Dla M., która zawsze jest obok —
— w podziękowaniu za wszystko.
Przede wszystkim za to, że jest.
Dla drugiej M., za jej siłę,
za radzenie sobie z chorobą,
przy której ja dawno bym się poddała.
Katowice, 2018/2020
„Ostatnio wstać mi coraz trudniej
Za długa noc za krótki dzień
A każdy miesiąc jest jak grudzień
Przez żaluzje”
— Kortez „Hej Wy”
Chwila I
Jestem zmęczona.
Zmęczona nie tym, że spałam niecałe cztery godziny. Nie kwaśnym posmakiem, który pozostał na nabrzmiałym języku po dwóch — albo trzech? — butelkach Fresco i jednym kieliszku mojito. Nawet nie sam seks mnie zmęczył, bo trwał jakieś żałosne dwie godziny.
Jej widok mnie zmęczył.
Włosy rozrzucone na poduszce nie kusząco, a raczej niechlujnie. Kołdrę skopała na koniec łóżka, więc widzę ją całą. Śpi rozkraczona, w pełnej okazałości, tak, jakby wczoraj zaoferowała mi cokolwiek interesującego. Jedna noga zgięta w kolanie, druga wisi poza łóżko, głowa odwrócona do mnie tyłem; za to gładko wygolone — po co, no po co? — krocze gapi się prosto na mnie. Biust młody, ale już jakby pusty, nudny, pospolity. Jest piękna. Ma piękną twarz. Ciało też ma piękne, jej pospolity biust jest piękny i wygolone — no po co? — łono też jest piękne. Ale nudne, bo cała noc była nudna. Choć to, co przed nocą, było obiecujące.
Każdy piątkowy wieczór spędzam w Lex, jednym z wielu barów w moim mieście dedykowanych osobom LGBT, jednak jedynym typowo lesbijskim. Chociaż nie wyklucza towarzystwa panów, jakoś tak się przyjęło, że do Lex chodzą tylko kobiety. I dobrze. Geje mają dużo „swoich” barów, „swoich” aplikacji na smartfony, „swoich” portali internetowych. Nie, żebym miała z nimi problem; po prostu łatwiej szukać towarzystwa, gdy w zasięgu wzroku są tylko kobiety.
W każdy piątkowy wieczór siedzę przy barze, samotnie popijając mojito, z nadzieją, że do domu nie wrócę sama. Przeważnie się udaje. Piję do momentu znalezienia odpowiedniej partnerki, ale nigdy więcej niż cztery. Cztery drinki, nie partnerki. Nie lubię być nawalona. Więc jeśli po czwartym drinku dalej siedzę sama, po prostu wracam do domu i włączam jakiś durnowaty sitcom, jeden z tych, które podpowiadają ci, kiedy masz się zaśmiać.
Nieprawda. Nie kończę, nie wychodzę po czterech. Ale zawsze sobie obiecuję, że tym razem tak będzie.
Jednak dziś to ona cuchnie kacem. Nie ja. Wypiła dużo więcej ode mnie. Cuchnie kacem i brakiem prysznica, a jej gapiące się na mnie krocze cuchnie beznadzieją.
W ten piątek — dziś jest sobota, więc we wczorajszy — byłam wyjątkowo trzeźwa. Po pierwszej szklance uśmiechnęła się do mnie Gładka Pusia, na imię Natalia, lat 21, biseksualna, farbowane na pseudo-ombre blond włosy, czarna sukienka do kolan, piękny uśmiech. Nim mnie urzekła. Mówiła bardzo dużo, a ja popijałam mojito, przytakując i wpatrując się w równiutkie, nieco pożółkłe od kofeiny lub nikotyny, lub jednego i drugiego, zęby, w ten uśmiech pełen dziewczęcego wdzięku, radości. Choć miała do powiedzenia naprawdę wiele, w międzyczasie zdążyła wydoić kilka przeróżnych drinków, przy każdym nowym prosząc o mocniejszy. A im bardziej pijana, tym więcej słów. Spodobała mi się jej energia. I to, że tak samo, jak ja, szukała tylko przygodnego seksu.
Choć po wyjściu z Lex z trudnością utrzymywała równowagę, po drodze zahaczyła o monopolowy i kupiła kilka butelek różowego Fresco. Ani to dobre, ani niedobre. Ot, wino musujące. Wypite już w moim mieszkaniu, jej całkowicie zawróciło w głowie, a mi dodało animuszu. Pod koniec drugiej — lub trzeciej, kto by to liczył? — butelki, pomogłam jej w rozrzucaniu bielizny po podłodze; sama nie potrafiła już rozpiąć stanika, roześmiana od ucha do ucha. Przyznała, że zdecydowanie częściej sypia z mężczyznami — w zasadzie z kobietą miała tylko dwa stosunki; tak to raczej pocałunki po pijaku. Objęłam za punkt honoru pokazać jej, jak piękny jest seks kobiecy.
Plusem Gładkiej Pusi jest to, że podczas pieszczot nic nie drażni języka. Za to samej zainteresowanej pozwala czuć o wiele więcej. I rzeczywiście, Gładka doszła po kilku zaledwie minutach moich starań. Gdy dotykałam ją przez bieliznę w windzie bloku, była już wilgotna. Kiedy wsunęłam pierwszy palec w jej oparte o drzwi mojej kawalerki ciało, była całkowicie gotowa. Gdy piłyśmy wino wpół rozebrane na podłodze, praktycznie błagała wzrokiem, bym wreszcie skończyła to, co zaczęłam. I choć w lesbijowni była tak rozgadana, to w trakcie seksu uroczo cicha. Gdy większość moich kochanek jęczała lub wzywała wszelkich bogów, ona wzdychała, dyszała, uśmiechała się. Sukienkę zostawiła pod drzwiami, bielizna wylądowała na podłodze; lizałam ją już na łóżku, rozkraczoną jak teraz, gdy śpi. Gdy zassałam ustami jej łechtaczkę, wypchnęła biodra z tak oczywistym zdumieniem, jakby nie miała pojęcia, że jej ciało potrafi takie rzeczy.
Po pierwszym spełnieniu zdyszana, mokra, zaróżowiona, pozwoliła mi przerzucić się na brzuch. Stała się całkowicie uległa, lekka i wiotka jak lalka. Twarz wbiła w poduszkę, biodra odrzuciła nieco do góry, podkreślając krągłe, miękkie pośladki; uda rozsunęła tak, bym widziała całą jej wilgoć. Pozwoliła złapać się za włosy i pociągnąć do siebie, gdy w nią wchodziłam; z każdym kolejnym pchnięciem prosząc w końcu o więcej i więcej. Jej poprzednie kochanki nie używały strap-ona, ich palce nie miały wibracji.
Po drugim spełnieniu padła na poduszki, powtarzając, że było niesamowicie — mile połechtała moje ego; nie uważam się za wyjątkowo dobrą w łóżku. Raczej przeciętną, co najwyżej poprawną. Tak czy inaczej, byłam już nieźle wstawiona i cholernie podniecona; miałam wrażenie, że moja łechtaczka za chwilę eksploduje. Całując dochodzącą do siebie Gładką za uchem, przyciągnęłam jej dłoń do swojego ciała, wyraźnie domagając się jakiegokolwiek działania. Nie była zbyt delikatna; od razu wsunęła we mnie dwa palce i, hacząc paznokciami od środka, zaczęła ruszać ręką tak szybko, jakby próbowała mnie rozerwać. Drugą złapała wiszącą nad jej twarzą pierś i ścisnęła jak pluszaka. Jak gdyby pierwszy raz dotykała kobiety. Miętosiła na zmianę jeden i drugi cycek, monotonnie próbując zadowolić mnie palcami; w efekcie sprawiła tylko sporo bólu. Kiedy po kilku minutach próśb, by była nieco delikatniejsza, zrozumiałam, że nie ma zamiaru zmienić taktyki i prawdopodobnie nie ma zielonego pojęcia, do czego służy łechtaczka, wydałam z siebie kilka dźwięków imitujących orgazm i pozwoliłam jej zasnąć.
Jestem zmęczona brakiem zaspokojenia.
Tym, że Gładka potrafiła wziąć, ale nie umiała dać. Tym, że jej poprzedniczka nie chciała kochać się przy zapalonym świetle i nie zdjęła nawet koszulki. Tym, że jeszcze wcześniejsza nalegała na kolejne spotkanie, tym razem w trójkącie z jej chłopakiem, o którym zapomniała mi wspomnieć. Tym, że choć niemal każdej soboty zalewam pościel sokami innej kobiety, wciąż czuję nudę. I że każdego poranka patrzę z obrzydzeniem na te skacowane, roznegliżowane, czasami podrapane ciała. Że w moim mieszkaniu, zamiast pachnieć seksem, wali trawionym alkoholem i jednostronnym orgazmem.
Jestem zmęczona smrodem desperacji.
Chwila II
Obudziła się.
Dłonią przetarła wciąż zamknięte oczy, rozmyła resztki tandetnego makijażu na powiekach i przy nosie, jakby dotychczas wyglądała za mało odpychająco. Jedno ramię wyciągnęła do tyłu, wyciągnęła drugie, łącząc łopatki. Blady biust wypchnęła do przodu, zaprezentowała niewielkie, ale cudownie brązowe otoczki maleńkich jak guziki, sterczących z zimna sutków. Płaski brzuch zapadł się lekko, zwisający z niego srebrny kolczyk delikatnie zakołysał. Przeciągnęła się mocno i długo jak kotka w rui, wydając przy tym niski pomruk. Otworzyła jedną powiekę, zamknęła. Otworzyła dwie, zamrugała, zamknęła oczy, porażona słońcem. Zsunęła kolana, jakby orientując się wreszcie, że Jej Wysokość Gładkość od kilku godzin wpatruje się we mnie swoim małym, miękkim okiem.
— Wo… wody… — wydukała głosem zachrypniętym, skacowanym, zbolałym. Znów uchyliła powieki, tym razem delikatniej, ostrożniej, przygotowana na tępy ból światła. Wyciągnęła rękę z dłonią o starannie wypielęgnowanych, ewentualnie doklejonych, paznokciach w kolorze wiśni. Jakby w barze była. „Wody”, zażąda, i wodę po sekundzie dostanie, tak myśli? Nie dostanie, bo nie przyniosłam. Niech się męczy, jak ja się męczyłam całą noc — niespełniona.
Podciągnęła się na poduszkach, jej blade piersi zafalowały delikatnie; do góry, na dół, jeszcze raz do góry i na dół. Usiadła, nagie plecy oparłszy o wezgłowie łóżka; zmarszczyła czoło, czując jego drewniany chłód. Na łydki, następnie uda, biodra i w końcu brzuch naciągnęła kołdrę wymiętą, jak wymięte pozostało wspomnienie naszego pseudoseksu. Jej seksu.
— Masz wodę? — zapytała już trochę trzeźwiej i spojrzała na mnie w końcu, ale w taki sposób, jakby widziała mnie pierwszy raz w życiu. Naciągnęła kołdrę pod samą szyję gestem zawstydzonym, gestem kobiety, która zdała sobie sprawę z tego, że znowu spuściła hamulce i przespała się z pierwszym lepszym nieznajomym; gestem, którego nie cierpię.
Nie mogę patrzeć na jej wstyd.
Idę więc do kuchni. Mam nadzieję, że nie będzie chciała zjeść śniadania. Nie chcę oglądać jej uciekającego przy każdym gryzie spojrzenia, sztucznego uśmiechu, skrępowania tym, że słyszę każde jej przełknięcie, mlaśnięcie, ruch zębów, których wczoraj nie umyła. Otwieram lodówkę i udaję, że wyciągam wodę. Nie mam wody, bo jej nie pijam. Na śniadanie zresztą też mam niewiele; na górnej półce siatka ze zmiękłymi pomidorami, niżej świeży jarmuż, owocowy koktajl domowej roboty, który stoi w butelce od kilku dni. Na dolnej półce resztka wczorajszego obiadu; kuskus wymemłany z pastą marchewkową, a w misce obok sama pasta, na kanapki. Co z tego, skoro w piekarni nie byłam od dwóch dni. Przecież nie dam jej jarmużu na śniadanie.
Z szafki wyjmuję ciemnobrązową szklankę z duralexu, przemywam ją pod kranem, sama nie wiedząc po co. Nalewam wodę. Masz, kurwa, Kranówiankę. Wracam do Gładkiej.
