„We’re waiting for the world to save itself
Cause nothing is built to last
We’re writing our epitaph
So reset and start again
Cause we all know how this ends
Before long we’ll be dead and gone
A thorn in the side of the earth
Where do you draw the line?
A flaw in the design
The rest is history
This defeat is a victory
We’re burning out, we’re fading away”
~ „From The Wilderness” — Architects
wielki diabelski młyn wznosi się nad całym światem, metalową stopą pogrzebany w czarnym piasku dna, a metalową głowę wznosząc ponad ślady chmur. jego, również metalowe, ramiona obracają się cały czas, bez ustanku, nie zważając na wciąż powtarzający się wzlot i upadek górującego nad nim słońca. górującego nad nami wszystkimi słońca. bez ani chwili wytchnienia, uparcie, wytrwale, wykonuje swoją pracę wznoszenia ludzi do gwiazd. zawsze czeka. każdego bowiem czeka taka przejażdżka, czy odbędzie ją chętnie, czy zechce opóźnić ją, tłumacząc się lękiem wysokości. wyrok już zapad, bardzo dawno temu. na każdego czeka zaklepane już miejsce, oznaczone i przygotowane, gotowe do podniesienia przez prężne, metaliczne ramiona. on zawsze poczeka. taka jest bowiem jego rola. ma górować nad wszystkim, lecz nie słońcem, cierpliwie czekając na swoich pasażerów. i tych pilnych, jak i tych spóźnialskich. w końcu, miejsce przygotowane jest dla każdego, w końcu, gdy pasy już raz zostaną zapięte, nie można podnieść się i wstać. on poczeka, znosząc bez słowa skargi promienie jasnego, dającego życie słońca powoli przeżerające jego ukute z metalu ciało. wielki, diabelski młyn działa zawsze. wielki, diabelski młyn jest wszędzie. wytęż słuch, może usłyszysz cichy jęk ocierających się o siebie zębatek?
Notka od autora
Tekst ten powstał na potrzeby naszego małego, koleżeńskiego, artystycznego konkursu. Gdy już go napisałem, stwierdziłem, że jestem z tego na tyle zadowolony, że jestem w stanie wydać to jako całkowicie osobny, niezależny utwór. Zrobiłem to głównie dlatego, że nie pasował mi on do żadnej innej pracy, którą obecnie tworzę (więc nie mógłbym tak po prostu wrzucić go jako dodatek na tył jakiejś innej książki bądź zbioru opowiadań). Do tego czuję, że z mojego osobistego szacunku do swojego dzieła nie czułbym się do końca usatysfakcjonowany, gdybym postąpił z tym opowiadaniem inaczej. Mam nadzieję, że rozumiecie moją, w pełni świadomą, decyzję.
1
— Tak więc, podsumowując, zostało pani mniej więcej trzy miesiące życia. Być może, jeśli zostanie pani w szpitalu i podda się operacji, uda się to wydłużyć do czterech. Ale pani choroba bardzo szybko się zmienia, trudno przewidzieć, jaki będzie pani stan za choćby dwa, trzy tygodnie.
Skinęła głową, prostując się na niewygodnym, tanim, biurowym krześle umieszczonym w gabinecie szpitalnego ordynatora, który był w tamtej chwili jej lekarzem prowadzącym. Przez częste zmiany szpitali, w których się leczyła, ledwo umiała zapamiętać nazwisko jego i jego poprzedników. Ale teraz, siedząc naprzeciwko niego, nie musiała robić nic, poza odczytaniem go z niewielkiej plakietki, którą miał przyczepioną do uniformu. Doktor Jan Stanisławski, zajmujący się dziedziną medycyny, której nawet nie umiała wymówić. Czterdzieści lat, powoli łysiejąca głowa, od dawna nieruszany pierścionek tkwiący na jednym z jego palców. Nosił okulary, zza których patrzył na nią wzrokiem będącym mieszanką wymuszonego współczucia i połyskującej nieznacznie, jakby ledwo żywej, ciekawości. Pewnie oczekiwał od niej, że na daną jej wiadomość od razu popadnie w histeryczny płacz, wybiegnie z pokoju i obdzwoni wszystkich bliskich. Przez lata doświadczenia znieczulił się na takie chwile niemal całkowicie, ale pierwszy raz miał do czynienia z taką reakcją.
— Ma pani jakieś pytania? — zagadnął po chwili długiego, niekomfortowego milczenia, które zapadło między nimi. Zachowywał się nie jak lekarz mówiący swojej pacjentce, że jest śmiertelnie chora, a sprzedawca samochodów upewniający się, że zainteresowany klient zna już wszystkie atuty prezentowanego mu pojazdu.
— Tak, jedno. Mogę się wypisać? — odparła, starając się, by jej zimny wyraz twarzy pozostał tak samo obojętny, jak wcześniej.
