Rozdział 1
Barman postawił filiżankę espresso na ciemnym, nagrzanym od słońca blacie. Zaraz potem wyjął z szuflady szmatę i zaczął usuwać przyschnięte do lady ziarenka ryżu. Mocno zacisnął usta, próbując w ten sposób pohamować wzmagającą się wewnątrz furię. Reagował tak za każdym razem, kiedy klienci brudnymi łapskami jedli ryżowe kulki i nie korzystali z papierowych talerzy, które podtykał im prawie pod nos. Pomimo że usuwanie resztek jedzenia było niczym w porównaniu z czyszczeniem obrzyganego kibla i zalanej deski klozetowej, to i tak działało mu na nerwy. Nawet po trzydziestu latach pracy nie potrafił wyzbyć się uczucia obrzydzenia, jakie ogarniało go na widok co poniektórych klientów.
Już dawno rzuciłby tę robotę gdyby nie fakt, że ziemia przynosiła coraz mniejsze zyski. Cena za jeden kwintal winogron była w tym roku tak niska, że rolnicy masowo porzucali uprawy. Rząd nie robił nic, aby wzmocnić pozycję włoskich towarów na rynku międzynarodowym i tym samym postawić na nogi mocno podupadłe rolnictwo sycylijskie. Ponadto, nic nie wskazywało na to, aby w najbliższych latach sytuacja miała ulec zmianie. Warto więc było zacisnąć zęby i dalej pracować jako barman. Bo w końcu lepiej sprzątać obrzygane toalety i regularnie przynosić do domu pensję, niż siedzieć w bezruchu przed telewizorem i w kółko wyklinać poczynania rządu.
Jeszcze kilka lat temu sytuacja wyglądała inaczej. Za jeden kwintal winogron płacili nawet sto dwadzieścia euro. Ludzie wręcz bili się o kupno dodatkowego kawałka ziemi po to tylko, aby jak najszybciej zwiększyć uprawy i zarobić jeszcze parę tysięcy. A teraz… Każdy najchętniej pozbyłby się wszystkiego, co ma, i to za podwójnie niższą cenę.
— O czym tak myślisz, Ciccio? — zapytał rozespany głos za plecami.
Ignazio Scuderi należał do tego rodzaju klientów, którzy dla filiżanki espresso o szóstej rano byli gotowi poświęcić życie. Nic tak bowiem nie budziło go ze snu jak zapach i smak mocnej kawy przygotowanej przez starego, poczciwego Ciccio Scalavino.
— O niczym — mruknął barman.
Ignazio wykrzywił usta na kształt czegoś, co miało przypominać uśmiech.
— Nie jestem durniem, Ciccio. Od razu widać, że coś cię zżera. Chodzi o pieniądze?
Barman zignorował pytanie i kontynuował czyszczenie lady.
— Jeżeli tak, to powiedz — nalegał Scuderi.
— Nie ma o czym mówić.
— Przecież wiesz, że możesz na mnie liczyć.
Ciccio przerwał pracę i usiadł naprzeciw niego.
— Tu nie chodzi o to, że brakuje mi pieniędzy. Problem w tym, Ignazio, że brakuje ich wszystkim. A mnie po prostu krew zalewa, kiedy oglądam w telewizji te zakazane gęby i myślę, że ci idioci podcierają sobie dupy naszymi ciężko zarobionymi pieniędzmi.
— Masz rację, Ciccio — przyznał Ignazio. — Wiesz co… Zrób mi jeszcze jedną kawę.
— A co z pracą?
— Dzisiaj mam wolne.
— No tak… Ty bierzesz wolne, kiedy chcesz. A jak idzie interes?
— Nie mogę narzekać. W ostatnim miesiącu było sporo zgonów.
Barman postawił na ladzie kolejną filiżankę espresso. Dla Ignazio Scuderi zgony oznaczały pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze. Był jedynym w okolicy producentem marmurowych pomników, które ludzie nabywali nie tylko w przypadku odejścia kogoś bliskiego, ale również na długo przed własną śmiercią.
— To zacznij oswajać się z myślą, że od dzisiaj będzie ich trochę mniej.
— Ooo… A skąd ta odważna teoria?
Barman przysunął twarz nieco bliżej i mocno wyciszonym głosem powiedział:
— W nocy rozbili familię Lo Presti.
Ignazio szeroko otworzył oczy i zrobił się blady jak ściana.
— Że co?
— Słyszałeś.
— Co ty do cholery mówisz, Ciccio?
— Zgarnęli prawie wszystkich. Trzystu sześćdziesięciu członków rodziny trafiło do aresztu. Tych najważniejszych mają dziś przetransportować do Trapani.
— Ale jak to się stało? Policja się wściekła czy co?
— Mówią, że ktoś zaczął śpiewać.
— Żartujesz!
— Nie.
— Ktoś z rodziny?
— Możliwe. Ale krążą głosy, że ludzie Bellomo maczali w tym palce.
— Do diabła, Ciccio, aż nie chce się wierzyć!
— Po piątej był u mnie Santuzzo.
— Ten od gazet?
— Tak. Podobno słyszał co nieco w okolicy.
— Że też ludzie nie śpią w nocy, tylko gapią się w to pudło… Wiadomo coś jeszcze?
— Niewiele. Policja chciała dorwać samego bossa, ale jego dom był pusty.
— Zwiał?
— Nie wiadomo. Może dostał cynk. Kilku jego ludziom też udało się uciec.
— A co na to policja?
— Nic. Część pewnie nadal obstawia domy, a reszta się zmyła. Teraz wszystko zależy od tego czy pojmane ptaszki zaczną śpiewać.
— Bardzo w to wątpię.
— Ja też. Ale może ktoś się złamie. Tym razem nie odpuszczą.
Ignazio wypił do końca kawę i odstawił fliżankę.
— Spadam, Ciccio.
— Jak to? Przecież masz dzisiaj wolne.
— Muszę załatwić parę spraw. Zajrzę do ciebie wieczorem.
— Jak wolisz.
— A ty miej oczy i uszy szeroko otwarte.
— Postaram się.
— Ciao beddu! — powiedział Ignazio, opuszczając bar w pośpiechu.
Kontrowersyjna gazeta Lo Scandalo z siedzibą w Trydencie przy ulicy Piave debiutowała na włoskim rynku cztery lata temu. Jej założyciel i redaktor naczelny — Luigi Macario, pracował niegdyś jako dziennikarz polityczny dla jednej z najbardziej oglądanych stacji telewizyjnych. Został wyrzucony z wielkim hukiem tylko dlatego, że na jednej z konferencji prasowych zorganizowanej przez samego prezydenta, zamiast skupić się na zadawaniu ważnych dla narodu pytań, oficjalnie oskarżył o korupcję kilku wysoko postawionych urzędników państwowych. Jako dowód zaprezentował niezwykle kompromitujące nagrania, za które słono zapłacił podstawionym przez siebie biznesmenom. Wydarzenie to wywołało prawdziwy skandal i choć spotkało się z wielką aprobatą społeczeństwa, zarząd stacji telewizyjnej uznał je za nadużycie praw dziennikarskich i w ten oto sposób Luigi Macario zasilił grono bezrobotnych.
Brak referencji ze strony pracodawcy uniemożliwił mu podjęcie pracy w jakiejkolwiek szanującej się firmie medialnej. Pełen złości i poczucia krzywdy porzucił znienawidzony Rzym i wyjechał na północ kraju. Po kilku miesiącach bezowocnego poszukiwania nowej posady Macario zapożyczył się w banku na dwieście tysięcy euro i rozpoczął pracę nad własną redakcją.
Jego pomysły okazały się tak trafne i chwytliwe, że już po wydaniu kilku numerów o gazecie było głośno w całej prowincji Trentino Alto Adige. Przez następne dwa lata gazeta rozwijała się w zawrotnym tempie, stając się jedną z najbardziej poczytnych w północnej części kraju. W chwili obecnej Lo Scandalo docierało już wszędzie: począwszy od słonecznych plaż Rimini, przez Neapol i Brindisi, a skończywszy na Cagliari i Sirakuzie.
Macario był uważany za człowieka, który nie bał się niczego. Niektórzy mówili, że tematy do swoich artykułów wyciągał od samego diabła. Społeczeństwo włoskie z wielką uwagą śledziło kolejne skandale, po ujawnieniu których stanowiska traciły największe szychy w państwie. Środowisko polityków i biznesmenów coraz bardziej miało się na baczności i coraz częściej rozważało możliwość uciszenia niewygodnego dziennikarza.
Tymczasem Macario nie liczył się z nikim. Im więcej otrzymywał telefonow z pogróżkami, tym prężniej i odważniej podejmował kolejne wyzwania. Był człowiekiem twardym, stanowczym i bezkompromisowym. Zatrudniał wyłącznie najlepszych dziennikarzy. Pracowali dla niego jedynie ci, którzy nie bali się ryzyka i brutalnie odsłaniali najbardziej kontrowersyjne strony włoskiej polityki. W redakcji Lo Scandalo nie było miejsca na przeciętność i spełnianie własnych ambicji. Liczyła się prawda. Prawda bolesna i niewygodna. Taka, za której ujawnienie wielu odważyłoby się zabić. Macario był niczym kat stojący ponad wszystkimi i decydujący o tym, kto straci głowę jako następny. Dziennikarze podążali za nim i starając się utrzymać tempo, podejmowali coraz bardziej ryzykowne kroki. Nad każdą sprawą pracowali długo i aby uzyskać to, co zostało im zlecone, byli gotowi rzucić się w sam środek piekła. Do starannie dobranego kręgu dziennikarzy całkiem niedawno dołączyła Denise Filippi Ferreira.
Luigi Macario zgodził się przyjąć ją do pracy po przeczytaniu serii artykułów na temat problemów, z jakimi borykają się młodzi ludzie wstępujący w szeregi brazylisjkich gangów w Rio de Janeiro. Odważna postawa dziennikarska, jak również upór w dążeniu do odkrycia prawdy, uchylił jej drzwi do świata pełnego wyzwań i nieograniczonych możliwości.
— Tylko i wyłącznie od ciebie zależy czy te drzwi się zamkną, czy otworzą na oścież — powiedział Macario, zamaszyście podpisując umowę.
I tak właśnie wyglądał jej pierwszy dzień w pracy. Od tamtej pory minęły cztery miesiące, podczas których Denise ciężko pracowała nad wybranym przez siebie tematem. Ofiarą jej artykułu stał się wysoko postawiony przedstawiciel kościelny słynący z nadużywania władzy w stosunku do parafian. Chodziło tu nie tylko o wymuszanie środków finansowych, ale przede wszystkim o działania na tle seksualnym. Proboszcz jednej w mediolańskich parafii nie spodziewał się ataku z zewnątrz i bez większego problemu przyjął do swego grona nową, przepiękną parafiankę, która przyjechała z drugiej części świata.
Denise Filippi Ferreira była kobietą o nieprzeciętnej urodzie. Jej czarne, mocno kręcone włosy doskonale komponowały się z nieskazitelnie śniadą cerą i dużymi, wyrazistymi ustami. Brazylijskie pochodzenie objawiało się również pod postacią zgrabnej, kobiecej figury, która natychmiast wpadła w oko sędziwego już proboszcza.
W bardzo krótkim czasie nawiązali zażyłą znajomość, a ta z kolei wskazała bezbłędną drogę do wszystkich jego intryg i przewinień. Szczegółowe zeznania molestowanych przez niego kobiet i dziewcząt, jak również nagrania zdobyte z umieszczonych w plebanii kamer, dostarczyły Denise niezbite dowody na przekręty, jakich dopuszczał się w kościele. Sam proboszcz nie podejrzewał niczego. Żył w przekonaniu, iż cudowna parafianka z Brazylii stała się jego bratnią duszą i ambrozją na chwile pełne smutku. Nie wiedział jednak, że ta słodka i niewinna dziewczyna była gotowa zawrzeć pakt z diabłem, aby tylko osiągnąć postawiony sobie cel.