Bez słowa łapie szklankę i wypija kranówę duszkiem; jeden wielki łyk za drugim. Gdyby miała jabłko Adama, skakałoby jak szalone. Trochę wody ucieka jej kącikiem ust, ścieka po brodzie, skapuje na pościel, zostawia mokrą plamę wielkości jednogroszówki. Oddaje mi szklankę, usta przeciera wierzchem wypielęgnowanej dłoni i rozpoczyna gorączkową gonitwę wzrokiem za częściami swojej odzieży. Koronkowy, czarny stanik na podłodze przy łóżku. Majtki, pewnie kupione w komplecie, pół metra dalej. Sukienka, pognieciona, leży pod drzwiami. Nic nie zmieniło się od wczoraj.
Marszczy czoło delikatnie, jak gdyby analizując, ile czasu spędzę oglądając ją nagą, gdy będzie zbierać ciuchy; no bo przecież to nie ja, tylko moja sąsiadka, spędziła kilka minut z językiem między jej nogami. Przy pierwszej Wstydliwej uważałam to za zabawne i urocze. Dziś wiem, że to żałosny wynik zabraniania kobietom ich seksualności. Wmawiania nam, że seks jest dla mężczyzn. Zdobywanie jest dla mężczyzn. Kobieta jest tylko chodzącym układem rozrodczym, zbiorem jajeczek; pojęcia takie jak przyjemność czy orgazm zna tylko z tandetnych pism dla kur domowych, do których znudzone żony wysyłają przepisy na pasztety, sałatki i inne serniki. Gardzę pruderyjnością.
Nie mogę na to patrzeć.
Podaję jej koronkowe figi, a ona wsuwa je pod kołdrę ze wzrokiem wbitym w pościel, sugerując, że nie ma zamiaru pamiętać, jak przy zsuwaniu ich z jej gładkich, mocnych ud, przejeżdżałam po nich ustami. Podaję stanik, ona szybkim ruchem zapina go na plecach. I nawet w bieliźnie nie wstaje po sukienkę. Wciąż pozostaje pod kołdrą. Ocipieję.
Zbieram z podłogi sukienkę, rzucam jej na pościel. Wychyla się po nią, przy czym nie zapomina, żeby pościel kurczowo trzymać tuż pod brodą — sytuacja zaczyna się robić komiczna. I tak jak jej twarz była piękna wczorajszego wieczoru, była piękna nocą, gdy odrzucała ją w przedłużającej się ekstazie i nawet dziś, gdy spała, była piękna, teraz jest żadna. Żadne są jej zwrócone wciąż gdzieś obok mnie jasne oczy, żadne są zaokrąglone policzki z żadnymi dołeczkami pośrodku. Żadne są wąskie usta z resztkami ciemnej szminki w kącikach. Żadne jest jej pożegnanie, gdy już po kilku minutach od zakrycia krągłości sukienką i znalezieniu w kuchni torebki, stoi w drzwiach mojego mieszkania; wciąż unikając mnie wzrokiem, klepie niezdarnie po ramieniu jakby żegnała irytującego wujka, który po raz kolejny nawalił się na imprezie rodzinnej i cały wieczór smyrał ją stopą po łydce, pod stołem, co by żona nie widziała.
Wyszła. Zamknęłam drzwi.
Pozostałam ja i wątły zapach, smród, odór jej tanich perfum, kaca i nagiej kobiety, która obok drugiej nagiej kobiety, śpiącej, zaspokajała się samą dłonią, tą samą, którą wcześniej pieściła niedoszłą — choć ona doszła — kochankę.
Panna Gładka, kolejny punkt na liście moich nocy kończących się masturbacją, choć strap-on lśni od soków.
Chwila III
Głowa pęka mi od hałasu, gwaru, wrzasków, pisków. Choć mieszkanie, lokum moje, mój niby-dom wynajmowany w obskurnej kamienicy porośniętej mchem jest tak ciche, cichy, to jednak drze mi się tą ciszą wprost do mózgu. Siedzi kłębek nicości na ramieniu i chichra się, skacze przez czaszkę na drugie ramię, liże za uchem lubieżnym gestem starego, obrzydliwego dziada. Cisza owija dookoła mnie swoje lepkie łapska i wciąga, wciąga głęboko do swojego wnętrza cuchnącego zgniłym mięsem, wyłożonego pleśnią, papierosowym popiołem i flegmą. Przewierca mózg, piszczy, wrzeszczy; cisza, moja najdroższa przyjaciółka, mój największy wróg, najwierniejsza kochanka.
Dość.
Trzeba wyjechać daleko od kamienicy, mchu; tam, gdzie plecy nie będą bolały nieustannie od półleżenia przez kilka godzin w łóżku z przerwą tylko na siku. Tam, gdzie dłonie przestaną drżeć, gdy zdobędę się na wysiłek trzeźwości. Gdzie sterta naczyń nie będzie na mnie czekać, a pomidory zapadać się w lodówce. Trzeba się spakować, ale zabrać niewiele, bo przecież wszystko jest spowite samotnością i będzie zarażać, trzeba znaleźć walizkę nieużywaną od lat, trzeba zamknąć mieszkanie, kawalerkę, na klucz i pójść, pojechać na dworzec, wsiąść do pociągu byle jakiego, ale zadbać o bilet i nie brać zielonego kamienia. Nie trzeba dać znać szefowi w pracy, bo przecież szukam jej — szukałam — miesiącami, jeszcze mam oszczędności, wystarczy na podróż i parę tygodni życia. Ale w kuchni, na blacie także wynajętym, bo mieszkanie, kawalerka była umeblowana, stoi butelka z resztką wczorajszego Fresco. Na jedną lampkę wystarczy. Jeszcze tylko kieliszeczek i można wyjechać, pakować się, walizkę znaleźć, pójść, pojechać na dworzec, wyjechać. Tylko jeden, więcej wina musującego nie ma.
Trochę się rozlewa, kiedy drżącą z pijaństwa i złości dłonią napełniam brudny kieliszek mój albo Gładkiej, ale nie szkodzi, blat lepi się nie tylko od wczoraj, lepi się od tygodnia. Wino jest ciepłe, cierpko-kwaśne, rozgazowane, smakuje brudną kobietą, ale przyjemnie rozwiewa chłód ciszy. Piję do dna, bo niewiele jest do wypicia. Zerkam na drugą butelkę, jednak nie ma w niej ani kropelki. Marzę o zimnym piwie w kolorze bursztynu z pianką na dwa palce, lanym prosto z beczki, bez soku, bez słomki — rurki, rurki jest poprawnie — podanym w kuflu przekazywanym codziennie dziesiątkom desperatek. Nie ma piwa. Ani butelkowego, ani puszkowego, beczki tym bardziej. Napiję się tam, gdzie wyjadę.
Nie muszę szukać walizki, bo przecież leży nieużywana tam, gdzie zawsze — w białym komandorze przy drzwiach wejściowych, na górnej półce, w towarzystwie starych albumów ukrytych w pudełkach po butach, po prawej stronie. Kijem od miotły zrzucam ją na podłogę; stłumiony huk wbija mi się w mózg, ale rozwiewa ciszę, chociaż na tę sekundę. Cienka warstwa kurzu unosi się w powietrze. Oto ona: plastikowa, czarna przepustka do ucieczki od niczego.
Zabieram ze sobą całą bieliznę; tę samą parę spodni mogę nosić tydzień, jeśli ich nie poplamię, ale przecież majtki zmieniać trzeba. Nie upadłam jeszcze tak nisko. A do każdej pary stringów, fig, bokserek i okresówek mam odpowiedni stanik — kupuję tylko komplety. Lubię bieliznę. Koronkową, półprzezroczystą, odkrywającą, zakrywającą, wyzywającą, pruderyjną, czerwoną, czarną, białą. Kocham bieliznę.
Dwie pary spodni — czarne, bo do wszystkiego pasują i bordowe, bo mój tyłek układa się w nich o wiele lepiej, niż w rzeczywistości wygląda. Skórzaną, rozkloszowaną spódnicę przed kolano, trzy sukienki, kilka lnianych koszuli, parę topów. T-shirtów nie noszę. Są żadne. Marynarkę też wezmę, dobrze się w niej czuję — jak kobieta sukcesu, jak wszystko, czym nie jestem. Pasuje do bordowych spodni.
Tampony, bo niedługo będzie na nie czas, lokówkę, ładowarkę do smartfona, którego nie używam od miesięcy inaczej niż w formie zegarka i kalendarza, lakier do włosów, książkę na drogę, kosmetyczkę z pierdołami do makijażu. Maluję się tylko do Lex i na zakupy, bo nigdzie indziej nie wychodzę, ale tam, gdzie pojadę, pewnie też będzie jakieś Lex. I sklepy też będą.
I piersiówkę zabieram. Pustą, ale nie szkodzi.
* * *
Zadzwoniłam po taksówkę. Piesza droga na dworzec zajęłaby mi około piętnastu minut, ale siąpi deszczem, a ja jestem zmęczona. Męczy mnie to, że wciąż czuję gdzieś daleko w ustach delikatny smak jej ciała, choć przepłukałam je tym jednym kieliszkiem wina i umyłam zęby. Jednak pozostał. Słodko-kwaśny, cudowny i ohydny naraz smak kobiety. Ulubiony, znienawidzony.
Kierowca poza dzień dobry, już otwieram bagażnik i dokąd jedziemy?, nie mówi nic. Bardzo dobrze. Nie wygląda źle; niewiele starszy ode mnie, czysty, pachnący dezodorantem, nawet przystojny. Ale dziś nie mam ochoty na pogaduchy o pogodzie i o tym, jakich to wielkich walizek kobiety nie zabierają nawet na jednodniowe wyjazdy. Siadam na tylnym siedzeniu od strony pasażera, bo nie lubię jeździć z przodu. Choć wgapiam się w okno ostentacyjnie, kątem oka widzę, jak zerka na mnie w lusterku wstecznym; duże oczy osadzone dziwnie głęboko w niepospolitej twarzy, zerka tak, jakby widział mój upadek. Ze współczuciem. Zamykam oczy; nie chcę widzieć, jak mnie żałuje.
Ulice są puste, jak przystało na sobotę w południe, więc jedziemy szybko. Od jazdy robi mi się niedobrze, wino cofa się do gardła i drażni przełyk; otwieram oczy, nie chcę zwymiotować. I bez tego widać, że mam kaca. Kierowca patrzy na drogę. Dobrze. Mogę spokojnie patrzeć przez okno. Co jakiś czas tylko mijamy wychodzące ze sklepów, obładowane firmowymi torbami kobiety młodsze i starsze, piękne i mniej urodziwe; schowanych pod czarnymi parasolami starszych panów o twarzach szarych, pomarszczonych wachlarzem doświadczeń.
Pan Zerkający zatrzymuje się przed zakrętem, pozwalając wyjechać przed nas czarnemu SUV-owi. SUV włączył się do ruchu, jedziemy za nim. Przez jego tylną szybę widzę dwie dziecięce główki; wyobrażam sobie, że jadą z rodzicami do kina na nową bajkę, jedną z tych naładowanych żartami dla dorosłych, których dzieciaki nie rozumieją, a dzięki którym ich opiekunowie nie umierają z nudy. Mama pójdzie po bilety, tata w tym czasie zabierze szczęśliwców do kinowego baru, pozwalając wybrać sobie zestaw. Myślę, że to chłopiec i dziewczynka. Chłopiec zamówi duży popcorn — tata podpowie sprzedawcy, że ma być mały — i dużą colę — tata powie, że ma być bez cukru i również mała. Dziewczynka rozdziawi malutkie, niewinne jeszcze usteczka przed plastikową ścianą pełną kolorowych żelek, z każdej weźmie po dwie, bo lubi wszystko, co parzyste. Ja też, dziewczynko, ja też.
