E-book
22.05
drukowana A5
53.9
Demonofil

Bezpłatny fragment - Demonofil

Początek


5
Objętość:
238 str.
ISBN:
978-83-8351-081-1
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 53.9

Część 1


Cmentarna róża

Rozdział 1

Oderwałem wzrok od monitora komputera i spojrzałem na wibrującego na łóżku smartfona. Na ekranie pojawiła się uśmiechnięta gęba Cyca. Szczerzył swoje końskie zęby i mrużył oczy. Ta fotografia dobrze oddawała jego naturę — był naprawdę niezłym zgrywusem. Musiałem jednak zaktualizować to zdjęcie, bo wyrosły mu ostatnio małe wąsiki, które nadawały mu wygląd pirata.

Spojrzałem znowu na ekran komputera, namacałem komórkę na łóżku i przełożyłem ją na blat biurka. Dałem Cyca na głośnomówiący, bo akurat kończyłem rozgrywać mecz z jakimś małolatem z Madrytu. Szczyl nakopał mi pięć goli. Pięć! Chciałem chociaż jednego honorowego strzelić, żeby nie myślał, że my w Polsce, nie umiemy grać w piłkę. Ja za rok miałem zdawać maturę, a ten dziesięcioletni hiszpaniak wdeptywał mnie w murawę, tańcząc przy tym flamenco. Nie byłem w nastroju i Cycu dobrze trafił z tym telefonem. Potrzebowałem czegoś podnoszącego na duchu. Fifę traktowałem bardzo poważnie. E-sport był tym, czym chciałem się wtedy zajmować zawodowo. W Counter-Strike’a niezbyt dobrze mi szło, ale w piłkę mogłem pykać. Podobało mi się to. Jedyny problem był taki, że nie wygrywałem wielu meczów.

— Słuchaj, Fifofil — ryknął Cycu z głośnika. — Borcio zgodził się w końcu iść na cmentarz forteczny w nocy! Rozumiesz, cmentarzofilu? Będzie niezły ubaw! To jak, idziemy?

Cycu, który tak naprawdę miał na imię Łukasz i chodził ze mną do klasy, miał irytujący zwyczaj nazywania mnie wszystkofilem. Było to spowodowane moim nazwiskiem — nazywam się Karol Fil. Od momentu kiedy Cycu dowiedział się, że przez dodanie końcówki „fil” do słowa może sugerować, że lubię to, do czego dodana jest ta końcówka, korzystał z tego niemal bez przerwy. To był żart, który nigdy mu się nie nudził. Końcówka „fil” pochodzi od greckiego słowa „philos”, co oznacza przyjaciel.

— Halo, halo? Fifofilu? Idziesz? Słyszysz mnie?

Cycu niecierpliwił się, bo zamilkłem na chwilę. Patrzyłem w monitor i grałem w Fifę. Byłem w sytuacji podbramkowej, podałem do napastnika, strzeliłem… I piłka minęła prawy słupek o milimetry. Mecz zakończył się pięć do zera. Upokarzająca porażka. Wiedziałem, że przegrana oznacza dla mnie spadek w rankingu. Wyłączyłem ze złością komputer.

— Słyszę… — mruknąłem.

— Co ty taki w złym humorze, Fileczku? Znowu ktoś ci dupę skopał? Bo słyszałem w tle jakiś meczyk.

Nie miałem ochoty omawiać z nim moich porażek, więc zmieniłem temat.

— To pewne z tym Borciem? Na pewno pójdzie na cmentarz czy tylko tak gada? Bo trzeba się przygotować.

— Pewne na mur beton, cmentarzofilu. Nawet wziąłem od niego kaucję sto złotych. Stówa to dla niego dużo. Jak nie przyjdzie, to zrobimy sobie za stówenię małą imprezkę, nie? A więc dzisiejszy wieczór jest wygrany. Tak czy siak.

Cycu był bardzo podekscytowany. Jego głos stawał się wtedy piskliwy i przez to trudny do zniesienia.

— Ale będzie ubaw, stary. Idziesz z nami czy nie?

Wyjrzałem przez okno. Nie padało, ale było już ciemno. Nie lubiłem tych jesiennych depresji, a na cmentarzu zapowiadało się na dobrą bekę. Wkręcanie Borcia zawsze wywoływało mi uśmiech na twarzy. Był taki rozkosznie debilowaty i mógł się tam porządnie wystraszyć. Nie zastanawiałem się długo, chociaż musiałem jakoś przemknąć obok rodziców. Wiedziałem, że ojciec będzie spał wieczorem, bo pewnie nachla się piwska przed telewizorem jak zwykle, ale problem był z matką. Miała pokój blisko drzwi wyjściowych.

— Pewnie, że pójdę, Cycu — odparłem po chwili zastanowienia. — A o której się umówiłeś na tym cmentarzu?

— No jak to o której, cmentarzofilu? O dwunastej. O godzinie duchów. Zobaczysz, Borcio posra się w porty, a my to nagramy.

Rozdział 2

Wieczorem ledwo się wyrwałem z mieszkania. Ojciec, tak jak podejrzewałem, rozsiadł się przed telewizorem i już o jedenastej chrapał w fotelu. Nie miałem z nim bliskiej relacji. Pracował w magazynie. Był kierownikiem i pił dużo piwa. Nie wiem, czy był alkoholikiem, ale w fotelu nie siedział nigdy z pustymi rękami. Tak spędzał niemal każdy wieczór — samotnie przed telewizorem. Matka miała swój mały telewizorek w sypialni, bo rzadko zgadzali się coś oglądać razem. Kiedy byłem małym szczylem, nie przeszkadzało mi, że ojciec żyje w taki sposób, ale później już tak. Nie było aż tak źle, żeby leżał pijany na chodniku, ale miałem już jako takie wyobrażenie o tym, jak powinien się zachowywać ojciec. On się tak nie zachowywał.

Często zastanawiałem się, po co ludzie tacy jak moi rodzice decydują się na dzieci. Bo wypada? Na wsi to rozumiem — syn czy córka to siła robocza i pomoc w różnych pracach, ale w mieście? Jeśli ktoś nie chce rozmawiać, spędzać czasu z dzieckiem, a potem nastolatkiem, to po co ten cały trud i te wszystkie wydane pieniądze, które wypominali mi na każdym kroku? Mówią, że dzięki nim mam co jeść i gdzie mieszkać, że dzielą się owocami swojej ciężkiej pracy. Kiedy ojciec tak mówił, przypominał mi się fragment „Chłopów”. Zapamiętałem z całej powieści tylko jedno zdanie: jak Boryna powiedział Antkowi, że ojcowski chleb go rozpiera. Mój ojciec też pytał, czy smakuje mi jedzenie, za które zapłacił. Bez względu na odpowiedź, czasem nawet na nią nie czekając, dodawał: „Bo to za moje!”. Minęło sto lat, a podejście jest takie samo. W wielu przypadkach stosunki między ojcem i synem niewiele się zmieniły.

I to mnie skłania do wniosku, że mój ojciec Henryk Fil i matka Barbara Fil tak naprawdę nie chcieli, bym się pojawił na świecie. Urodziłem się z powodu nacisku rodziny lub dlatego, że wszyscy wokół mieli dzieci. A może to była po prostu wpadka? Trudno powiedzieć, ale takie były fakty.

Matka zgasiła światło w salonie, ale zostawiła telewizor włączony, bo jak się go wyłączyło, to ojciec natychmiast się budził i zaczynał awanturę. Nawet mi to było na rękę. Hałasy z telewizora zagłuszały moje kroki i szelest kurtki, którą zakładałem w przedpokoju.

Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, więc od biedy mogłem wyjść przez okno, ale zdecydowałem się opuścić mieszkanie normalnie, przez drzwi. W sypialni rodziców było ciemno i liczyłem, że matka już śpi. Na wszelki wypadek nie przekręciłem klucza, gdy wychodziłem. Zgrzyt zamka mógłby ją obudzić.

Przed blokiem, uśmiechnąłem się i odetchnąłem pełną piersią. Cały dzień spędziłem, siedząc zgarbiony przy komputerze i kręgosłup bolał od tego cholernie, więc dobrze się było przejść. Ruszyłem w stronę cmentarza. Poczułem głód i zdałem sobie sprawę, że cały dzień prawie nic nie jadłem. Na śniadanie połknąłem tylko trochę płatków z zimnym mlekiem. Ssało mnie w żołądku. Wiedziałem jednak, że to minie najwyżej po godzinie.

Wiał chłodny wiatr, więc wcisnąłem głowę między ramiona, a ręce włożyłem do kieszeni kurtki. Pożałowałem, że nie zabrałem czapki. Omijałem kałuże i kopałem zwały opadłych liści, których nikt nie zmiótł z chodnika.

Minąłem całodobowy sklep z alkoholem i zacisnąłem zęby. Nie chciałem niczego pić, ale sprzedawali tam paluszki i chipsy. Zacząłem się ślinić. Przyspieszyłem kroku, bo nie miałem pieniędzy. Żałowałem, że nie wziąłem z domu jakiejś czerstwej kajzerki.

Cmentarz forteczny był oddalony o niecały kilometr. Szybko pokonałem tę odległość, bo nie lubiłem chodzić sam po nocy. O takiej porze można było spotkać nieciekawych ludzi, a ja nie miałem dobrych stosunków z miejscową bandyterką.

Teren cmentarza otaczały betonowe słupy, między którymi rozpięto drut kolczasty. Nekropolia była bardzo rozległa — zajmowała niemal kilometr kwadratowy. W zbiorowych mogiłach leżeli tam żołnierze z wielu wojen już od czasów napoleońskich: Francuzi, Belgowie, Rosjanie, Białorusini, Ukraińcy, Niemcy i oczywiście Polacy. Zachowały się tylko grobowce ważnych oficerów, wybudowane z cegły, ale w większości teren cmentarza pokrywały identyczne drewniane, stalowe bądź betonowe krzyże. Nawet nie zaznaczały konkretnych mogił. Tam wszędzie leżały ciała. I wszędzie rosły drzewa. Jak w lesie.

Jesienią groby porastały grzyby. Muchomory bardzo sobie upodobały teren cmentarza fortecznego. Rosły jeden przy drugim. Najwięcej tych najbardziej trujących — sromotnikowych. Dzieci przed Świętem Zmarłych często chodziły z nauczycielami na cmentarz, by postawić znicze nieznanym żołnierzom, ale nie umieszczały ich pod tymi krzyżami, gdzie rosły muchomory. Uważały, że tam spoczywali źli ludzie.

Kiedy wszedłem na chodnik, który ciągnął się aż do bramy cmentarza, zorientowałem się, że będę za wcześnie. Umówiliśmy się na wpół do dwunastej, żeby wszystko przygotować, a było ledwie dwadzieścia po jedenastej. Oprócz mnie i Cyca miał pojawić się jeszcze Rafał. Podobno był naszym pomysłem trochę mniej zachwycony i przychodził głównie po to, żeby załagodzić sprawę, gdyby wyszło za ostro. Cycu czasami nie miał wyczucia.

Robiło się coraz ciemniej, bo przy ulicy wzdłuż cmentarza latarnie stały rzadko, a i tak paliła się co druga. Kiedy doszedłem do bramy, mrok rozświetlały głównie reflektory przejeżdżających co parę minut samochodów. Trząsłem się z zimna, bo wiatr się wzmógł. Z drzew spadały mokre liście. Uderzały o chodnik z nieprzyjemnym mlaśnięciem. Brzmiało to trochę jak kroki. Gdy jeden spadł na mój odsłonięty kark, poczułem dreszcz. Strząsnąłem go z siebie z obrzydzeniem.

Żadnego z moich kolegów nie było jeszcze na miejscu. Spodziewałem się tego. Wyjąłem telefon i wysłałem esemesa do Cyca. Zapytałem, kiedy przyjdzie. Odpowiedział po paru sekundach, że za pięć minut. To i tak dobrze. Sądziłem, że się spóźni jak zwykle.

Zardzewiała brama cmentarza trzeszczała potępieńczo od podmuchów wiatru. Miała chyba ze sto lat. Zamknięto ją na łańcuch i wielką kłódkę, jednak furtka obok była uchylona.

Nie wszedłem na cmentarz. Oparłem się o słup i patrzyłem na czarne kształty opadające z drzew. Wiedziałem, że to liście, ale czasami przysiągłbym, że to martwe ptaki. Denerwował mnie ten ciągły szelest dochodzący z każdej strony. I skrzypienie. I trzaski. Przyznam szczerze, że serce zaczęło mi szybciej bić i dla uspokojenia wyjąłem komórkę, by przypomnieć sobie, że gdzieś tam jest normalny świat.

Samotne wycieczki na cmentarz nie należały do przyjemnych. Tylko zapach mnie uspokajał, bo pachniało jak w lesie. Czułem wilgotne liście, grzybnię i mech. Nic dziwnego, bo na cmentarzu fortecznym rosły brzozy, dęby, buki i jesiony — setki drzew, których nie ruszano od dziesiątków lat. Dwa z nich były nawet pomnikami przyrody. Ludzie mówili, że rosną tak pięknie, bo ziemię użyźnia krew i tysiące ciał.

Zacząłem trochę żałować Borcia. Samotny spacer po cmentarzu fortecznym mógł skończyć się dla niego paniczną ucieczką, szczególnie po atrakcjach jakie planowaliśmy mu zaserwować. Chłopak chciał dołączyć do naszej paczki i był gotowy na wszystko. Nie dziwiłem mu się. Pewnie każdy raz w życiu widział takiego osobnika, który pragnął stać się częścią jakiejś ekipy, ale tak naprawdę nie miał szans.

Borcio był niski, chudy i rudy, ale do tego był po prostu dzbanem. Jakoś zaliczył pierwszą klasę naszego liceum, ale druga okazała się dla niego za trudna, więc przeniósł się do technikum. Mieszkał razem z chłopakami na jednym osiedlu, ale od lat żył w innym świecie, bo liceum i technikum w Kodlinie to dwa różne światy. Ale Cycu ciągle zwodził Borcia na różne sposoby. Naciągał go na pieniądze, wymyślał mu różne sprawdziany, z których, co prawda, było dużo śmiechu, ale na koniec dnia trochę się wstydziłem tych szykan. Niby nie były niczym poważnym, bo Borcio też się śmiał, ale i tak czułem się z tym źle.

Po dziesięciu minutach zobaczyłem nadchodzącego Cyca. Poznałem go po czerwonej, pikowanej kurtce. Na ramionach niósł czarny plecak. Był naturalnie krępy, ale w tej kurtce wyglądał jak napompowany sterydami kark. Z daleka wydawał się łysy, bo miał bardzo krótko przystrzyżone, jasne włosy. I te wąsiki. To było dziwne połączenie. Wąsiki zapuścił już dłuższe niż włosy na głowie.

— Cmentarzofilu! — krzyknął z daleka i rozłożył ręce. — Nadchodzimy!

Obok Cyca szedł Rafał. Był to wysoki chłopak ubrany w czarny, wełniany płaszcz do kostek. Na nogach miał skórzane buty, a na głowie kapelusz. Kompletne przeciwieństwo Cyca. Jak poeta przy budowlańcu.