I tak też się stało. Po czterech miesiącach ciężkiej pracy Denise opuściła Mediolan i wróciła do Trydentu. Kiedy usiadła przy swoim redakcyjnym biurku, poczuła szybsze bicie serca. Wiedziała, że za chwilę stanie przed sedzią, który albo ją ułaskawi, albo wtrąci w najciemniejsze lochy dziennikarskiej kariery.
— Jak się czujesz? — zapytała siedząca obok dziewczyna.
Miała czarne, gęste włosy, które w dużym nieładzie opadały na szyję i ramiona.
— Jeszcze żyję — przyznała Denise.
— Pierwszy artykuł?
— Tak.
— Ciężka sprawa — przyznała, uśmiechając się. — Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Albo zostaniesz, albo wylecisz.
Denise nie odpowiedziała. Wzięła głęboki oddech i próbowała uspokoić nerwy. Ostatni raz była tak przerażona podczas egzaminu prawa jazdy, który zdawała dziesięć lat temu w São João da Boa Vista. Wtedy jej się udało, więc może i tym razem jakoś pójdzie.
— Jestem Lina — rzekła dziewczyna. — Lina Peruzzo. Asystentka Luigi Macario.
— Miło mi. Denise.
— Nie daj się wampirowi. Pokaż, że dasz sobie radę.
Po chwili na biurku zadzwonił telefon.
— Zapraszam, panno Ferreira — powiedział głos w słuchawce.
Salvatore Lo Piano pędził autostradą A29 w kierunku Palermo. Od ponad godziny walczył z niemiłosiernym bólem pośladków, którego nabawił się podczas ostatnich kilku dni spędzonych za kółkiem. Na początku intensywnie wcierał w nie maść przepisaną przez lekarza, po tygodniu przeszedł na tabletki, ale ostatnio coraz częściej rozważał możliwość przyjęcia serii bolesnych zastrzyków, które podobno w krótkim czasie miały przynieść ulgę.
Na samą myśl o długiej, zimnej igle przebijającej skórę pośladka dostawał gęsiej skórki, ale ból nasilał się tak bardzo, że nie widział innego rozwiązania. Nie cierpiał momentów, kiedy musiał zdejmować spodnie i pokazywać światu swój blady tyłek. Uczucie to wzmagało się szczególnie wtedy, kiedy na czele tego świata stała młoda, piękna pielęgniarka. Przecież to wstyd, żeby faceta bolały pośladki i żeby z taką dolegliwością w ogóle pokazywał się u lekarza. Oznaczało to, że jest mięczakiem, a z mięczakami nikt nie umawia się na randki. Z drugiej jednak strony, chyba lepiej byłoby palić się ze wstydu przed piękną kobietą, niż przed sędziwym lekarzem o nieświeżym oddechu, który nauczył się robić zastrzyki sto lat temu i kto wie, jakie tyłki w swoim życiu leczył.
Mając przed oczami obraz dużych, sflaczałych pośladków, Salvatore docisnął pedał gazu i spojrzał na zegarek. Za pół godziny miał odebrać z lotniska człowieka, o którym nie wiedział praktycznie nic. Wdzięczne nazwisko Chevalier wskazywało na francuskie pochodzenie, jednak równie dobrze mógł być obywatelem Nigerii albo Republiki Kongo.
„Nieważne jaki diabeł, oby tylko mówił po włosku“, twierdził Salvatore.
Lata pracy za kółkiem nauczyły go jednej, ważnej rzeczy — trzymania gęby na kłódkę. Wykonywał obowiązki najlepiej, jak potrafił, i nigdy o nic nie pytał. Wielu dziwnych typów wytarło już tyłki o tylne siedzenie jego forda. Salvatore woził tych ludzi wzdłuż i wszerz Sycylii, pokonując dziennie od dwustu do dziewięciuset kilometrów. Załatwiał im mieszkania w najróżniejszych miejscach na wyspie — począwszy od luksusowych apartamentów w centrum Palermo, a skończywszy na starych kościołach w prowincji Agrigento. Od czego to zależało, wiedział doskonale. Pomimo że polecenia nigdy nie były uzasadniane, Salvatore domyślał się wszystkiego i na podstawie kilku zaledwie informacji potrafił bezbłędnie określić cel przyjazdu każdej z osób, którą odbierał z lotniska. Dla tajemniczego pana Chevalier kazano mu zarezerwować pokój w najdroższym hotelu w San Vito Lo Capo na okres dwóch tygodni.
„Facet nieźle sobie użyje“, pomyślał Salvatore.
Chwilę później zmienił pozycję ciała, przenosząc cały jego ciężar na prawy pośladek. Ból stawał się coraz bardziej dokuczliwy, a przejechanie ostatnich kilometrów wydawało się nie mieć końca. Uczucie zmęczenia i dyskomfortu wzrastało z każdą chwilą, potęgując tym samym wewnętrzne napięcie. Głębokie rozważania na temat konsekwencji źle leczonego bólu przerwał drażniący odgłos telefonu.
— Pronto! — krzyknął Salvatore.
— Jak sytuacja? — zapytał gruby, męski głos.
— Jak zawsze. Wszystko pod kontrolą.
— Gdzie jesteś?
— Dojeżdżam do Punta Raisi.
Zapadła cisza. Po chwili w telefonie dał się słyszeć odgłos wydmuchiwanego nosa i kilka mocniejszych chrząknięć.
— W przyszłym tygodniu będziesz miał gościa — kontynuował mężczyzna.
— Tak, pamiętam.
— Załatwiłeś dom?
— Załatwiłem.
— Jakieś problemy?
— Niewielkie. Musiałem dać w łapę, ale potem już poszło gładko.
— Dobrze. Zadzwoń do mnie we wtorek. Dostaniesz nowe wskazówki.
— Jak zawsze, szefie.
— Ciao — powiedział mężczyzna i zakończył rozmowę.
Salvatore zapiął pas, przerzucił ciężar ciała na lewy pośladek i zaczął szukać wolnego miejsca przy lotnisku Punta Raisi.
Piekielny upał dawał się we znaki wszystkim mieszkańcom Mazara del Vallo, ale nikt chyba nie cierpiał z jego powodu bardziej, niż wiecznie osłabiony Francesco di Salvo. Mężczyzna nieustannie walczył z nowymi dolegliwościami, które towarzyszyły mu bez przerwy od ostatnich dziesięciu lat. Na swoim koncie miał między innymi silne bóle migrenowe, wrzody, gronkowca, zaburzenia nerwicowe oraz zespół jelita nadwrażliwego. Od kilku tygodni zmagał się z nadmiernym poceniem i dziwną wysypką na skórze.
„Och“ — jęczał przykuty do krzesła.
Niezwykle wysoka temperatura sprawiała, że z każdą chwilą czuł się coraz gorzej. Nie cierpiał upałów, ale o wiele bardziej dręczyły go chłodne, deszczowe zimy. Tak naprawdę nie było pory roku, podczas której jego zdrowie i sampoczucie byłyby w idealnym stanie. Pomimo że w zeszłym miesiącu Francesco skończył czterdzieści pięć lat, nadal zasilał grono starych kawalerów. Mieszkał razem z matką w dużej, zadbanej willi przy ulicy Orsa Minore. Od morza dzieliło go zaledwie kilkadziesiąt metrów, jednak unikał kąpieli jak diabeł święconej wody. Jego chude, blade ciało najlepiej relaksowało się wtedy, gdy nieruchomo spoczywało na kanapie.
— Powinieneś pójść do psychiatry — zasugerował siedzący naprzeciw mężczyzna. — Od lat ci to powtarzam.
Vincenzo Bellomo był zupełnym przeciwieństwem stękającego na krześle di Salvo. Nigdy nie narzekał na stan swojego zdrowia, a do lekarza chodził wyłącznie wtedy, kiedy jedną nogą był na tamtym świecie. Jego duże, mocno umięśnione ciało wzbudzało respekt już od pierwszej chwili. Pomimo dzikiego spojrzenia i szerokiej blizny na prawym policzku, uchodził za mężczyznę przystojnego, godnego kobiecej uwagi. Charakter miał paskudny, mściwy i zaborczy. Przypominał wściekłego buldoga, który rzucał się łapczywie na ostatni kawałek kiełbasy.
Przy swoim boku trzymał ludzi, którzy potrafili myśleć i bezbłędnie wykonywać polecenia. Jeżeli oprócz tego mieli w sobie odwagę i odrobinę ambicji, z czasem mogli liczyć na nieco większe przywileje. Gardził natomiast tymi, którzy próbowali uciekać z podkulonym ogonem, nadużywając jego dobroci i zaufania. Takich zdrajców karał najsurowiej.
Francesco di Salvo działał mu na nerwy jak mało kto, ale trzymał go przy sobie z kilku konkretnych powodów. Po pierwsze, był najlepszym chemikiem na Sycylii. Po drugie, miał duże wpływy w środowisku politycznym. Po trzecie, zawsze trzymał język za zębami. To wystarczyło, aby po kilku latach doraźnej współpracy stał się pełnoprawnym członkiem rodziny Bellomo. Rodziny, do której teraz należała cała zachodnia Sycylia.
Vincenzo siedział przy biurku i uśmiechał się z dziką satysfakcją.
„Wszystkie ptaszki do klatki“, myślał zadowolony.
Dzisiaj rano, po kilkugodzinnej obserwacji czterech posiadłości w prowincji Trapani, policji udało się schwytać kolejnych członków familii Lo Presti. Atak nastąpił znienacka i tylko dzięki temu nie doszło do rozlewu krwi. Jeszcze dziś po południu cała czwórka miała zostać przewieziona na wyspę Favignana oddaloną od Trapani jakieś trzydzieści pięć kilometrów. Dokładnie taki sam los spotkał pozostałych członków rodziny, którzy minionej nocy trafili w ręce policji. Informacja ta była prawdziwym balsamem dla uszu Vincenza Bellomo, który familię Lo Presti zamierzał wykończyć już kilka lat temu.
— Cały zachód jest mój — powiedział z dzikim błyskiem w oku.
— Jeszcze nie — sprostował Francesco.
— A co niby stoi na przeszkodzie?
— On.
Nastała cisza. Vincenzo mocno zacisnął zęby, po czym z całej siły uderzył pięścią w stół.
— Cazzo!
Francesco usiadł niemalże na baczność. W jednej sekundzie zapomniał o swędzących krostach i klejącym się od potu czole. Całą uwagę skupił na przypominającym rozwścieczonego psa szefie, który właśnie dawał upust jednemu ze swoich napadów furii.
— Co z tego, że całą bandę wyłapali jak kaczki? Co z tego, że jeszcze dzisiaj wszyscy pójdą siedzieć? To nie oni mieli trafić za kratki, tylko on! Rozumiesz, co do ciebie mówię? On! Dorwiemy tego pędraka, choćby schował się w samym środku piekła!
— To może być trudne, szefie.
— Trudne? — zapytał Bellomo, uśmiechając się jednym kątem ust. — Jeszcze zobaczymy!
Francesco powrócił do bardziej relaksującej pozycji i dyskretnie zaczął drapać krostę na lewym ramieniu. Według niego, odnalezienie samego bossa familii Lo Presti było tak samo niemożliwe, jak przejęcie władzy przez Bellomo w całej zachodniej Sycylii. Aby zyskać sobie respekt na tak dużym terenie, nie wystarczyło mieć twarzy buldoga i pistoletu przy gaciach. Do tego potrzebne były jaja i zimna krew. Bellomo może miał i jaja, ale zbyt łatwo tracił panowanie nad sobą. Prawdziwy boss nie powinien mieć chwil słabości. Powinien być twardy i zrównoważony nawet w najbardziej krytycznych sytuacjach. Dlatego zostaje bossem. Bellomo miał co prawda cechy przywódcy i potrafił kierować ludźmi, ale do poziomu samego Diabła było mu jeszcze daleko.
