[Słowem chciałbym Cię przywitać]
Słowem chciałbym Cię przywitać
Na mą postać wiernie padłą
Nie odpowiem na 100 pytań
Odpowiedź tu znajdziesz żadną
Każdy może tędy przejść
Każdy kto zgubiony w świecie
Tu okropna wiedzie wieść
Przez nią w drogę ruszać będziesz
Tutaj jedno poznasz braktu
Czas nikomu nie da spadku
Czas nie skończy się nie w porę
Potwór zawsze jest potworem
Tym potworem żem ja sam
Z takiej strony siebie znam
Nie ma w świecie i poczwary
Co by gorsze gotowała czary
Nie ma w świecie większej zgrozy
Nikt takowej nie ułożył
Dokoła
Nie unikniesz czasów rozterki
Które względnie przygasłe
Wreszcie
Oblepią Cię dokoła
Otoczą zmarzliną
Zawiodą do dobrych czasów
Dobrych, ale i takich
Których już nie będzie
Strzegąc ich nienaturalnego
Wyolbrzymionego piękna
Będzie znów i znów
Wpadać w nieczułą zadumę
Tak to było
Ale już nie będzie
Tylko tak stąpając
Po tym mizernie kruchym lodzie
Możesz albo wejść na brzeg
Albo wpaść w nieznane
Niby znasz te strony
Te wody
Te drzewa nad jeziorem
Teraz brzeg stał się
Bardziej stromy
A lód wciąga
Jak podwodny wir
Wreszcie
Wracam wczorajszą nocą
Na skrzydłach północy
Która wciąż świeci ślepo
Na pousypiane serca
Nie porywa ich dźwięk
Który lekkim deszczem
W bezchmurny półksiężyc
Opada na balkonowe kafelki
I drażni szybę w oknie
Sam na stałe
Z ciemnością, która wciąż
Wyciąga po mnie ręce
Kaleczę własny umysł
Niedopracowanym tchnieniem
Pozbawiam się uroku
I ładu, bo tak przecież
Łatwiej żyje się wśród śpiących
Osamotniony
Daleko od morskich
i oceanicznych łowisk
Wędkuję nad marną rzeczką
Która teraz
W środku zimy
Tylko straszy zmarzliną
“Nie poddawaj się”
Krzyczą do mnie Ci
Którzy jeszcze wierzą w marzenia
Którzy jeszcze je mają
Wreszcie stanę
Przed obliczem
W które patrzeć nie można
Zaleje się łzami
I spadnę w przepaść
Tam gdzie moje
Nieuniknione miejsce
Wśród tych
Którzy przegrali swe życie
Myślę sobie:
“Jeszcze oddychaj
Póki czas
Nie nakazał Ci kończyć”
Dlatego piszę te słowa
By wypełnić mój świat życiem
Wiersze pluć
Nie znajdziesz mnie tam
Gdzie bywałem
Już od dawna nie wędruję
W tamte strony
Niepozornie marne życie
Zmarnowałem
Mimo starań ten tonący
Utopiony
Grzechem byłoby nad sobą
Płakać
Kiedy brak ochoty znowu do
Przeżycia
Kiedyś młody Janek
Życie łapał
Kiedyś było inne, dziś jest
Dzisiaj
Nie zmówię dziś pacierza
Bo i po co
Lecz nie będę też zamawiał
Dla się miejsca
Choć tak spieszno się zakopać
Każdą nocą
Nie usłyszę w cudzych ustach
Swego wiersza
Bursztynowe plaże
Też nie dla mnie
Ani pokój w hoteliku
W Wiśle
Z taką gębą Cię wołają
Chamie!
