E-book
14.7
drukowana A5
37.5
Demon

Bezpłatny fragment - Demon


Objętość:
211 str.
ISBN:
978-83-8245-396-6
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 37.5

Książkę znów dedykuje dla Ciebie, ponieważ choć mija już trzeci rok, odkąd Cię nie ma, ja nadal tęsknię. Nadal brakuje mi Ciebie tak samo, jak tuż po Twoim odejściu, nadal płaczę, gdy słyszę Twoje imię…

We only part to meet again…

Na zawsze będziecie obydwoje w moim sercu. Do zobaczenia wkrótce…

Prolog

Od zarania dziejów ludzkości istniały różne wierzenia, różne uczucia, coś, co nami kierowało. Bóstwa, demony, anioły, niebo i piekło. Każde w nich ma do tej pory swoich wyznawców. Jednak obecnie ludzie nie wierzą w nic, póki czegoś nie zobaczą, póki nie przekonają się na własne oczy. Rasa ludzka stała się nieczuła na cierpienie. Czasem lepiej udawać, że się czegoś nie widzi.

Czasami pragnienia tak silnie nami kierują, że w życiu przestaje się liczyć to, co naprawdę ważne. Staramy się dążyć po trupach do celu. Zawsze jest za mało. Spełnia się jedno marzenie i poprzeczka idzie w górę. Stawiamy sobie wyższy cel. Więcej pieniędzy, lepszy samochód, ładniejszy dom, droższe kosmetyki i prawdziwe francuskie perfumy.

Zło czai się na każdym kroku, a my brniemy w nie na ślepo. Przychodzą choroby, trawią umysł i życie ma nad nami kontrolę, a nie odwrotnie, choć zainteresowany tego nie widzi. Demony otulają nas swoimi ramionami, odciągają dalej i dalej, aż wreszcie stają się naszymi Panami, których słuchać będziemy do końca naszych dni.

Tylko niektórzy są w stanie trwać w swoich własnych przekonaniach i opiniach. Prawdziwa przyjaźń przestaje powoli istnieć. Ludzie, których znamy od dziecka i z którymi — jak się wydaje — można by było konie kraść, poprzez swoje pobudki sprawiają, iż nie chcemy być dalej ich przyjaciółmi i wolimy podążać własną drogą. Lepiej czasem zostać na ścieżce samemu, na własnych warunkach niż iść za tłumem. Tylko silni potrafią nie przekraczać granic, lub gdy to robią, robią to z własnego wyboru, nigdy z przymusu. Tak też stało się i tym razem.

Dlaczego świat musi zmierzać w takim kierunku? Dlaczego ludzie nie potrafią rozróżnić tak naprawdę dobra i zła?


Był już późny wieczór, jednak żaden z nich nie śpieszył się do domu. Sprawy, nad którymi tak długo pracowali i które nie miały na tamte chwile rozwiązania, znalazły je teraz. Dlaczego szukano tak daleko, skoro odpowiedź była tuż pod nosem? Dlaczego nikt nic nie widział? Dlaczego musiało do tego dojść?

Tego dnia budynek policji stał w głównym punkcie zainteresowania. Prasa i media czekały, by móc wyłapać, choć cząstkę prawdy z tej okropnej historii. Jednak okna, które z zewnątrz miały kraty, od środka zasłonięte zostały roletami. Choć było jej wszystko jedno, to przez wzgląd na przejścia miała prawo do odrobiny prywatności, by hieny czekające na zewnątrz nie mogły pozwolić sobie na zbyt dużo.

— Dlaczego Pani to zrobiła? — zapytał Abraham Carter.

— Miałam swoje powody. My mieliśmy. — odpowiedziała i uśmiechnęła się, patrząc prosto w oczy policjanta.

— Przyznaje się Pani do winy?

— Tak. — uśmiechnęła się.

— Nie czuje Pani żadnych wyrzutów sumienia?

— Nie, robiłam to, bo chciałam, a dla Niego zrobiłabym dużo.

Nic więcej nie powiedziała. Patrzyła na niego z uśmiechem i obłędem w oczach. Nie było w nich blasku ani radości, tylko szaleństwo i ból.

Została odprowadzona do białego pomieszczenia. Ściany, białe, zbudowano z grubych gąbek obitych matowym materiałem. Dostawała szału. Nie mogła już dłużej tego wytrzymać. Tylko nie ten kolor. Tylko nie kolor biały. Jeszcze kiedyś go lubiła, ale odkąd życie stało się najpierw szare, a potem czarne nie tolerowała żadnego innego koloru. Zaczęła chodzić w kółko, a z ust wydobywało się wycie. Kaftan, którym była związana, był również białego koloru. Czuła jak ją palił. Jej serce było puste.