Tak przynajmniej myślał Francesco, który chcąc nie chcąc, został przypisany do rodziny Bellomo. Należał do niej od ponad siedemnastu lat i nie widział powodu, dla którego miałby się wycofać. Za zarobione pieniądze mógł spokojnie utrzymać siebie, dom i zapewnić wszelkie wygody ukochanej matce. Niczego więcej nie potrzebował. No, może tylko lepszego zdrowia. Przez ostatnie dziesięć lat nacierpiał się niemało i oddałby wiele za odrobinę świętego spokoju.
— Za chwilę przyjdzie Ahmed — oznajmił Bellomo, pocierając dłonie.
— Tak? A po co? — zapytał Francesco.
— Zobaczysz.
I rzeczywiście. Po kilku minutach drzwi pomieszczenia otworzyły się, ukazując postać czarnoskórego mężczyzny.
— Wejdź — powiedział Bellomo.
Ahmed zrobił kilka kroków naprzód, ale zatrzymał się w sporej odległości od biurka.
— Słyszałeś, że większość ptaszków siedzi już w swoich klatkach?
— Słyszałem.
— No właśnie. Problem w tym, że ten jeden najważniejszy ptaszek dalej fruwa na wolności.
Nastała cisza. Po chwili Bellomo kontynuował:
— Możemy zacząć go szukać, ale to będzie trwało zbyt długo. A jeśli coś trwa zbyt długo, staje się nużące. Dlatego proponuję, abyśmy załatwili to w inny sposób.
Ahmed otworzył szerzej oczy, ukazując duże, lekko zaczerwienione białka. Robił tak za każdym razem, kiedy odczuwał odrobinę ekscytacji.
— Przyprowadź do mnie starego Lo Presti. Jeżeli ktokolwiek może zwabić z powrotem naszego kanarka, to tylko on.
Mężczyzna przytaknął i odwrócił się w stronę drzwi.
— Poczekaj! — zawołał Bellomo. — Pamiętaj, że chcę go mieć w całości.
Ahmed uśmiechnął się i bez słowa opuścił pokój.
— Oszalałeś? — zapytał Francesco. — Po co ci stary Lo Presti?
— Zamknij się — warknął Vincenzo.
Zaraz potem podszedł do okna i zapalił kolejnego papierosa.
Rozdział 2
Na korytarzach redakcji Lo Scandalo unosił się intensywny zapach espresso. Dobiegał on z małych, eleganckich filiżanek, które dziennikarze hurtowo przenosili z kuchni do swoich pokoi. Picie kawy stało się nieodłącznym elementem ich ciężkiej pracy, wymagającej trzeźwego umysłu i maksymalnego skupienia. Luigi Macario doskonale rozumiał tę potrzebę i sam zaspokajał ją wtedy, gdy było to konieczne. Również i tym razem na jego biurku stała mała, zgrabna filiżanka, którą głaskał i dotykał w sposób o nieco erotycznym zabarwieniu. Denise przyglądała się temu z dużym niesmakiem, jednak lata pracy w dziennikarstwie śledczym nauczyły ją po mistrzowsku ukrywać to, co ukryć chciała.
— Nie lubi pani kawy, panno Ferreira? — zapytał Macario, podnosząc filiżankę do ust.
— Owszem, lubię — odparła spokojnie.
— To dobrze. Życie bez kawy byłoby trudne.
Denise nie odpowiedziała. Przyszła tu po to, aby wysłuchać opinii na temat wyników swojej ciężkiej, czteromiesięcznej pracy. Nie chciała rozmawiać ani o kawie, ani o niczym innym. Jej myśli ciągle skupiały się na tym, jaka decyzja zostanie podjęta i czy za kilka minut redakcja Lo Scandalo otworzy jej drogę do lepszej przyszłości, czy zaprzepaści to wszystko, nad czym tak ciężko pracowała. Wyglądało jednak na to, że redaktor naczelny miał sporo wolnego czasu i nie spieszyło mu się z wydaniem werdyktu.
— Ja piję kawę od dwudziestu pięciu lat — wyznał. — A pani?
— Trochę krócej.
— Domyślam się. O ile krócej?
— Czy to ma jakieś znaczenie? — zapytała.
— Dla mnie ma. Jestem wielkim miłośnikiem kawy. Czy wie pani, co powiedział na jej temat Emanuel Kant?
— Obawiam się, że nie.
— „Błyskotliwość myśli i szybkość skojarzeń w brunatnym napoju się budzi“.
Denise nie odpowiedziała. Lubiła kawę, ale nie do tego stopnia, aby wdawać się w filozoficzne dyskusje na jej temat. Jeżeli Macario szukał partnera do rozmów o teoriach Kanta, to zdecydowanie nie trafił najlepiej.
— Ciekawe stwierdzenie — rzekła po chwili.
— Owszem. I zacytowałem je nie dlatego, że lubię Kanta, ale dlatego, że widzę wiele cech wspólnych pomiędzy kawą a pani artykułem.
— Doprawdy? — zapytała zdziwiona.
— Tak.
Po tych słowach mężczyzna wyjął z szuflady gruby plik dokumentów i położył go na środku biurka. Denise spojrzała na swoją pracę z wielkim sentymentem. Tylko ona wiedziała, jak dużo energii, serca i uwagi włożyła w napisanie każdej linijki. Miała na swoim koncie wiele nieprzespanych nocy, podczas których pisała, skreślała, a potem znów pisała. Czy ten wysiłek zostanie doceniony? Czy wielki perfekcjonista Luigi Macario dostrzeże to poświęcenie, z jakim przygotowała niewątpliwie najlepszy artykuł swojego życia?
„Oby“, pomyślała.
— Im dłużej czytałem pani pracę, tym częściej myślałem o filiżance espresso. Potem doszedłem do wniosku, że nie ma lepszej rzeczy, do której można by było porównać pani styl.
— To znaczy? — zapytała przejęta.
— Jest mocny — wyjaśnił mężczyzna. — A zarazem dobry w smaku.
Denise poczuła, jak jej serce w jednej chwili wróciło na swoje miejsce i zaczęło funkcjonować prawidłowo. Miała ochotę wstać i krzyczeć, a następnie wybiec z pokoju i oznajmić całemu światu, że oto redaktor naczelny gazety Lo Scandalo dał jej promyk nadziei na dołączenie do grona najlepszych dziennikarzy w kraju!
— Ale jest coś jeszcze — zaznaczył Macario. — Coś, co szczerze mówiąc trochę mnie niepokoi.
Nastała cisza. Mężczyzna po raz kolejny spojrzał na pustą filiżankę i utkwił wzrok głęboko w jej wnętrzu. Zupełnie tak, jak gdyby na dnie szukał jakiejś wskazówki, która pomógłaby mu wyrazić to, co miał na myśli.
— Pani styl ma w sobie coś z szatana — stwierdził po chwili. — Jest mroczny i diabelski. To trochę tak, jak gdyby w pani samej kryło się coś z piekła rodem.
— Jak mam to rozumieć? — zapytała.
— Będę całkowicie szczery, panno Ferreira. W naszej redakcji nie ma miejsca dla takich osób, jak pani.
Denise poczuła nagle dziwną falę gorąca, która w zawrotnym tempie oblewała jej ciało. Nie wiedziała czy była to tylko chwila słabości, czy może coś, co od wewnątrz rozrywało ją na strzępy. Nigdy nie przypuszczała, że kilka słów może wywołać w człowieku tak silne emocje, rujnując jednocześnie wszelkie nadzieje i marzenia, jakie dotychczas posiadał.
„Meu Deus”, pomyślała. „I co ja teraz zrobię?”
— Pani nie może siedzieć za biurkiem i pisać artykułów. Prędzej czy później to panią wykończy — stwierdził Macario. — Proponowałbym wyjechać, zmienić nieco klimat i spróbować szczęścia w zupełnie innej roli.
— Rozumiem — powiedziała Denise, walcząc z kipiącymi wewnątrz emocjami.
— O ile sobie dobrze przypominam, kiedyś pracowała pani jako nauczycielka.
— Zgadza się.
— A może na jakiś czas warto by było wrócić do tego zajęcia?
— Chyba nie mam innego wyjścia — przyznała.
Bo niby co miała powiedzieć? Że najchętniej strzeliłaby sobie w łeb? Albo rzuciła z mostu do Adygi? Facet najwyraźniej nie miał pojęcia, co przeżywa człowiek, któremu w jednej chwili odbiera się marzenia i wszystkie szanse na ich spełnienie.
— Bardzo mnie cieszy pani reakcja — przyznał z zadowoleniem.
Po tych słowach otworzył boczną szufladę biurka i wyjął z niej dużą, białą kopertę.
— Proszę otworzyć.
Denise zawahała się. Czy rzeczywiście miała zrobić to, o co ją prosił? Czy powinna przyjmować odprawę od kogoś, kto zakończył jej karierę w tak brutalny sposób? Po odejściu z pracy pieniądze będą jej potrzebne, ale czy zdoła udźwignąć to psychicznie? Może lepiej byłoby po prostu wstać i wyjść z pokoju. Już miała zebrać się na odwagę, kiedy Macario chwycił leżącą na biurku kopertę, wyjął z niej zgiętą na pół kartkę papieru i zaczął czytać:
— Wtorek, godzina 13:30. Pasuje pani?
Denise uniosła wysoko brwi i próbowała zrozumieć, co dokładnie miał na myśli.
— Lot z Werony do Palermo.
I znów nastała chwila milczenia.
— Wysyłamy panią na Sycylię — powiedział Macario.
— Mnie? — zapytała zdziwiona.
— Tak. Napisany przez panią artykuł nie jest na tyle dobry, aby spełniał nasze standardy. Lo Scandalo to gazeta z najwyższej półki. Jeśli ma pani zamiar zagrzać tu miejsce na dłużej, trzeba będzie uganiać się za kimś znacznie wyżej postawionym, niż proboszcz z drugorzędnej parafii. My docieramy tam, gdzie inni dotrzeć nie mogą. A wie pani dlaczego? Bo jesteśmy jak likaony. Gonimy ofiarę do utraty tchu, a kiedy trzeba, rozrywamy na kawałki żywcem. Nie zadowalamy się ochłapami rzucanymi przez lwy i hieny. To my sami wybieramy zwierzynę, na którą chcemy zapolować. A im jest większa, tym mocniejsze staje się stado. Aby do niego dołączyć, nie wystarczy być przeciętnym mięsożercą. Trzeba umieć pokazać zęby, a potem walczyć na śmierć i życie. Tylko z takimi członkami stada gatunek ma szansę przetrwać. I taki właśnie jest nasz cel, panno Ferreira.
Denise siedziała w milczeniu i z uwagą wsłuchiwała się w każde następne słowo. Likaony od zawsze budziły w niej strach, głównie z powodu ponadprzeciętnej agresji i brutalności wobec ofiary. Nigdy nie rezygnowały z raz podjętego ataku, a jakakolwiek oznaka słabości natychmiast wykluczała ich ze stada. Czy ona sama mogła stać się likaonem? Czy była brutalna i zawzięta aż do tego stopnia? Chyba tak.
— Więc jak? Mam kontynuować? — zapytał Macario.
— Oczywiście — rzekła Denise.
— Świetnie. Na początku chciałbym zasugerować, abyśmy mówili do siebie po imieniu. Czy masz coś przeciwko?
— Nie. Wręcz przeciwnie.
— Doskonale. Teraz wyjaśnię, jaki jest cel twojej podróży i co możesz zrobić, aby osiągnąć go szybko i bez większego ryzyka.
