej. Ech, nie coś, że nie zdarzały się gorsze przypadki zakłopotania, jak na przykład na wycieczce do Muzeum Historii Naturalnej w Warszawie. Tam gburowaci ósmoklasiści wskazywali na skamieliny wielkich gadów i drwiąco nadali im miano „staruszka Stanisława Janssona”, bez względu jak wielki był okaz, i czym się żywił.
Upokorzenie było niewyobrażalne, ale sam syn prehistorycznej istoty miał wystarczająco miejsca w żołądku do przetrawienia tego przezwiska. W krótkim czasie, przywykł do niego i nim się szczycił.