— Co tak długo wam zajęło? — zapytałem, gdy doszli do bramy. — Mieliście być za pięć minut.

— Łukasz zapragnął dokonać zakupów — powiedział Rafał, wbijając we mnie niebieskie, wodniste oczy. Jak zawsze mówił kpiąco-drwiącym tonem. Bardzo rzadko używał ksywki Cycu. Z reguły mówił do niego po imieniu.

— No pewnie! — huknął Cycu. — Bo jak na cmentarz iść bez piwka? Co, piwofilu? Cieszysz się? Bo coś dla nas mam.

Wyjął z głębokich kieszeni kurtki puszkę lagera i dźgnął mnie nią w brzuch. Kolejną podał Rafałowi, który przyjął ją bez kręcenia nosem. To był właśnie kłopot Rafała. Moim zdaniem zbyt dużo pił, i to raczej mocniejsze alkohole niż piwo. Niepokoiło mnie to.

— Wejdźmy na cmentarz, żeby nie było nas widać, bo jak będzie przejeżdżać patrol to nas zgarną — powiedział Cyc i pchnął furtkę.

Za bramą wydało mi się o wiele zimniej, jakbyśmy weszli do lodówki. Rafał pierwszy otworzył piwo i zaczął pić. Po chwili dołączyliśmy do niego z Cycem. Miałem nadzieję, że alkohol trochę złagodzi głód, który cały czas skręcał mi żołądek. Przez chwilę piliśmy w milczeniu.

— Popatrzcie, jaki wielki księżyc — powiedział Rafał, wskazując na niebo.

— No, wielki jak cholera — przyznałem.

— Jak dupa twojej starej — prychnął Cycu. — Dobrze, że noc jest trochę jaśniejsza. Lepiej film wyjdzie.

— Jak w ogóle coś nagrasz tym swoim aparatkiem? — zapytał Rafał. — Tam nic nie będzie widać.

— Będzie, będzie, ty się nie martw o to. Pij swoje piwko lepiej. No, no… Gul, gul do buzi.

— No to jaki jest plan? — zapytałem, bo nie chciałem, żeby się zaczęli kłócić. — Co ma Borciu powiedziane?

— Ano tak, chłopaki — zaczął Cycu. — Po pierwsze ma nie wchodzić bramą, ale od strony lasu. Tam wejdzie od razu w te dzikie doły, nie?

Dzikimi dołami nazywaliśmy najstarszą część cmentarza. Rosło tam wiele krzewów i karłowatych drzew, teren był pofałdowany i podobno tam znajdowały się masowe mogiły carskich żołnierzy z czasów napoleońskiej wyprawy na Moskwę. Niektórzy mówili, że dlatego zapadała się tam ziemia.

— Ale tam leży zerwany drut kolczasty — mruknął Rafał. — A jak się Borcio zaplącze?

— No to chyba dzięki temu będzie więcej smaczku, nie? — Cycu uśmiechnął się złośliwie. — Ale chyba tamtędy już chodził, to wie, czego się spodziewać.

— No nie wiem… — Rafał skończył już swoje piwo, postawił puszkę na chodniku i zgniótł ją uderzeniem obcasa. Wyszedł mu naprawdę zgrabny aluminiowy krążek. Podniósł go i schował do kieszeni płaszcza. Nie lubił śmiecić.

— No dobra, a potem? — zapytałem. — Co ma zrobić na cmentarzu?

Cycu uniósł palec, że zaraz odpowie, bo przechylał puszkę, by wypić do końca piwo. Potem rzucił ją pod nogi i beknął. Wiedziałem, że zrobił to, żeby zdenerwować Rafała. Ten jednak udawał, że tego nie zauważył. Miał zadartą głowę i patrzył na księżyc.

— No! To Borcio ma zadanie, żeby znaleźć grób pułkownika, wyjąć z puszki, którą tam znajdzie, kartkę z hasłem i wysłać nam to hasło na maila wraz ze swoim selfie na tle grobu. I ma to zrobić najpóźniej do wpół do pierwszej.

— No dobra… — mruknąłem. — Może być.

Też dokończyłem swoje piwo, zgniotłem puszkę jak Rafał i wrzuciłem do śmietnika, który stał obok furtki po wewnętrznej stronie ogrodzenia cmentarza. Głód nieco zelżał, ale poczułem się pijany. Tak działa alkohol na pusty żołądek. Wciąż dokuczało mi zimno. Wpakowałem dłonie do kieszeni kurtki. Żałowałem, że nie zabrałem czapki i rękawiczek.

Spojrzałem jeszcze raz w stronę najstarszej części cmentarza, tam, gdzie znajdował się grób pułkownika. Nad ziemią snuła się mgła i tworzyła w niektórych miejscach białe jak mleko kałuże, z których wystawały betonowe, porośnięte mchem krzyże. Suche gałęzie opadłe z drzew wyglądały jak rozcapierzone pazury. O tak, naprawdę współczułem Borciowi.

— No to co? — zapytał Rafał. — Poprowadzisz, Łukaszu?

— Jasne.

Ruszyliśmy w stronę najstarszej części nekropolii. Cycu zapalił latarkę w komórce, bo mimo światła księżyca i gwiazd oraz poświaty od ulicy łatwo można było nadziać się na złamany bądź przekrzywiony krzyż, co mogło się źle skończyć. Z drzew spadło tyle liści, że nie było widać ścieżek między grobami. Wszędzie leżały suche gałęzie, a nawet całe odłamane konary. Gdy się na nie nadepnęło, trzeszczały i miałem wrażenie, że z takim właśnie odgłosem pękają ludzkie kości.

Łukasz prowadził, za nim szedł Rafał, a na końcu ja. Nikt z nas się nie odzywał. Ciągle miałem ochotę oglądać się za siebie. Wszędzie coś świszczało, trzeszczało i chrobotało. Naszły mnie nagle wątpliwości, czy piekiełko, jakie chcieliśmy sprawić Borciowi, to na pewno dobry pomysł. Gdyby mnie takie urządzili, chyba dostałbym zawału ze strachu.

Cycu długo nie mógł znaleźć mogiły pułkownika, bo pokrywały ją liście, więc wtapiała się w tło. W końcu, głównie dzięki wskazówkom Rafała, znaleźliśmy się na miejscu.

Grób pułkownika miał około sześciu metrów kwadratowych, ale sięgał jedynie do połowy uda. Czarną, kamienną płytę pokrywały żółte i czerwone liście. Na środku stał wykonany z kamienia wazon. Podobno przed laty elementem grobu była też stojąca na granitowej płycie głównej głowica z imieniem i nazwiskiem pułkownika, ale wykonano ją z włoskiego marmuru, więc ktoś ją ukradł.

— To masz tą puszkę z hasłem? — zapytałem Cyca, który stanął nieruchomo, dyszał i patrzył gdzieś w dal. Była już za dziesięć dwunasta. Zostało niewiele czasu, by przygotować się na przyjście Borcia.

Łukasz nie odpowiedział. Stał jak skamieniały i gapił się ciągle między drzewa. Już chciałem go szturchnąć, ale nagle wyciągnął rękę, wskazując na coś przed sobą.

— Tam, widzieliście go? — szepnął. Powiedział to takim tonem, że przebiegł mi po plecach dreszcz. Wytężyłem wzrok, ale widziałem tylko spadające leniwie liście, czarne pnie drzew, krzyże i snującą się między nimi białawą mgłę.

— Jezu, te oczy — szepnął Cycu.

Nadal nic nie widziałem. Poczułem, że nie mogę przełknąć śliny. Zrobiło mi się gorąco.

Nagle Łukasz odwrócił się i zaświecił na mnie i Rafała latarką. Odsłonił swoje końskie zęby w szerokim uśmiechu.

— Narobiliście w gacie, co? — Roześmiał się. — O, Fifofil zbladł jak ściana. Biedny Fifofilek. Pewnie w gatkach mokro!

— Przestań — wycharczałem przez ściśnięte gardło. — Dawaj w końcu tę pieprzoną puszkę, bo zaraz Borciu przyjdzie i wszystko spalisz.

— Dobra, dobra… Już. — Cycu rozpiął kurtkę i wyjął z wewnętrznej kieszeni przerżniętą na pół puszkę po piwie. Rafał w tym czasie zgarniał ręką liście z płyty nagrobnej. Odsłonił jakieś napisy. Nikt z nas nie znał rosyjskiego, więc nie wiedzieliśmy, co znaczą.

— Cały grób chcesz wyczyścić, porządnisiu? — zapytał Cycu. — Czy może mogę już postawić puszkę?

Rafał nadal zgarniał liście, ale nagle się zatrzymał.

— Popatrzcie. W tym wazonie stoją róże. Trzy czarne róże.

Podszedłem do nagrobka i spojrzałem na kwiaty. Trudno je było dostrzec z powodu ich barwy.

— No. Wyglądają na świeże — stwierdziłem ze zdziwieniem. — I ktoś nawet nalał wody.

Patrzyliśmy z Rafałem na trzy czarne róże jak zahipnotyzowani. Były naprawdę piękne i duże. Skąd późną jesienią róże?

Cycu przerwał naszą zadumę. Wskoczył na płytę nagrobną i kucnął przy wazonie.

— Włożymy puszkę do środka zamiast tych chwastów, co? — zaproponował. — Będzie zajebiście, bo jak pociągnę żyłkę, to puszka wyskoczy stąd, zabrzęczy, a Borcio posra się ze strachu.

Cycu wyjął róże i rzucił je niedbale na płytę nagrobną. Zrobiło mi się ich żal. Nie lubię, gdy ktoś bezmyślnie niszczy piękno. Wyciągnąłem rękę i podniosłem kwiaty.

— Słuchaj, włóż je do środka — poprosiłem. — Zmieszczą się obok puszki. Jak będziesz ją wyciągał, to się poruszą. Będzie nawet lepszy efekt.

Cycu zaświecił mi latarką w twarz.

— Przestać mi pierdolić o efekcie, bo ja tu jestem od efektów. Ej… Ty chyba się boisz, Różofilu, co? Widzę to w twoich oczach. Boisz się, że ktoś cię za tę różę ukarze? — Cycu nerwowo poruszył wąsikami. — Jakiś duch, upiór, wampir?

— Nie… No co ty? Ale ktoś się postarał, żeby je tu włożyć…

— No i? — przerwał mi Cycu.

— Sroi! — krzyknąłem. — Są trzy. O jednej decyduję ja. I moja niech zostanie tutaj. — Wsadziłem kwiat do wazonu.

— Aha… No dobra. No to ta jest chyba moja. — Łukasz podniósł jedną z róż i patrząc mi w oczy, urwał kwiatostan i rozgniótł go w pięści.

— O, jaki twardziel ten nasz Łukasz — zakpił milczący dotąd Rafał. — Rozgniótł różę na cmentarzu. Ja pierdolę… Czarną róże rozgniótł, i to jedną ręką. Bra-wo!

Sięgnął po swój kwiat i zbliżył go do nosa.

— O! One nawet pachną. Dziwny zapach. Ja ją sobie chyba zatrzymam.

Powoli oderwał wszystkie kolce z łodygi i włożył sobie kwiat do kieszeni płaszcza tak, by wystawały tylko czarne płatki.

— Ewka lubi takie klimaty. Pewnie jeszcze nie widziała czarnej róży. Ja przynajmniej na żywo nie widziałem.

— Dobra przestańcie o tych chwastach! — Zdenerwował się Łukasz. Spojrzał na zegarek. — Jest za siedem dwunasta. Zaraz będzie Borcio.

Włożył puszkę do wazonu i rozwijając przywiązaną do niej żyłkę, zszedł z płyty nagrobnej. Potem ukląkł, zdjął plecak i zaczął wyjmować potrzebne do wystraszenia Borcia przedmioty.

— Mam łańcuch, dzwonek i dla każdego świeczkę z zapałkami, bo wy przecież nie macie ognia, co?

— I co mamy z tym zrobić? — zapytał Rafał.

— No jak to co? Jak będzie nadchodził, to zapalicie świece i brzęczycie łańcuchami albo tym dzwonkiem. Ale musicie być trochę dalej od grobu, nie? Żeby jednak podszedł.

Schowałem łańcuch i świecę do kieszeni. Rafał zabrał dzwonek. Cycu rozgarnął liście obok grobu i rozłożył karimatę na mokrej ziemi. Położył się na niej.

— Przywalcie mnie teraz liśćmi — poprosił.

W jednej ręce trzymał żyłkę, a w drugiej smartfona.

— Ale są mokre. Zmarzniesz, chłopie.

— Trudno. Poświęcę się, Fifofilu — mruknął, zakładając na twarz kominiarkę. — Czego się nie robi dla dobrego pranka, nie? Robię to też dla was, chłopaki. To wy będziecie mieli najlepszy widok.

Przysypaliśmy go z Rafałem tak dokładnie, że nie było go widać z odległości metra. Potem poszliśmy zająć stanowiska. Ja udałem się na prawo, a Rafał zaczął przebijać się przez liście w przeciwnym kierunku. Obaj zapaliliśmy latarki w komórkach. Po jakichś sześciu metrach znalazłem dobre miejsce i usiadłem na korzeniu drzewa za betonowym krzyżem. Nie odchodziłem za daleko, bo chciałem wszystko dobrze widzieć. Postawiłem świecę na jednym z ramion krzyża. Na drugim zawiesiłem łańcuch, a potem zmniejszyłem jasność latarki do najmniejszej wartości. Spojrzałem na zegarek. Było już po dwunastej, ale Borcio miał czas do wpół do pierwszej, więc mogłem czekać jeszcze dość długo. Ale co musiał czuć Cycu, leżąc pod tymi liśćmi! Nie chciałbym się z nim zamienić. I wtedy przyszło mi do głowy, żeby odwrócić trochę tego pranka. Mogliśmy nastraszyć Cyca zamiast Borcia. Rafał na pewno by się zgodził. W końcu jednak zrezygnowałem. Mogło przecież nie wypalić.

Po kilku minutach czekania zdrętwiały mi nogi. Zacząłem szczękać zębami. Nad głową stękały drzewa, lekko kołysząc się na wietrze. Miałem też wrażenie, że ktoś krąży w oddali, między krzyżami, osłaniany przez kłębiącą się nad ziemią mgłę. I to na pewno nie był Borcio… Poczułem się nieswojo i próbowałem dostrzec Rafała po drugiej stronie grobu Aleksiejewa, ale ukrył się zbyt dobrze. Widziałem tylko omszałe, powykręcane jak artretyczne palce, czarne gałęzie drzew.

Nagle po drugiej stronie grobu pułkownika zapaliła się świeca. Zdziwiłem się, bo dawała naprawdę dużo światła. Widocznie Rafał dostrzegł Borcia i zrobił to, o co prosił Łukasz. Po chwili zobaczyłem również światło latarki, którą niósł Borcio. Chłopak szedł bardzo powoli i ciągle się rozglądał. Był tak skulony, że wyglądał jak garbus. Ubrał się w niebieską kurtkę i czerwoną czapkę, przez co upodobnił się trochę do krasnala z bajek. Kiedy zobaczył płomień świecy, zatrzymał się i skierował w jego stronę światło, ale nikogo nie dostrzegł. Rafał ukrył się za drzewem.