Denise próbowała rozluźnić mocno napięte ciało, aby nieco spokojniejszym umysłem chłonąć każdy szczegół dotyczący jej rychłej podróży. Podróży, z którą wiązała tak liczne nadzieje, a która miała okazać się jej prawdziwym przekleństwem.
Ahmed obserwował przez szybę tumany piaszczystego pyłu. Miał wrażenie, jak gdyby znalazł się w środku bulgoczącej lawy, która powoli i brutalnie wypalała każdą część jego ciała. Panujący na zewnątrz upał stawał się gorszy z każdą mijającą chwilą, a duszne, gorące powietrze coraz bardziej drażniło jego oczy. Siedzenie w zamkniętym samochodzie w temperaturze sześćdziesięciu stopni było niczym smażenie się żywcem na mocno rozgrzanej patelni. Wykończony i lekko otumaniony przepełniającą go zewsząd duchotą, uchylił delikatnie przednie drzwi swojego nowego seata leona. Natychmiast poczuł na skórze gorący podmuch scirocco.
Ahmed nie miał pojęcia, w jakim stanie był Mehdi i Salah. Chłopaki dostali najgorszą miejscówkę z możliwych. Ich samochód stał zaparkowany na wysokim, mocno nasłonecznionym wzniesieniu, z którego roztaczał się idealny widok na drogę prowadzącą do Castelvetrano. To stamtąd w godzinach popołudniowych miał wracać stary Lo Presti. Ahmed obstawiał główny wjazd do Camarro, a bracia Pusateri czekali na sygnał kilka metrów od domu. Wszystko miało pójść zgodnie z planem.
— Jak myślisz? — zapytał Salah, wycierając spocone czoło o przednią część T-shirta. — Będzie stawiał opór?
— Nie wiem — odparł Mehdi.
— To prawie staruch. Ile ma na karku? Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt?
— Ile by nie miał, musimy uważać. Pamiętaj, że to ojciec samego Diabła. A Diabeł ma oczy wszędzie, nawet w tyłku.
— Spoko. Jeżeli będzie się szarpał, dostanie kulę w łeb i po sprawie.
— Idiota z ciebie! — huknął Mahdi. — Niech staremu spadnie choćby jeden włos z głowy, a ty pierwszy będziesz moczył łeb we własnej krwi!
— Hej… Spokojnie! Żartowałem przecież. Ale pierdolca już dostaję od tego upału.
Mahdi nie odpowiedział. Przez dłuższą chwilę siedział w milczeniu i nie spuszczał wzroku z rozciągającej się poniżej drogi. Salah włączył w komórce jakąś durną muzykę, którą usłyszał po raz pierwszy na imprezie w Castellamare. Wyłączył ją dopiero wtedy, kiedy Mehdi z hukiem zamknął drzwi i przekręcił kluczyk w stacyjce. Nie było wątpliwości. Giovanni Lo Presti wracał właśnie z Castelvetrano.
Denise opuściła pokój Macario mocno podekscytowana. Ogrom informacji, jaki przekazał jej w ciągu ostatnich kilku minut, wywołał w jej głowie lawinę myśli, które jak najszybciej musiała sobie poukładać. W tej chwili zupełnie nie wiedziała, od czego zacząć. Każdy szczegół wydawał jej się tak ważny, że wymagał największej uwagi i analizy. Nie mogła sobie pozwolić na przeoczenie czegokolwiek. Nie po tym, jak Luigi Macario przyjął ją do grona najlepszych dziennikarzy we Włoszech. Nie po tym, jak dał jej tyle cennych wskazówek, bez których rozpoczęcie pracy byłoby piekielnie trudne. Nie po tym, jak po raz kolejny obdarzył ją zaufaniem, przekazując sprawę o bardzo wysokim stopniu ryzyka.
— I jak? — zapytał damski głos za plecami. — Przyjął cię?
Denise odwróciła głowę i zobaczyła pełną powagi twarz Liny Peruzzo. Dziewczyna patrzyła na nią z szeroko otwartymi oczami, w których wyraźnie można było dostrzec stan radosnego oczekiwania. Widocznie zależało jej na tym, aby brazylijska koleżanka dołączyła do grona redakcyjnych wariatów.
— Tak — przyznała Denise.
— Poważnie? — zapytała Lina, otwierając oczy jeszcze szerzej.
Jej blada jak ściana twarz, mocno rozchylone usta w kolorze świeżo wylanego cementu i sterczące na wszystkie strony włosy tworzyły razem obraz, który poruszyłby nawet umarłego. Nic dziwnego, że stojąca naprzeciw Denise wpatrywała się w nią z żywym zainteresowaniem. Osoby o tak pozaziemskiej urodzie nie widziała bowiem już dawno. I w dodatku ten długi nos. Zupełnie jak u czarownicy.
— Poważnie — rzekła Denise, idąc w stronę kuchni.
Miała ogromną ochotę napić się kawy. Wiedziała, że tylko filiżanka espresso była w stanie pobudzić ją do tego stopnia, aby raz jeszcze trzeźwo przeanalizować wszystkie wskazówki Macario.
— I co teraz? — zapytała Lina, nie odstępując jej na krok.
— Nic. Za kilka dni wyjeżdżam.
— Dokąd?
— Do Palermo.
Lina usiadła przy małym, prostokątnym stole i na chwilę odbiegła gdzieś myślami. Jej duże, świdrujące oczy błądziły po nagiej ścianie, a usta zacisnęły się tak, ja gdyby zostały zaszyte. Denise patrzyła na nią z jeszcze większym zainteresowaniem, niż poprzednio. Pomimo kosmicznego wyglądu i nieco dziwacznego zachowania, Lina Peruzzo była prawą ręką Macario. Skoro to właśnie jej powierzył pełnienie tej funkcji, musiał mieć ku temu ważne powody.
— A ty? — zapytała Denise. — Często wyjeżdżasz?
— Prawie nigdy.
— Wolisz pracować na miejscu?
Lina roześmiała się, ukazując duże, białe zęby.
— Muszę być przy szefie. A on rzadko opuszcza Trydent.
Denise zrobiła pierwszy łyk kawy. Próbowała zrozumieć, jakim cudem ta dziewczyna wypracowała sobie w redakcji tak wysoką pozycję. Bycie asystentką Luigi Macario znaczyło mniej więcej tyle, co bycie kopią jego mózgu. Czy Lina Peruzzo sprawdzała się w tej roli? Wyglądała na dość roztargnioną, błądzącą myślami nie wiadomo gdzie. Zupełnie tak, jakby przyleciała tu z innej planety. I te świdrujące oczy. Denise nie potrafiła przestać na nie patrzeć.
„Por que você?”, myślała intensywnie. „Por que?”
Caterina Gandolfo stała przy kuchennym oknie i w ogromnym napięciu obserwowała to, co działo się przed bramą sąsiedniego domu. Kilkuosobowa grupa ludzi żywo dyskutowała na jakiś temat, energicznie wymachując rękami. W powietrzu unosił się piskliwy głos Margherity Cascio, która nalegała, aby natychmiast powiadomić policję. Atmosfera była napięta i gromadziło się coraz więcej gapiów. Na środku ulicy stał bowiem samochód marki peugeot z otwartymi drzwiami i kluczykami w stacyjce. Wszyscy wiedzieli, do kogo należał, ale właściciel jakby zapadł się pod ziemię.
— Może jest w domu — powiedział Nituzzu.
— Nie ma, już sprawdziłam — rzekła Margherita. — Czy ktoś zadzwonił na policję?
Caterina patrzyła na to wszystko z wielkim niepokojem. Zgromadzeni na ulicy ludzie byli bezradni i nie mieli pojęcia, co właściwie się stało. A ona, która od dwóch godzin prasowała przy oknie stare koszule męża, widziała wszystko. Od początku do końca.
— Matruzza, che cavudu! — powiedział gruby, męski głos.
Caterina aż podskoczyła.
— Binnu! Ale mnie przestraszyłeś!
Bernardo Gandolfo właśnie skończył popołudniową drzemkę i jak zawsze o tej porze dnia, przyszedł do kuchni po filiżankę espresso. Za kwadrans musiał być w sklepie, a tymczasem jego żona ciągle stała przy oknie i patrzyła na nie wiadomo co.
— Caterì! — zawołał. — Gdzie moja kawa?
Kobieta powoli oddaliła się od okna i wróciła do swoich obowiązków. Głosy dobiegające z ulicy stawały się coraz głośniejsze. Nawet stary Bernardo zrozumiał, że coś musiało być na rzeczy. Kiedy sam podszedł do okna i zobaczył niemalże wszystkich sąsiadów z okolicy, w jednej sekundzie zapomniał o swojej kawie.
— Co u diabła się tutaj dzieje?
Caterina nie odpowiedziała. Była pewna, że po chwili sam się wszystkiego dowie.
— Hej, Nituzzu! — wrzasnął Bernardo. — Soccu succedi?
— Cose strane, Binnu! Giovanni zapadł się pod ziemię!
— Porwali go — wtrąciła Caterina.
Mężczyzna odwrócił się w kierunku żony.
— Co?
— Porwali go. Sama widziałam.
— O czym ty mówisz? — zapytał przejęty.
— Zajechali mu drogę. Wybiegło czterech facetów. Wyciągnęli go z samochodu, a potem odjechali. Wszyscy.
— Kiedy to się stało?
— Pół godziny temu.
— Widzieli cię?
— Nie. Stałam za firanką.
— To dobrze — powiedział Bernardo.
W jego głosie czuć było wyraźną ulgę. Gdyby którykolwiek z nich widział jego żonę stojącą przy oknie, sytuacja byłaby tragiczna.
— Nikomu ani słowa — nakazał.
Caterina nie odpowiedziała. Tego typu incydenty miały miejsce dosyć często. Szczególnie tutaj, w Camarro. Nie po raz pierwszy była świadkiem porwania, ale po raz pierwszy porwano człowieka, którego darzyła tak wielką sympatią i szacunkiem. W głębi duszy wiedziała, że to już koniec. Że Giovanni Lo Presti nigdy nie wróci do swojego domu.
Rozdział 3
Samolot na trasie Werona-Palermo wystartował punktualnie o trzynastej trzydzieści. Ku wielkiemu zadowoleniu pasażerów, nie wydarzyło się absolutnie nic, co mogłoby opóźnić tak bardzo oczekiwany przez nich lot. O tej porze roku większość ludzi podróżowała w celach turystycznych. Sezon letni ruszył pełną parą, więc bilety krajowe i międzynarodowe sprzedawały się jak świeżo upieczone rogaliki.
Sycylia była niewątpliwie jednym z najbardziej obleganych miejsc docelowych, gdzie zmęczeni mieszkańcy dużych miast mogli w spokoju wymoczyć nogi w krystaliczno-czystej wodzie i przy okazji wysmażyć się na słońcu, które grzało intensywnie od rana do wieczora.
Barwa opalenizny miała dla Włochów ogromne znaczenie, dlatego też każdy dbał odpowiednio o to, by w ciągu tygodnia albo dwóch stać się ciemniejszym o co najmniej dwie tonacje. Tego zdania była zdecydowana większość pasażerów podróżujących liniami All`Italia z Werony do Palermo. Podczas gdy ich myśli uciekały do ciągnących się w nieskończoność plaż i chłodnej, krystalicznej wody, Denise była pochłonięta czymś zupełnie innym. W skupieniu patrzyła na skrzydło samolotu, wspominając długą, lecz jakże ekscytującą podróż, którą odbyła siedem lat temu.