Główki znikają z pola widzenia, gdy SUV zjeżdża na parking jednego z marketów. No cóż, może już wracają z kina — teraz pora na zakupy, żeby niedzielny obiad był jak najbardziej wykwintny. Pod powiekami czuję znajome pieczenie, uczucie, które powraca zawsze, gdy myślę o dzieciach. Ucisk w gardle, kołatanie serca, ból w dole żołądka, poczucie winy. Smutek albo złość, żal, nie o stratę, a o Stratę, Stratę Alicji, o moją głupotę, o to, że dostałam to, czego wcale nie chciałam przez podjęcie decyzji, której chciałam. Złość na siebie. Na to, że nie byłam szczera, uznałam, że co mi szkodzi, przecież nie może być tak źle, każda kobieta daje sobie radę, nawet piętnastolatki dają sobie radę, więc dlaczego ja bym nie miała? Moja mama dała sobie radę, a lekko nie miała. Mój ojciec dał sobie radę, a specjalnie zainteresowany nie był. Smutek, że nie dałam. Że nie byłam w stanie spełnić Jej marzenia, jednego z największych. Że moja miłość okazała się niewystarczająco duża. Albo za duża. Nie, za mała. W stosunku do zazdrości. I egoizmu. Chociaż to to samo, zazdrość i egoizm, jedno bierze się z drugiego, zazdrość z egoizmu, a egoizm z zazdrości, egoistyczne gesty biorą się z zazdrości, a zazdrosne z egoizmu.
Jestem idiotką.
Zamykam oczy. Wdech, wydech. W kieszeni ściskam piersiówkę, którą przed przyjazdem taksówkarza napełniłam dwusetką cytrynówki kupioną w monopolce znajdującej się pod moim mieszkaniem, kawalerką. Ona dodaje mi sił. Biorę się w garść. Gdy otwieram oczy, taksówkarz manewruje na dworcowym parkingu, szukając wolnego miejsca. Długo nie musi szukać. To przecież sobota, jeszcze nie ma trzynastej. Ludzie odpoczywają w domu po tygodniu ciężkiej pracy, przygotowują obiad, bawią się z dziećmi. Z dziećmi. Kurwa, wdech, wydech.
Tak, grają w planszówki, układają puzzle. Kiedy sama byłam jeszcze mała, mała rozmiarem i wiekiem jednocyfrowym, a nie charakterem, bo nim jestem mniejsza teraz, niż kiedy byłam mała rozmiarem, to uwielbiałam grać z rodzicami w Grzybobranie. Oni pewnie nie lubili, już pewnie słuchać nie mogli, kiedy o kolejną partyjkę prosiłam weekendami, ale grali. Bo z dziećmi się gra, kiedy proszą. Spędza się godziny na przestawianiu klocków i udawaniu, że źle ci idzie, że nie rozumiesz, żeby dać dzieciakowi radochę, że wygrywa. Albo na prawdziwym nierozumieniu, bo to, co dla ośmiolatka jest logiczne, nas często przerasta. A to, co logiczne jest dla nas, jak to, że obiad będzie, kiedy ziemniaki dojdą, dla nich jest idiotyczne. Ziemniaki nie chodzą, więc jak mogą dojść. I gdzie by niby miały?
Bez sensu, dorośli są bez sensu, matczyne teksty są bez sensu. I ojcowskie, one są najgorsze. Mówisz, że idzie wiosna, a on ci na to: srały muchy — będzie wiosna, będzie trawa lepiej rosła. No kurwa, co? Muchy ciągle srają. Albo podchodzisz do takiego jako świeżo upieczona nastolatka i zanim zdążysz otworzyć usta, już słyszysz: idź do matki, ona ma portfel. Dzięki, tato. Ale masz burdel w pokoju, nic tylko nasrać na środku! Daj to chiński sprzedawca jaj! Bozia rączek nie dała? Dlaczego? Dlaczego?! BO JA TAK POWIEDZIAŁEM! Co mnie obchodzi, że Zuzka dostała pałę? Ty nie jesteś jak inni, jak ona zacznie ćpać, to ty też? Zuzka dostała piątkę, a ty tylko tróję?! Wyjmij tę łyżeczkę z kubka, bo sobie oko wydłubiesz. Nie siadaj na schodach, wilka dostaniesz. Ja sobie żyły dla was wypruwam, a wy się tak odwdzięczacie…
Wszystko to znamy.
U nas weekendy zawsze były takie same. Wstawaj no z tego łóżka, bo odleżyn dostaniesz, potem walka o to, żeby umyć zęby z rana, zupa mleczna albo pozbawiona smaku owsianka na śniadanie, telewizja, Grzybobranie, idź no, polataj na dwór, to kolorów dostaniesz, a nie tylko przed tym telewizorem siedzisz, oczy ci wysiądą, tylko się nie pobrudź za bardzo! Sprzątanie domu, a więc mojego pokoju, tylko nasrać na środku, walka o to, kto myje naczynia po obiedzie, a na obiad zawsze schabowy, ziemniaki, mizeria, czasami ćwikła. I, od czasu do czasu, czernina. Kurwa, kto to wymyślił?
A do kogo wróciła Gładka? Co teraz robi? Jak zabija wspomnienia minionej nocy? Czy spiera z ubrań mój zapach? Bierze prysznic, by pozbyć się niewidzialnych śladów, które pozostawiłam językiem na jej ciele? A może ogląda telewizję, popija kawę i ma to zwyczajnie w dupie?
* * *
Dworzec, w stosunku do ilości zaparkowanych pod nim samochodów, jest zaskakująco zaludniony. Ale to w końcu dworzec. Ludzie wysiadają z pociągów. Dojeżdżają taksówką jak ja, lub autobusem, tramwajem, pekaesem. Wyskakują ze ściany, z peronu 9 i ¾. A może z niego nie da się wyskoczyć, tylko wejść się da? Jak oni stamtąd wychodzili? Pokazali to kiedyś w filmach, opisała J.K. w książkach? Nie pamiętam, nie wiem. Jakoś wyjść muszą, więc pewnie wyskakują z powrotem. Dziwne, że żaden mugol nigdy tego nie zauważył.
Nareszcie koniec ciszy. Tu jest dobrze. Gwarno. Zamiast cuchnąć żałosnym seksem i alkoholem, pachnie kawą ze Starbucks, z podpisanych kubków z hipsterskimi latte-sratte, na mleku sojowym, czy-macie-wegański-syrop-karmelowy-nie-a-to-szkoda-to-tylko-na-sojowym-nazywam-się-albert, olejem z McDonald’s i mieszanką przeróżnych ludzkich zapachów; od drogich perfum, przez tanie, aż do potu. I trochę deszczem. I płynem czyszczącym z maszyny myjącej podłogę, która nieustannie kręci się po holu, prowadzona przez wąsatego pana po pięćdziesiątce.
Pana Józka, wygląda na Józka. Myśli pewnie o kłótni z żoną, która trwa od zeszłego wieczora, albo dopiero go czeka, gdy wróci do domu, bo znowu zapomniał wymienić ten pieprzony kran pod zlewem i dalej woda cieknie. Jakby nie mogła go sama wymienić, tylko uszczelkę trzeba podkręcić, albo założyć nową, wielkie mi mecyje, halo, żyjemy w czasach feminizmu. Ale nie, po co, lepiej się drzeć na Józka. Od uszczelki, jak zawsze, dojdzie do jego zarobków, ani naprawić kranu nie umiesz, ani zarobić dobrze, skąd ja mam wziąć na hydraulika? A skąd ja mam, babo głupia, wziąć pieniądze z mycia podłogi na dworcu? Może sama byś w końcu poszła do pracy, skoro dzieci odchowane? Ależ nie, nie pójdziesz, bo umiesz tylko zupę ugotować, chociaż i to nie najlepiej, i mordę strzępić.
Na sześć dostępnych kas, trzy są czynne: numer dwa, cztery i pięć. W dwójce sprzedawane są bilety na krótkie przejazdy, w obrębie naszego województwa — odpada. Czwórka i piątka to bilety na pociągi dalekobieżne. W jednej i drugiej kolejka na około dziesięć osób. Idę do czwórki, bo tak, jak wymyślona dziewczynka z kina, wymyślona, a jednak prawdziwa, lubię to, co parzyste.
Kolejka rusza się dość sprawnie; o dziwo szybciej niż ta do kasy numer pięć. Według prawa Murphy’ego, kolejka, którą wybierasz, porusza się najwolniej. Mam nadzieję, że i kolejne z tych praw — kiedy dochodzisz do kasy, następuje zmiana personelu — również się dzisiaj nie sprawdzi.
Pani stojąca przede mną i non-stop beblająca przez telefon większy od jej policzka, beblająca także w trakcie kupowania biletu (do Wrocławia, klasa pierwsza Intercity, kup jeszcze pół kilo łopatki, miejsce przy oknie), odchodzi od kasy. Drugie prawo także się nie spełniło. Urocza, młodziutka brunetka zaprasza mnie do okienka.
— Pociąg dokąd przyjedzie najszybciej? — wypalam, ominąwszy dzień dobry, idiotka bez ogłady, zamiast, o boże, zamiast jak człowiek przywitać się, zapytać jak się pani miewa, zwłaszcza że pani ładniutka, o tak, przepiękna jest, za piękna dla mnie.
— Chwileczkę proszę, już sprawdzam.
Głos ma ponętny, niski, wspaniały; i gdyby nie ta chwileczka, zdrobnienie, które jak pieniążki, złotóweczka i im podobne okropieństwa całkowicie wyprowadza mnie z równowagi, gdyby nie ona, to już myślałabym nie o biletach, a o tym, kiedy brunetka kończy pracę. Ustanawiam zatem nowe prawo Murphy’ego: jeżeli kobieta jest piękna, a jej głos dociera tam, gdzie żaden głos wcześniej nie był, wysuszy ci pochwę okropnymi zdrobnieniami.
— Najbliższy pociąg to TLK, kierunek Gdańsk Główny, planowy odjazd godzina trzynasta piętnaście, opóźniony dwadzieścia minut, następny…
— Poproszę bilet — przerywam i już, już szukam portfela. Wchodzenie w słowo, kolejny symbol idiotki bez ogłady, mającej czelność czepiać się chwileczek, pieniążków i złotóweczek…
— Do Gdańska, tak?
— Tak.
— Normalny?
— Normalny.
— Czterdzieści siedem złotych i…
Ślicznotka z okienka odczytuje cenę z ekranu monitora. Nie mogę oderwać wzroku od jej poruszających się ust podkreślonych błyszczykiem. Wydają się takie pełne, miękkie, mięsiste. Przykładam kartę płatniczą do terminala, płacę zbliżeniowo, wciąż wpatrując się w nią jak sroka w gnat. Wygląda na młodą, tak ze dwadzieścia dwa lata, choć może być też niezwykle zadbaną trzydziestką. Nie wiem, ile lat trzeba mieć, żeby pracować dla PKP. Gdybym była pociągowym rekruterem, zatrudniłabym ją, choćby miała i szesnaście, tak śliczną ma twarz. Pal licho tę chwileczkę, ta dziewczyna jest zabójcza. Za piękna jest dla mnie, tak, za piękna. Za wysokie progi. Nie, żeby Gładka była brzydka, nie, żeby jej poprzedniczki były brzydkie. Ale ona… Spoglądam na dłoń podającą bilet; dłoń z obrączką na palcu serdecznym. To było oczywiste. Tak piękne kobiety nie mogą być samotne.
Przyciskając bilet do piersi, kieruję się w stronę peronu czwartego zgodnie z zaleceniami brunetki. Po drodze wyobrażam sobie jej męża. Trzydzieści-parę lat, typ korporacyjny; wąski, dwudniowy zarost dookoła prostokątnej szczęki, wąs również dwudniowy. Jak wygląda dwudniowy zarost? Widać go w ogóle, czy to taki, jak u kobiet na nogach? Może chodziło mi o więcej-dniowy? Kilkudniowy, o. Tak, kilkudniowy zarost na szczęce i wąs kilkudniowy.
Włosy ciemne, niemal czarne, wygolone po bokach na kilka milimetrów, góra postawiona, choć nie w stylu lalusia — niby niechlujnie, a jednak z klasą. Brwi ciemne, gęste, mocne; duży nos, ostro zarysowana linia policzków, oczy jasnobrązowe. Perfumy — Hugo Boss, obojętnie jaki. Bokserki tylko od Calvina Kleina, Levisy, do nich zawsze biała koszula z granatowymi mankietami i kołnierzykiem. Zapracowany, ale mający dość czasu, by co jakiś czas przynosić jej ulubione kwiaty — bukiet białych i różowych róż. Dobry kochanek; czuły, choć wiedzący, kiedy szarpnąć za włosy. Tyłek okrąglutki, klatka piersiowa z delikatnym, ciemnym zarostem, umięśniony brzuch, szeroki w barkach i wąski w talii.
Idealny, jak i ona jest idealna, choć to tylko panienka z okienka.