Borcio błądził światłem latarki po krzyżach, drzewach i grobach. Chyba chciał nas zawołać, bo otworzył szeroko usta, ale po chwili zrezygnował i ruszył znowu przed siebie. Starał się robić jak najmniej hałasu.

W koronach drzew nagle przebudziły się ptaki. Wrony przelatywały z gałęzi na gałąź, przeraźliwie kracząc. Z oddali dobiegało pohukiwanie sowy.

Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem zapałki. Zapaliłem świecę, którą postawiłem uprzednio na ramieniu krzyża i ukryłem się za pniem drzewa. Borcio zaświecił w moją stronę.

— To wy tam, chłopaki? — krzyknął drżącym głosem.

Nie odezwałem się, tylko stałem wyprostowany za drzewem. Miałem ręce zgrabiałe z zimna. I wtedy usłyszałem dzwonek. Rafał zadzwonił trzy razy. Światło oddaliło się od mojego drzewa, więc wyjrzałem, by obserwować Borcia. Ten cofnął się kilka kroków. Stał przez chwilę bez ruchu i pewnie się zastanawiał, czy warto iść dalej. Podniosłem z ziemi patyk i trąciłem łańcuch wiszący na krzyżu obok świecy.

Chyba zabrzęczał za cicho albo zagłuszył go wiatr i wrony, bo Borcio ruszył przed siebie. Skierował światło wprost na grób pułkownika. Rafał przestał dzwonić. Borcio miał taki wyraz twarzy jakby miał zaraz narobić w portki. Jego wargi drżały. Stąpał ostrożnie po liściach jak po polu minowym.

Wyjąłem komórkę i zacząłem go filmować w trybie nocnym. Nie miałem pojęcia, czy na nagraniu będzie cokolwiek widać, ale padało trochę światła od świec i wielkiego księżyca, więc sprawa nie była beznadziejna.

Borcio bardzo powoli podszedł do grobu. Telefon drżał mu w rękach. Dotknął granitowej płyty i oparł się o nią, jakby nagle stracił wszystkie siły. Chyba coś mu się pomyliło, bo zamiast szukać puszki z hasłem, odwrócił się, żeby zrobić sobie selfie. Wyciągnął przed siebie telefon i po chwili błysnęła lampa. Popatrzył na ekran smartfona, czy zdjęcie dobrze wyszło i wrzasnął tak rozdzierająco, że aż podskoczyłem. Cycu wyskoczył ze swojej kryjówki z rykiem, ale Borcio nie zwrócił na niego uwagi. Upuścił telefon i zaczął uciekać, kierując się w stronę bramy cmentarza. Nie wiedziałem, że jest zdolny do takiego sprintu. Już po pięciu sekundach zniknął w mroku i mgle.

— Wracaj! — krzyknął Cycu. — Jeszcze puszka, kretynie! Musisz podać hasło! Bez hasła stówa moja!

Patrzyłem długo między drzewa na kłębiącą się mgłę, ale Borcio nie wrócił. Widocznie spanikował i był już daleko. Wyłączyłem nagrywanie w telefonie i podszedłem do Cyca, który otrzepywał się z liści. Z drugiej strony nadszedł Rafał.

— Ale się posrał, co? — pochwalił się Cycu. — Nieźle go wystraszyłem.

— To nie ty… — powiedziałem, nachylając się, by podnieść telefon Borcia. — On się wystraszył wcześniej. Wrzasnął zanim wyskoczyłeś zza grobu.

— Pierdolisz… — Cycu zaprotestował.

Spojrzałem na zdjęcie na smartfonie Borcia i poczułem w sercu ołów. Zemdliło mnie ze strachu. Rafał spojrzał mi przez ramię. Jęknął tylko.

Na pierwszym planie znajdował się blady jak kreda Borcio, a za nim na płycie nagrobnej klęczała kobieta w ciemnej sukni i wkładała do kamiennego wazonu dwie czarne róże.

— Co tam macie, posrańcy… — Cycu umilkł, bo zobaczył zdjęcie.

Bałem się spojrzeć na grób pułkownika, ale musiałem. Powoli odwróciłem głowę. Nie było na nim kobiety, ale w wazonie znowu stały trzy czarne róże.

— O, kurwa — szepnął Cycu i odsunął się od mogiły Aleksiejewa na dwa kroki.

Ściągnął kominiarkę i dostrzegłem, że jego twarz poczerwieniała. Wargi drgały mu jakby coś szeptał. Rafał sięgnął do kieszeni. Jego róża zniknęła. Wszyscy trzej poczuliśmy nagłą potrzebę bycia bardzo blisko siebie. Jak owce, które widzą wilka.

— Niemożliwe, niemożliwe, to niemożliwe — szepnął Cycu. — To musiał Borcio… On to jakoś zrobił. Po prostu się spodziewał, że… Jest sprytny. To niemożliwe.

Odebrał mi telefon i powiększył kobietę z różami.

— Jebany, nieźle to musiał sobie… — Zamilkł, bo zdał sobie sprawę, że gada głupoty.

Borcio w pierwszej klasie liceum był zagrożony z pięciu przedmiotów, w tym z plastyki. Przepuścili go z powodu błagań matki. On nie byłby w stanie czegoś takiego wymyślić, a co dopiero wykonać.

— Bez paniki, chłopcy. — Rafał próbował nas uspokoić. — Najważniejsza rzecz to się nie rozdzielać. Wiecie, że to się źle kończy. Do ogrodzenia cmentarza jest jakieś dwieście metrów. Przejdziemy je sobie spacerkiem i będzie dobrze. Trzeba utrzymać nerwy na wodzy — tłumaczył, ale głos mu drżał.

Nawet gdybyśmy przyjęli, że Borcio był w stanie przygotować wcześniej fotomontaż, to jak sprawił, że w wazonie pojawiły się znowu róże? I w jaki sposób róża zniknęła z kieszeni Rafała? To było niemożliwe. Wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę.

I wtedy usłyszeliśmy uderzenie w dzwon. Dźwięk wydawał się dochodzić spod ziemi.

Cycu zerwał się pierwszy do biegu. Jeszcze dźwięk dzwonu nie wybrzmiał całkowicie, a on wytrącił mi telefon Borcia łokciem i pobiegł w stronę bramy cmentarza. Rafał ruszył za nim, ale po kilku metrach potknął się i przewrócił. Poderwał się jednak błyskawicznie i oblepiony butwiejącymi liśćmi biegł dwa metry za Cycem.

Ja stałem obok grobu pułkownika sparaliżowany strachem. Po prostu nie mogłem się ruszyć. Czułem mrowienie całego ciała, przed oczami pulsowała mi czerwień, a w gardle tkwiła wielka gula. Chciałem krzyczeć, biec, ale zamiast tego patrzyłem jedynie na oddalające się plecy kolegów, którzy nagle, o wiele wcześniej niż powinni, zniknęli w ciemności, jakby zapadli się pod ziemię.

Dzwon uderzył drugi raz, a ja nadal nie mogłem się ruszyć. Zamknąłem oczy i próbowałem uspokoić oddech. Po chwili zobaczyłem twarz kobiety wkładającej róże do wazonu. Pojawiała się niemal natychmiast, gdy zamknąłem powieki. Uśmiechała się do mnie. Jej oczy błyszczały jak mokry węgiel. Wokół trzeszczały drzewa i szumiały liście. Krakały wrony. Wciągałem w siebie za dużo tlenu i zaczęło mi się kręcić w głowie. Otworzyłem oczy i rozejrzałem się dookoła. Wpatrywałem się w omszałe krzyże i leżące na ziemi liście. To było lepsze niż blada twarz upiora.

W chwili, gdy dzwon przestał bić, poczułem, że znowu mogę się ruszyć. Pragnąłem tylko wydostać się z tamtego przeklętego cmentarza. O niczym innym nie myślałem. Po prostu ruszyłem w kierunku, w którym uciekli Cycu i Rafał. Szedłem powoli, patrząc uważnie pod nogi. Ostrożnie stawiałem stopy. Serce waliło mi w piersi, a w ustach czułem suchość. Mijałem kolejne betonowe krzyże i sterty suchych gałęzi. Coś trzeszczało i skrzeczało w koronach drzew, ale bałem się unieść głowę. Szedłem krok za krokiem. Powoli do przodu.

Nagle za jednym z nagrobków dostrzegłem niebieską kurtkę Borcia. Biedak kulił się, chowając głowę między kolanami. Kołysał się w przód i w tył jak dzieci w sierocińcu.

— To nieprawda, nieprawda, nieprawda… — szeptał, drżąc na całym ciele.

Zmieniłem kierunek marszu. Nie mogłem go tam zostawić.

— Borcio — powiedziałem łagodnie i dotknąłem jego ramienia. — To ja, Karol. Wyjdziemy stąd razem, chłopie. Wstań.

Odwrócił się do mnie i popatrzył mi w oczy. Myślałem, że zacznie krzyczeć, ale skinął głową na znak zgody.

— Dobrze, dobrze, Karol. Ty jesteś z nich najlepszy. Zawsze byłeś najlepszy.

Głupio się poczułem. Po co nam była ta zabawa kosztem innych?

Podałem mu rękę, żeby podniósł się z ziemi.

— Ale idę za tobą — powiedział, szczękając zębami. — Ty pierwszy.

Wytrzeszczał oczy w ciemność i kulił się, jakby ktoś miał zamiar go uderzyć.

Skinąłem głową i ruszyłem w stronę bramy. Szacowałem, że nie mogło być do niej dalej niż sto pięćdziesiąt metrów. Chmury zasłoniły księżyc i zrobiło się ciemniej. Mgła zgęstniała. Kłębiła się na wysokości kolan. Potykałem się o gałęzie, ale utrzymywałem kierunek. Nie oglądałem się za siebie. Słyszałem szybki oddech Borcia za plecami. Cały czas szedł za mną.

Niespodziewanie straciłem grunt pod nogami. Zamachałem rękami i runąłem w dół. Zdołałem skręcić tułów i wyciągnąć do Borcia dłoń, żeby mnie złapał, ale ten objął się jedynie ramionami i zaczął przeraźliwie krzyczeć. Wrzeszczał jak dziecko, które zgubiło matkę w ciemnym lesie.

Spadałem dziwnie powoli. Powietrze zgęstniało na chwilę, a głos Borcia stawał się coraz niższy, grubszy, aż w końcu zmienił się w coś podobnego do grzmotu.

Później lot przyspieszył i upadłem na plecy w kupę suchego jak pieprz pyłu. Podniosłem się natychmiast na nogi i zacząłem kaszleć od tumanów wirującego kurzu, który podniósł się w powietrze.

Wyjąłem komórkę i włączyłem latarkę. Znajdowałem się w okrągłym, ceglanym pomieszczeniu o średnicy około sześciu metrów. Wyglądało jak studnia z nachylonymi do wewnątrz ścianami. Od razu pomyślałem, że to pułapka, bo ściany wybudowano pod kątem, żeby nikt nie wyszedł na górę.

Przez kłębiącą mi się wysoko nad głową mgłę widziałem, że Borcio stoi nadal nad krawędzią dołu i przyciska dłonie do policzków. Nie poruszał się. Nawet już nie krzyczał. Patrzył tylko na mnie sparaliżowany strachem.

— Idź po linę albo zadzwoń po kogoś! — krzyknąłem. — Borciu… — przerwałem, bo przypomniałem sobie, że nie lubił swojego przezwiska. — Albert! Zadzwoń po kogoś! Zapamiętaj to miejsce i zadzwoń.

Chłopak jednak nie reagował. Wciąż stał jak słup. Cieszyłem się, że nie uciekł, bo to byłoby gorsze niż ten paraliż, ale coś mnie w tym jego bezruchu niepokoiło. Poczułem lód w żołądku. Przez chwilę pomyślałem, że zobaczył tę kobietę. To ona zastawiła na mnie tę pułapkę. Czułem to.

Usiadłem w pyle i odczekałem kilka minut. Kurz powoli opadał, więc widziałem Borcia coraz wyraźniej. Wychylał się w przód i miał otwarte usta. Wyglądał jakby zamarzł.

Popatrzyłem na ekran smartfona. Nie mogłem wezwać pomocy, bo nie miałem zasięgu. Nie sądziłem też, żeby moje krzyki cokolwiek pomogły. Nikt nie chodził po cmentarzu o tej porze. Pomyślałem, że w najgorszym razie będę musiał poczekać do rana. Wtedy Cycu i Rafał zorientują się, że nie wróciłem i mnie znajdą.

Rozejrzałem się po ceglanych ścianach. Ta dziwna pułapka, w którą wpadłem, musiała być bardzo stara. Pamiętały chyba budowę fortyfikacji wokół naszego miasta Kodlina. Na jednej z popękanych cegieł znalazłem nawet wyrytą datę produkcji — tysiąc osiemset jedenaście.

Po kolejnych piętnastu minutach zrozumiałem, że z Borciem działo się coś dziwnego. Ciągle stał nade mną nieruchomo. Nawet nie mrugał! Ale nie to było najgorsze. Obok Borcia zauważyłem liść, który wisiał nieruchomo w powietrzu. Spojrzałem pod nogi i poczułem, że puchnie mi gardło, a w żołądku pojawia się kula lodu. Pod moimi nogami powinny przecież leżeć setki liści, a nie było ani jednego! Tylko drobny, szary piach.

Namacałem w kieszeni pudełko zapałek i rzuciłem nim, próbując trafić w Borcia. Zagłębiło się w mgłę jak w gęsty budyń. I wtedy dopiero zrozumiałem, co się stało. Zrozumiałem, dlaczego liść wisiał, a Borcio stał jak posąg. Tam, na górze, czas płynął wolniej. Może nawet się zatrzymał.

Pierwszy raz spotkałem się z czymś nadprzyrodzonym. Nie dowierzałem, ale przecież widziałem to na własne oczy. Nikt nie mógł tego przygotować. Cycu wpadł na pomysł z cmentarzem dopiero po południu. Zresztą ja byłem nikim. Dlaczego ktoś miał mnie nabierać?

Zacisnąłem zęby i łzy napłynęły mi do oczu. Nie miałem szans wyjść na górę. Ściany były nachylone pod zbyt ostrym kątem. Przez chwilę szlochałem i użalałem się nad sobą. Nawet zacząłem się modlić. Ale co ja mogłem obchodzić Boga? O wiele lepszych niż ja zostawiał już na pastwę losu. Musiałem sobie radzić sam.