— Oczywiście, to pani wola i nikt nie będzie tutaj pani trzymał, ale zalecane byłoby… — zaczął od razu, z pamięci recytując powtarzaną setki razy formułkę. Bez żadnego zaangażowania, czy faktycznej chęci przekonania ją do zostania. Cała jego twarz, poza używanymi do mowy ustami, była całkowicie nieruchoma, a mętne oczy zdawały się mówić jej „załatwmy formalności, żeby potem nie było problemów”.
— Tak, tak, tak, wiem doskonale, z czym to się wszystko wiąże. — wtrąciła się, chcąc stracić możliwie jak najmniej czasu. Za piętnaście minut miała autobus, na który koniecznie chciała zdążyć — Może pan oszczędzić naszej dwójce trochę czasu i po prostu dać mi te papery do podpisania.
Stanisławski przyjrzał się jej przez sekundę, jakby się czegoś upewniał. Następnie bardzo mechanicznie i sprawnie otworzył szuflady, wyciągnął z leżącego na biurku organizera jeden długopis z logotypem szpitala i podał to wszystkie siedzącej naprzeciwko niego kobiecie. Ta niedbale, nie przelatując nawet napisanego małym druczkiem tekstu, złożyła swój podpis w odpowiednim miejscu i formalnym ruchem posunęła kartkę w stronę doktora. Wstała, zarzuciła na ramię modną, czerwoną torebkę z prawdziwej skóry i, rytmicznie stukając eleganckimi obcasami o twardą, wyłożoną kafelkami podłogę, wyszła z gabinetu. Cała rozmowa zajęła im może piętnaście, dwadzieścia minut. Obojgu specjalnie nie zależało na liczeniu dokładnego czasu. Mężczyzna sięgnął po leżący obok kubek zaczętej, zimnej już kawy i, popijając z niego solidny łyk, wrzucił dokument z powrotem do tej samej szuflady, z której go wyjął. Był ordynatorem, mógł sobie na to pozwolić. Zresztą i tak akurat przypadała mu przerwa, którą ta ekscentryczna kobieta na jego korzyść znacznie wydłużyła. No i jego zapasy chusteczek, przeznaczonych wyłącznie na potrzeby pacjentów i ich rodzin przelewających litry łez po usłyszeniu ich diagnoz nie skurczyły się ani o jedną. Może ten dzień nie jest taki zły, pomyślał, układając się wygodnie na biurowym fotelu.
2
Klucz przekręcił się w zamku z cichym, metalicznym jękiem. Zawiasy skrzypnęły, gdy uchyliła drzwi i weszła do środka. Już od dawna powtarzała sobie, że powinna je naoliwić. Ale z każdym dniem, z każdym kolejnym cieniem kolejnej diagnozy nakładającym się na siebie, coraz bardziej traciła do tego motywację. Odłożyła torebkę na modernistyczną, białą komodę przypominającą idealnie prosty sześcian wyjęty z Minecrafta. Nigdy nie znała się na architekturze, więc gdy wynajęty za grube pieniądze projektant pokazał jej szkice umieszczonego w jej mieszkaniu umeblowania, uśmiechnęła się jedynie entuzjastycznie i zaczęła długą sesję ciągłego przytakiwania. Podobnie jak nienaoliwione drzwi, niedobrane do jej gustu meble też niezbyt ją obchodziły. Potrzebowała miejsca, żeby mieć gdzie odłożyć torebkę, a to, jak owo miejsce wygląda, pozostawało całkowicie drugorzędne. Jak zawsze po wejściu do środka, stanęła przed wysokim, rozciągającym się od podłogi aż do sufitu lustrem i przyjrzała się sobie dokładnie. Długie, czarne luźno opadały jej na plecy, zakryte prostą, krwistoczerwoną sukienką. Twarz upiększała jej cienka warstwa delikatnego makijażu, a szyję elegancki naszyjnik. Nie biło od niej ani spektakularne piękno, ani obrzydzająca brzydota. Była po prostu zwykłą, bogatą, młodą kobietą, jakich pełno. W jej postaci brakowało czegoś charakterystycznego, na czym można by zawiesić oko na dłużej — jej piersi były średniej wielkości, biodra swoją smukłością również nie wykraczały poza ogólnie przyjęte, najczęściej spotykane normy. Była średniego wzrostu, a jej uśmiech, promienny i pełen zadowolenia, nie zawierał w sobie tego trudnego do określenia, oszałamiającego blasku. Było w niej mnóstwo „średnio”, „zwykłe”, „normalne”. Gdyby ktoś kiedyś wybierał osoby, które najlepiej umiałyby wtopić się w tłum, pewnie wylądowałaby gdzieś w czołówce. Ale i to, jak większość rzeczy na tym nudnym świecie, specjalnie jej nie przejmowała. Zdążyła już nacieszyć się atencją, zarówno licznych byłych partnerów, jak i przypadkowych ludzi poznanych na ulicach, imprezach czy barach. Miała trzydzieści trzy lata, w końcu musiał przyjść moment, gdy rzucający się w oczy, lśniący kwiat nieco uschnie i straci swój dawny blask. Przyjmowała to ze zrozumieniem i godnością. Z wielu rzeczy dziejących się w jej życiu, to była jedna z tych najmniej niesprawiedliwych.