Pewnie mieszkają jeszcze na czterdziestu metrach kwadratowych, ale nowoczesnych; na osiedlu z oszkloną portiernią i dracenami przy drzwiach. Planują pierwsze dziecko, dziewczynkę, córeczkę tatusia. Wyślą ją na balet i dodatkowy angielski, zapewnią opiekunkę o najlepszych referencjach. Ale najpierw kredyt na dom, będą pierwszymi właścicielami, zaprojektują go wspólnie, choć łazienka i sypialnia będą przede wszystkim jej dziełem.
Gdy nadjeżdża mój pociąg, pod powiekami czuję wilgoć. To nie łzy żalu, złości, frustracji ani zazdrości. Płaczę, bo zachwyca mnie jej szczęście, życie, które sobie dla niej wymyśliłam, życie, które miałam prowadzić z moją, już nie moją, Alicją. Alicją idealną jak on, jak mąż panienki z okienka, moją Alicją. Nie moją.
Pociąg hamuje. Jakieś grube, stare babsko próbuje wcisnąć się przede mnie, co by tylko zająć miejsce; nieważne, że ma wykupioną miejscówkę. Przepuszczam ją, bo starym, grubym babom wypada ustąpić pierwszeństwa, ale po drodze i tak trąca mnie walizką w łydkę. Pizda. Stawia bagaż na peronie, próbuje przecisnąć się do środka przez wysiadających pasażerów. Odpuszcza, czeka, aż wszyscy wysiądą, sapiąc przy tym niemiłosiernie. Już wiem, z kim będę siedzieć w przedziale. Jestem na nią skazana.
Gdy pociąg pustoszeje, babsztyl wdrapuje się na schody; najpierw jedna stopa, za pomocą uchwytu przy drzwiach podciąga się do góry, sapie. Druga stopa; wielkie jak drzwi obrotowe dupsko faluje za nią w za ciasnych dżinsach. Dotarła do środka. Sapie. Obraca się i patrzy na mnie wyczekująco.
— Poda mi ten bagaż czy nie poda
Niewiarygodne. Podnoszę walizkę babsztyla, waży chyba ze sto kilo; wyręcza mnie jakiś mężczyzna. Baba przewraca oczami, łaskawie odbiera walizę, człapie w swoją stronę. Mam miejsce dwunaste, na szczęście przy oknie. Mam nadzieję, że jednak nie ona jest moim przeznaczeniem. Idę powoli za tą falującą kupą przetrawionego żarcia. Babsko, jak dobrze, mija drzwi przedziału oznaczonego numerami 12—19. Pustego przedziału. Nigdy w życiu nie miałam tyle szczęścia, co dziś.
Wchodzę do środka, zasuwam za sobą drzwi, następnie bordowe zasłony. Przedział wygląda całkiem nieźle; ma nawet długie, wąskie lustra nad fotelami. To rzadkie w TLK. Kiedyś często jeździłam z Alicją bez celu. To moja pierwsza podróż pociągiem, od kiedy jej nie ma. Pierwsza podróż pociągiem od czterech lat.
Nie mam siły wrzucać walizki na miejsce dedykowane bagażom, znajdujące się nad lustrami. Nie, żebym nie potrafiła jej unieść; raczej dałabym radę wrzucić do góry. Po prostu nie mam siły. Siadam na twardym miejscu numer dwanaście, wyciągam piersiówkę.
Nie wiem po cholerę jadę do Gdańska.
Chwila IV
Lubię pociągi. Panuje w nich — gdy masz szczęście i nie podróżujesz z dwuletnim dzieckiem — ten rodzaj ciszy, która uspokaja, zamiast przytłaczać. Jednostajny stukot, tupot jakby, działa na mnie kojąco. Czuję się miękko, błogo, ciało jak po morfinie wlewa się w siedzisko, ja staję się siedziskiem, ono staje się mną. Wpatruję się w mijane drzewa, żółte tafle rzepaku okalające pola i białe, ogromne wiatraki elektrowni, choć tak naprawdę jakby ich nie widzę. I ten szum, szum pracującej ciężkiej maszyny, spoconej, zmęczonej dźwiganym ciężarem pasażerów, szybkim seksem uprawianym w trzęsących się, cuchnącym moczem prowizorycznych toaletach, łzami wylewanymi przez tych, którzy wracają z pogrzebów, śmiechem dzieci, modłami zakonnic, błaganiami gapowiczów, żeby może jednak mandat był niższy.
Stację temu do mojego przedziału wszedł starszy mężczyzna, zajął miejsce naprzeciwko mnie. No i koniec mojego szczęścia, przynajmniej teoretycznie, bo nie odzywa się, rozmyśla nad krzyżówkami. Jakby mnie nie widział, jakby mnie nie było, idealnie. Pytam, czy nie będzie mu przeszkadzać, gdy napełniam piersiówkę (przecież mam jeszcze dwie dwusetki, przezorna zawsze zabezpieczona, a cytrynówka wchodzi jak nigdy), on spogląda zaskoczony — może rzeczywiście nie zauważył mojej obecności, co nieco dziwne. Dzieli nas jakieś pół metra przestrzeni, o ile w ogóle, a u wejścia wciąż stoi moja walizka. Wzrusza w końcu ramionami, z pogardą albo z obojętnością i wraca do swojego świata nierozwiązanych haseł, pionów, poziomów.
Więc piję dalej, z łyka na łyczek tafle rzepaku stają się coraz bardziej żółte i płaskie, a ja coraz miększa. Od wódki pali mnie w gardle, ale tak przyjemnie. Wypiłam dopiero jedną dwusetkę, a już czuję w głowie ten szum obojętności, wiem, że moje oczy stają się przeszklone, pijane, ja staję się pijana. Spoglądam na dziadka i śmieszy mnie jego skupienie, to, jak ogryza końcówkę od długopisu, rozwiązując zapewne jakiś ogromny problem wszechświata, śmieszą mnie jego okulary grube jak denka od butelek, jego zakola mnie śmieszą i głęboka rysa na czole mnie śmieszy. Poczuł, że się w niego wpatruję i spojrzał na mnie; nasze oczy się spotkały i teraz widzę kolor jego tęczówek, są tak wyjątkowo błękitne, tak jasnoniebieskie, tak piękne, jak oczy… jak oczy mojej Alicji.
Przestań, kurwa jego mać, to nie twoja Alicja, Alicji nie ma, nie ma od lat i nigdy już nie będzie, nie wróci, nie chce cię, nigdy nie chciała, w dupie ma cię twoja Alicja nie twoja, gdy myśli o tobie to mówi, że pies ją jebał, choć nigdy o tobie nie myśli, ja też mam nie myśleć, nie wspominać, nie pamiętać, nie kojarzyć, nie kochać, nie chcieć, nie nienawidzić, wypchnąć, wyrzucić, razem z cytrynówką wyrzygać.
Dźwiga mnie z nerwów; wypycham policzki, gdy czuję, jak wódka wraca do przełyku, gdy wita się z podniebieniem i językiem. Przecież nic dzisiaj nie jadłam, więc dlaczego te mdłości, czemu zawsze, gdy o niej myślę, jak gówniara jakaś, nastolatka? Przełykam tę obrzydliwą, pikantną maź, zakrywam usta i kaszlę; czuję na sobie obrzydzony wzrok dziadka, wzrok potępieńczy, pewnie myśli sobie, że jestem pijaczką, menelówą, że biletu nawet nie mam, że jestem żałosna, ohydna. A może mu mnie żal i lituje się nade mną — nie wiem sama co gorsze, chyba litość, nie lituj się nade mną starcze, przestań się na mnie kurwa gapić, jakbyś liczył na loda, nie mam nic przeciwko MILF-om, a raczej DILF-om, ale nie jarają mnie fiuty, naprawdę.
Policzki wypychają się jeszcze raz i jeszcze bardziej, więc wstaję chwiejnie, ale nie wiem, jak mogę się chwiać od jednej zaledwie lampki wina i dwusetki. Chcę wybiec do tej żenującej pekapeowskiej toalety, potykam się o walizkę, wpadam na drzwi i rozsuwam z impetem, jeszcze tylko parę kroków do korytarza. Wytrzymaj, kurwa żesz czyjaś mać, wytrzymaj i nie rzygaj na podłogę, nie rób sobie wstydu, damą bądź, a nie pijaczką, choć dla dziadka już nią jesteś, tak, czuję jego wzrok.
Kibel otwarty, śmierdzi szczynami tak, że nawet drzwi nie zamykam, tylko padam na tę mokrą, ohydną podłogę i witam się z tronem piekącą żółcią. Krztusi mnie, żołądek skacze wraz z kołami na szynach, tron wiruje i nie wiem nawet, czy trafiłam do kibla, czy obrzygałam sobie buty. To już? Nie już, wraca, chwytam się toalety i czuję, że jest mokra, obsikana, dotykam czyjegoś moczu i wyrzucam nową falę; dzisiejszą, wczorajszą, mojito, Fresco, cytrynówkę, soki Gładkiej, jej ślinę i moją ślinę, wszystko zmielone w jedną całość — ta całość to ja, to zobrazowanie mnie. Jestem przetrawiona, wczorajsza, wyrzygana do pociągowego kibla.
* * *
Budzę się.
Dziadka już nie ma.
Nikogo nie ma.
Przełykam ślinę, gardło wciąż piecze. Język spuchnięty, szorstki. W ustach sucho, śmierdząco, kwaśno, jak w dupie. Nie pamiętam, o czym śniłam. W głowie pustka. Za oknem szaro, zaczyna robić się ciemno; wcześnie, jak na sierpień. Wstydzę się.
Wstaję do prowizorycznego lustra i widzę w nim nie-siebie. Twarz obwisła, zapadnięte policzki. Schudłam. Dawno się nie ważyłam, ale to pewne. Wyostrzyły mi się kości policzkowe. Dotykam swojej twarzy; policzek delikatnie wgłębia się pod palcami, cera jest szorstka, szara, jakby pokryta popiołem. Pod oczami dolina łez głęboka, długa, żółto-fioletowa. Usta popękane z bruzdami dookoła, wyschnięte jak jesienna gałąź. Włosy w nieładzie, jakby nieczesane od tygodnia, choć moje farbowane na rudy loki zawsze tak wyglądają, pseudoartystyczny bałagan na głowie, udaję, że tak ma być, a tak naprawdę nie chce mi się nad nimi zapanować, żyją własnym życiem. Ale odrost mi się zrobił, już na co najmniej trzy centymetry, a nad tym panowałam zawsze. Mam dwadzieścia osiem lat. Wyglądam na trzydzieści pięć. Twarz palacza, choć nie palę. No dobrze, palę. Ale okazyjnie.
Jestem… niezadbana.
Zrobię makijaż, zakryję zmęczenie, zatuszuję kaca.
Ten okropny smak wymiocin. Chciałabym umyć zęby, ale jak w pociągu, gdzie, przecież nie wypłuczę ust wodą z kibla; nawet gdyby w ogóle była w nim woda. Gumy do żucia. Miałam gdzieś. W kurtce. Biorę dwie; pieką w podniebienie, mocno mentolowe, aż się chłodno robi.
Spoglądam na buty, przypomniawszy sobie, że chyba poplamiłam je, wymiotując — nie, jednak nie, jednak trafiłam do toalety albo na podłogę, ale omijając stopy. To dobrze, bardzo dobrze, bo tanie nie były, choć nie tak drogie, jak Valentino czerwone, kobiety w czerwonych Valentino nie jeżdżą pociągami, tym bardziej nie drugą klasą w TLK.
Jestem cholernie głodna, gumy do żucia przypomniały o tym, że nie jadłam nic od wczoraj. Zjem w Gdańsku na dworcu, pamiętam, że jest tam KFC, to chociaż frytki kupię. Nie jadam mięsa, od kiedy poznałam Alicję, bo ona nie jadła. Powtarzała tę swoją pokojową, hipisowską gadkę o tym, że wszyscy są równi; geje, lesbijki, transwestyci, psy, świnie, jastrzębie, pająki, politycy nawet. Ciągnęła mnie stale na swoje prozwierzęce pikiety, ale nie rajcowało mnie to tak samo, jak parady równości. Nie, żeby parady mnie rajcowały. Ani jedno, ani drugie. Ale nie miałam problemu z tym, żeby odstawić mięso; to było ważne dla niej, a ona była ważna dla mnie.