Przetarłem oczy z łez i rozejrzałem się po moim więzieniu. Nisko pod ścianami było znacznie ciemniej. Tam mogłem znaleźć coś przydatnego. Obszedłem na czworaka pomieszczenie z włączoną latarką w smartfonie. Wszystko pokrywał pył. Poruszałem się jak na wydmie. Przy ścianach zauważyłem drobne kawałki cegieł. Żadnych owadów. Żadnych pająków. Żadnych pajęczyn. Ale nagle dostrzegłem coś, co spowodowało, że serce zabiło mi żywiej. Z jednej strony, przy samej podłodze, cegły ułożono inaczej — tworzyły łuk. Zacząłem odgarniać dłońmi pył i powoli odsłoniłem zasypany korytarz. Zaświeciłem do środka. Był wąski jak studzienka kanalizacyjna, ale mogłem tam wpełznąć. Pył zasłaniał tylko wejście i pokrywał dwa pierwsze metry dna tunelu. Potem dostrzegłem jedynie czerwoną cegłę.

Nie miałem zamiaru tam wchodzić. Bałem się. Mogłem przecież trafić w jeszcze gorsze miejsce. A jakbym został zasypany i nie mógłbym dostać się z powrotem do studni?

Po kilkunastu minutach bezczynnego gapienia się na ceglaną ścianę wpadłem na pomysł jak mógłbym uciec. Postanowiłem usypać z pyłu kopiec pod jedną ze ścian. Liczyłem, że sięgnę wtedy do krawędzi dołu i wydostanę się na górę. Plan nie był doskonały, ale na pewno lepszy niż czekanie.

Zacząłem kopać. Nie miałem żadnego narzędzia, tylko własne dłonie. Na początku próbowałem rzucać pyłem, ale wirował w powietrzu i nie mogłem przez to oddychać. Drapał w gardło i dusił. Zrobiłem więc kieszeń z kurtki na brzuchu i nosiłem go w niej pod jedną ze ścian. Głębiej pył stawał się gruboziarnisty jak piach. Natrafiałem też na małe kamienie. Rzuciłem jednym z nich w Borcia, ale wbił się w mgłę obok pudełka z zapałkami.

Kopałem dalej i po kilkunastu minutach natrafiłem na coś brązowego, twardego i szorstkiego. Na początku myślałem, że to podłoga, ale okazało się, że znalezisko jest okrągłe. Kiedy zorientowałem się, co znalazłem serce podskoczyło mi w piersi. Odkopałem ludzką czaszkę. Nie była gładka jak na filmach, ale brązowa, z zaschniętą na wierzchu skórą.

— O Jezu, Jezu, Jezu… — szepnąłem i otarłem pot z czoła. Zrobiło mi się gorąco. Cofnąłem się pod ścianę jakby mogła i coś zrobić. Kiedy oddech i serce uspokoiły się, wróciłem do kopania, ale w oddaleniu od czaszki. Nie chciałem jej dotykać.

Kopiec robił się coraz wyższy. Miał już półtora metra i ciągle rósł. Pracowałem cierpliwie i znowu na coś natrafiłem. Tym razem wyczułem gładki materiał. Przyjrzałem mu się bliżej. To było tworzywo sztuczne, czerwony poliester przeszywany białą nicią. Odkopałem trochę, a potem mocno pociągnąłem. Materiał zaczął się rwać, ale ciągnąłem dalej. Po chwili zorientowałem się, że trzymam w dłoniach rękaw kurtki. To była pikowana czerwona kurtka, taka, jaką nosił Cycu, ale wyblakła. Oszukiwałem się, że to niemożliwe, ale w głębi serca wiedziałem, że to właśnie jego. Szarpnąłem mocno i wyciągnąłem ją razem z zmumifikowaną ręką, kawałkiem kręgosłupa i żebrami. Zrobiło mi się słabo.

Ale to było niemożliwe! Widziałem go przecież pół godziny wcześniej! Nie mógł umrzeć i wyschnąć w pół godziny!

Wstałem z klęczek i oparłem czoło o ścianę z chłodnych cegieł. Próbowałem się uspokoić, ale serce waliło mi w piersi jak oszalałe.

Spojrzałem w górę. Borcio cały czas tam stał pochylony, z rozdziawionymi ustami, dłońmi na policzkach i wytrzeszczonymi oczami. W mgle wisiały pudełko z zapałkami, liść i kamień.

Podszedłem na czworakach do brązowej czaszki. Odkopałem ją do końca i spojrzałem na zęby w górnej szczęce. Jedynka była wyszczerbiona, tak jak u Cyca.

Przeszukałem kieszenie wyciągniętej z pyłu kurtki. Poliester wyblakł, stał się kruchy, a nitki, które powodowały pikowanie, w wielu miejscach pękły. Znalazłem zapalniczkę. Nie zawierała gazu, ale plastikowe i metalowe części ocalały. Telefon komórkowy Łukasza nie działał. Bateria była oczywiście rozładowana.

Wykopałem z pyłu szczątki przyjaciela i przeniosłem je wszystkie pod ścianę naprzeciwko kopca, który usypywałem. Na szczęście kości nie miały żadnego zapachu. Były kruche. Miałem wrażenie, że gdybym je mocno ścisnął w dłoni, to zamieniłyby się w proch.

Kontynuowałem kopanie i po dwudziestu minutach wybierania pyłu odsłoniłem ceglaną podłogę pomieszczenia. Zauważyłem na niej wiele napisów, ale nic nie zrozumiałem, bo alfabet nie był łaciński. Znalazłem też kilka rysunków przedstawiających różę. Znowu ta przeklęta róża. Poczułem, jak rośnie we mnie gniew. Z oczu popłynęły mi łzy.

— Ja ją odłożyłem! — krzyknąłem, unosząc głowę. — Odłożyłem ją! Odłożyłem pieprzoną różę! Ja jedyny odłożyłem!

Uderzyłem pięścią w podłogę. Zrozumiałem wtedy, że pyłu jest za mało, by usypać kopiec o wystarczającej wysokości. Mógł mieć najwięcej dwa i pół metra, ale potrzebowałem jeszcze co najmniej dwóch.

Opanowałem szloch i oblizałem usta. Chciało mi się pić. Suche powietrze w pomieszczeniu wyciągało ze mnie wodę. Cycu nie dał rady wyjść. Dlaczego mnie miało się udać? W czym byłem lepszy?

Zdołałem podwyższyć kopiec jeszcze o pół metra. Wielokrotnie odkopywałem niewielkie fragmenty kości, zęby i metalowe guziki oraz sprzączki. Wiedziałem już, że pył powstał z ludzkich kości, skóry i mięśni. Ile tu musiało umrzeć ludzi? Jeżeli ze skremowanego człowieka zostaje urna prochu, to tutaj musiały umrzeć co najmniej setki, może i tysiące.

Ostrożnie wszedłem na kopiec. Nogi zapadły mi się do połowy łydek. Do mgły na górze brakowało mi około półtora metra. Mógłbym próbować podskoczyć, ale nie miałem się za co złapać, a pył osunąłby się jeszcze bardziej. Gdybym spadł na podłogę, mógłbym skręcić nogę. Tego nie chciałem.

Zszedłem powoli z kopca i popatrzyłem na wejście do tunelu, które odkryłem na początku. To była jedyna droga ucieczki. Musiałem tamtędy iść.

Wyjąłem smartfona i spojrzałem na stopień naładowania baterii. Zostało trzydzieści siedem procent. Kucnąłem i kiedy zajrzałem do tunelu, drgnąłem. Na podłodze leżała zasuszona, czarna róża. Zastanawiałem się, czy to był znak, że powinienem tam iść, czy może ostrzeżenie. Podniosłem kwiat ostrożnie i odłożyłem za siebie, uważając, żeby nie spadł ani jeden płatek. Włączyłem latarkę i zacząłem się czołgać.

W korytarzu pachniało ziemią i czymś gorzkim. Nie był to jednak smród zepsucia ani padliny. Nic odpychającego. Cegły do połowy wysokości owalnego tunelu miały ciemnozielony kolor, być może przed laty płynęła nimi brudna woda. Czołgałem się i czułem coraz większy strach, bo światło latarki za każdym kolejnym zakrętem wydobywało z mroku kolejny zakręt. Pomyślałem, że tunel nie ma końca. Może ciągnie się kilometrami i przyjdzie mi umrzeć z wyczerpania?

Po kilkudziesięciu metrach obtarłem sobie kolana i łokcie do krwi, ale posuwałem się do przodu mimo bólu. Każdy kolejny ruch stawał się coraz trudniejszy. Mięśnie sztywniały, ale nie robiłem przerw. Chciałem jak najszybciej się wydostać.

Wtedy usłyszałem kroki. Miałem wrażenie, że powyżej jest kolejny korytarz. Zatrzymałem się i nasłuchiwałem. Zbliżał się do mnie oddział żołnierzy. Miarowo uderzali buciorami o podłogę. Z sufitu sypał się ceglany pył. Zacząłem kaszleć. Po chwili jednak oddział oddalił się i znowu słyszałem tylko szum i dalekie echa ludzkich krzyków.

Ruszyłem przed siebie. Korytarz zwężał się. Kolana i łokcie pulsowały bólem. Cienkie spodnie nie chroniły dostatecznie przed chropowatą, pokruszoną cegłą. Czułem, że kolana są całe we krwi. Nie miałem jednak zamiaru ich oglądać. Bałem się tego widoku.

Doczołgałem się do skrzyżowania. Korytarz rozdwajał się. I wtedy światło latarki zaczęło gasnąć. Nie mogłem w to uwierzyć. Specjalnie oszczędzałem baterię, aby nie rozładowała się przed odnalezieniem wyjścia z tunelu.

Zanim komórka zgasła, zobaczyłem, że w jednej odnodze tunelu leży czarna róża. Uznałem, że to wskazówka kogoś życzliwego. Podniosłem kwiat i przełożyłem go za siebie.

Znowu zacząłem się czołgać, ale o wiele wolniej, bo wszystko tonęło w gęstym mroku. W ciemności gorzki zapach ziemi wydawał się intensywniejszy. Żałowałem, że rzuciłem pudełkiem zapałek w stronę Borcia. Teraz mógłbym co jakiś czas zapalać jedną, by sprawdzić, gdzie jestem i czy nie ma przede mną rozwidlenia z różą, która wskazuje drogę. Obawiałem się, że napotkam skrzyżowanie, nie zauważę czarnego kwiatu i pójdę nie tam, gdzie trzeba. Może w stronę tych żołnierzy, którzy co jakiś czas maszerowali nade mną i krzyczeli coś po rosyjsku? Gdzieś daleko słyszałem nawet salwy oddawane z broni palnej.

Zaciskałem zęby z bólu i posuwałem się wolno do przodu. Co kilka ruchów wyciągałem rękę przed siebie, badając, czy korytarz nie rozgałęzia się i czy któraś z odnóg nie prowadzi do góry. Po wielu łagodnych zakrętach dostrzegłem nikłe światło na końcu tunelu. Serce zabiło mi żywiej. Miałem nadzieję, że to już koniec.

Zwolniłem jednak, zamiast przyspieszyć. Musiałem zebrać siły. Bałem się, że gdy wyjdę z korytarza, będę musiał walczyć albo uciekać. Zacząłem dygotać. Nie wiedziałem, czy to z zimna czy ze strachu.

Kiedy doczołgałem się niemal do końca tunelu, poczekałem, aż uspokoi mi się serce. Nasłuchiwałem, by sprawdzić, czy coś lub ktoś czai się w pokoju przede mną. Nic jednak nie usłyszałem, więc wypełzłem z tunelu.

Pomieszczenie wyglądało jak krypta. Z sufitu utkanego z białej mgły dobiegało słabe światło. W centralnym miejscu stał kamienny sarkofag. Wieko ozdobione płaskorzeźbą, przedstawiającą dwugłowego orła leżało obok na podłodze. Nie wyprostowałem się, tylko kucając, oparłem się o ścianę. Pomyślałem, że róże były po prostu sposobem, by mnie zwabić do tego grobowca.

Czekałem długo, gotowy w każdej chwili wczołgać się z powrotem do tunelu i uciekać, ale nic nie usłyszałem. Pole widzenia zasłaniał mi olbrzymi sarkofag, ale obok zauważyłem coś, od czego serce zabiło mi mocniej. Po prawej znajdowała się drewniana, oparta o ścianę drabina. Jej szczyt ginął w świetlistej mgle. Poczułem, że tamtędy mogę uciec. To musiało być to. Na ścianie naprzeciwko zobaczyłem również wejście do kolejnego wąskiego i niskiego tunelu.

Popatrzyłem na kolana. Spodnie były dziurawe, a materiał przesiąknięty krwią. Kurtka przetarła się na przedramionach. Przykleił się do niej brudny, ceglany pył.

Podniosłem się powoli na nogi i zamarłem z przerażenia, bo dostrzegłem, że za sarkofagiem na żelaznej ławeczce siedziała kobieta w czarnej sukni. Na kolanach trzymała trzy świeże róże. Na czarnych płatkach kwiatów błyszczały krople wody.

To tę kobietę widziałem na zdjęciu Borcia. Miała bladą twarz, uśmiechała się łagodnie, a jej gałki oczne lśniły jak mokre bryły węgla. Patrzyła na ciało leżące w sarkofagu i wydawała się mnie nie dostrzegać. Było jednak coś groźnego w jej oczach i postawie. Czuwała. Pełniła wartę. Broniła czegoś.

Popatrzyłem w górę. Mgła chwilami przerzedzała się i wtedy mogłem dostrzec nocne niebo nad cmentarzem i księżyc. Byłem tak blisko. Tak blisko! Od drabiny dzieliły mnie jedynie trzy metry, ale kobieta na ławce miała do niej jeszcze bliżej. Wystarczyło, że wstanie i wyciągnie rękę, a już będzie mogła mnie chwycić za kurtkę. Nie miałem jednak wyjścia. Musiałem spróbować.

Uczyniłem pierwszy krok w stronę drabiny i wtedy kobieta podniosła na mnie wzrok. Z jej twarzy zniknął uśmiech. W piersi eksplodowało mi gorąco, a gardło się zacisnęło. Rozważałem, czy nie rzucić się w stronę drabiny, ale nie zrobiłem tego. Kobieta nie zachowywała się agresywnie. Wstała powoli, dwie z róż położyła na krawędzi sarkofagu, a z ostatnią ruszyła w moją stronę. Zauważyłem, że w prawej dłoni trzyma oficerską szablę o klindze czerwonej od zaschniętej krwi. Ciągnęła ją po ceglanej podłodze z metalicznym zgrzytem. Nie wątpiłem, że potrafi się nią posługiwać.

W rogu za drabiną, w kałuży krwi, leżało zwinięte w kłębek ciało w czarnym płaszczu. Serce ścisnęło mi się ze strachu. Pomyślałem, że to Rafał.

Kobieta obeszła sarkofag i stanęła między mną a drabiną. Jej czarne oczy lśniły. Nie widziałem w nich wrogości, ale raczej nadzieję i łzy. Uśmiechnęła się i powiedziała coś cicho po rosyjsku.

— Nie rozumiem — odparłem w nadziei, że ona zna polski. A może duchy znają wszystkie języki lub czytają w myślach?