To właśnie wtedy po raz pierwszy opuściła Brazylię, kierując się do miejsca nieznanego, ale jednocześnie bardzo zachwalanego przez Mauricio. Sama nie potrafiła zrozumieć, jakim cudem uległa namowom brata, aby zostawić ukochany dom w São João da Boa Vista i przenieść się do kraju, o którym słyszała tylko z telewizji. Po kilku tygodniach intensywnych rozmów uległa, pakując dwie ogromne walizki i jeden bagaż podręczny. Na samą myśl o kilkunastogodzinnym locie z São Paulo do Rzymu czuła zimny dreszcz przechodzący przez jej ciało. Wtedy również spędziła większość czasu, wpatrując się w skrzydło samolotu. Myślała o swoich psach, o rodzinnym domu i o orchideach, które jej mama pielęgnowała z tak wielką miłością. W pewnym momencie miała ochotę wysiąść i wrócić tam, gdzie czuła się bezpiecznie. Wiedziała jednak, że odwrotu nie było.
Mauricio niecierpliwie oczekiwał jej przylotu i był tak bardzo podekscytowany, że nie potrafił myśleć o niczym innym. Najszybciej jak to możliwe, pragnął odebrać ją z lotniska, a następnie zabrać do miejsca, w którym mieli zamieszkać razem. Cztery lata rozłąki sprawiły, że więź między nimi stała się o wiele silniejsza niż wtedy, kiedy oboje byli w Brazylii. Czasami rozstania wywołują w ludziach uczucia, o których istnieniu nigdy wcześniej nie wiedzieli. I to jest właśnie piękne, że człowiek potrafi tęsknić za drugim człowiekiem.
Skrzydło samolotu przechylało się raz w górę, raz w dół, kołysząc do snu ponad połowę pasażerów. Denise nie była w stanie zmrużyć oka. Od kilku dni myślała wyłącznie o wskazówkach, jakie w zeszły czwartek przekazał jej Macario. Wiedziała, że żarty się skończyły i że właśnie teraz rozpoczynała śledztwo z prawdziwego zdarzenia. Liczyła się ze wszystkim, co mogło ją spotkać, ale ani przez chwilę nie odczuwała strachu. Wręcz przeciwnie. Była podekscytowana bardziej, niż kiedykolwiek. Zupełnie tak, jak gdyby odzywała się w niej szatańska natura, o której mówił Macario. Natura żądna krwi i sensacji.
Szczególnie teraz, kiedy miała rozpocząć pracę w żeńskiej szkole podstawowej. Rola nauczycielki nie była jej zupełnie obca, ale i ten zawód wymagał właściwej otoczki. Nie można bowiem pracować z dziećmi, mając nastawienie wygłodniałego likaona, który skupia się głównie na atakowaniu swej ofiary, a następnie na brutalnym rozrywaniu jej ciała. W tym przypadku potrzebna była rozwaga i dużo cierpliwości. Tak… Nauczyciel powinien być cierpliwy. Nie tylko dlatego, aby nie stracić kontroli nad własnymi emocjami, ale również po to, aby w skupieniu obserwować to, co dzieje się wokół. A w tej szkole Denise musiała mieć oczy szeroko otwarte. To było częścią zadania, jakie powierzył jej Macario.
— Słuchaj i patrz, zapamiętuj i analizuj — powtarzał.
Te słowa utkwiły Denise głęboko w pamięci i wiedziała, że powinna je powtarzać niczym mantrę. Bo kiedy Macario przemawia, świat dziennikarski słucha. A ona była przedstawicielem tego świata. Jego świata.
Samolot powoli zaczął podchodzić do lądowania. W oddali rysowała się potężna linia brzegowa oraz wysokie, skaliste góry oblane intensywnymi promieniami słońca. Wyglądały niczym pochodnie stojące u progu nieznanego świata. Świata, który już niebawem miał się okazać prawdziwym piekłem.
Vincenzo Bellomo szurał butami po piachu i wypuszczał z ust smugi jasnego dymu. Francesco di Salvo stał tuż obok, szczelnie zakrywając nos chusteczką. Nie mógł pozwolić na to, aby tak szkodliwa substancja dostała się do jego płuc i nie daj Boże wywołała jakąś śmiertelną chorobę. Był jednak całkowicie przekonany, że jeżeli nie wykończy go dym z cygara, to na pewno zrobi to słońce, które dzisiejszego popołudnia grzało tak mocno, jak gdyby chciało wypalić wszystko to, co żyło na Sycylii.
Bellomo też się wściekał, ale z zupełnie innego powodu. Od ponad kwadransa stał bezczynnie na mocno nagrzanym terenie, ze wszystkich stron otoczonym górami. Czuł się dokładnie tak jak kiełbasa smażona nad rozżarzonym węglem. Co jakiś czas spluwał na ziemię i zaciągał się śmierdzącym cygarem, które kilka dni temu podarował mu znajomy z Brindisi.
— Gówno warte — powiedział z obrzydzeniem. — Gdzie oni są, do jasnej cholery?
Francesco zesztywniał, jakby połknął kij i kontynuował nasłuchiwanie. Nie mógł nic poradzić na to, że wokół panowała zatrważająca cisza. Cisza, której nie było w stanie przerwać absolutnie nic. Zupełnie tak, jak gdyby wszystko wokół wyginęło, a na świecie pozostali tylko oni dwaj.
„Boże”, pomyślał Francesco. „Uchroń mnie przed takim losem.”
Jego radość wydawała się nie mieć końca, kiedy usłyszał wyraźny warkot silników dobiegający zza wysokiej skały naprzeciwko. Po chwili ich oczom ukazały się trzy zakurzone samochody, które z dużą prędkością wjechały na ogrodzony teren. Bellomo rzucił na ziemię cygaro i przybrał swoją ulubioną postawę — szykującego się do ataku buldoga.
Pierwszy z samochodu wysiadł Ahmed. Zaraz po nim bracia Pusateri, a następnie Mehdi i Salah, którzy z tylnego siedzenia wyciągnęli starszego, mocno poturbowanego mężczyznę. Na jego widok Bellomo złagodniał i pokazał światu szereg końskich zębów.
— Proszę proszę… A któż to zawitał w nasze strony?
Salah popchnął mężczyznę z całej siły, wrzucając go w tumany nagrzanego piachu. Słychać było jedynie stłumiony odgłos kaszlu.
— Lo Presti — powiedział Bellomo, robiąc kilka kroków naprzód. — Słyszałem, że rodzina nie miewa się najlepiej.
Ahmed i bracia Pusateri stali tuż za są leżącym na ziemi mężczyzną, podczas gdy Mehdi i Salah zagrodzili mu drogę z pozostałych stron. Widok ten przypominał grających na boisku napastników, którzy czekając na gwizdek sędziego, szykowali się do brutalnego ataku na piłkę.
— Podobno wszyscy pojechali na wycieczkę — kontynuował Bellomo. — I dobrze. Favignana to piękne miejsce.
Mężczyzna przetarł ręką zakurzoną twarz i bardzo powoli stanął na nogi.
— Wiesz tylko, co mnie zasmuca, drogi przyjacielu? To, że twój syn nie pojechał razem z nimi.
Po tych słowach Bellomo kopnął mężczyznę w brzuch, w wyniku czego ten znowu upadł na ziemię.
— A mi zależy na tym, aby on też wypoczął. Ostatnio za dużo pracuje.
Francesco di Salvo przyglądał się tej scenie z wielkim przerażeniem. Nie lubił przemocy i nigdy nie był w stanie się do niej przyzwyczaić. Widok krwi napawał go lękiem i w dużym stopniu osłabiał i tak już chorowity organizm.
— Twój synuś opuścił rodzinę — kontynuował Bellomo, przechodząc na nieco ostrzejszy ton. — Sam wiesz, że taka postawa nie jest tolerowana w naszych kręgach. Dlatego ja, stając w obronie zasad, doprowadzę go tam, gdzie powinien grzać tyłek.
Po tych słowach dał znak stojącym obok chłopakom, którzy wzięli starca pod boki i przeciągnęli kilka metrów do przodu. Bellomo chwycił go za koszulę i brutalnie przyciągnął w swoją stronę.
— To jak? Będziesz gadał?
Mężczyzna powoli uniósł głowę, dając znak, że gotów jest mówić. Bellomo nadstawił ucho, aby przypadkiem nie przeoczyć jakiegoś słowa.
— Pierdol się — powiedział Lo Presti.
Francesco di Salvo zakrył oczy chusteczką, aby tylko nie być świadkiem tego, co miało wydarzyć się za chwilę. Oczami wyobraźni widział, jak nozdrza Bellomo stawały się coraz szersze, a usta zachodziły pianą. Po chwili dało się słyszeć warknięcie, a następnie odgłosy nóg uderzających o ludzkie ciało. Mehdi i Salah byli w tym najlepsi. Potrafili kopać jak mało kto. Problem w tym, że nie zawsze wiedzieli, kiedy przestać. Ahmed wyciągnął z kieszeni pistolet i przystawił go do karku ofiary.
— Poczekaj — nakazał Bellomo. — Jeszcze nam się przyda.
Po tych słowach bracia Pusateri wzięli mężczyznę pod boki i brutalnie wrzucili do bagażnika. Odgłos zamykanej klapy był jednocześnie sygnałem, że spotkanie dobiegło końca. Wszyscy wsiedli do samochodów i odjechali. Na miejscu pozostały jedynie tumany kurzu niesione przez gorący podmuch scirocco.
Salvatore Lo Piano zajechał na parking Punta Raisi z lekkim opóźnieniem. Autostradę A20 z Messiny do Palermo pokonał w przewidzianym przez siebie czasie, jednak tuż przed wjazdem na lotnisko został zatrzymany przez dwóch policjantów w celu rutynowej kontroli. Tym oto sposobem stracił cenne dwadzieścia minut, które zamierzał wykorzystać na znalezienie miejsca parkingowego jak najbliżej wyjścia. Samolot wylądował przeszło kwadrans temu, więc było już za późno na szukanie miejsca w odległej części parkingu. Salvatore dyskretnie podjechał pod szerokie drzwi prowadzące do hali przylotów i miał nadzieję, że kobieta, której oczekiwał, lada chwila się w nich ukaże.
Do szyby od strony pasażera przystawił tabliczkę z nazwiskiem latynoskiego pochodzenia i cierpliwie czekał. Co jakiś czas spoglądał w boczne lusterko samochodu, intensywnie myśląc o krażącej na terenie lotniska policji. W tym tygodniu otrzymał już dwa mandaty: jeden za przekroczenie prędkości, a drugi za parkowanie w niedozwolonym miejscu. W sumie trzysta pięćdziesiąt euro. Całe szczęście, że to firma pokrywała wszystkie koszty związane z transportem pasażerów. W innym przypadku, każdego miesiąca traciłby co najmniej połowę swojej pensji.
Rozmyślania na temat tak drażliwych aspektów zawodowych przerwał mu nagle widok wychodzącej z budynku kobiety. Miała ze sobą dwie duże walizki i sportową torbę przewieszoną przez ramię. Uważnie patrzyła na wszystkie samochody zaparkowane wzdłuż ulicy, aż w końcu jej wzrok zatrzymał się na tabliczce przytwierdzonej do bocznej szyby granatowego forda mondeo. Nie ulegało wątpliwości… To była Denise Filippi Ferreira.
Salvatore natychmiast wyszedł z samochodu, kierując się wprost do bagażnika. Zręcznie otworzył klapę, a następnie podszedł do nieco zdezorientowanego gościa i powiedział:
— Musimy się pospieszyć.
Chwilę później dwie ogromne walizki wylądowały z hukiem w przestronnym bagażniku, a sportowa torba została rzucona na tylne siedzenie. Dziewczyna nie zdążyła powiedzieć ani słowa, gdyż kierowca natychmiast wskoczył do samochodu, po czym uchylił drzwi od strony pasażera. Widać było, że nie chciał tracić czasu na zbędne okazywanie grzeczności. Denise bez słowa usiadła na wyznaczonym miejscu. Niemalże natychmiast granatowy ford ruszył z piskiem opon, pozostawiając w tyle czekających na taksówki pasażerów oraz grupę policjantów zbliżającą się do hali przylotów.