Za dwie godziny będziemy w Gdańsku. Wciąż nie wiem, co będę miała tam niby robić, zwłaszcza o dwudziestej. Poza śniadanio-obiado-kolacją. Pewnie wypiję kilka drinków w barze na Starym Mieście i wrócę do domu. Co ja sobie myślałam? Nikogo tu nie mam, nikogo nie znam. Nieprawda. Znam Magdę. Wciąż mam jej numer, zadzwonię, może dalej będzie aktualny, może ma wolny wieczór, może nawet noc. Z Magdą zawsze było dobrze. Gdy widziałam ją ostatni raz, o bogowie, cztery lata temu, to naprawdę było tak dawno, na pewno zmieniła numer; gdy ją widziałam, jako jedyna nie żałowała mnie po Alicji, nie litowała się, jako jedyna wiedziała, że ból trzeba wykorzystać. Pojadę do Magdy. Zadzwonię.
I już wiem, że o niczym innym aż do Gdańska myśleć nie będę, jak o jej piegowatych plecach z wystającymi łopatkami, maleńkich piersiach, całych mieszczących się w dłoni; idealnym Wzgórzu Wenery zawsze wygolonym w sposób, który irytująco nazywała Pasem Startowym. Chuda, chudziutka, zdaje się tak delikatna, zrywając z niej ubranie, boisz się, że cała się pokruszy, a przy tym pełna ognia, namiętna… i zawsze zainteresowana.
Poznanie jej było spełnieniem jednej z moich fantazji. Wracałam znad morza, wracałam po tym, co się stało. A raczej uciekałam, uciekałam od tego, co się stało. Głupio i spontanicznie — jak teraz. Gdy weszłam do przedziału, Magda już w nim była; wypełniła pomieszczenie zapachem cukierkowych perfum, drobna, dziewczęca, w lekkiej sukience i trampkach Converse, wyglądała jak nastolatka. Otwarta, przekonująca, wyciągnęła ze mnie wszystko, opowiedziałam o tym, co się wydarzyło i wielu innych rzeczach, hipnotyzowała mnie, oczarowała. Szybko mnie uwiodła. Słuchając mojego smutku, po prostu zasunęła zasłony na drzwiach i, jak gdybym nie siedziała zaryczana, zasmarkana, odpięła sukienkę.
Zamykam oczy, wsłuchuję się w stukot pociągu, oczami wyobraźni widzę jej dłonie. Jak gdyby była tutaj, teraz. Przypominam sobie, że odwróciła się do mnie tyłem, ukazując te cudowne, piegowate plecy, odsłonięte przez zamek sukienki. Że zebrała z nich włosy, podniosła do góry, spięła w kitkę. Że odpięła biustonosz i wyjęła go przez sukienkę, położyła na siedzeniu naprzeciw mnie. Kiedy obróciła się z powrotem, w jej oczach widziałam zaproszenie. Zaskoczona, nie zrobiłam nic. Zamilkłam tylko w pół zdania i siedziałam jak głupia, jak dziewica, z oczami opuchniętymi od płaczu. Zrozumiałam, że to dzieje się naprawdę dopiero wówczas, gdy usiadła mi na udach, poczułam ciepło i wilgoć bijącą od jej bielizny i język rozsuwający moje usta.
Czuję na sobie jej ciało; lekkie, pachnące słodyczą, gorące. Bezwiednie wsuwam dłoń pod swoje spodnie, pod majtki, napieram na łechtaczkę. Moja dłoń to jej dłoń, widzę, jak zrzuca z siebie materiał odsłaniając ramiona, brzuch, piersi. Jak unosi się, chwyta mnie za kark i przyciąga do twardego sutka, jak faluje na mnie biodrami, gdy ssę, liżę, przygryzam jej pierś. Czuję, jak odpycha mnie od siebie, rozbiera gwałtownie, jakby bała się, że zmienię zdanie albo ona je zmieni; jak każe mi wstać, opiera o drzwi, klęka i wpija ustami we mnie mokrą, wrzącą, błagającą o więcej.
Masuję samą siebie coraz szybciej, zapominając o tym, że w każdej chwili ktoś, konduktor, pasażer, ktokolwiek może wejść — tak, jak nie pamiętałyśmy o tym tamtego dnia. Rozcieram po sobie swoją własną wilgoć, wspominając, jak przygryzłam usta do krwi, gdy do języka dodała dwa palce, wtargnęła we mnie nagle, bez skrępowania. Magda nie krępowała się nikogo i niczego. Nauczyła mnie braku zobowiązań, tego, że seks może być tylko seksem i nie wymaga miłości, pokazała mi, że uwielbiam seks. I przede wszystkim — miała najzwinniejszy język ze wszystkich moich kochanek, a przy tym ceniła sobie miejsca publiczne.
Spędziłam z nią wówczas tydzień, w motelu. Ja — uciekająca po Tym, jadąca donikąd, ona — jadąca do rodziny. Więc pojechałam z nią. I potem tam zamieszkałam, ale nie z nią. Po prostu. Bo nie miałam lepszego pomysłu. A ona i tak tam przecież nie mieszkała. Bez sensu.
Kochałyśmy się wszędzie; pieściłam ją w kinie, ona mnie na parkiecie w tandetnej dyskotece. Była pełna życia, kobiecości, pozbawiona hamulców. Gdy zabrała mnie na spotkanie ze swoimi znajomymi, jej dłoń, schowana pod stołem w pubie, nie opuszczała moich stringów. Popijajała przy tym drinka i śmiała się z żartów przyjaciół. Im więcej pytań mi zadawali, im częściej miałam coś powiedzieć, tym mocniej masowała, tym szybciej wsuwała we mnie palce. Brała to, czego potrzebowała, niezależnie od sytuacji. Przez ten tydzień nie pamiętałam o niczym poza tym, by obudzić ją mocnym wtargnięciem włączonego motylka. Kurwa, jak mi jej brakowało, gdy zamieszkałam sama. W każdym razie, przez pierwszy tydzień.
Wsuwam w swoją wilgoć jeden palec, pod powiekami widzę, jak powoli dochodziłam, gdy przygryzła mnie lekko, wciąż klęcząc na pociągowej podłodze. Jak drżałam, trzęsłam się, gdy zagłębiła się we mnie językiem, zacisnęła palce na moich biodrach, a ja dłonie na jej włosach. Drugą dłonią rozpinam spodnie, potrzebuję więcej swobody, potrzebuję wibracji, ale nie wzięłam ich ze sobą. Widzę, czuję, jak Magda wraca ze mną na siedzenie, znów wdrapuje się na mnie, łapie za włosy i odciąga głowę mocne do tyłu; boli. Wpija się w szyję, wgryza, zasysa; kołysze się na mnie szybko, na udach i łonie zostawia ślad swoich soków. Chwytam jej pośladki jedną dłonią, drugą wbijam się w nią; czuję, jak nadchodzi Ta Fala, mocniej zaciskam powieki, mocniej penetruję samą siebie, oczami wyobraźni będąc w niej. Dreszcz przebiega od karku, przez ramiona, plecy, biodra; otacza szyję, biust. Sztywne sutki ocierają się o materiał stanika, fala ściska żołądek, napina się w nim i wybucha, pęka, rozkwita we mnie… wrząca, zimna jednocześnie; jęczę, dyszę, wdycham samotna w pustym przedziale, dochodzę długo, mocno, dochodzę sama, dochodzę z nią.
Wysuwam lśniącą dłoń ze spodni i czuję, jak wilgoć zalewa stringi i uda.
Opieram głowę o zimną szybę i oddycham głęboko, myślami leżąc na udach Magdy.
Zdyszana, zarumieniona, szczęśliwa tym kilkuminutowym, złudnym szczęściem, który daje spełnienie, wyjmuję z kieszeni telefon, odnajduję jej numer.
Serce bije jak szalone, a krocze pulsuje przebytym orgazmem, gdy słyszę pierwsze sygnały połączenia.
Odbierz.
Błagam.
Potrzebuję cię.
Po trzecim sygnale powoli spływa ze mnie podniecenie, przebija się przez nie wstręt do samej siebie, do mokrej dłoni, do mojego zapachu, unoszącego się w przedziale. Poczucie zażenowania, tak typowe po masturbacji. Znika podekscytowanie, poczucie tego złudnego tak szczęścia, chwilowa ekstaza, pojawia się… wstyd? Nie, nie wstydzę się własnego dotyku, w miejscu publicznym w zasadzie też. Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie robi sobie dobrze i nigdy o tym chociaż nie pomyślał gdzie indziej, niż we własnym łóżku czy pod prysznicem. Nie, to nie wstyd, raczej… samotność. Tak, zimna, spływająca na mnie samotność, wyciekająca ze mnie samotność i wstręt do siebie za tę samotność, za to, że do niej dopuściłam, że masturbuję się przy wspomnieniach, a nie na myśl o nowo poznanej miłości. Albo przynajmniej nowo poznanej kochance.
Potrzebuję cię.
— Halo?
O rany.
— Halo, Anka? To ty? — tak, to ja, ja, masturbująca się przed chwilą na myśl o tobie i choć już zaczęłam się sobą brzydzić, to gdy tylko cię usłyszałam, znów czuję wilgoć, kurwa, tęskniłam za tobą tak, że nawet sobie nie wyobrażasz, jadę właśnie do ciebie i niczego tak nie potrzebuję, jak ciebie nagiej, jak ciebie wypiętej, jak wejść w ciebie i trzymając za włosy pieprzyć od tyłu tak, jak lubisz najbardziej, jak w końcu kobiety, która nie boi się seksu, nie wstydzi się, nie będzie robić mi wyrzutów i skrywać się pod kołdrą, nawet nie wiesz, ile chcę ci powiedzieć, ile chcę ci dać i zabrać od ciebie…
— Tak. To ja.
— Gdzie jesteś, stało się coś?
— Dalej jesteś sama? — powiedz, że tak, nie rób mi tego, kurwa, pewnie dorosłaś i rzuciłaś w cholerę to wszystko, i jesteś w związku od dwóch lat z jakąś pizdą i jej dajesz wszystko, na pewno tak jest, wszyscy dojrzewają i mają dzieci, tylko ja, idiotka, piję i masturbuję się w pociągu do Gdańska z nadzieją, że wciąż będziesz mnie chciała, i robię z siebie debilkę przed panienką z okienka, i myślę o jej mężu.
— No tak, jestem… Anka, jesteś w pociągu? Słyszę pociąg? Anka, co się dzieje?
— Odbierzesz mnie z dworca? Będę około ósmej, na głównym, tylko teraz jestem ruda, farbowana, ale powinnaś poznać.
Serce bije mi już nie z podniecenia, ale ze strachu; stresuję się jak czternastolatka przed pierwszym pocałunkiem, że mnie wyśmieje, że jest zajęta, że było-minęło, że litowała się nade mną, że jestem dla niej jak Gładka dla mnie — porażką, pomyłką.
— Aniu, zawsze.
Zawsze. Zawsze. Zawsze.
Już wiem, po co jadę do Gdańska.
Chwila V
Gdańsk ma piękny Dworzec Główny, taki starodawny. To złe słowo, starodawne kojarzy się raczej z czasami braku światła, niż czerwonej cegły. Chociaż ci, co nie mieli światła, mieli też pewnie cegłę. Ale o czasy wojenne mi chodzi, tak, to miejsce nosi znamiona okresu powojennego. Nosi w sobie dziwnego, niepokojącego, a równocześnie fascynującego ducha czasów, których ja nie doświadczyłam, a które wiele osób wciąż pamięta. Trudnych czasów. Ale co ja mogę o nich mówić, wiedzieć innego niż to, czego nauczyli nas w szkole, co przeczytałam kiedyś w sieci. W każdym razie czuć tutaj Coś.
Lubię to miejsce, o jak ja kocham to miejsce, żyje w nim więcej duchów, o tak, tym razem bardziej moich, mniej tragicznych, a jednak złych, wspaniałych niegdyś, dzisiaj złych. Setki spacerów ze splecionymi dłońmi, wykłócanie się z czołami nieskalanymi myślą, widzącymi problem w Nas, mandaty policyjne za publiczne piwo na dworcowym murku, pierwszy moment, w którym poprosiłaś mnie o skasowanie biletu, a ja nie wiedziałam jak, nie rozumiałam tego Trójmiejskiego systemu. Szukanie budek z hot-dogami i proszenie o dwa bez parówki, dziwne miny sprzedawców, kiedy o 2 w nocy podawali nam bułki z samą prażoną cebulką, ketchupem i musztardą. Cienki, gówniany barszcz z automatu z kawą i długie zastanawianie się, czy lecą z tej samej dyszy, co espresso.