Wyciągnęła w moim kierunku różę i skinęła głową. Powtórzyła to samo zdanie, ale tym razem rozkazująco i z nutą gniewu. Drżącą dłonią odebrałem od niej kwiat. Uśmiechnęła się i wskazała na sarkofag.

Domyśliłem się, że oczekuje ode mnie czegoś. Miałem coś zrobić z tą różą i nie mogłem się pomylić. Szabli w drugiej ręce nie trzymała przez przypadek.

Postąpiłem krok do przodu i zajrzałem do sarkofagu. Na dnie leżał carski oficer. Wyglądał tak, jakby pochowano go przed chwilą. Był blady, z czarnymi kręconymi wąsami i szpicbródką. Nie dostrzegłem żadnych oznak rozkładu. Miał mundur pełen zdobień, wstążek, medali i złotych guzików. Na małej półce przy nogach stał kryształowy wazon. Wstawiono w niego różę. Obok piętrzyły się starannie ułożone słupki ze złotych monet.

Wydawało mi się oczywiste, co powinienem zrobić z różą. Włożyłem ją do kryształowego wazonu i spojrzałem na kobietę w czerni. Uśmiechnęła się, ale oczekiwała czegoś więcej. Ten, który umieścił pierwszą różę w wazonie, nie wiedział, co jeszcze należy zrobić i teraz leżał martwy w kałuży krwi. Czy to był Rafał? Wolałem się nie zastanawiać. Czułem na twarzy uderzenia gorąca. Ręce mi drżały.

Spojrzałem na ciało oficera i zastanawiałem się gorączkowo, jak powinienem postąpić. Mężczyzna miał dłonie złożone na brzuchu, a między palce wplątany różaniec. A więc był wierzący. Wtedy przypomniało mi się opowiadanie kolegi, który miał prawosławną rodzinę w Białymstoku. Pojechał tam pożegnać zmarłą babcię i podczas pogrzebu wszyscy żałobnicy całowali ją w dłoń. Zapamiętałem to, bo powiedział, że nie chciał tego robić, chociaż nikt inny z rodziny nie miał z tym żadnego problemu. Stanął przed trumną i nawet się nie nachylił i nie udał pocałunku. Wywołał tym skandal i oburzenie.

Spojrzałem jeszcze raz na kobietę w czerni. Już się nie uśmiechała. Marszczyła brwi i wbiła ze zgrzytem sztych szabli w cegły podłogi.

Przechyliłem się przez krawędź sarkofagu i z poważną miną, uważając, żeby moja twarz wyrażała jedynie szacunek, dotknąłem wargami dłoni oficera. Potem przeżegnałem się trzy razy i ostrożnie zerknąłem na upiora.

Na policzkach kobiety pojawiły się łzy. Przeszła powoli przez grobowiec, zgrzytając klingą szabli o podłogę, i znowu usiadła na ławce za sarkofagiem. Nie interesowała się już mną. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Odsunąłem się pod ścianę i ciągle obserwując kobietę, zrobiłem krok w kierunku drabiny. Nie zareagowała. Potem drugi krok. Nadal się nie odwróciła. Przy trzecim kroku, przez nieuwagę, trąciłem mosiężny dzwon na podłodze. Zabrzęczał, a kobieta-demon odwróciła się w moją stronę gwałtownie.

Jej twarz nie była już blada i spokojna. Oczy płonęły na czerwono. Na policzkach i czole wzdęły się fioletowe żyły. Odsłoniła długie kły i ryknęła gardłowo.

Chwyciłem drabinę i pokonując co drugi stopień, zacząłem się wspinać.

Usłyszałem za sobą szczęk stali, ale wtedy już przebiłem mgłę głową. Miałem wrażenie, że wychodzę z kałuży gęstego mleka. Zobaczyłem cmentarz. Drabina zadrżała, a potem poczułem, że nagle odrywa się od ściany. Ryk upiora poniżej rozsadzał mi uszy, ale stawał się coraz niższy, a potem zamienił się w echo. Wyciągnąłem ręce i wbiłem dłonie w mech. Wypełzłem na liście i przetoczyłem się kilka razy, by być jak najdalej od goniącego mnie upiora. Poczułem wilgotny zapach lasu. Krzyk kobiety ucichł całkowicie. Słyszałem jedynie szum wiatru i szelesty w koronach czarnych drzew.

Uniosłem się na kolana i popatrzyłem na grób pułkownika. W wazonie dostrzegłem czarną różę. Zamknąłem oczy i zacząłem płakać. Bałem się poruszyć. Obawiałem się, że znowu wpadnę pod ziemię, że kobieta w czerni uwięzi mnie tam i zabije.

Mijały minuty, potem godziny, a ja leżałem bez ruchu. Dygotałem z zimna, krew na kolanach wyschła, ale rany cały czas pulsowały bólem. Czekałem na słońce. Czułem, że jeżeli rozwieje się mgła, to będę bezpieczny.

I w końcu nastał świt. Biały opar wijący się między krzyżami i czarnymi pniami drzew przerzedził się, a potem zniknął. Podniosłem się na nogi i potykając się, ruszyłem w stronę bramy cmentarza. Obejrzałem się na grób pułkownika. Cały czas w kamiennym wazonie stała jedna czarna róża.

Kiedy wróciłem do domu, nikt na mnie nie czekał. Drzwi nadal były otwarte. Ojciec spał w fotelu, a telewizor wyłączył się sam. Zdjąłem buty i kurtkę i jak zombie poszedłem do swojego pokoju.

Kolana były całe we krwi. Ostatni raz miałem takie chyba w drugiej klasie podstawówki, kiedy codziennie jeździłem na rowerze i rolkach, a nie miałem ochraniaczy. Poszedłem do łazienki, by oblać je wodą utlenioną.

Potem wróciłem do pokoju i podłączyłem komórkę do ładowarki. Gdy tylko mogłem ją uruchomić, natychmiast zadzwoniłem do Rafała i Borcia. Żaden z nich nie odpowiadał. Ich numery były niedostępne. Wysłałem kilka esemesów i próbowałem się dodzwonić do nich co kilka minut, ale bezskutecznie. Wiedziałem, co się stało. Nie dali rady. Nie wyszli z cmentarza. Zostali tam na zawsze.

Część 2

Powrót na cmentarz forteczny

Rozdział 1

— Chłopcze, ty nie jesteś ani o nic podejrzany, ani tym bardziej oskarżony, ale jesteś naszym jedynym świadkiem, rozumiesz? — powiedział policjant i usiadł ostrożnie na krześle. Trzymał w ręce papierowy kubek z kawą z automatu. Nie chciał jej sobie wylać na niebieską koszulę.

Skinąłem głową i położyłem dłonie na blacie plastikowego stolika, przy którym siedziałem. Nie odezwałem się, tylko rozejrzałem po pokoju przesłuchań. Stały tam tylko stół i dwa krzesła. Pod sufitem wisiała kamera.

Oblizałem wargi i spojrzałem na policjanta. To był gruby facet, który mówił płasko i bez emocji, tak jakby nic go tak naprawdę nie obchodzili moi zaginieni koledzy.

— Dlatego ciągle jeszcze rozmawiamy i wałkujemy ten temat — dodał policjant i zaczął wsypywać do kawy cukier z jednorazowych torebek. Skończył dopiero na czwartej. Podniósł kubek i zaczął nim ostrożnie potrząsać, bo nie miał łyżeczki, żeby wymieszać zawartość.

— Nie mamy nic, tylko twoje zeznania, Karol, więc zastanów się, czy nic więcej nie pamiętasz. Czasami jest tak, że ludzie nawet po roku coś sobie przypominają. Nie traktuj tych naszych rozmów jak karę. Chyba chcesz, żeby twoi kumple wrócili, co? Wiesz, oni też mają rodziców i rodziny.

Znowu pokiwałem głową i zmarszczyłem brwi. Widziałem, że policja nie może pomóc, ale nie chciałem robić z siebie idioty i pośmiewiska, dlatego nie mówiłem całej prawdy. Bo przecież gdybym powiedział prawdę, to by mnie wyśmiali. Zostałbym debilem roku albo i dekady. Może jeszcze skierowaliby mnie na badania psychiatryczne.

— Poszliśmy na cmentarz o dwunastej… — zacząłem.

— Po co? — przerwał mi natychmiast policjant.

— Wypić piwo i się pośmiać.

— Ale na cmentarz? Nie ma lepszych miejsc, żeby pić piwo?

Westchnąłem.

— Może i są, ale poszliśmy tam. Przecież pan wie, że poszliśmy. Macie przecież chyba dane z komórek? Nie kłamię.

Byłem już zmęczony i zirytowany. Może o to mu chodziło, żebym się zdenerwował i żeby coś mi się wymsknęło? Ale pilnowałem się dobrze.

— Poszliśmy razem z Rafałem i Łukaszem do grobu pułkownika Aleksiejewa — kontynuowałem. — Tam chcieliśmy sobie zrobić żarty z naszego kolegi Bor… Alberta. I zrobiliśmy. Znaleźliście nasze świece i dzwonek? I karimatę, na której leżał Łukasz?

— Znaleźliśmy…

— No właśnie… Ale podczas tego żartowania sami się cholernie wystraszyliśmy i uciekliśmy. Wystraszyła nas kobieta w czarnej sukni. Nie wiem, kto to był, ale się do nas zakradła. Może to ktoś inny sobie żarty robił? Zgubiliśmy się po drodze i nie widziałem, gdzie uciekli inni.

Podczas pierwszego przesłuchania powiedziałem jak głupi o kobiecie i teraz nie mogłem się z tego wycofać. Nie wiedziałem wtedy, że mogę się nie zgodzić na wariograf, więc chciałem, żeby było najwięcej prawdy w tym, co opowiadam.

— Ale co z nimi się stało, Karolu? Przecież nie mogli się tak rozpłynąć w powietrzu. Trzech chłopców nie mogło zniknąć.

— Nie wiem… Po prostu nie wiem.

— Jakichś wrogów mieli?

— Nie mieli. To normalne chłopaki. Naszym jedynym problem była matura.

— No, dobra… — Policjant nie mógł się doczekać i upił łyk kawy. Poparzył sobie usta. — Mam tylko jeszcze jedno pytanie. Chodzi o ten portret pamięciowy, co go dałeś… Opublikowaliśmy go i zgłosił się do nas prezes Kodlińskiego Towarzystwa Historycznego i stwierdził, że opisałeś nam Ludmiłę Aleksiejewę, a to była żona tego pułkownika, co byliście na jego grobie, nie? I ta suknia to była taka, jaką ona miała w dniu samobójstwa po tym jak zabili jej męża. Słuchaj chłopaku, czy ty sobie robisz żarty jakieś? Chcesz nas przekonać, że to duch zabrał tych twoich kolegów?

Coś we mnie wtedy pękło. Przez ostatni miesiąc dzień w dzień miałem koszmary. Budziłem się z krzykiem. Każdej nocy błądziłem w ciasnych korytarzach, słyszałem carskich żołnierzy wykrzykujących komendy, a na końcu kobieta o czarnych oczach przebijała mnie szablą. Budziłem się, gdy chciałem wepchnąć własne wnętrzności z powrotem do brzucha.

Spojrzałem w przekrwione oczy policjanta.

— To ty, chłopie, mówisz o duchu, nie ja — powiedziałem. — Ktoś się, za nią przebrał, Sherlocku. Lepiej się zabierz za poszukiwanie jakichś pojebanych satanistów albo hien cmentarnych, a nie tu siedzisz i żłopiesz kawkę.

Grubas poczerwieniał, ale nic nie odpowiedział. Chyba też miał mnie dość. Puścił mnie do domu.

Rozdział 2

Otworzyłem oczy. Zapiekły, bo wpłynął do nich pot. Usiadłem na łóżku, osłaniając się dłonią od ostrego światła. Piżama lepiła mi się do pleców.

— Co tak gębę drzesz, Karol? Obudziłeś mnie! — usłyszałem głos ojca.

Spojrzałem na niego. Stał w drzwiach w rozpiętej koszuli i bokserkach. Wystawał mu wielki owłosiony brzuch. W ręku trzymał puszkę piwa. Nie był jeszcze pijany albo już zdążył wytrzeźwieć. Stawiałem na to drugie.

— Z reguły to ty mnie budzisz chrapaniem — mruknąłem. — Pora na rewanż.

— Nie mów tak do ojca — wystawił grubego palucha, jakby chciał mnie nim dźgnąć, i wszedł do pokoju.

Potarłem dłońmi twarz. Policzki były gorące i mokre.

— Patrz na mnie, jak do ciebie mówię! — krzyknął. — Trochę szacunku może, co? Dla odmiany?

Spojrzałem na niego i przełknąłem ślinę. Lubiłem sobie wyobrażać, że nie mam nic wspólnego z tym człowiekiem, który właśnie stanął obok mojego łóżka, woniejąc piwem. Spłodził mnie, prawda, miał ze mną kilka zdjęć, mieszkałem pod jego dachem i jadłem jego jedzenie, ale to byłoby na tyle. Niczego mnie nie nauczył poza stekiem bzdur o szacunku, który mu się należy za to, że mnie karmi i daje mi dach nad głową. Wiedziałem, że jest do tego prawnie zobligowany. Na szacunek trzeba sobie zapracować i to nawet u własnego dziecka.

Od lat czekałem, kiedy opuszczę ten jego dach. Tylko jak miałbym zarabiać na życie? Byłem zdesperowany i dlatego przełykałem te wszystkie zniewagi i pouczenia. Kilka gorzkich chwil i kolejny dzień do przodu. Naprawdę nie wiedziałem, co robić. Ale chciałem wyjechać gdzieś daleko i dałem sobie czas do matury. Ani dnia dłużej. Miałem nadzieję, że jakoś to będzie. Zebrałem też trochę oszczędności. Liczyłem, że się uda.

— Dobra, miałem koszmar — odpowiedziałem. — Coś złego mi się śniło, dlatego krzyczałem.

— Jak dzieciak krzyczał! — Ojciec zaśmiał się sztucznie. — Ty weź się w garść lepiej. A nie jak baba… — Pokręcił głową i wyszedł z mojego pokoju.

Takie miał właśnie rady mój ojciec. Kazał mi brać się w garść, tłumaczył, że trzeba mieć twardą dupę, jak ma się miękkie serce i powtarzał, że jak on nie wychuja, to jego wychujają. Oto jego życiowe mądrości. Znałem to wszystko na pamięć.

Spojrzałem na komputer. Nie grałem w Fifę od miesiąca. Jakoś po tym, co się stało na cmentarzu, elektroniczna rozrywka przestała mnie bawić. Na świecie było wiele ważniejszych i ciekawszych rzeczy niż naciskanie klawiszy i udawanie, że się kopie nieistniejącą piłkę. To dziwne, ale od wydarzeń na cmentarzu to, co uważałem za realne, namacalne i najważniejsze w moim życiu, czyli moją karierę e-sportowca, stało się mrzonką, a to, co wydawało mi się nierealne, czyli duchy i upiory, stało się nową rzeczywistością.

Wstałem z łóżka i zgasiłem światło. Spojrzałem przez okno na księżyc. Kalendarzowa zima miała się zacząć za tydzień, ale już padał śnieg. Na parapecie zebrała się warstwa gruba na palec.