Kolejne minuty szaleńczej jazdy upłynęły w całkowitym milczeniu. Salvatore był tak pochłonięty manewrami na terenie lotniska, że ani przez chwilę nie zaprzątał sobie głowy siedzącą tuż obok kobietą. Zależało mu wyłącznie na tym, aby jak najszybciej dostać się na autostradę A29 i rozpocząć płynną jazdę w kierunku zachodniego wybrzeża. Miał nadzieję, że podróż minie bez większych komplikacji, a jego obolałe pośladki wytrzymają kolejne dwie godziny w pozycji siedzącej.
Kilka dni temu rozpoczął przyjmowanie zastrzyków, o których tak pochlebnie wyrażał się doktor Candela. Salvatore miał jednak swoje wątpliwości, ponieważ doktor Candela przepisywał zastrzyki, komu tylko się dało. Jego zdaniem, nie było lepszej metody na zwalczenie bólu, a już tym bardziej tego ulokowanego w pośladkach i kości ogonowej.
Salvatore Lo Piano postanowił ulec jego namowom i każdego wieczora jeździł do lokalnego punktu medycznego, aby jedna z mocno podstarzałych pielęgniarek przebiła igłą jego bladą skórę. Musiał jednak przyznać, że zastrzyki okazały się najskuteczniejszą metodą, którą do tej pory stosował. Już po pierwszych czterech dniach poczuł wyraźną ulgę, a stanowcze zapewnienia doktora Candeli o całkowitym wyleczeniu w przeciągu najbliższych dwóch tygodni motywowały go bardziej niż cokolwiek innego. Dogłębne rozważania na temat stanu obolałych pośladków zostały przerwane przez szorstki, kobiecy głos.
— Nazywam się Denise Filippi Ferreira. Ty musisz być Salvatore Lo Piano.
— Zgadza się — przyznał zażenowany, gdyż dopiero teraz przypomniał sobie o siedzącej obok pasażerce.
— Chciałabym wiedzieć, kiedy będziemy na miejscu.
— Za jakieś półtorej godziny.
— Półtorej godziny? To aż tak daleko jest do centrum Palermo? — zapytała zaskoczona.
— Nie jedziemy do Palermo — wyjaśnił.
— Słucham?
— Jesteśmy w drodze do Mazara del Vallo.
— To chyba jakaś pomyłka — stwierdziła Denise.
— Nie ma żadnej pomyłki — odparł Salvatore.
Zaraz potem uchylił okno i zapalił papierosa. Nie miał zamiaru wdawać się w dyskusję z kimś, kogo widział na oczy po raz pierwszy i kogo prawdopodobnie już więcej nie zobaczy. Fakt, że Macario zawsze podawał dziennikarzom sprzeczne informacje na temat ich miejsca pobytu, było czymś z góry przemyślanym i dokładnie zaplanowanym. Biorąc pod uwagę bezpieczeństwo dziennikarzy, ostateczne miejsce pobytu do samego końca pozostawało tajemnicą, którą znał jedynie Macario i Salvatore Lo Piano.
Denise w milczeniu patrzyła na wąskie, wykrzywione w lewą stronę usta kierowcy, wydmuchujące na zewnątrz smugi białego dymu. Duszący zapach tytoniu tak czy inaczej roznosił się po całym samochodzie, mieszając się ze stęchłym, klimatyzowanym powietrzem. Żadne z nich nie miało ochoty nawiązywać rozmowy po raz kolejny. Salvatore był zmęczony i zamierzał pozbyć się gościa tak szybko jak tylko to możliwe. Denise z kolei próbowała kontrolować kipiące wewnątrz emocje, które wszystkimi siłami pragnęły wybuchnąć, by dać upust wewnętrznej frustracji.
Nie podobał się jej fakt, że ktoś był wobec niej nieuczciwy i zataił informację o prawdziwym miejscu pobytu. Czyżby sam Macario? A może to ten kierowca jest jakimś psycholem, który chce ją wywieźć Bóg wie dokąd? Przez chwilę przeszło jej przez myśl, aby zmusić go do zatrzymania samochodu. Wtedy mogłaby wysiąść i pokonać dalszą drogę na własną rekę. Z drugiej jednak strony, gdzie tak naprawdę zaszłaby z dwoma wielkimi walizkami i wypchaną po brzegi torbą? A jeśli ten cały Salvatore rzeczywiście jest psycholem, to przy pierwszej próbie ucieczki na pewno rzuci się na nią z nożem albo ukrytą gdzieś siekierą i zabije bez żadnych skrupułów. Najlepszym rozwiązaniem było zatem siedzieć cicho i czekać spokojnie na to, co wydarzy się później.
Salvatore miał z kolei zupełnie inne problemy na głowie. Rozpoczął bowiem szczegółowe planowanie jutrzejszej podróży z Agrigento do Caltanissetty, gdzie miał odebrać dwóch mężczyzn nigeryjskiego pochodzenia, a następnie przewieźć ich na lotnisko w Catanii. Tydzień zapowiadał się bardzo pracowicie, a on miał do dyspozycji jedynie dwadzieścia cztery godziny i dwa obolałe pośladki.
Tym oto sposobem dynamiczna jazda z Punta Raisi na zachodnie wybrzeże odbyła się w całkowitym milczeniu i została pokonana w przeciągu jednej godziny i dwudziestu pięciu minut. Denise z zachwytem patrzyła na przepełnione ludźmi plaże oraz przybijające do portu statki. Jej uwagę przyciągał zarys kościelnych wież, jak również szereg wysokich palm strzegących wejścia do Morza Śródziemnego.
Samochód powoli wtapiał się w ruch uliczny, przemierzając wąskie drogi prowadzące do centrum miasta. Po kilku minutach skomplikowanych manewrów, samochód zatrzymał się przy małym barze stojącym na rozdrożu dwóch wąskich ulic.
— Tutaj wysiądziesz — powiedział Salvatore, gasząc silnik. — Dalej nie pojadę, bo drogi są jednokierunkowe.
— A gdzie dokładnie jesteśmy? — zapytała Denise.
— W dzielnicy Kasbah. Pójdziesz tą ulicą jakieś dwieście metrów, a potem skręcisz w lewo. Tutaj masz adres i klucze — dodał. — Wszystko jest gotowe. Sam sprawdziłem.
— Myślałam, że odprowadzisz mnie pod sam dom.
— Za godzinę muszę być w Agrigento — powiedział, wyjmując z bagażnika walizki.
— Dobrze, jakoś sobie poradzę.
Po tych słowach przewiesiła przez ramię ciężką, sportową torbę i bez większego trudu zaczęła ciągnąć pozostałe dwie sztuki bagażu. Po chwili usłyszała odgłos zapalanego silnika i odwróciwszy się, raz jeszcze spojrzała na granatowego forda odjeżdżającego w kierunku wybrzeża.
Zaraz potem odgłos szurających po kamiennej posadce walizek zaczął roznosić się we wszystkich kierunkach. Dochodził nawet do balkonów usytuowanych na trzecim piętrze ciągnących się bez końca budynków mieszkalnych. Denise szła powoli wąską ulicą otoczoną ściennymi malowidłami o różnych kształtach i kolorach. Przez chwilę miała wrażenie, jak gdyby znalazła się w ciemnym labiryncie, do którego prowadziły setki ukrytych przejść.
W pewnym momencie jej oczom ukazało się niewielkie malowidło przedstawiające słońce o podzielonej na pół twarzy. Jej lewa część zawierająca nos, oko, wykrzywione w górę usta i mocno wystającą brodę była w kolorze agresywnej pomarańczy. Druga natomiast, posiadająca te same elementy za wyjątkiem nosa, miała kolor zgniłego jabłka, co nadawało całości jeszcze bardziej przygnębiający charakter. Tuż obok znajdowała się wyryta w murze czarna głowa mężczyzny o wyłupiastych oczach i zaciśniętych ze strachu ustach. Było w niej coś przerażającego, ale i fascynującego jednocześnie.
— Antonio Catinella — powiedział głos za plecami.
Denise wzdrygnęła się i natychmiast spojrzała za siebie.
— Albo bandyta Sataliviti, jeśli ktoś woli.
Jej oczom ukazał się niski mężczyzna w podeszłym wieku o siwych, niechlujnie zaczesanych do tyłu włosach i małych, śmiejących się oczach. Cała jego twarz, szyja i ręce były pomarszczone i mocno przypalone słońcem. Nie ulegało wątpliwości, iż człowiek ten więcej życia spędził na morzu, niż we własnym domu. Wyglądał tak samo jak większość starych, brazylijskich rybaków, którzy od dziecka pracowali w dorzeczu Amazonii.
— Czy panienka o nim słyszała?
Denise zapytała jeszcze lekko oszołomiona:
— Przepraszam, o kim?
— O bandycie Satalaviti — powiedział mężczyzna, wskazując na wyrytą w murze twarz.
— Nie — przyznała. — A któż to taki?
— Człowiek wszech czasów, moja droga… Największy bandyta w okolicy. Uciekał przed sprawiedliwością — opowiadał staruszek przejęty. — Ale z jaką klasą uciekał! Przeskakiwał przez krzaki winogron, moja droga… A gliny za nim… Długo nie mogli go złapać. Ale w końcu złapali. I skazali. Chłopak miał wtedy dwadzieścia osiem lat.
— Pochodził stąd?
— Ha! — zawołał mężczyzna z satysfakcją. — Mieszkał tutaj. Na tej ulicy!
— Naprawdę? — zapytała Denise.
— Tak! Cortile Pozzo Regina. To moja ulica! Moja i bandyty Satalaviti!
— Cortile Pozzo Regina? To wspaniale — stwierdziła Denise zadowolona. — Właśnie tego miejsca szukałam.
Mężczyzna momentalnie zamilkł i spojrzał na nią podejrzliwie. Jego oczy w jednej sekundzie przestały się śmiać, przybierając jakiś dziwny, nieufny charakter.
— Po co? — zapytał chłodno.
— Będę tutaj mieszkać — wyjaśniła Denise, podając mu kartkę z zapisanym adresem.
Mężczyzna spojrzał na widniejący przy nazwie ulicy numer domu, po czym krzyknął w niewyjaśnionym napadzie szału:
— To jakaś pomyłka! Panienka nie może tam mieszkać!
— Ale dlaczego? — zapytała Denise.
— Ten dom stoi pusty od czterech lat. Został odebrany… Odebrany… — mówił staruszek, chwytając się za serce.
Denise podbiegła do niego pilnując, aby przypadkiem nie osunął się na ziemię. Mężczyzna wyraźnie zbladł i zaczął tracić siły w nogach. Dopiero po dłuższej chwili wyjął z kieszeni tabletkę i czym prędzej włożył ją do ust. Denise chciała wezwać karetkę, ale powstrzymał ją gwałtownym ruchem dłoni:
— Nie waż się po nich dzwonić — powiedział stanowczo. — Nic mi nie jest.
I rzeczywiście. Po chwili był już w stanie utrzymać się samodzielnie na nogach. Zaczął iść w głąb ulicy powolnym, lecz stabilnym krokiem. Denise patrzyła na jego siwe, rozwichrzone włosy okalające małą, lekko przechyloną na bok głowę.
„Biedny człowiek”, pomyślała.
Miała wyrzuty sumienia, że ten schorowany mężczyzna poczuł się źle z jej winy. Kto wie, dlaczego tak bardzo się zestresował, kiedy zobaczył tę kartkę papieru. Co miał na myśli mówiąc, że dom ten został komuś odebrany?
Kiedy staruszek znikł za ciemnożółtą ścianą, Denise podniosła z ziemi walizki i ruszyła w tę samą stronę. Po drodze minęła jeszcze dwa dziwne malowidła o równie przygnębiającym charakterze. Przeszedłszy zaledwie kilkanaście metrów, zatrzymała się i ze zdziwienia otworzyła usta. Tuż za rogiem, za którym znikł staruszek, stał jedynie wysoki, obdrapany, jasnobeżowy mur.