Urząd też dodatku
Tu nie przyśle
W konsekwencji bycia
Samym sobą
I w następstwie bycia
Sobą samym
Znów nie mogę być
Inną osobą
Tak za życia w cztery ściany
Pogrzebanym
W konsekwencji życia
Dzień po dniu
Ugięty pod każdą stroną
Świata
Mogę w ten monitor
Wiersze pluć
W urzędach już zabrakło dla mnie
Kata
Tararararara
Parararararapa
Tarararararara
Paraparaparapa
Przez poduszki, koce
Słuchaj mała
Jeszcze słychać ciche nuty
Tylko jedna stała
Przeszła przez życie na skróty
I nic już nie może
Niczym nas zaskoczyć
Tylko szczęści pomoże
Życie zauroczyć
Nawet jeśli przeminie
I odejdzie w siną dal
To wciąż je łapiemy
Jak węgiel twardą stal
I choć jest niewidoczna
To wplotła się już w włókna
Przeplotła ochoczo
Jak tkanina w suknach
I daje nam siłę
W bezsilne dni
Rozbija bezsens
Jak na Tobie dżins
Czujesz jej bezkres
Gdy znów wracają moce
Możesz ją przepleść
Nam przez poduszki, koce
Nie płyń ze mną
Nie płyń ze mną stary włóczęgo
Zostań tutaj w tym padłym mieście
Nie rozwiniesz ponownie żagla
Już nie krzykniesz: “Wiatry ponieście!”
Zakazane drogi poznałeś
I kroczyłeś wciąż w drugą stronę
Nigdzie serca nie zakopałeś
By wyrosło w kwietne jabłonie
Twoje stopy obdarte pustynią
I zmrożone lodowym chłodem
Nie czekałeś, jak lata miną
By ubrudzić ziemią swe dłonie
Nie płyń ze mną stary włóczęgo
Zostań tutaj w tym padłym mieście
Nie rozwiniesz ponownie żagla
Już nie krzykniesz: “Wiatry ponieście!”
Nie wsłuchałeś się w ludzkie skargi
Ani w prostych mozaiki marzeń
Nie skaleczysz uczuciem swej wargi
Nie zostaniesz, by wspierać odważnych
Z każdym krokiem znów dalej od celu
I pożegnaniem, jak zwykle na zawsze
Z talią zakłamanych kierów
I treflem w wędrownym teatrze
Nie płyń ze mną stary włóczęgo
Zostań tutaj w tym padłym mieście
Nie rozwiniesz ponownie żagla
Już nie krzykniesz: “Wiatry ponieście!”
[Spychaczem do światła]
Spychaczem jadę do światła
Choć kopie koparka dół dla mnie
Choć ziemia pode mną się już dawno zapadła
To w górę wyciągam swe ramie
Wciąż spadam z przestrzeni zrodzony
I wspinam po drabinie złudzeń
Niebawem przyjdzie Rzecznik Zakapturzony
By ostrzem zakończyć w noc grudzień
Dopóki jeszcze czas płynie
Na chwilę zamknę noc książką
A potem tak po prostu przeminę
Jak wiosna bezową gałązką
Wyciągnę swe ręce ku niebu
I spojrzę na powrót pod nogi
Kto weźmie tę duszę co nigdy nie była w biegu
Ten dobry czy ten złowrogi
[Tak bardzo chciałem polecieć do nieba]
Tak bardzo chciałem polecieć do nieba
Gdzie słowo Twoje ma jeszcze znaczenie
Wsiadłem w samolot, gdy była potrzeba
I poleciałem prosto do Ciebie
Ale samolot tak szybko szybował
Że wpadł w ciemność nieprzeniknioną
I zamiast z Tobą iść ręka w rękę
Straciłem całkiem swoje znaczenie
Nie dowierzam wcale mym myślom
Które kłamią, że pragną spokoju
Czeluść zerka znów oczywiście
Pokład pochłania burza nastrojów
I ręka w rękę z bratkiem tam z dołu
Już nigdy nie będę chciał lecieć w górę
Gdy kark wciąż zginam we własnym pokoju
Przypięty do cienia, tak jakby sznurem
Opada głowa i zamykają się oczy
Nad głową burza, czarna chmura duje
Nie trzeba mi słów starych proroków
By wiedzieć, że życie swoje psuję
Ale tak psuję, jakby naprawiając
Po drodze drażnię swoje przeznaczenie
Gdybym wciąż leciał nie mógłbym dziś stanąć