Zamknąłem oczy. Ostatnio moje sny się zmieniły. Te pierwsze były brutalne i kończyły się od razu wypruciem mi flaków, ale teraz Ludmiła pokazywała mi najpierw sarkofag męża i ułożone w słupki złote monety. Ja patrzyłem na nią bez zrozumienia. Dopiero wtedy wyjmowała szablę i wbijała mi ją w brzuch jakby chciała mi przekazać, że gdy coś dla niej zrobię, to dostanę monety, a jak zawiodę, to mnie zabije. Nie wiem, czy mogła mnie zabić w rzeczywistym świecie i czy te sny nie były wytworem mojej wyobraźni, ale przecież nie można śnić tego samego snu co noc, prawda?

W głowie zakiełkowała mi wtedy szalona myśl. Może to właśnie moje powołanie? Może miałem obcować z nadprzyrodzonym światem? Może Ludmiła przywoływała mnie, żebym jej pomógł? Łukasz, Rafał i Borcio nie dali rady. Nie wiedzieli, że trzeba okazać szacunek zmarłemu pułkownikowi i złożyć pocałunek na jego martwej dłoni. Albo wiedzieli, ale bali się to zrobić. Kawałek wiedzy, który miałem w głowie przez przypadek, ocalił mi życie. I teraz Ludmiła komunikowała się ze mną przez sny. Czuwała przy grobie męża ponad dwieście lat i może pragnęła w końcu odpocząć? Miałem wrażenie, że chciała, żebym dokończył obrządek związany ze zmarłym i ją uwolnił. W zamian oferowała złoto. A ja potrzebowałem złota.

Rozdział 3

— Z pułkownikiem Aleksiejewem jest związanych tyle legend, że jakbyśmy zaczęli wymieniać, to zabrakłoby czasu… — powiedział Krzysztof Bąk, przewodniczący Kodlińskiego Towarzystwa Historycznego.

Siwy mężczyzna siedział w czarnym fotelu i palił fajkę podobnie jak jego pięciu kolegów, również siwych panów z brzuchami. Pozwalali sobie na to, chociaż byłem pewien, że w budynku był całkowity zakaz palenia tytoniu. Każdy trzymał w dłoni fajkę albo papierosa. Siedzieli na identycznych skórzanych fotelach ustawionych w krąg.

Jeszcze dwa lata temu towarzystwo liczyło dziewięciu członków, ale trzech zmarło. Zostały po nich puste fotele. Nie odstawiono ich pod ścianę. Nadal stanowiły część okręgu. Usiadłem na tym przy oknie, bo tam było najwięcej świeżego powietrza.

— Już dawno nie mieliśmy na naszym spotkaniu takiego młodego człowieka — zagadnął starzec z długim siwym wąsem. — Ale witamy, witamy i się cieszymy niezmiernie. Może zechce pan być członkiem? Mamy, jak widzisz, młodzieńcze, wolne miejsca.

— To byłby dla mnie honor — odparłem, pochylając się w jego stronę. Fotel, na którym siedziałem, zatrzeszczał przeraźliwie. — Ale dzisiaj właściwie przyszedłem, żeby porozmawiać o Aleksiejewie. Chciałem tylko czegoś się o nim dowiedzieć. Panowie na pewno wiedzą więcej niż napisano w książkach.

Krzysztof Bąk roześmiał się dobrodusznie, wypuszczając wielki kłąb dymu, który całkowicie zasłonił mu twarz.

— Coś tam zawsze się dodatkowego wie… No, dobra. Powiem krótko i na temat. A więc kiedy zbliżała się armia napoleońska, stało się pewne, że tutejszy garnizon się nie utrzyma. No i pułkownik Aleksiejew postanowił nie wypłacić żołnierzom żołdu, tylko wycofać go do Rosji. To był okrutny oficer, oj, okrutny. Rządził bezwzględną, można by rzec, morderczą ręką. Pręgierz na środku koszar codziennie spływał krwią. Wszyscy go nienawidzili, bo za wszelkie przewinienia stosował najsurowszą karę, a często nawet taką, której nie było w regulaminie. Ale odmówienie wypłacenia żołdu było kroplą, która przelała czarę goryczy. Żołnierze wzniecili bunt i zabili pułkownika. Żołdu jednak nie znaleźli, ponieważ ten gdzieś go ukrył, a tajemnicę gdzie, zabrał ze sobą do grobu.

— Bardzo ciekawe, panie Krzysztofie. Dziękuję, bo tego nie słyszałem. Ale jak wyglądał taki żołd? To były banknoty? Bo może się spaliły?

Mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Patrzyli po sobie ubawieni moją głupotą i pokiwali głowami. Zrobiłem się czerwony na twarzy. Nie lubiłem, gdy ludzie uważali mnie za idiotę. Zresztą chyba nikt tego nie lubi.

— Monety oczywiście, monety — odparł dobrodusznie Bąk. — Złote i srebrne. Ale nie to jest najciekawsze w całej historii. Nie pieniądze.

— Tak? A co jest najciekawsze, proszę panów? — zapytałem.

Bąk przerwał na chwilę, pewnie po to, by nadać dramatyzmu swojemu opowiadaniu. Dobił powoli fajkę tytoniem i pyknął z zadowoleniem.

— A więc podobno żołnierze dokonali rzeczy haniebnej, bo nie pozwolili pochować Aleksiejewa, zanim uciekli przed armią Napoleona. Ciała też, rzecz jasna, nie chcieli ze sobą zabrać. Pop nie odprawił mszy na cmentarzu. Na szczęście tyle było w nich honoru, że zostawili jego żonę w spokoju. Ona zawsze im współczuła i niejednemu życie wybłagała. Nawet do szpitala chodziła i plecy wybatożonym opatrywała, bandażami owijała i o higienę dbała, bo kazała te szmaty we wrzątku gotować i dzięki niej wielu nie umarło. To na tamte czasy, chłopcze, była intuicja. Wtedy chirurdzy z brudem pod paznokciami ludziom brzuchy rozcinali. Dlatego jej nie zgwałcili, jak tu się zrobił bałagan. Ale i tak Aleksiejew przez lata swojej służby podobno rozstrzelał co najmniej stu żołnierzy. Kilkunastu też umarło od zakażenia krwi po chłoście. Podobno często sam brał bat i przerywał dopiero wtedy, gdy omdlewali z powodu utraty krwi.

— No i co? — zapytałem. — Jak uciekli, to zostawili tę żonę w spokoju?

— Tak. Jedynie z adiutantem złożyła ciało męża w grobowcu na cmentarzu. Żołnierze powiedzieli popowi, że jak postawi tam nogę, to go zastrzelą. No i się nie odważył. Druga sprawa, że kawaleria napoleońska robiła podjazdy i wszyscy uciekali.

— To Aleksiejewa pochowali bez pogrzebu prawdziwego?

— Dokładnie tak. I do tego jeszcze ten adiutant Aleksiejewa zdradził. Torturami chciał z jego żony wydobyć informacje o miejscu ukrycia żołdu. Żołnierze poniechali, a ten nie. Ludmiła Aleksiejewa nie wiedziała albo nie chciała powiedzieć. I ten adiutant ją zabił i rzucił na ciało męża. Potem uciekł. Miał na tyle przyzwoitości, że zamknął płytę nagrobną, żeby psy ich kości nie rozniosły. Tylko młodzieńcze wiedz, że na to dowodów nie ma. Nie wiadomo, gdzie ta legenda powstała, ale była przekazywana wśród miejscowej ludności, która bała się cmentarza fortecznego jak ognia. Duchów się bali.

Nastała cisza. Popatrzyłem na twarze starców. Wszyscy byli zamyśleni. Palili papierosy i pykali z fajek. A ja miałem jeszcze jedno ważne pytanie.

— To straszna historia — przyznałem. — A ktoś odnalazł te monety?

— Podobno tak — odpowiedział Bąk po krótkim namyśle. — Przynajmniej te srebrne. Ale złotych nigdy nie znaleziono. To byłoby teraz dużo pieniędzy. A szukasz tych monet, chłopcze? Wielu już szukało i im się nie udało. I ja pytam nie po to, by się pośmiać. To po prostu niebezpieczne. To, co? Szukasz tych monet?

— Nie — odparłem i nawet nie skłamałem. Ja przecież ich nie szukałem. Wiedziałem dokładnie, gdzie są.

Rozdział 4

Stanąłem przed bramą cmentarza i spojrzałem na zegarek. Zbliżała się północ. Za ogrodzeniem czerniły się pnie drzew, omszałe krzyże i kanciaste mogiły poległych żołnierzy. Na ziemi leżały lśniące w świetle latarki, mokre liście. Nikt ich nie grabił i nie wywoził, więc zamieniły się w wielu miejscach w butwiejącą masę kląskającą pod stopami jak błoto.

Padał deszcz i wiał chłodny wiatr, ale nie przeszkadzało mi to. Tym razem ubrałem się odpowiednio na wyprawę na cmentarz. Miałem bojówki z ochraniaczami na kolana, wysokie trapery, dwa podkoszulki, polar i grubą kurtkę. Na dłoniach rękawice, a na głowie kominiarkę. Nie chciałem marznąć jak poprzednio.

Namówiłem jednego z kolegów w klasie, by powiedział moim rodzicom, że idę do niego na noc, by grać w gry RPG. Nie był to ktoś, z kim się przyjaźniłem, bo moimi przyjaciółmi byli Rafał i Łukasz, ale dogadywałem się z nim dobrze, dlatego zgodził się skłamać. Chciałem mu dać dodatkowo za to pięć dych, ale nie przyjął pieniędzy. W zamian kazał mi obiecać, że jak on będzie chciał zniknąć na noc, to zrobię to samo. Zgodziłem się.

Zadarłem głowę i odetchnąłem zimnym powietrzem. Księżyc rozpychał się na rozgwieżdżonym, bezchmurnym niebie. Świecąc przed siebie mocną latarką, przeszedłem przez furtkę. Zamknąłem ją za sobą. Zgrzytnęła tak przeraźliwie, że odruchowo wcisnąłem głowę w ramiona.

Mimo deszczu na cmentarzu snuła się biała mgła. Zdawało mi się, że gęstniała, zamiast rzednąć. Krople deszczu waliły o liście, rozbijały się o betonowe krzyże, mogiły i sterczące, czarne gałęzie. Drzewa kołysały się z wizgiem. Gdzieś wysoko siedziały wrony, ale rzadko któraś zakrakała. Większość ptaków była pogrążona w półśnie.

Poprawiłem plecak na ramionach i ruszyłem w stronę grobu pułkownika Aleksiejewa. Czułem, że z każdym krokiem moje serce przyspiesza. Pod nogami chrzęściły gałęzie i mlaskały mokre liście. Wokół piętrzyły się usypane z ziemi i otoczone kamieniami czarne mogiły oraz pokryte mchem i liśćmi grobowce z kamiennymi wazonami na kwiaty.

Gdy wodziłem wokół siebie światłem latarki, cienie krzyży i bezlistnych krzewów rosły, malały, plątały się między drzewami jak pajęczyny i tworzyły dziwaczne kształty. Widziałem szponiaste dłonie, wyszczerzone kły, a nawet całe zgarbione sylwetki czających się na mnie stworów.

Łapczywie wciągałem powietrze, czułem w piersi łaskotanie i miałem ochotę ciągle przełykać ślinę, która ledwo się przeciskała przez gardło. Do tego robiło mi się na przemian zimno i gorąco. Jednym słowem — robiłem w gacie ze strachu, ale jednak coś ciągnęło mnie dalej. Wiedziałem co — chciałem wyrwać się z mojego gównianego życia, wyjechać i nie marnować czasu w sposób, w jaki marnowali go moi rodzice i niemal wszyscy, których znałem. Zaciskałem więc zęby i szedłem dalej. Zmiana na lepsze mogła dokonać się jedynie dzięki monetom ukradzionym żołnierzom przez pułkownika Aleksiejewa.

Wolałem iść przez cmentarz w deszczu na spotkanie demonom, bez gwarancji na sukces niż wyczekiwać czwartej po południu jako magazynier lub pracownik biurowy, by się napić piwa po robocie jak mój ojciec albo oglądać serial o głupich babach wybierających między dwoma kochającymi ją facetami, brunetem i blondynem.

Plecak ciążył od sprzętu, który ze sobą zabrałem. Niewygodnie się z tym szło, ale mniej oglądałem się za siebie, jakby te kilka warstw materiału i żelastwa na plecach chroniło mnie jak pancerz.

Zbliżając się do grobu pułkownika, mijałem coraz więcej starych drzew. Na wielu rosła biała huba drzewna, a gałęzie pokrywały sinawe i zielonkawe porosty. Podszyt stawał się gęstszy. Co chwilę potykałem się o grube konary jeżące się suchymi kikutami. Łamały się z trzaskiem. Nasłuchiwałem. Nie słyszałem jednak nic poza wiatrem, pohukującą sową i wizgiem kołyszących się drzew.

W końcu snop światła latarki odnalazł grób pułkownika Aleksiejewa. Na płycie nagrobnej leżały liście, a na środku stał kamienny wazon. Kiedy podszedłem bliżej, zauważyłem, że tkwiły w nim trzy czarne róże. Kwiaty sprawiały wrażenie, że ktoś włożył je tam przed chwilą. Ludmiła zapraszała. Czekała na mnie.

Popatrzyłem na pokrytą mchem mogiłę i przeszedł mnie dreszcz. Tam, dwa metry pod ziemią, leżał okrutnik, który powiesił bądź kazał rozstrzelać ponad stu swoich żołnierzy. Ci nie pozwolili go pochować zgodnie z prawosławnym obrządkiem i jego żona nie mogła przez to zaznać spokoju. Zdawała się pilnować grobu zarówno przed żywymi, jak i zmarłymi. Tylko dlaczego kochała takiego tyrana? Nie mogłem tego zrozumieć.

Stałem chwilę przed grobem, nasłuchując. Szumiał wiatr i trzeszczały drzewa. Słyszałem też gdzieś daleko szczekanie psów. Zdjąłem rękawiczkę i wyjąłem wszystkie róże z wazonu. Położyłem je na liściach. Liczyłem, że w ten sposób sprowokuję Ludmiłę do działania.

Cofnąłem się powoli o kilka metrów i oparłem plecami o brzozę. Kołysała się lekko. Dochodzący z góry wizg wyginającego się, mokrego drzewa sprawiał, że przechodziły mnie ciarki.

Czekałem. Poprzednio żona Aleksiejewa uzupełniła wazon różami niemal natychmiast, ale tym razem nie przychodziła. Stałem w bezruchu i drżałem na całym ciele. Pot spływał mi po plecach. Tym razem ubrałem się za ciepło.

Liczyłem, że Ludmiła pojawi się przede mną i będę mógł jej pokazać zawartość plecaka. Miałem tam sawan, czyli płótno, którym prawosławni owijają zmarłych, świece, wodę święconą i woreczek z ziemią. W pamięci smartfona przechowywałem też nagranego popa odmawiającego i wyśpiewującego w odpowiednim porządku wszystkie psalmy, pieśni i fragmenty Ewangelii. Liczyłem, że będzie to dla niej warte kilka złotych monet. Po co jej one w zaświatach?