„O kurde”, pomyślała. „Ślepa uliczka.”
Po chwili jej oczom ukazały się wąskie, metalowe schody prowadzące do góry. Przebiegały praktycznie przez całą wysokość muru, kończąc się dopiero w okolicach trzeciego piętra. Dochodziły do dużych, brązowych drzwi ozdobionych kołatką trzymaną w zębach tygrysa.
„To tutaj mieszka”, pomyślała.
Z okolicy schodów dobiegał przerażający smród, który na początku trudno było zidentyfikować. Ogólnie rzecz biorąc, cały ten przedsionek znajdował się w tak fatalnym stanie sanitarnym, że wymagał natychmiastowej interwencji. Miejsce to od lat, a może nawet dekad nie widziało wody i aż strach było pomyśleć, co znajdowało się wewnątrz. Tak czy inaczej, jedną rzecz udało się ustalić — Cortile Pozzo Regina było ślepą uliczką, a w zasadzie zamkniętym przedsionkiem z długim korytarzem, na którym nie mieszkał nikt oprócz tego biednego, chorego człowieka.
„Gdzie w takim razie jest moje mieszkanie?”, pomyślała Denise, rozglądając się uważnie.
W zasięgu wzroku nie dostrzegła absolutnie nic, co w najmniejszym stopniu przypominałoby miejsce nadające się do zamieszkania. Nagle jednak przypomniała sobie, że kilka metrów od wyrytej w murze głowy, znajdowały się jakieś drzwi. Ponownie chwyciła walizki i zaczęła wracać tam, skąd przyszła. Po raz kolejny minęła róg, za którym znikł staruszek i z wielką ulgą stwierdziła, że jednak miała rację. Duże, czarne drzwi opatrzone solidną kratą mocno kontrastowały z jasnym kolorem murów i drobnych malowideł znajdujących się tuż obok. Denise wyjęła z kieszeni pęk kluczy, które dostała od kierowcy, po czym zaczęła szukać tego, który pasowałby do krat. Jego zidentyfikowanie okazało się proste, ponieważ był to klucz największy i najbardziej masywny ze wszystkich. O dziwno jednak okazało się, że przylegająca do krat kłódka tylko pozornie stanowiła jakiekolwiek zabezpieczenie. Była otwarta i luźno zawieszona na kratach. Fakt ten nie zmartwił Denise jakoś szczególnie, ponieważ kierowca wyraźnie powiedział, iż osobiście sprawdził mieszkanie. Może więc celowo nie zamykał krat. Bo niby po co? Wiedział przecież, że nowy lokator wprowadzi się tu lada dzień.
Pozostało więc tylko otworzyć te duże, czarne drzwi, które prawdopodobnie stały tu od początku istnienia budynku. Były stare, zniszczone i pewnie niezbyt solidne. Denise wybrała jeden z czterech metalowych kluczy, który wydawał się jej tym najbardziej adekwatnym. Również i tym razem dokonała trafnego wyboru, bowiem drzwi otworzyły się prawie natychmiast.
„Mój nowy dom”, pomyślała.
Miała nadzieję, że Salvatore Lo Piano rzeczywiście sprawdził to miejsce przed jej przybyciem. Nie chciała zastać jakiś dziwnych niespodzianek w rodzaju zdechłej myszy na podłodze czy zarośniętych kurzem szafek. Pierwszy strach odszedł, kiedy po otwarciu wejściowych drzwi dobiegł do niej zapach normalny, w najmniejszym stopniu nie przypominający tego, który poczuła tam przy schodach. Bez dłuższego namysłu chwyciła obie walizki i energicznym ruchem wstawiła je do środka.
Dopiero teraz poczuła lekkie zmęczenie. Dwugodzinny lot z Werony do Palermo nie był co prawda wielkim wyczynem, ale podróż samochodem przy takiej spiekocie najwyraźniej ją osłabiła. Miała jednak na tyle chęci i siły, aby ogarnąć wzrokiem przestronny korytarz oraz szerokie wejście prowadzące do innego pomieszczenia. Uważnie przyglądała się białym, mocno zabrudzonym ścianom, na których widniały wyraźne ślady dziecięcych kredek. Postanowiła zamknąć za sobą drzwi, aby w ciszy i spokoju zapoznać się z miejscem, w którym miała spędzić kilka następnych tygodni. Gdy tylko położyła dłoń na ciężkiej, mosiężnej klamce, poczuła silne uderzenie w głowę. Osunęła się na ziemię, a potem nastała już tylko ciemność.
Rozdział 4
Vincenzo Bellomo od ponad kwadransa siedział wygodnie na czarnym, bujanym krześle i z roześmianą gębą wsłuchiwał się w piskliwy, męski głos dobiegający ze stojącego na biurku telefonu. Aż trudno uwierzyć, że negocjacje, które prowadził przez ostatnie kilka tygodni, tak szybko zakończyły się powodzeniem. Pierwszy transport surowicy o wadze ośmiuset kilogramów miał wypłynąć z portu w Khanom na początku przyszłego miesiąca.
„O w mordę”, pomyślał zadowolony. „Udało się.”
Trzeba przyznać, iż transakcja, o którą walczył z tak wielką determinacją, miała mu przynieść nie tylko potężne zyski finansowe, ale przede wszystkim uznanie i szacunek sycylijskiego świata przestępczego. Rynek tajski był bowiem jedną z tych studni marihuany, do której każdy prędzej czy później zamierzał wsadzić swoje łapy. A jemu udało się to po zaledwie kilku tygodniach negocjacji z niejakim Adirake uważanym za guru tajskiego świata narkotykowego.
Był niemalże pewien, iż w tej sytuacji nic nie było w stanie zepsuć mu humoru, który w ostatnim czasie został mocno nadszarpnięty przez wieści dobiegające z Favignany. Okazało się, że pojmani członkowie familii Lo Presti trzymają gębę na kłódkę i jak dotąd nie pisnęli ani słowa o nadal ukrywającym się bossie. Minęło już kilka dni od słynnej policyjnej obławy, jednak przywódca najsilniejszej grupy mafijnej na Sycylii ciągle pozostawał na wolności. Na samą myśl o tym Bellomo dostawał bolesnych skurczów żołądka, z którymi borykał się za każdym razem, kiedy słyszał to przeklęte imię. Nagle drzwi gabinetu otworzyły się i do środka wmaszerował Francesco di Salvo z miną przypominającą na wpół żywego orangutana.
— Stary Lo Presti źle się czuje — powiedział zaniepokojony.
— A co mnie to kurwa obchodzi? — syknął Bellomo.
— To chyba coś poważnego — dodał Francesco. — Trzeba wezwać karetkę.
— Ani się waż! — ryknął Bellomo. — Żadnej karetki!
— Ten człowiek może nie przetrwać dnia.
— Gówno mnie to obchodzi! Teraz mamy ważniejsze sprawy na głowie. Trzeba szykować magazyny na przyjęcie nowego towaru. Osiemset kilo surowicy przypłynie tu w przyszłym miesiącu, a ty mi pierdolisz o jakiejś karetce. Zajmij się szukaniem ludzi, którzy pomogą ci oczyszczać towar.
Francesco stał nieruchomo.
— Co? Mowę ci odjęło? — zapytał Bellomo rozwścieczony.
— Magazyny mogą poczekać — stwierdził di Salvo, kierując się w stronę drzwi.
— Odbiło ci? Chcesz mi ściągnąć na kark policję? Jeżeli pod moim domem stanie jakaś karetka, to bądź pewien, że ty pierwszy w niej wylądujesz. A jeżeli stary Lo Presti nie jest w stanie wytrzymać, to niech zdycha w tej dziurze. Jasne?
Francesco opuścił gabinet w milczeniu. Kiedy w grę wchodziła władza i pieniądze, Bellomo walczył jak dzikie zwierzę próbujące wbić swoje kły w ostatni kawałek mięsa. Nie miał za to najmniejszego szacunku dla zdrowia własnego, a już tym bardziej cudzego. Według niego człowiek powinien chodzić po ziemskim padole do momentu, do którego jest w stanie utrzymać się na własnych nogach. Gdy tylko mechanizm zaczynał szwankować, należało usunąć się i nie zastawiać drogi innym. Młodszym, silniejszym, mającym świeże, oryginalne pomysły na prowadzenie interesów. Takie odpadki jak stary Lo Presti były jedynie przyczyną kryzysów finansowych na świecie. Bellomo nazywał ich pędrakami. Według niego, starsze pokolenia powinny dobrowolnie odchodzić ze świata, aby nie zawadzać tym, którzy są w kwiecie wieku i pragną cieszyć się życiem.
Francesco miał zupełnie inne zdanie na ten temat. Nie uważał ludzi starszych za przyczynę kryzysu, a już na pewno nie za przeszkodę w dążeniu do obranych przez siebie celów. Ludzie ci niejednokrotnie przepracowali w swoim życiu więcej, niż kilku dorosłych razem wziętych. Francesco uważał, iż obecne społeczeństwo było prekursorem pokolenia „leniwców”. Pokolenia, które będzie domagało się wszystkiego przy minimalnym nakładzie pracy. Pokolenia, które doprowadzi świat do ruiny. Finansowej, gospodarczej i moralnej. Zachowując resztki zdrowego rozsądku oraz odrobinę przyzwoitości, wyciągnął z kieszeni telefon i wyszukał na liście numer doktora Terrasini.
Denise miała wrażenie, jak gdyby jej powieki były zrobione z ołowiu. Nigdy przedtem nie czuła się tak dziwnie, tak słabo i tak niepewnie. Pomimo zamkniętych oczu wiedziała, że wokół panowała ciemność, a minimalny promień światła dobiegał z jakiegoś bardzo odległego miejsca. Uniosła powieki z wielkim trudem. Nadal czuła dziwny ucisk z tyłu głowy, który sprawiał, że pozostawała w stanie lekkiego otumanienia. Próbowała zrozumieć, jakim cudem straciła przytomność i dlaczego teraz siedziała na krześle z rękami i nogami związanymi grubym, cuchnącym sznurem.
Znajdowała się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Przy zamkniętych okiennicach nie była w stanie dostrzec absolutnie nic, co pomogłoby jej zidentyfikować to miejsce. Jedyny strumień światła dobiegał przez lekko uchylone drzwi znajdujące się tuż za nią. Próbowała przyzwyczaić wzrok do ciemności, aby ustalić, czy nadal przebywała w tym samym domu. Wewnątrz było gorąco i duszno. Zupełnie tak, jak w typowych sycylijskich pokojach o tej porze roku. Chwilę później wykonała gwałtowny ruch rękami, aby sprawdzić, jak mocno zaciśnięto na nich sznur.
„Mocno”, przyznała.
Zaraz potem uczyniła podobny ruch nogami. Jej kostki zostały związane tak samo ciasno jak nadgarstki. Uwolnienie się z tych węzłów było praktycznie niemożliwe. Na szczęście nie wyczuła w ustach knebla ani niczego innego, co w jakikolwiek sposób utrudniałoby jej mówienie. Oczy również pozostały odkryte. Nie miało to jednak większego znaczenia, ponieważ przy ciemności, jaka panowała w pomieszczeniu, i tak nie była w stanie niczego zobaczyć. Jedynymi narządami zmysłu mogącymi się jeszcze na coś przydać był węch i słuch. Denise zdołała ustalić, iż unoszący się w powietrzu zapach był dokładnie taki sam jak ten, który poczuła zaraz po wejściu do domu. Miała więc minimalny dowód na to, że ciągle znajdowała się w tym samym miejscu. Niepokojący był natomiast fakt braku jakiegokolwiek dźwięku dobiegającego z innych pomieszczeń. Czyżby była sama? Jeżeli tak, to skąd pochodził ten lekki strumień światła? I kto znajdował się w domu, który został wynajęty specjalnie dla niej?