Kocham tę brudną cegłę, na którą nieraz popychałaś mnie, podchmielona kilkoma Desperadosami, w stęsknionym pocałunku. Ten peron, na który wysiadłam po odejściu z domu, obładowana torbami i obawami, z bukietem goździków, bo to jedyne kwiaty, które miały wytrzymać tak długą podróż, powiedziała pani w kwiaciarni. Twój śmiech, gdy mówiłaś, że to żałobne kwiatki, że kupuje się je na grób. Nie wiedziałam. A ty pokochałaś goździki, chciałaś je sobie wytatuować pod biustem, pod każdym cyckiem po jednym, małym goździku. Żałobne cycki, mówiłaś.
Gdańsk pełen naszej kwitnącej miłości, spacerów nocą, pytania o papierosa niemieckich turystów na Długiej. Co kilka kroków inny artysta uliczny; ten zbiera pieniądze, bo wysmarował się srebrną farbą i udaje żywy posąg, ten, bo rysuje karykatury polityków i twoją, jeśli zapłacisz stówę, ten, bo jego papuga przepowie ci przyszłość, ten, bo gra na gitarze i nie umie śpiewać, ta, bo… ciężko powiedzieć co robi, ale coś robi. Każdy mijany razem, za rękę, czasem w ciszy, czasem z uśmiechem. Czasem z rękami skrzyżowanymi na piersiach, w kłótni.
Gdańsk pełen ciebie, nas.
A ja idę zobaczyć się z nią.
Jestem zestresowana, zaraz porzygam się poczuciem winy. Spałam z wieloma kobietami, ale nie tutaj, nie w Gdańsku naszym-nie naszym, tak blisko domu naszego-nie naszego. Nie spotykałam się z nimi w KFC, w którym narzekałyśmy wspólnie na beznadziejną kawę, ale czego się spodziewać za tę cenę, Anno, czego się spodziewać, tak, Alicjo, czego się spodziewać, za tę cenę to dobra kawa, przecież nie smakuje olejem, mogło być gorzej, mogła płynąć z tej samej dyszy, co barszcz.
Boję się. Boję i cieszę, że w końcu zobaczę znajomą twarz, tę, która mnie pocieszała, gdy nie było ciebie, gdy wracałam sama, przerażona, prawie tak samo, jak teraz.
Ciekawe jak wygląda. Schudła? Przytyła? Zmieniła kolor włosów? Nic nie zmieniła?
* * *
Stoję na tym cholernym peronie od godziny i wpatruję się w okno KFC, w którym planowałam zjeść co najmniej pięć porcji frytek. Ale przestałam być głodna, bo zobaczyłam ją od razu, gdy weszłam. Nic się nie zmieniła. Niska, drobna, niesamowicie chuda, a przy tym i tak piękna. Taka, jaką sobie wyobrażałam, jaką zapamiętałam; kasztanowe włosy do ramion, grzywka prosta jakby ucięta tasakiem. Promienna, młoda — jak zawsze w tętniącej życiem, żółtej sukience, w nieodłącznych Conversach. Dziewczyna w wieku dwudziestu sześciu lat, wygląda na szesnaście. Taka, jaką zapamiętałam. Jaką sobie wyobrażałam. Taka sama. Tylko w tych ostatnich minutach podróży, gdy myślałam o niej siedzącej przy stoliku, nie wyobraziłam sobie, że będzie siedziała z mężczyzną. Trzymając go za rękę. Że będzie ją karmił frytkami. Jakby to było chociaż, kurwa, romantyczne. Nie, tego nie wzięłam pod uwagę.
Magda, ta sama Magda, ta wyzwolona kobieta, ta, która jako jedyna rozumiała, że jesteśmy jeszcze młode, że mamy czas, że musimy się bawić, pieprzyć do rana na imprezie pełnej innych tak jak i my upitych tanim winem ludzi. Stoję na peronie i wpatruję się w tę cholerną szybę i nie wierzę w to, co widzę, i rozum każe mi odwrócić się i iść dalej, pojechać do Sopotu na gapę i wyszaleć się w gejowskim klubie albo chociaż uciec na Długą, zrobić zdjęcie Neptunowi jak każdy normalny turysta, każe mi odejść daleko stąd, przestać się gapić, nie patrzeć na to, jak ona patrzy na niego. A jednak stoję. Między nogami trzymam walizkę z wysuniętą rączką, a na rączce bieleją mi palce, gdy co jakiś czas całuje ją, gdy zerkają na zegarek, gdy jedzą dalej. Trzęsę się cała, choć nie wiem, czy z zimna, czy z kaca, czy z nerwów po prostu, czy właśnie, czy z nerwów mnie telepie.
Czego się spodziewałaś, idiotko. Że wszyscy, jak ty, dalej uganiają się w klubach za nastolatkami? Że robią sobie dobrze w śmierdzącym stęchlizną przedziale, po tym, jak rzygali do kibla? Że ludzie nie dorastają, nie dojrzewają? Nie dziw się, nie ma w tym nic dziwnego, skakała z kwiatka na łodygę, bo lubiła i chłopców, lubiła trójkąty, czego to Magda nie lubiła? A teraz lubi swojego Igora czy innego Tomasza, zresztą skończ z tym Igorem, to może być Franek, to może być każdy, bo Magda może mieć każdego, ale już nie chce, bo teraz ma jego.
Ale tak, tego się spodziewałam, miałam prawo się tego spodziewać, bo przecież powiedziałaś, kurwa, wyraźnie powiedziałaś, że jesteś sama. Skłamałaś. Okłamałaś mnie. Po chuj? Po no, co po co pogłębiłaś moje upokorzenie? Dlaczego… kurwa. Dlaczego mnie to wszystko spotyka?
Ale tli się we mnie nadzieja, że źle to odbieram, że może to jej kochanek na tydzień, może to nic poważnego i wcale nie są w związku, zaręczeni, nic. Więc stoję. I patrzę. Aż da mi jakiś znak, zrobi coś, co pozwoli mi z powrotem uwierzyć, że ona jedna mnie zrozumie, uszczęśliwi, pomoże. Staram się go nie widzieć. Zawsze byłam zazdrosna o mężczyzn. Nie o to, że nie byli mną, przecież nie szukam związku. Po prostu taki mam kompleks, nie lubię, gdy moja kochanka śpi z mężczyzną, z kobietami może.
Nie patrzę na niego. Zresztą siedzi tyłem, i tak nie widzę zbyt wiele. Ją widzę doskonale; ją doskonałą. No, może nie doskonale. Daleko stoję. Nie widzę koloru oczu, nie wiem, czy dalej ma kolczyk imitujący pieprzyk Marilyn Monroe. Nie widzę ust. Ale widzę, jak gestykuluje, jak opiera policzek na dłoni i, słuchając, drugą dłonią bawi się włosami. Wyobrażam sobie, jak na niego patrzy, znam to spojrzenie doskonale. Albo nie znam. Wygląda tak, jak wyglądała, gdy uwodziła, ale trochę inaczej. Coś się zmieniło w tych gestach, w niej całej, jakby już nie uwodziła, jakby miała od dawna i… kochała. Jakby odnalazła w końcu to, czego szukała.
Igor wstaje. Franek. On, ten ktoś. Odchodzi od stolika, pewnie do toalety albo coś jeszcze zamówić, a zanim odchodzi, całuje ją; nie jak kochanek, nie długo i namiętnie, tylko krótkim buziakiem, takim od niechcenia, takim, który jest jednym z dziesiątek codziennych zetknięć ust. Magda odwraca głowę w bok, patrzy przez chwilę przez okno w moją stronę, ale wiem, że mnie nie widzi, gdy odwraca głowę z powrotem. Do ucha podnosi telefon, po chwili czuję wibrację w kieszeni. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Mija piąta wibracja, ostatni sygnał, odkłada telefon. Nie wiem, dlaczego nie odebrałam; idiotko, czemu nie odebrałaś, przyszła specjalnie po ciebie i czeka, czeka na ciebie z tym kimś, zawracasz dupę, a potem cię nie ma, zaraz sobie pójdzie i więcej nie odbierze, więcej nie powie: zawsze. Ale to chyba już nie jest zawsze. Czuję to.
Siedzi chwilę nie robiąc nic, a ja stoję wciąż jak kołek, dłonie bolą mnie od zaciskania palców na rączce walizki, ale nie umiem przestać. Wraca jej ktoś, stoi nad nią, rozmawiają. Podaje jej rękę, wstaje. Stoi bokiem do mnie.
Drobna. Chuda.
Z ciążowym brzuchem. Na oko szósty miesiąc.
Odwraca się do niego tyłem, wyciąga ręce w stronę pleców, on wkłada jej płaszcz, przelotnie całuje przy uchu. Pomaga zapiąć guziki, ubiera się, puszcza ją przodem, wychodzą. Nie mogą mnie zobaczyć, nie zniosę kolejnej porażki, wracam na peron, siadam na ławce, szumi mi w głowie i dookoła nie widzę nic. Wyciągam telefon, ręce trzęsą się tak, że prawie wypada, ale otwieram nowego SMS-a, wybieram jej numer, piszę szybko, palce trafiają nie w te litery, co trzeba, ale nie szkodzi, od czego jest autokorekta; nie trafiają, bo nic nie widzę przez łzy.
Nie przyjdaę, przeparazsam. Odezwała się koleżanka z Gdyni, zosatatanę tam. Mam nadzieję, że nie sparwiłam Ci kłopotu i kiedyś jezscze się zobazcymy!
Wyślij.
Nie wierzę.
Nie mam siły, nie chcę, nie mogę, muszę się napić, napiję się z Neptunem, może poznam jakąś panienkę, jakąś młodą, ja będę kurwą dla niej, a ona dla mnie, może będzie lepsza od Gładkiej.
Ale nie będzie lepsza od Magdy. I Alicji.
Dzwoni telefon, ale chuj z nim, z nią, z każdą rozczarowującą nią, której nie ma, gdy budzisz się rano, która zabiera szczoteczkę do zębów, szczotkę do włosów, staniki, ulubiony kubek, nią, która goli się na gładko i nie potrafi cię dotknąć, nią, która kolejnego dnia patrzy tak, jakby poprzedniego wypiła o kilka głębszych za dużo, nią, która mówi, że ma więcej lat, niż ma w rzeczywistości, nią, która mówi, że jest sama, a nie jest.
Nią, która jest żałosną, starą pijaczką, mną.
* * *
Budzę się. W ciszy. Bez bólu głowy. Bez suchości w ustach. Ubrana. Chociaż nie, głowa lekko boli, pulsuje lekko, ale nie jak od kaca, to nie to. W ustach czuję kwaśny posmak niemytych zębów, ale nie alkoholu. W pokoju pachnie odświeżaczem powietrza, wanilią, a nie starym winem.
Otwieram oczy, jest pół-ciemno; widzę zaciągnięte beżowe zasłony. Spoglądam na zegarek, którego nigdy nie zdejmuję do spania — czternasta. Spałam jakoś od północy. Dlatego boli głowa, tak. Ale chyba nie tylko dlatego. Im bardziej rozbudzona, tym mocniej czuję swoją twarz; jest opuchnięta, większa, pieką mnie oczy, policzki, dolina łez. No tak, żałosna byłam i jak nastolatka ryczałam przed snem w poduszkę, jakbym miała powód, o ja idiotka, a teraz twarz mnie boli i głowa, brawo, debilko. Koniec z tym. Dla odmiany na serio. Postanawiam sobie przestać być żałosną.
Jestem w hotelu, więc za chwilę zadzwonię po zdrowe śniadanie. Potem wezmę prysznic, umyję zęby, włosy, uczeszę się, zrobię makijaż i ubiorę się jak kobieta sukcesu. I wyjdę pozwiedzać, tak, jakby nigdy wcześniej mnie tu nie było, jakbym nie mieszkała tutaj od czterech lat, jakbym nie miała żadnych złych wspomnień. Odrodzę się jako nowa kobieta.
Och, ile razy sobie to powtarzałam…
Ale tym razem naprawdę. Nie jestem słaba. Potrafię zebrać swoje życie do kupy. Dam radę.