Czas mijał, ale Ludmiła nie przychodziła. Coraz bardziej skłaniałem się ku przypuszczeniu, że będę musiał sam ją odszukać. Miałem nadzieję, że nie rozpołowi mnie od razu szablą.

Nagle usłyszałem kroki. Poczułem ciepło rozlewające się po ciele. Ruszyłem przed siebie, kierując się między krzyże, skąd dobiegał trzask gałęzi i szelest liści. Oświetlałem sobie drogę latarką.

Nie wiem, jak to było możliwe, że usłyszałem kroki, mimo padającego wciąż deszczu i szumiącego wiatru. Sądzę, że niczego nie usłyszałem wtedy uszami. Ludmiła przyzwała mnie siłą swojego umysłu.

Wyjąłem z kieszeni rozkładany teleskopowo wskaźnik do tablicy i badałem spowity mgłą grunt, żeby nie wpaść w pułapkę jak poprzednim razem. Tuż przed sobą słyszałem trzask pękających gałęzi, ale mimo mocnego światła latarki nikogo nie zauważyłem. Wskaźnik natrafiał ciągle na gnijącą masę liści i igliwia. Przechodziłem obok połamanych, omszałych krzyży i omijałem bezlistne, kolczaste krzewy drapiące spodnie.

Nagle serce podjechało mi do gardła, bo przestałem czuć grunt pod nogami. Miałem wrażenie, że otworzyła się pode mną zapadnia. Ale nie mogłem uniknąć upadku, bo to, co było pode mną, to nie był dół. Poprzedniego razu nie był i za drugim też nie. To była brama do innego świata.

Spodziewałem się miękkiego lądowania w pyle jak poprzednio, ale tym razem uderzyłem mocno o ceglaną podłogę. Krzyknąłem, bo stopę przeszył mi ból. Natychmiast podniosłem się na nogi i omiotłem przestrzeń wokół siebie światłem latarki. Prawa stopa bolała tak bardzo, że ćmiło mi się przed oczami.

Popatrzyłem w górę. Sufit tworzyła rzadka mgła przepuszczająca światło gwiazd i księżyca. Ściany byłe pochyłe i uniemożliwiały wspinaczkę. Miałem jednak teraz ze sobą młotek do rozbijania cegieł, długie gwoździe do przygotowania oparcia dla nóg i linę z kotwicą. Byłem przekonany, że gdybym musiał, dałbym radę wspiąć się na górę. To mnie trochę uspokoiło.

Powiodłem snopem światła latarki po ścianach pomieszczenia. Miało kształt gąsiora do wina, szerokie u podstawy i z długą, wąską szyjką, przez którą wpadłem. Pod ścianami stało wiele drewnianych beczek i skrzyń oraz szpule starego i zardzewiałego drutu kolczastego. Dostrzegłem też wejście do korytarza o ceglanym, półokrągłym sklepieniu. Był na tyle wysoki, że można było w nim iść wyprostowanym.

Ruszyłem wzdłuż ścian, potrącając nagromadzone na podłodze suche liście. Stopa wykręcona przy upadku bolała przy każdym kroku. W pomieszczeniu dzwoniła przejmująca, zimna cisza. Powietrze było suche i słodkawe, zupełnie inne niż na cmentarzu. Zacząłem zaglądać między zgromadzone sprzęty. Wszędzie tylko brud, kurz i góry liści. Spodziewałem się pająków i robactwa, ale nic takiego nie zauważyłem. Widocznie takie stworzenia nie miały tu wstępu.

Nagle serce zaczęło mi mocniej bić. Pod jedną ze skrzyń zauważyłem brunatną plamę. Coś wyciekało spomiędzy pozieleniałych, spróchniałych desek. Nabrałem powietrza w płuca, zatrzymałem je tam i zajrzałem do środka.

Ciało było całkowicie nagie, sine oraz ze śladami głębokich zadrapań i ugryzień. Leżało w nienaturalnej pozycji, zgniecione i wciśnięte w skrzynię nadludzką siłą. W wielu miejscach skórę przebijały połamane, ostre kawałki kości. Odwróciłem głowę trupa i zobaczyłem bezoką twarz Borcia. Na ustach zastygł mu wyraz bezgranicznego bólu i przerażenia.

Poczułem zimno w klatce piersiowej i zrobiło mi się duszno. Miałem nadzieję, że Borcio gdzieś uciekł przerażony tym, co się stało na cmentarzu. Miałem nawet cichą nadzieję, że go znajdę i uwolnię. On jednak nie umarł z głodu jak Cycu i nie rozsypał się w proch. Ktoś go zabił, rozebrał i wcisnął do skrzyni.

Usiadłem na jednej z drewnianych beczek. W jednej chwili opuściły mnie wszystkie siły. Zdjąłem kominiarkę i rękawice. Schowałem je do plecaka. Pomyślałem, że poprzednim razem udało mi się ujść z życiem tylko przypadkiem i powinienem być za to wdzięczny, a nie wracać po złoto. Plan, jaki sobie ułożyłem, wydał mi się nagle szaleństwem. Co ja sobie myślałem? Przecież nie miałem pojęcia, co robię. Ale z drugiej strony czułem się jak odkrywca. Każdą sekundę w podziemiach przeżywałem intensywniej niż cały dzień tam, na górze lub raczej powinienem powiedzieć — w tamtym świecie. W podziemiach żyłem, prawdziwie żyłem.

Nagle usłyszałem stukot podkutych butów. Ktoś szedł nierównym tempem jakby zgubił drogę i przystawał co chwilę, aby się rozejrzeć. Zszedłem z beczki, zgasiłem latarkę i ukryłem się w cieniu, aby obserwować wyjście z tunelu, z którego dochodziły odgłosy kroków. Dotknąłem wiszącego mi na pasie noża myśliwskiego, który wykradłem ojcu. Postanowiłem go użyć, kiedy już nie będzie innego wyjścia. Sprawdziłem tylko, czy gładko wychodzi z pochwy.

Od mgły tworzącej sufit biła biała poświata i tylko dzięki niej widziałem kontury skrzyń, beczek, poskręcanego drutu kolczastego, metalowych szyn i połamanych desek.

Patrzyłem w mrok korytarza, oblizując co chwilę suche wargi. Wstrzymałem oddech, bo od nadmiaru tlenu we krwi zaczęło mi się kręcić w głowie.

Nagle stukot butów ucichł na długą chwilę i pomyślałem, że ktoś w korytarzu również nasłuchuje. Zacząłem się zastanawiać, czy zwabiłem go światłem czy hałasem. Wytrzeszczałem oczy, próbując przebić wzrokiem ciemność. Miałem wrażenie, że widzę zarys człowieka.

Usłyszałem chrapliwy wdech i z korytarza wyszedł rosły mężczyzna. Miał na nogach wysokie, wiązane buty. Na szerokich, zielonych spodniach i rozchełstanej poszarzałej koszuli widniały żółte i brązowe tłuste plamy. Poruszał się chwiejnie, jedną rękę miał wysuniętą przed siebie jak ślepiec, a druga zwisała bezwładnie.

Stanął na środku pomieszczenia i uniósł głowę. Usłyszałem, jak wciąga ze świstem powietrze w płuca. Otworzył przy tym usta. Zlepione od potu i brudu długie włosy zasłaniały w części wychudłe policzki i pocięte bliznami czoło. Odwrócił się do mnie powoli. Czerwone gałki oczne zdawały się płonąć. Wyglądały jak szklane kule wypełnione krwią. Przełknąłem odruchowo ślinę, gdy zobaczyłem jego szyję. Pokrywały ją wybroczyny sugerujące, że ktoś go dusił.

Od mężczyzny cuchnęło rozkładem, czymś nieczystym i złym. Zrobiłem krok do tyłu i poczułem na plecach wilgotną, ceglaną ścianę. Przylgnąłem do niej, by być jak najdalej od upiora. Nie miałem bowiem wątpliwości, że stwór przede mną nie był istotą ludzką. Miał jedynie ciało żołnierza, którego najpewniej powieszono na rozkaz pułkownika Aleksiejewa.

Upiór chwiał się, powłóczył jedną nogą i zmierzał wprost do skrzyni z ciałem Borcia. Pomyślałem, że to właśnie on zabił nieszczęśnika, zmiażdżył, odarł z ubrania i ukrył. Tylko dlaczego?

Stanął przed skrzynią, otworzył usta i powoli wciągnął powietrze w płuca. Potem wypuścił je ze świstem. Serce podskoczyło mi, bo uznałem, że musiał wyczuć mój pot.

Bardzo powoli wyjąłem z pochwy nóż. Może i stwór przede mną był demonem, ale nie wyglądał na nieśmiertelnego. Zabił Borcia, ale on zawsze był słaby i tchórzliwy. Wątpiłem, by się bronił.

Upiór nachylił się nad wiekiem skrzyni i ściągnął je gwałtownym ruchem lewej ręki. Prawa cały czas wisiała mu bezwładnie, jakby nie miał siły, by nią ruszyć. Zbliżył twarz do ciała Borcia, wyciągnął nienaturalnie długi język i przytknął go do sinej skóry trupa. Głośno oddychał jakby delektował się jej zapachem. Potem odsłonił zęby, ugryzł i szarpnął, wydzierając z ramienia Borcia kawał skóry i mięśni.

Obserwowałem stwora, drżąc na całym ciele i zlizując co chwilę krople potu gromadzące się na górnej wardze. Miałem nadzieję, że za chwilę odejdzie, a wtedy będę mógł ruszyć na poszukiwanie Ludmiły, ale ten żuł powoli, nachylał się, odgryzał kolejny kawałek. Charczał przy tym i rzęził. Stałem bez ruchu. Musiałem jednak działać, coś zrobić, uciekać, musiałem!

Nagle upiór oderwał zakrwawione zęby od ciała Borcia i skierował wypełnione pulsującą czerwienią oczy w moim kierunku. Musiał być ślepy, ale zapewne wyczuł wyraźnie mój pot.

Strach pchnął mnie do działania. Zacząłem przesuwać się wzdłuż ściany w stronę ciemnego tunelu, z którego wyszedł upiór. Może to była jedyna okazja, by uciec? Co jeżeli po nasyceniu się zatarasowałby mi przejście? Musiałbym z nim walczyć, a ucieczka była łatwiejsza. Od wejścia do korytarza oddzielało go co najmniej pięć metrów. I do tego stał odwrócony tyłem. Miałem szansę.

Nie usłyszał mnie aż do momentu, gdy znalazłem się przed wejściem do tunelu. Kiedy odwrócił się w moją stronę i wyciągnął rozcapierzoną, zakrwawioną dłoń, było już za późno. Zapaliłem latarkę i ruszyłem przed siebie. Zaciskałem zęby z bólu, bo kostka spuchła i w bucie zrobiło się bardzo ciasno. Ceglany korytarz ciągnął się na kilkanaście metrów i kończył się ścianą. Domyśliłem się, że tam musiało być skrzyżowanie.

Obróciłem głowę i zaświeciłem w stronę pomieszczenia z ciałem Borcia. Byłem przekonany, że upiór mnie goni, ale ten nie wszedł nawet do korytarza. Widziałem jego plecy. Wciąż pochylał się nad skrzynią i żuł kawałki skóry i mięsa.

Ruszyłem przed siebie nieco spokojniej. Prześlizgnąłem się światłem po ceglanych ścianach i dostrzegłem metalowe koszyki, w które wciskano kiedyś pochodnie. Dowodziły tego czarne plamy na suficie.

Próbowałem opierać coraz więcej ciężaru ciała na skręconej nodze, bo wydawało mi się, że mniej boli, gdy dobrze stanę. Gdy stanąłem źle, wstrząsały mną ukłucia trudnego do wytrzymania bólu.

Pierwszą celę napotkałem po pięciu metrach. Za metalowymi kratami znajdowała się kwadratowa wnęka z drewnianymi pryczami na bocznych ścianach. Na cegłach zauważyłem setki napisów i rysunków. Wszystkie wydrapano albo wyrysowano czymś czarnym, najprawdopodobniej kawałkiem węgla. Żołnierze pisali cyrylicą, więc nic nie rozumiałem, ale za to odczytałem daty. Większość była z końca siedemnastego wieku i początku osiemnastego. Widziałem też rysunki. Z reguły przedstawiały konie oraz nagie kobiety.

Poszedłem dalej. Przed skrzyżowaniem minąłem jeszcze trzy podobne cele po obu stronach korytarza. Wszystkie wyglądały identycznie. W niektórych znajdowałem wiadra, blaszane talerze, a także elementy mundurów. Jednak nie napotkałem żadnego ciała ani ludzkich szczątków.

Nagle usłyszałem maszerujących żołnierzy. Odgłos niósł się echem i nie mogłem go dobrze zlokalizować. Znajdowali się gdzieś przede mną w plątaninie korytarzy. Przyspieszyłem kroku i po kilkunastu sekundach zatrzymałem się na skrzyżowaniu. Mogłem iść w prawo bądź w lewo. Na ścianach wymalowano czarną farbą napisy ze strzałkami. Pewnie wskazywały konkretne pomieszczenia, ale nie znałem rosyjskiego, więc oznaczenia były dla mnie bezużyteczne.

Stałem przez chwilę w ciszy, by uspokoić oddech. Chciałem zorientować się, z której strony zbliżają się żołnierze. Stukot ich podkutych butów był coraz wyraźniej słyszalny. Ich ruchy nie były nieskoordynowane jak upiora, który pożerał Borcia. Maszerowali jak na defiladzie. Co najmniej sześciu żołnierzy uderzało w ceglaną podłogę jednocześnie i mocno. Słyszałem też okrzyki musztrującego oddział carskiego oficera. Nie rozumiałem, co mówił, ale to były rozkazy. Ton nie pozostawiał wątpliwości.

Poszedłem na prawo. Korytarz zakręcał, prowadząc mnie po obwodzie olbrzymiego okręgu. Napotykałem skrzyżowania, ale nie wiedziałem, gdzie iść. Miałem wrażenie, że plątaninę tuneli patroluje nie jeden oddział żołnierzy, ale kilka. Dudniące kroki i ochrypłe nawoływania oficerów dochodziły z każdej strony. Spanikowałem i w pewnej chwili po prostu zacząłem biec przed siebie, by znaleźć się jak najdalej od niebezpieczeństwa.

Po obu stronach korytarza napotykałem kraty, a za nimi cele. Nie zaglądałem do środka. Chciałem po prostu uciec. Serce waliło mi w piersi, pot spływał strumieniami po plecach i brakowało mi oddechu, ale biegłem aż w ustach i gardle zebrała się metaliczna ślina. Kostka bolała przy każdym kroku, ale ignorowałem to. Ważniejsze było życie.