Te i wiele innych pytań dręczyło ją niemiłosiernie, jednak nie potrafiła odpowiedzieć na żadne z nich. Co więcej, nie miała nawet siły ani chęci zastanawiać się nad odpowiedziami, gdyż ucisk z tyłu głowy ponownie dawał o sobie znać. Zamknęła oczy i w jednej sekundzie poczuła, jak odpływa gdzieś daleko. Nie wiedziała, jak długo znajdowała się w tym stanie. Pięć minut, dziesięć… Może godzinę. W pewnym momencie gwałtownie otworzyła oczy i zaczęła nasłuchiwać. Dźwięki, jakieś dźwięki… Przy panującej wokół ciemności nie była w stanie dostrzec absolutnie nic. A odgłosy stawały się coraz głośniejsze, jak gdyby stopniowo się do niej przybliżały.
„Meu Deus”, pomyślała przerażona. „Ktoś tutaj idzie.”
Dobiegające z zewnątrz odgłosy były faktycznie niczym innym jak zbliżającymi się ludzkimi krokami. Denise przełknęła ślinę i ponownie zamknęła oczy.
„Może to tylko sen”, pomyślała. „Może zaraz się obudzę.”
Niestety, domniemany sen i rzeczywistość nadal pozostawały jedną, nierozerwalną całością. Kroki były już blisko, a ich odgłos wypełniał każdy, nawet najbardziej zacieniony kąt pomieszczenia. W pewnym momencie drzwi za plecami Denise otworzyły się, poszerzając znacznie żółty, lekko przytłumiony promień światła. Ktoś stał u progu i czekał. Nie wiadomo na co. Może na ruch… Albo jakikolwiek inny sygnał świadczący o tym, że związana i przytwierdzona do krzesła dziewczyna odzyskała przytomność i że jest w pełni świadoma tego, co działo się wokół.
Denise nawet nie drgnęła. Była tak przerażona, że na całym ciele odczuwała tymczasowy paraliż. Miała nadzieję, że za chwilę drzwi pomieszczenia zamkną się, a ten ktoś wyjdzie i zostawi ją w spokoju. Oby znów nastała ciemność. Jak najszybciej. Teraz. Dopóki jej serce jeszcze biło. Dopóki ona sama jest w stanie opanować ten oszalały, paniczny lęk, który zawładnął całym jej umysłem. Ciemność przyniosłaby jej ulgę. Po chwili jednak zdała sobie sprawę, że nawet myśl o Macario nie była w stanie zredukować strachu, jaki ją opętał. Czuła, że robiła się coraz słabsza. Była gotować zemdleć, byle tylko już dłużej nie czekać. Byle tylko nie trwać w tym przeklętym stanie niepewności.
Nastąpiło jednak zupełne przeciwieństwo tego, czego sobie życzyła. W pewnym momencie drzwi otworzyły się szerzej, wypełniając światłem nieco większy fragment pomieszczenia. Kątem oka dostrzegła jasną, marmurową posadzkę, kawałek ciemnobeżowej ściany oraz fragment dużej, drewnianej szafy. Nie miała odwagi odwrócić głowy, aby zobaczyć, co znajdowało się za nią. Nie chciała wiedzieć, kto stał za jej plecami i bacznie obserwował nawet najmniejszy ruch. Pozostała w jednej i tej samej pozycji, walcząc ze strachem paraliżującym jej ciało. Nagle poczuła ogromną falę ciepła, która zaczęła wypalać ją od wewnątrz. Zupełnie tak, jak gdyby za chwilę miało wydarzyć się coś strasznego. Postać stojąca za jej plecami poruszyła się i wówczas to Denise wyraźnie poczuła przybliżające się do niej ludzkie ciało.
„To koniec”, pomyślała.
Miała ochotę krzyczeć i błagać, aby ktoś jej pomógł. Nawet jeżeli miałby to być ten biedny, schorowany człowiek mieszkający naprzeciwko. Ktokolwiek… Oby tylko uwolnił ją z tych sznurów i uchronił przed tym kimś, kto stał za jej plecami. Napięcie stawało się tak ogromne, że Denise odchodziła od zmysłów. Nigdy w życiu nie bała się tak bardzo. Nigdy w życiu nie czuła się tak bezbronna i tak piekielnie przerażona. Tajemnicza postać znów się poruszyła, przechodząc do najbardziej zacienionej części pomieszczenia. W pewnym momencie stanęła tuż naprzeciw krzesła. W powietrzu zaczął unosić się jakiś nowy zapach. Był przyjemny i zdecydowanie różnił się od duszącego odoru grubych, cuchnących sznurów.
Miejsce, w którym stała postać, nadal tonęło w ciemności, niemniej jednak wyraźnie było widać kontury męskiej sylwetki. Przy mocno ograniczonym strumieniu światła dobiegającym przez uchylone drzwi, dostrzeżenie jakichkolwiek szczegółów graniczyło z cudem. Denise siedziała nieruchomo i tak samo nieruchomo wpatrywała się w stojącego naprzeciw mężczyznę. Panujące wokół milczenie było nie do zniesienia, jednak im więcej czasu mijało, tym napięcie stawało się coraz mniejsze.
„Gdyby chciał mnie zabić, już by to zrobił”, pomyślała.
Kolejne sekundy wydawały się być wiecznością. Zupełnie tak, jak gdyby człowiek czekał na koniec świata, który nie nadchodził. Jak gdyby za chwilę miało wydarzyć się coś, co byłoby przekleństwem, ale i wybawieniem jednocześnie. Wizja ta stała się jeszcze bliższa i bardziej rzeczywista w momencie, w którym mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyjął z niej jakiś przedmiot. Po chwili słychać było lekki brzęk i wtedy to oczom Denise ukazało się długie, połyskujące w bladym świetle ostrze noża.
„Matko boska”, pomyślała. „To już naprawdę koniec.”
Ale i tym razem koniec nie nadszedł. Mężczyzna nadal stał w tym samym miejscu i patrzył w milczeniu na przerażoną twarz ofiary. Co jakiś czas odwracał głowę i przecierał palcami połyskujące ostrze noża. Zupełnie tak, jak gdyby sprawdzał czy jeszcze nadawało się do użytku. Po dłuższej chwili zrobił kilka kroków naprzód i stanął tuż przy lewym ramieniu skrępowanej sznurami Denise. Wtedy to po raz pierwszy ujrzała jego twarz. Jego ciemną, pokaleczoną twarz pokrytą kilkudniowym zarostem. I te oczy… Te duże, przerażające oczy pozbawione jakichkolwiek emocji. Mężczyzna przystawił ostrze do jej szyi, naciskając na skórę z coraz większą siłą. Denise wstrzymała oddech i psychicznie szykowała się na śmierć. Na najgorszą śmierć, jaką mogła sobie wyobrazić.
— Jeżeli zaczniesz krzyczeć, zginiesz — powiedział mężczyzna cicho, lecz dobitnie. — Jeżeli będziesz siedzieć cicho, masz szansę przeżyć.
Denise przytaknęła, czując na szyi zimny i ostry jak brzytwa nóż. Wiedziała, że wystarczyłby tylko jeden ruch, aby ten człowiek zarżnął ją jak cielaka. Dziwny wydawał się jej fakt, że jeszcze tego nie zrobił. Jeżeli był psycholem, a ona wtargnęła na jego terytorium, mógł się jej pozbyć, gdy tylko przekroczyła próg tego domu. Dlaczego więc nadal była żywa?
— W tej dziurze jesteśmy tylko my i staruch mieszkający naprzeciw. Jeżeli zaczniesz wzywać pomoc, zabiję najpierw ciebie, a potem jego.
Denise nie odezwała się. Jej milczenie oznaczało uległość i gotowość pójścia na współpracę.
— To, czy przeżyjesz dzisiejszą noc zależy wyłącznie od ciebie. Na początku chcę wiedzieć, kim jesteś i co robisz w tym domu.
Zapadła cisza. Denise zaczęła zastanawiać się, kto właściwie był tutaj intruzem — on czy ona. Salvatore Lo Piano zapewniał, że sprawdził ten dom osobiście. Czy to możliwe, aby nie natknął się na tego przerażającego typa w środku? A może tak naprawdę wcale tu nie przyszedł. Może tylko tak powiedział, aby dała mu święty spokój. Nie miała jednak czasu zastanawiać się nad tym, gdyż chwilę później poczuła duże, silne ręce coraz mocniej uciskające jej szyję. Nie ulegało wątpliwości, iż gotów był zakończyć wszystko w jednej sekundzie.
— Nazywam się Denise Filippi Ferreira.
Uścisk nadal był mocny i w dużym stopniu utrudniał mówienie.
— Jestem nauczycielką. Przyjechałam tu do pracy.
Mężczyzna ciągle trzymał ją za szyję, ale teraz jego uścisk nieco zelżał.
— Wynajęłam ten dom jakiś czas temu.
— Sama?
— Sama.
— Skąd przyjechałaś?
— Z Werony.
I znów zapadła cisza. Mężczyzna puścił jej szyję i cofnął się jakieś dwa metry. Schował nóż do kieszeni, a następnie powiedział spokojnym, opanowanym głosem:
— W tej chwili powinienem cię zabić.
Denise patrzyła na niego nieruchomo, próbując opanować strach i drżenie mięśni twarzy.
— Chociażby dlatego, że pracujesz dla Luigi Macario — dodał.
Zapadła długa, niezwykle napięta cisza.
„Skąd ten człowiek wie, kim jestem…”, myślała intensywnie. „Nie mam przy sobie niczego, co świadczyłoby o moich powiązaniach z Macario.”
— Zabiłbym cię na miejscu z jednego powodu — kontynuował mężczyzna. — Jesteś dziennikarką.
Nastała chwila milczenia.
— Ale pozwolę ci żyć z drugiego powodu — dodał.
— Jakiego? — zapytała Denise.
— Poznasz go w swoim czasie.
Po tych słowach mężczyzna opuścił pokój, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi. Ponownie nastała ciemność. Ciemność absolutna. A wraz z nią głęboka i nieprzerwana cisza. Cisza, w której Denise słyszała jedynie intensywne bicie własnego serca.
Rozdział 5
Ignazio Scuderi jechał pod górę swoim białym, piętnastoletnim renault 5 i mijał chyba dwudziesty z kolei zakręt. Droga prowadząca do Santa Margherita Belice przypominała ciągnącą się bez końca serpentynę, po przebyciu której człowiek dostawał wszystkich możliwych dolegliwości. Aż trudno sobie wyobrazić, że mieszkający tam ludzie pokonywali tę trasę kilka razy dziennie. Musieli mieć albo wyjątkowe predyspozycje żołądkowe, albo jakiś specjalny trunek umożliwiający znoszenie jazdy po tak stromej i usianej zakrętami drodze. Dla przeciętnego zjadacza chleba idealnym rozwiązaniem na nasilające się mdłości były zwykłe cytrusy. Wszystko jednak miało swoje granice, gdyż nikt nie mógł na okrągło jeść pomarańczy tylko dlatego, że kilka razy dziennie pokonywał serię ostrych zakrętów.
Ignazio Scuderi nigdy nie wybrałby się w tak fatalną podróż gdyby nie fakt, że jechał na spotkanie z Domenico Rizzo. Ostatni raz widzieli się ponad dwa miesiące temu, kiedy zostali zaproszeni na uroczysty obiad do Campobello di Mazara. Od tamtej pory każdy z nich zajął się własnymi sprawami, pilnując interesów w pozostałych prowincjach na zachodnim wybrzeżu. Wydarzenia ostatniego tygodnia zmusiły ich jednak do rychłego kontaktu i zaaranżowania spotkania w najkrótszym możliwym terminie.