Dzwonię do obsługi, zamawiam jakąś gównianą sałatkę, w telewizorze plazmowym włączam kanał muzyczny. Całkiem przyjemny ten pokoik jak na obrzeża Sopotu. Kiedy wróciłam wczoraj na peron, myślałam, że jak tylko Magda i jej gach odejdą, pójdę na Długą i schleję się samotnie albo i nie samotnie, bo rozmawiając z Neptunem. Ale podjechał pociąg, więc wsiadłam, na gapę. Wysiadłam w Sopocie, bo lubię molo. Ale byłam już zmęczona, więc zatrzymałam się w pierwszym hotelu, do którego pokierował mnie jakiś pieszy. Z zewnątrz wydawał się mały, skromny, ze zdecydowanie wygórowaną ceną, hotel, a nie pieszy; ale pokój jest naprawdę bardzo przyjemny. Dwuosobowe łóżko zaścielone jakby od linijki, pościel w kolorze cappuccino, ciemnobrązowe poduszki. Kremowy dywan pod kolor zasłon, jasne ściany, dwie lampy nad łóżkiem i jedna stojąca obok. Dwa fotele, trochę PRL-owskie, ale miękkie. Telewizor zdumiewająco nowoczesny, nieduży, ale cienki. Czajnik, kawa, woda, suszarka — to, czego najbardziej potrzebuję.
Żeby tylko wanna jeszcze była, a nie prysznic, to mogę tu zamieszkać.
Czy jeśli pójdę już teraz do łazienki, to obsługa zostawi mi śniadanie? Chyba tak. Przecież się z nim nie wrócą. To idę. Poprawię po sobie łóżko, co by nie mieli mnie za wieśniarę. Kiedyś miałam tę wątpliwą przyjemność sprzątać pokoje hotelowe, jeszcze w liceum; koleżanka mi poleciła „wysokie napiwki”. Wytrzymałam jedną zmianę. W pokoju, który mi przydzielono, ktoś nasrał pod prysznicem.
Jest wanna. Idealnie.
Puszczam wodę; ciśnienie jest niskie, ale woda gorąca. Nie ma soli do kąpieli — a co ty myślałaś, że w Hiltonie jesteś? — ale jest płyn do kąpieli, więc nalewam go trochę, lubię bąbelki. Nie rozumiem tych małych, hotelowych buteleczek z płynami. Mini żel, mini szampon, mini mydło, mini płyn do kąpieli, tona plastiku. Przecież można by było przyczepić do ściany dystrybutor, uzupełniany na bieżąco przez pokojówki i odkażany. Albo nauczyć ludzi, żeby zabierali w podróż swoje rzeczy. Ubrań hotel nie zapewnia, wszyscy wiedzą, że mają nosić swoje ubrania, to i płyny mogą wozić. A potem zużyje ktoś ¼ tego mydła do rąk, połowę szamponu i zostawi, i do kosza, marnotrawstwo i płynu, i opakowania. Pół biedy, kiedy zabierze ze sobą do domu, choć to kojarzy się z cebulactwem. Tak, lepiej zostawić niewykorzystane, niech wyrzucą, niż zdobyć miano cebuli. Marnowanie jest takie eleganckie, chęć wykorzystania do zera taka polaczkowa, nie wypada. Ile takich opakowań dziennie jest dostarczanych do hoteli? Ile takich buteleczek leży na sortowniach albo wysypiskach śmieci? Dobrze, że nie ma soli do kąpieli. Jedno opakowanie mniej. Za to są patyczki higieniczne, każdy w osobnej folijce, wszystkie w jednej, zbiorowej folii. Są waciki, każdy w osobnej folijce, wszystkie w jednej, zbiorowej folii.
Słabo.
Ale cieszę się, że jest wanna. I, jak każdy inny człowiek, nie mam swoich płynów. Narzekam, że wszyscy z nich korzystamy, a sama robię to samo.
W moim mieszkaniu, kawalerce, nie mam wanny. Tylko prysznic tak mały, że seks pod nim pozostaje w sferze marzeń, groziłby wybiciem ścianki. Ale teraz nawet nie chcę kobiety w tej wannie, nie potrzebuję. Chcę spokoju, ciszy, samotności, tego, przed czym uciekłam. Ale nie chcę wracać. Jeszcze nie wiem, gdzie będę mieszkać. Może nigdzie. Może będę podróżować, zarabiać na kolejną trasę w jakimś tandetnym fastfoodzie, myć naczynia i smażyć kotlety. Może. Fajnie, jakbym smażyła warzywne. Potrafię robić wegański majonez, ha, to dopiero pozycja do umiejętności w CV.
Gdy ktoś puka do drzwi i woła serwis!, woda zajmuje niecałe pół wanny. Bardzo niskie ciśnienie. Nie szkodzi, nie spieszy mi się. Przynajmniej odbiorę ten „serwis”.
Sałatka rzeczywiście jest gówniana. Sałata lodowa, pomidory koktajlowe, feta, kapka oliwy, jakieś kiełki, zielony ogórek, rzodkiewka. Koszyk z pieczywem czosnkowym. Kawa, która śmierdzi piwnicą. Nudy. Ale głodna jestem, więc zjem. Nieważne, najpierw relaks, najpierw doprowadź się do porządku, zmyj z siebie tę porażkę, to życie, niech nikt nie wie, że uciekasz, choć nie masz przed czym. Pogłaśniam muzykę — już na nikogo nie czekam. W słabo doborowym towarzystwie Lady Gagi zrzucam z siebie wczorajsze ubranie — tak żałosna, nawet się nie przebrałam — i zanurzam się w wodzie.
Gorąca. Zamykam oczy, zanurzam się płytko; wanna jest niewielka, bo choć piersi mam nad wodą, to wciąż wystają zgięte kolana, ale nie szkodzi. Przyjemny dreszcz przechodzi mnie od włosów po czubki palców u stóp; dotyka mnie swoimi miękkimi opuszkami po każdym milimetrze ciała, otacza mnie, wpływa we mnie, całuje w czoło, otula. Pomimo muzyki słyszę jak cicho, cichutko pękają bąbelki piany; delikatne pyk, pyk, pyk tuż obok ucha, kojący dźwięk, delikatny, delikatny tak, jak dawno nic dookoła mnie nie było delikatne, tak, jakbym chciała, żeby wszystko było.
Pieszczą mnie te bąbelki, piana mnie pieści, uspokaja, relaksuje. Zamiast Lady Gagi wolałabym towarzystwo Hansa Zimmera i szampana, ale może być, może być i ona. Osuwam się jeszcze nieco niżej, nogi mogą wystawać, nie szkodzi, ale piersi chcę zanurzyć do końca, aż woda przy każdym ruchu dotyka mojej twarzy. I jeszcze niżej; broda, usta, policzki przebijają się przez miękką warstwę spienionego płynu, uszy, czoło, włosy znikają pod wodą. Gaga zanika, wszystko zanika, słyszę tylko szum kojarzący się z omdleniem. Wstrzymuję oddech, bo nie umiem oddychać pod wodą nawet nosem; mijają sekundy, a z każdą kolejną rośnie oszołomienie. Czuję mrowienie ust i czubka nosa, szum jest coraz głośniejszy. Jakby za mgłą, gdzieś na dnie podświadomości rejestruję chłód, który owiewa wystające kolana. Wytrzymaj jeszcze trochę, jeszcze kilka sekund, jeszcze nie wstawaj, nie podnoś się, wytrzymaj.
Serce bije coraz szybciej; choć wiem, że mogę w każdej chwili unieść głowę i odetchnąć, zaczynam czuć strach. Przyjemny. Oczami wyobraźni widzę kogoś bez twarzy, jego lub ją, silnego lub silną, trzymającą, trzymającego mnie za szyję, niech będzie ona, niech kobieta będzie moim dusicielem. Pogubiłam się w liczeniu, nie wiem, ile sekund minęło, ilenaście, iledziesiąt, teraz liczę sekundy strachu i bólu w klatce piersiowej. Nie liczę. Nie umiem się skupić. Chłód w kolanach zmienia się w szczypanie, całe ciało szczypie, gardło wypełnia się wszystkim i niczym, szum rozrywa czaszkę, brak oddechu rozrywa płuca i serce. Czy tak czują się wisielcy? O czym myślą, kiedy z każdą chwilą tracą świadomość coraz bardziej? O czym myśli duszony, jak długo widzi swojego oprawcę? Już chyba nie wytrzymam długo, zaraz zemdleję i jutro po południu, kiedy obsługa hotelowa zorientuje się, że się nie wymeldowałam, znajdą mnie siną, spuchniętą na dnie wanny, z wystającymi kolanami, pewnie posraną, bo puszczą mi zwieracze; woda z topielcem pełna gówna, ręce pełne roboty, policja, zapach gówna i lawendy.
Podnoszę się, powietrze mnie rozrywa, boli, ale łapię je szybko, chaotycznie, przerażona nie podduszeniem a tym, że znaleźliby mnie obsraną.
Nie znaleźliby, przecież nie próbowałam się utopić. Nie jestem samobójcą. Nie mam na tyle odwagi.
Wraca świadomość. Zimno mi w nogi. Chowam je pod wodę. Zrelaksuj się. Niech się zrelaksuje. Relaksuję się. Już nie ma Lady Gagi. Jakaś inna. Nie znam. One wszystkie i tak brzmią tak samo. Skupiam się na bąbelkach, nie słyszę Pani Z Telewizora, tylko pyk-pyk, pyk, pyk. Uspokaja. Mogłabym zasnąć w tej wannie. Moje kolejne mieszkanie będzie miało wannę.
Nie rozumiem. Przecież Magda mówiła, przez telefon mówiła, że nie ma nikogo, że jest sama, pytałam. Dlaczego kłamała? Nieważne. Nawet nie do niej tutaj jechałam, przypomniałam sobie przypadkiem, pod wpływem chwili, wspomnień w pociągu, więc po co mi ona? Ale kim on był? Na pewno ojcem dziecka. A może nie. Ale całował ją. Więc na pewno partnerem. Nieważne. Wycisz się.
Pomyśl o czymś przyjemnym. O Pani Z Okienka. Nagiej. Obok.
Nie potrafię.
Pierdolę tę kąpiel.
Wyszłabym gdzieś. O tak. Zabawić się, potańczyć, schlać jak nigdy wcześniej; bo przecież rzadko się upijam, to znaczy upijam często, ale nigdy tak bardzo, tak do nieprzytomności. Miałam być kobietą sukcesu. Od jutra. Dzisiaj się odchamię, zakończę ten żałosny etap w swoim życiu porządnym upierdoleniem.
Nie.
Koniec chlania, koniec bycia żałosną pizdą.
Koniec użalania się nad sobą w wannie.
Nie wiem, ile już tak leżę, niedługo, ale palce mam jak suszone owoce, można dodać je do owsianki, ugotować na nich owsiankę dobrą, słodką, owocową, pora wyjść, pora postanowić co dalej. Gdzie pójdę, gdzie pojadę, co jutro, co dzisiaj? Gdybym chociaż wiedziała, czego chcę. Nie wiem. Chcę niezależności. Spokoju. Nie chcę spokoju.
Wychodzę z wanny, stawiam stopy na ręczniku, który rzuciłam na podłogę. Lustro jest zaparowane; oczyszczam je dłonią. Będę patrzeć na siebie tak długo, aż wymyślę, co dalej. Nad swoim ramieniem widzę Alicję; opiera na nim brodę, dłońmi zakrywa mi biust, uśmiecha się, jak zawsze uśmiechała, przytulając w łazience. Dość, kurwa, dosyć tego, dosyć Alicji, dość, że ciągle wraca, że nie umiem się jej pozbyć, że wisi nade mną, ciągnie się zielona jak kłębek smrodu w filmach animowanych. Jak mam pójść dalej, zmienić coś, skoro ona ciągle tu jest?
Już wiem co mam zrobić.
Muszę się pozbyć Alicji raz na zawsze.
Bez Magdy, bez tych wszystkich klubowych panienek, bez cytrynówki, mojito i Fresco.
Zrobię to sama.
Pojadę wszędzie tam, gdzie była Alicja, gdzie byłam ja, my, i sprawię, że będę tam tylko ja.
Zniknę ją. Tak, jak ona zniknęła.
Ale najpierw makijaż i gówniana sałatka.
Chwila VI
Molo jest dokładnie takie, jakie zapamiętałam. Piękne. Krótkie, tandetne, białe, ale piękne. Deski trochę bardziej kołyszą się niż przed laty, ale wszystko inne jest takie samo. Wątły zapach glonów, soli i mokrego piasku; wilgotny, chłodny wiatr. I mewy. Nie wiem, dlaczego tak wielu ludzi ich nie lubi — to znaczy wiem, przez te wrzaski, ale przecież to właśnie one są w mewach najbardziej interesujące. W Trójmieście. Mewy są jego dźwiękiem.