I nagle z mroku przede mną wyłonili się żołnierze w zielonych mundurach. Szli z podzwaniającymi u boku pałaszami. Za nimi kroczył znacznie wyższy wąsaty oficer. Widziałem z daleka białe twarze i błyszczące czerwienią oczy. Zawróciłem i pobiegłem w przeciwnym kierunku, ale z jednego z bocznych korytarzy, jakieś dwadzieścia metrów przede mną, wyłonił się podobny oddział. Tym razem oficer szedł pierwszy. Trzymał w ręku szablę. Wskazał na mnie, wywrzeszczał ochryple rozkaz, a potem rozpłaszczył się na ścianie. Oddział za nim był uzbrojony w karabiny. Dwóch pierwszych żołnierzy kucnęło i wycelowało. Ci za nimi stali i unieśli broń do twarzy.

Nie myślałem już klarownie. Przed oczami zatańczyły mi kolorowe mroczki. Byłem jak zaszczute przez psy zwierzę. Zobaczyłem przed sobą drzwi celi i wbiegłem do środka w momencie wystrzału. Zatrzasnąłem mocno kratę, aż ze stropu posypał się ceglany pył. Czekałem na ból przekonany, że któryś z żołnierzy mnie trafił. Byli przecież tak blisko! Ale jedynym bólem, jaki czułem, był ten pulsujący w stopie. Udało się. Przeżyłem.

Dopiero kiedy uspokoiłem oddech, usłyszałem, że w celi nie byłem sam. Ktoś cicho łkał i jęczał. Odwróciłem się powoli. Na jednej z pryczy leżał na brzuchu nagi mężczyzna. Głowa zwisała mu i czołem prawie dotykał podłogi. Miał białą jak papier skórę poprzecinaną krwawymi pręgami. Ciągnęły się od wygolonej potylicy przez kark aż do pośladków. Rany wypełniała lśniąca krew. Żołnierz wyglądał jak wybatożony przed kilkoma godzinami i rzucony na pryczę, by umarł. Mamrotał coś w gorączce i stękał. Jedną ręką ściskał łańcuch, na którym wisiała prycza, a drugą drapał cegły na podłodze.

Nie wiedziałem, co zrobić. Żołnierze na korytarzu zbliżali się z dwóch stron, stukając obcasami i podzwaniając rynsztunkiem. Oficerowie wykrzykiwali rozkazy. Upiór na pryczy nagle uniósł głowę i obrócił w moją stronę twarz. Utkwił we mnie szklane, wypełnione krwią gałki oczne. Wybełkotał coś przez spuchnięte usta, ale nie zrozumiałem ani słowa. Może chciał pomocy? Nie wydawał się agresywny.

Omiotłem światłem latarki ściany celi i zobaczyłem wejście do tunelu tuż nad podłogą. Serce zabiło mi mocniej. Korytarz był okrągły, wielkości studzienki kanalizacyjnej. Podobny doprowadził mnie poprzednim razem do komnaty z sarkofagiem pułkownika Aleksiejewa. Nie zawahałem się nawet przez chwilę. Od razu ściągnąłem plecak, z którym bym się pewnie nie zmieścił, wrzuciłem go do tunelu i wczołgałem się do środka.

Chwilę po tym do celi wtargnęli żołnierze z pałaszami. Usłyszałem ich krzyki i tupot butów. Nawet nie obejrzałem się za siebie, tylko zacząłem się czołgać. Bałem się, że będą mnie gonić. Mijały kolejne sekundy, w końcu pełna minuta, ale nie słyszałem pościgu. Zaświeciłem za siebie latarką. Odetchnąłem z ulgą, bo tunel był pusty.

Przez chwilę leżałem na plecach i odpoczywałem. Splunąłem gęstą śliną o nieprzyjemnym, metalicznym smaku. Byłem wyczerpany ucieczką. Stopa i kostka cały czas pulsowały nieznośnym bólem. Czułem jednak, że jestem bezpieczny. Chociaż na chwilę.

Kiedy znowu ruszyłem naprzód, zorientowałem się, że korytarz obniża się. Na dnie tunelu wyczuwałem brązowy osad, a w powietrzu unosił się swąd zepsutych jaj.

Doczołgałem się do skrzyżowania. Mogłem skierować się w prawo, w lewo lub na wprost. Na szczęście ochraniacze dobrze osłaniały przed cegłami i mogłem się czołgać wiele godzin. Problemem było jedynie zmęczenie, a nie obtarte kolana.

Otworzyłem plecak i wyjąłem z niego czarny marker. Przewidziałem, że mogę trafić do labiryntu, więc miałem zamiar robić znaki, żeby się nie zgubić. Obróciłem się i narysowałem strzałkę skierowaną w stronę, z której przyszedłem. Napisałem nad nią słowo „cela”. Potem skręciłem w prawo i po kilku metrach napotkałem kolejne skrzyżowanie, przy którym znowu zaznaczyłem, skąd przyszedłem.

Błądziłem tak co najmniej godzinę. Korytarze miały zazwyczaj kilkanaście metrów i kończyły się prostopadłymi skrzyżowaniami. Cztery razy wyszedłem do cel podobnych do tej, w której leżał wybatożony na śmierć żołnierz. Wszystkie były jednak puste. Wiedziałem, że jeżeli coś ma mnie doprowadzić do Ludmiły Aleksiejewej, to właśnie któryś z tych wąskich tuneli. Pamiętałem, że do grobowca prowadziły takie dwa, więc musiałem w końcu go znaleźć.

Cierpliwość się opłaciła. W pewnym momencie usłyszałem, płaczliwy szept. Skierowałem się w tamtą stronę. Kilka razy głos cichł i wtedy czekałem, aż znowu się odezwie. Cały czas zaznaczałem markerem zakręty, które mijałem. Była to już czternasta trasa.

Szept doprowadził mnie do dużej komnaty. Kiedy światło mojej latarki wypełzło na podłogę, ucichł.

— Kto tam? — Usłyszałem drżący męski głos.

Poznałem go. To był Rafał. Nie wiedziałem tylko, czy pozostał tym samym chłopakiem, którym był miesiąc wcześniej, czy może się zmienił. Może nawet w kogoś, kogo powinienem się bać.

— To ja, Karol.

— Dzięki Bogu. Jezu… Ale mów ciszej i chodź tutaj. Wejdź, ale zgaś latarkę.

Wahałem się, czy go posłuchać. Mógł mnie oszukiwać. Może zmienił się jak tamci żołnierze?

— Rafał…

— Co?

— Muszę cię najpierw zobaczyć.

— Po co, do cholery, Karol? Musimy uciekać.

— Nie wiem, czy nie zamieniłeś się w jednego z nich. Widziałeś ich chyba? Te demony?

Rafał zamilkł na chwilę.

— Dobra. Cofnij się do tunelu i zapal latarkę. Wejdę tam do ciebie.

Zrobiłem, co kazał i po chwili mój przyjaciel wcisnął się w korytarz. Poświeciłem na jego twarz. Był cały we krwi, blady i brudny, ale to był on. Miał normalne oczy. Później oświetliłem swoją twarz, żeby miał pewność, że z mojej strony też nic mu nie grozi.

— No to wracajmy — powiedział, wyczołgując się znowu do komnaty. — Tam jest taka ściana i przy niej jest cieplej. No chodź.

— Dobrze, ale muszę iść po plecak. Ty czekaj tu na mnie, dobra?

Zgodził się, a ja korzystając ze strzałek, wróciłem po moje rzeczy. Kiedy w końcu wypełzłem z tunelu i wyprostowałem się, poczułem na ramieniu dłoń Rafała. W pomieszczeniu nie było całkowicie ciemno. Z sufitu dochodziła lekka poświata, która pozwalała dostrzec kontury przedmiotów i ścian.

— Weź mnie za rękę i idziemy — powiedział Rafał. — Rozgrzejesz się.

— Ale mi nie jest zimno…

Poczułem, że Rafał mnie obmacuje.

— No właśnie. Jak to się stało, że masz plecak i kurtkę? Znalazłeś to gdzieś?

— Nie, mam to z domu. Wróciłem po ciebie. Chcę cię stąd zabrać.

— Cśśś — przyłożył palec do ust. — Mów ciszej, bo usłyszą.

— Kto?

— Żołnierze. — Wskazał na coś za moimi plecami.

Odwróciłem się gwałtownie i zobaczyłem wejście do wysokiego korytarza o półokrągłym sklepieniu. Czerniało na tle jaśniejszej ściany.

— Nic ci nie jest, Rafał? Ludmiła nic ci nie zrobiła?

— Kto?

— Ludmiła. Widziałem krew w krypcie.

— Ta kobieta z szablą? Skąd wiesz… Dobra, chodź tam w kąt. Jak jesteśmy przy korytarzu, to się głos niesie. Usłyszą…

Pokuśtykałem za Rafałem. Pod ścianą zauważyłem drewnianą konstrukcję pachnącą jeszcze żywicą. Składała się z pudła i dwóch słupów podtrzymujących grubą belkę na górze. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to szubienica. Brakowało tylko sznura.

Rafał położył mi palec na ustach, żebym się nie odzywał. Gdzieś w oddali powtarzało się echo zsynchronizowanych kroków.

— Musisz mi zaufać, Rafał — szepnąłem. — Wyprowadzę cię stąd. Musisz mi zaufać. We dwójkę sobie poradzimy. Trzeba tylko unikać tych żołnierzy.

Pokiwał głową. Wydawało mi się, że w jego oczach błyszczą łzy.

— A Cycu gdzie? — zapytał nagle.

— Uciekł — skłamałem. — A gdzie widziałeś Ludmiłę? — zapytałem szybko, żeby nie dać mu szansy dopytywać o Cyca.

— Ta kobieta?

— Tak. Kobieta z szablą.

— Ona mnie uratowała. Rzucili się na nią z pięściami, a ona rozpruła im brzuchy i odcięła głowy. Ona ich nienawidzi i oni jej nienawidzą. Tutaj trwa wieczna wojna. Oni szukają jej męża, a ona go broni… — Przerwał nagle i zaczął nasłuchiwać.

Żołnierski marsz rozsynchronizował się i rozbił na pojedyncze kroki. Nie słyszałem już pokrzykiwań oficera. Kroki były coraz bliżej i bliżej, aż w końcu kilku mężczyzn wyłoniło się z ciemnego tunelu i weszło do komnaty. Cofnęliśmy się pod ścianę.

Żołnierze w poszarzałych, poplamionych koszulach i ciemnych spodniach wpadali na siebie jak ślepcy, potykali się i przewracali. Mieli kłykcie otarte do krwi i długie, czarne paznokcie. Stłoczyli się na środku komnaty i zaczęli węszyć jak psy.

Rafał zbliżył usta do mojego ucha.

— Musimy uciekać — szepnął. — Zaraz nas wyczują. Oni nie widzą, tylko czują zapachy.

Pociągnął mnie za rękę i ruszyliśmy wzdłuż ściany. Dopiero wtedy zauważyłem, że Rafał miał bose stopy. Mężczyźni w koszulach rozeszli się na różne strony. Mlaskali i wyciągali języki, próbując nimi wyczuć drgania powietrza jak węże.

Rafał zaciągnął mnie do wejścia do wąskiego tunelu. To nie był ten, którym dotarłem do komnaty, ale wyglądał identycznie.

— Chodź za mną — szepnął. — Zaprowadzę cię do Ludmiły. Ale uważaj na nią.

Pierwszy ukląkł i wczołgał się w ciemność. Zdjąłem plecak, ale zrobiłem to za szybko. Uderzył lekko podłogę. Coś w środku zabrzęczało. Wszystkie niewidzące twarze demonów obróciły się w moją stronę. W oczodołach żarzyły się czerwone oczy. Poczułem, jak bryła lodu prześlizguje mi się przez gardło i ląduje w żołądku. Nie dbając o hałas, wepchnąłem plecak do dziury i wpełzłem do środka. Usłyszałem za sobą przeszywający uszy pisk i walące się na podłogę ciała stworów walczących ze sobą o to, który pierwszy wpełznie do tunelu.

Włączyłem latarkę. I tak przecież wiedziały, gdzie jestem, a dzięki temu mogłem szybciej uciekać. Poza tym Rafał zapewniał, że są ślepe. Pchałem plecak rękami, starając się robić jak najmniej hałasu. Demony pełzły za mną, ale liczyłem, że zawrócą albo je zgubię.

Po kilkunastu metrach byłem mokry od potu. Zwolniłem i wtedy szponiasta dłoń zacisnęła się na mojej skręconej kostce. Na szczęście miałem wysokie buty i demon złapał za cholewę. Wrzasnąłem bardziej ze strachu niż bólu, wierzgnąłem i piętą wolnej nogi uderzyłem stwora w głowę. Rozległ się głuchy odgłos. Nie puścił. Serce waliło mi jak oszalałe. Kopnąłem jeszcze dwa razy i w końcu uwolniłem nogę.

Przyspieszyłem. Pchałem plecak głową i czołgałem się jak najszybciej, używając rąk i nóg. W gardle drapał zalegający na dnie tunelu drobny pył. Bezustannie czułem na nogach dłonie ścigającego mnie demona. Nie mogłem zrozumieć, jakim sposobem mógł tak szybko się poruszać. Próbował mnie przytrzymać, ale za każdym razem byłem w stanie go kopnąć w dobrym momencie. Nagle jednak wyciągnął daleko dłoń i wbił mi paznokcie w łydkę nad cholewą buta. Poczułem ból i pieczenie.

— Rafał! — wrzasnąłem i wyszarpnąłem nogę z uścisku demona. — Rafał, jesteś tam?

Mój przyjaciel nie odpowiedział, a ja traciłem siły. Kolejna szponiasta dłoń zacisnęła mi się mocno na podeszwie, ale wierzgnąłem i wyrwałem się gwałtownie do przodu. Zdołałem zyskać trochę dystansu od goniącego mnie demona, ale nagle plecak przede mną się zakleszczył. Nie potrafiłem przepchnąć go dalej. Spojrzałem do tyłu. Stwory złapały mnie za obie stopy. Wyciągały szponiaste łapy, tłoczyły się i rozpychały, gryząc i drapiąc się nawzajem. Kopałem w nie, próbując trafiać w głowy. Kilka razy się udało.

— Rafał — wrzasnąłem. — Pomóż!

Naparłem z całej siły na plecak, ale ani drgnął. Musiałem uciekać. Szponiaste dłonie sięgały już moich ud. Gdyby demony nie walczyły między sobą, to już dawno by mnie rozszarpały. Usłyszałem siorbanie i chłeptanie. Niektóre zlizywały moją krew z brudnych cegieł na dnie tunelu.

Wpełzłem na plecak. Małymi ruchami, centymetr po centymetrze, oddalałem się od goniących mnie upiorów. Wyczułem dłońmi powód zatoru — tunel się rozgałęział. Upiory ciągnęły mnie za nogawki, ale przecisnąłem się nad plecakiem na drugą stronę. Byłem bezpieczny, przynajmniej na chwilę. Kilkanaście metrów przede mną zauważyłem nogi Rafała. Tylko dlaczego się nie odzywał, kiedy go wołałem?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 53.9