Ostrożnie ściągnęła z lekko już obolałych stóp eleganckie, zakupione od prestiżowej projektantki, szpilki. Delikatnie otworzyła drzwi mieszczącej się niedaleko wyjścia garderoby, które to przypominały portal do zupełnie innego świata. Niewielki pokój niemal po brzegi wypełniony był najróżniejszymi, zwykle niezwykle drogimi, ubraniami. Płaszcze, koszule, kurtki, bielizna, nakrycia głowy. Co tylko mogła sobie wyobrazić. Od prostych, subtelnych, pozbawionych zbędnych ozdób, które zakładała na siebie najczęściej, po pstrokate, bogato zdobione kreacje wygrzebane z najgłębszych czeluści umysłów ich projektantów, którzy, według jej skromnej opinii, na pewno mieli coś z głową. Do tego dziesiątki, setki, może nawet tysiące, par butów, wszystkie ułożone starannie w oryginalnych pudełkach, wciąż obłożone ochronnym papierem i wypełnione zapobiegającym odkształceniom styropianem. Większości z tych rzeczy nigdy na sobie nie miała, ba, nigdy nie widziała na oczy więcej niż jeden raz, podczas samego ich zakupu. Nie, nie zbierała tego wszystkiego, żeby to potem ubierać — była jedną z tych ekscentrycznych, obrzydliwie bogatych kobiet, które z nudów wydają pieniądze męża na wypełnianie garderoby po garderobie, przez lata gromadząc takie ilości ubrań, że spokojnie wystarczyłyby na ubranie jednego małego miasta. Jej przypadek nie różnił się niczym charakterystycznym, poza tym, że mąż, będący zwykle głównym fundatorem tych raczej wysokich inwestycji, od lat był tym „byłym”. Poza tym idealnie wpasowywała się w stereotypową kobietę, spędzającą pół dnia na przegrzebywaniu garderoby, tylko po to, by znaleźć jedną parę osób. No, może też poza tym, że przy okazji była śmiertelnie chora, a przybliżony czas jej odejścia, z każdym kolejnym odwiedzanym lekarzem, był coraz bardziej zmniejszany. Ale to drobiazg. Każda z nich skrywała jakiś mroczny sekret — czy bycie pochłanianym przez nieznaną, pożerającą jej ciało od środka chorobę zalicza się do takich tajemnic?
Po każdej wizycie i każdej usłyszanej diagnozie, każdej gorszej od poprzedniej, wracała do domu, chowała do odpowiedniego pudełka założone akurat tamtego dnia buty, siadała przy kuchennym stole i pytała samą siebie. Nie z wewnętrznego żalu, bardziej czystej ciekawości: „Czy coś jest ze mną nie tak? Czemu, zamiast paść na podłogę zalewając się łzami lub, w ramach nagłego ataku złości na niesprawiedliwe życie zniszczyć całe mieszkanie, spokojnie siedzę, myśląc o tym, jakie ubranie muszę jutro odebrać?”. Z każdą złą wiadomością, ona stawała się jeszcze bardziej obojętna. Jeśli to w ogóle możliwe. Całkowicie zrezygnowała z walki, wypisywała się z każdego kolejnego szpitala, do którego kierowała ją zmartwiona rodzina. Nie rzucała się, by wykorzystać ostatnie dni na tym świecie, jak najlepiej tylko może. Żyła zwyczajnym, pospolitym życiem, nie patrząc dalej niż dwa dni w przyszłość. Myśl o nieuchronnej, zbliżającej się coraz bardziej śmierci, zamiast ją straszyć, uspokajała. Całkowicie pogodzona z jej losem cieszyła się, że nie będzie musiała przejmować się bolesną wizytą u dentysty, czy obiecanym kiedyś znajomemu ze starej szkoły spotkaniu. Mogła robić, co tylko chce, wiedząc, że któregoś dnia wstanie ze świadomością, że jutra dosłownie nie będzie. To zdecydowanie nie była normalna postawa, pomyślała, robiąc sobie mocne espresso z drogiego, włoskiego ekspresu. Ale z drugiej strony, czy to ma w ogóle jakiekolwiek znaczenie? Za kilka tygodni umrze, nie było rzeczy, która mogłaby możliwie bardziej jej nie obchodzić niż opinia innych ludzi na jej temat. Jedyne, co miało jeszcze jakieś znaczenie, to to, czy zapasy kawy wystarczą do czasu jej śmierci, czy będzie musiała jednak zamówić kolejną paczkę? Zobaczy się, pomyślała, wzruszając ramionami.
3