Siedzi teraz, siedzi, jedna, tłusta, na oparciu ławki naprzeciw mnie i wpatruje się w morze z uporem i cierpliwością, których ludziom zdecydowanie brakuje. Myślę, że jest mewią matką, a to jej chwila relaksu, ucieczki od swoich wrzaskliwych mewich córek i synów. Siedzi, stoi, nieruchoma i spokojna, jakby pierwszy raz od dawna nie musiała zastanawiać się, czy wystarczy jej pożywienia dla całej rodziny. Jakby dzień wcześniej zapierdalała dwanaście godzin w pracy, wyciągając z morza ziarna piasku i przerzucając je na plażę, ona, mewa z ambicjami, pracująca dla jakiegoś żałosnego gołębia; ale gołąb jest z bogatej rodziny, odziedziczył plażową firmę po ojcu. Więc może zatrudniać mewy do łowienia piasku. A mewa chciałaby robić coś więcej. Coś ważnego. Zostawić po sobie ślad lepszy niż biała plama na włosach turystki. Mewa chciałaby pozować ludziom do zdjęć i zarabiać dzięki temu o wiele więcej kawałków chleba i bułek z kebaba, niż daje jej za dniówkę ten pieprzony gołąb, bo ludzie płacą dużo.
Słyszała mewa stojąca, siedząca, że gołąb przez noszenie na szyi skórki z chleba i przez brak jednej łapki, zarabia na zdjęciach całe stosy okruchów. Niby fajnie, niby zazdrości mewa stojąca, siedząca, gołębiowi, ale tylko trochę, bo ptaki przecież nie mogą jeść pieczywa, gołąb będzie niedługo chory, kolejną łapkę straci. I będzie się odbijał z tą skórką na szyi od chodnika tylko brzuszkiem, aż wszystkie pióra mu wypadną. A wtedy zarobi jeszcze więcej okruchów na zdjęciach, patrzcie, jaki śmieszny, biedny gołąb, patrzcie, jaka głupia, nudna mewa. Mewa też chciałaby dostać więcej okruchów za wyglądanie głupio. Niezdrowych, ale dobrych. Ludzie nie karmią zdrowo, ale siebie też nie, w siebie też wrzucają żarcie, które ich wyniszcza. Może tak powinno być, takie są zasady ludzkiego świata, nażreć się, aż zdechniesz.
Odleciała. Razem z moimi idiotycznymi myślami o mewim życiu.
Często przychodziłyśmy tutaj z Alicją. Przyjeżdżałyśmy. Z Gdańska, bo z Gdańska jest, była, Alicja. I byłam ja, gdy przyjechałam do niej, gdy mieszkałyśmy razem. Obie wolałyśmy Sopot, ale tam miała mieszkanie, nie musiałyśmy płacić czynszu, więc było wygodniej. Ale tak, Sopot, Sopot był naszym ulubionym miastem. Molo, ulubionym miejscem. I ta ławka, dalej ta sama, dalej biała i drewniana, i zimna, i wilgotna od wilgotnego powietrza, i brudna, i obsrana ptasią pogardą. I marzenia o masażu w Sheratonie, o Sylwestrze w Sheratonie, o balu w Sheratonie, na który byłyśmy zbyt maluczkie, za mało wytworne, ze zbyt bosymi stopami, za bardzo letnimi sukienkami, za słabym makijażem, nie dość nadęte.
Razem obserwowałyśmy mewy, układałyśmy całe scenariusze ich życia. Godzinami swatałyśmy Panią Mewę z Panem Mewą, choć do dziś nie wiem, czym się różnią. Tak jak teraz mnie, mijało nas grono turystów; nieważne czy to grudzień, czy lipiec, czy maj, zawsze jednostki, dziesiątki, setki turystów. Dzieciaki z goframi, kobiety z wózkami, młodzi — zakochani przy zachodzie słońca, zakochani tandetnie. Też takie byłyśmy. Tandetnie zakochane.
Obiecałam sobie przed lustrem, że nie będę pić, że przestanę, że rozpocznę wyrzucanie Alicji trzeźwa i silna, ale Sopot jest silniejszy, molo jest silniejsze. Wzięłam dwie setki cytrynówki. Wystarczy. Zapiję ją, w miejsce naszych wspomnień wstawię wspomnienie samotnego picia do mewy, pracownicy gołębia.
— Kocham cię, Anno.
Anno. Nigdy Aniu, Aneczko, żadnych gównianych zdrobnień. Dla niej byłam Anną. A ona jest Alicją. Była. Nieważne czy szeptała moje imię w ekstazie, czy wypowiadała je z miłością, uśmiechem, czy wykrzykiwała w złości prosto w twarz — zawsze Anna. Uważała, że Ania to imię dla kota.
— Może to zabrzmi jak z ckliwego romansu dla kur domowych, ale chcę, żebyś wiedziała, że nigdy cię nie opuszczę. Że chcę siedzieć z tobą na tej pieprzonej ławce do końca życia. Mawiają, by nie obiecywać miłości, bo to zawsze kłamstwo, ale ja ci ją obiecuję. Zawsze będę przy tobie, Anno.
Ty kłamliwa suko. Dobrze mawiają, o tak, to zawsze kłamstwo. Kłamałaś mi w żywe oczy, kłamałaś każdego cholernego dnia.
Cytrynówka pali w gardło. Dobrze. Niech wypali ją, tę sukę, moją Alicję nie moją, ze mnie raz na zawsze.
Choć spędzałyśmy na tej ławce wiele godzin, wieczorów, poranków i pewnie łącznie wiele dni przez te wszystkie lata, nigdy się na niej nie pokłóciłyśmy. Pomimo że kłóciłyśmy się często. Ale tutaj, tu zawsze byłyśmy spokojne. Gdy nie obgadywałyśmy mew, po prostu siedziałyśmy w ciszy. Ona wtulona we mnie, ja wtulona w nią; z dłońmi splecionymi jak nastolatki. Wpatrywałyśmy się w to cholerne morze z uporem pani mewy. Lubię na nie patrzeć. Od morza bije siła, moc, której mi brakuje.
— Zawsze będę przy tobie, Anno.
A może wcale nie kłamałaś, bo przecież dalej jesteś ze mną, choć ja już wcale tego nie chcę. Zostawiłaś mnie, a jednak nie potrafię się ciebie pozbyć. Łazisz za mną, gapisz się na mnie, nawet teraz kurwa czuję spojrzenie twoich wielkich oczu, wiecznie jakby zdziwione, jakbyś widziała mnie pierwszy raz. Zawsze sądziłam, że jesteś silniejsza ode mnie, ale skoro zniknęłaś, to może wcale nie jesteś, nie byłaś. Albo jesteś, bo potrafisz mnie wciąż prześladować. Ile jeszcze łyków, ile dwusetek potrzeba, bym przestała czuć nacisk twojego ramienia na moje? Bym poza zapachem molo czuła zapach twoich perfum? Ile, no ile kurwa mam wypić?!
Brzydziłaś się alkoholem.
Więc twoje zdrowie, koniec flaszeczki, zdrobnienie irytujące jak złotóweczka. Może jak wyrzucę flaszeczkę za molo, to wypadniesz razem z nią? Nie wypadasz. Tylko spogląda na mnie z pogardą jakaś stara pizda, taaaak, gap się, takie te dzisiejsze kobiety żałosne, chleją w samotności i rzucają puste butelki na plażę, chleją i śmiecą, zobacz, stara pizdo, w jakich czasach żyjesz. Pewnie pije ta ruda farbowana pijaczka, bo mężowi wypłatę zabrała, bo dzieci jej odebrali, bo zasiłek przyszedł, bo jest wyrzutkiem społecznym, bo pracę straciła, bo ją kobieta zostawiła, bo dziecko straciła, bo żyć jej się nie chce, ale zabić się nie umie, bo chce to życie oddalić, wyrzucić, wypierdolić…
— Pani się odpierdoli!
Odwraca wzrok szybko i kroku przyspiesza, może się boi stara pizda, że kolejną flaszeczką zarobi w swoje spasione dupsko. Co ja robię? Wyzywam niczemu winną starszą kobietę, czyjąś babcię, babulinkę, która wnusiowi zawsze doleje dokładkę pomidorowej, kolejną i kolejną, bo wnuczek za szczupły, bo musi być silny, żeby pannicę utrzymać. Serniczek upiecze, wetknie dychę na cukierki w dłoń dwudziestolatkowi, która wyda wnuczek na cukierki, a jakże, ale takie jakby pudrowe, jakby dodające energii, takie, po których dobrze się lata, a jeszcze lepiej śpi, takie z wyżłobionymi zwierzaczkami, piorunami, to od nich jest taki szczupły, za szczupły, za mało mają cukru, za dużo –aminy, jednej z wielu amin, którejś z amin, nie witamin, przynajmniej nie grozi mu cukrzyca, ale zepsute zęby jak najbardziej.
Chuj z nią.
Czy już mną gardzisz, Alicjo? Nie gardzisz, bo dalej tu jesteś. Albo jesteś, ale z pogardą. Nie wiem. Ale jesteś. Milczysz. W porządku, więc też będę milczeć. Taaaaak, zostawiłaś mnie, ale pewnie, nie mów nic, przecież nie jesteś mi winna wyjaśnień, nic nie musisz mi tłumaczyć, po co, po co masz mówić, dlaczego cię nie ma, choć jesteś. Milcz, ja będę milczeć, będziemy wpatrywać się razem w morze, jak gdyby nic się nie stało, jakbym nie musiała wyjeżdżać z Trójmiasta daleko i mieszkać sama w gównianej kamienicy, pieprzyć się z beznadziejnymi w łóżku pannami i gdy zasną, zaspokajać samą siebie pod kołdrą, jakbym nie siedziała tu teraz z cytrynówką i rozmazywała makijażu solą, na którą nie zasługujesz.
Czy już mną gardzisz, Magdo? Tylko raz zadzwoniłaś, więcej nie zadzwonisz, nie będziesz tracić swojego ciążowego czasu na taką żałosną pijaczkę, siedzicie pewnie teraz we dwoje na skórzanej kanapie wziętej na raty prosto z salonu, przed 50-calowym telewizorem wziętym na raty prosto ze sklepu, w mieszkaniu wziętym za kredyt prosto od dewelopera. Trzymacie ręce na brzuchu, brzuszku, brzuszysku ciążowym i czekacie aż kopnie, aż wściekle przypieprzy ci w pęcherz, pytając po co, po co ściągasz mnie na ten gówniany świat pełen plastiku, jednorazowych buteleczek, żałosnych pijaczek, życia na kredyt, panienek na jedną noc.
Jestem pijana.
Znowu.
Wróć, błagam, kurwa mać, błagam, Alicjo, wróć.
Albo odejdź, ale tym razem na zawsze.
— Zaśpiewamy z nimi?
— Wiesz, że ja nie śpiewam.
— Oj, jak ty marudzisz dzisiaj! To posłuchamy. No chodź, Anno!
Ja, w krótkich spodenkach i górze od bikini — tandetna. Ty, w przewiewnej, półprzezroczystej czarnej sukience, sukienko-halce, narzucie na bikini — tandetna również, ale i seksowna. Seksowna, dziewczęca, uwodzicielska. Ja — nudna. Ty — letnia, świeża, podniecająca. Moja, nie ich, nie nikogo. Moja.
— No nie wiem…
— No chodźże. Może mają trawę, widzisz przecież, że to gówniarze!
Alkohol fuj, alkohol nie, ale trawka — taaak, to lubi moja Alicja; trawkę lubi, papierosy lubi, kwas lubi, kawę lubi, seks po kwasie lubi, różne rzeczy Alicja lubi. A ja lubię alkohol, nie lubię kwasu. Trawka… może być.
Co tam trawka, co alkohol. Twój uśmiech, on mnie przekonuje. Przekonuje mnie zawsze, do czego tylko chcesz. Zresztą i tak zrobisz, co będziesz chciała; idziesz już w kierunku tej grupy dzieciaków, pewnie nieletnich, siedzących w koło na piasku. Trzymasz mnie za rękę, ale już powoli ją puszczasz. Za dłoń.
Stop.
Tę chwilę chcę zatrzymać, jak w filmie, nacisnąć pauzę.