— Dlaczego biały? — pytała sama siebie.

Było to jedyne pytanie, które zadawała. Pielęgniarz sprawdzał, co jakiś czas, jej zachowanie. Widział, jak płakała i śmiała się na przemian. Zaczęła gryźć zapięcia. Po kilku godzinach wszystko ustało i wybiła północ. Wydawało się, że śpi.

Tej nocy stanęła z Nim wreszcie twarzą w twarz. Pojawił się tak znienacka. Uśmiechnął się słabo na jej widok. Podszedł do niej i wziął na ręce.

— Lepiej?

— Dlaczego biały?

— To tylko kolor.

— Dlaczego biały? — powtórzyła i spojrzała na Niego.

Zobaczyła te olbrzymie kły i długie pazury, które głaskały ją po rękach. Patrzyła mu prosto w oczy. Były zimne. Wyglądał inaczej niż zwykle.

— Czas Cię zabrać.

— Tylko nie w białym…

— Nie ważne w czym, ważne dokąd idziemy.

— Zostawiłeś mnie.

— Zawsze byłem blisko. — odpowiedział i ułożył ją na łóżku, jedynym meblu, jakie to pomieszczenie posiadało. — Śpij moja dziecino… Śnij słodkie sny, bo tam, gdzie idziemy, nie będzie już nic.

— Już dość cierpienia?

— Już dość. — odpowiedział jej. — Nie będzie łez, pękniętych serc.

— Zabierz moje serce, moją duszę, tylko weź mnie tam, gdzie jest mój kochany i moje dziecię.

Dziwne było to, że gdy dostał, co chciał, nie cieszył się. Ona była inna niż wszyscy. Sam nie wiedział, co czuł w tym momencie. Gdy była nie zastanawiał się, że przyjdzie ten dzień i zabraknie jej na zawsze. Nikogo nie darzył nigdy sympatią, nie znał tego uczucia, ale tutaj jakoś było inaczej. Jak mówiła stare przysłowie: „docenia się, gdy straci”. Wytarł pazurem łzę z jej oka i przyglądał się jej niczym miłości życia.

— Zabiorę… — westchnął.

Rozdział 1

Prawie jak w bajce

Żółte liście zaczynały spokojnie spadać z drzew, tworząc na ulicy jesienny dywan. Tego dnia zasypały także podjazd przy jednym z niewielkich domków, który należał do jednej z najbardziej lubianych osób w tym miasteczku na końcu ulicy McGillian.

Elizabeth Sorello była wesołą, uśmiechniętą, młodą dziewczyną. Pracowała w kwiaciarni znajdującej się przy ulicy Ross i alei Girard. Urodziła się w miasteczku L’Anse w stanie Michigan i nie chciała nigdzie wyprowadzać. Dobrze jej się tutaj żyło. Było tutaj spokojnie, życie płynęło w harmonii. Lubiła kwiaty i jako dziecko marzyła, żeby z nimi pracować. Swoje marzenia spełniła, znajdując pracę w kwiaciarni.

Tego dnia, jak i co dzień — z wyłączeniem niedzieli — siedziała za ladą i komponowała kolejny bukiet.

— Dzień dobry. — usłyszała nagle za plecami.

— Dzień dobry. — odpowiedziała i uśmiechnęła się.

Jej oczom ukazał się młody chłopak. Możliwe, że był w jej wieku lub nawet nieco starszy.

— Ma Pani coś we włosach.

— Oj.. — szepnęła i spojrzała w lusterko stojące na ladzie tuż obok kasy. — To wszystko te bukiety… — wyjęła kilka ozdobnych traw, które zaplątały się we włosach. — W czym mogę pomóc?

— Szczerze mówiąc, to jestem tutaj pierwszy raz. Nie miałem gdzie zapytać i zobaczyłem tę kwiaciarnię. Wie Pani, gdzie jest tutaj jakiś hotel?

— Z tego, co wiem, nie ma tutaj hotelu, ale na końcu ulicy McGillian jest pewien mężczyzna, który chętnie wynajmuje pokoje. Ma bardzo duży dom, mieszka sam, także nie będzie problemu.

— A może Pani wie, jak się nazywa?

— Tak. Howard Ridles.

— Dziękuję. Do widzenia. — powiedział i już go nie było, a Elizabeth zajęła się dalej swoją pracą.

Mężczyzna wsiadł do samochodu i odjechał w poszukiwaniu domu Howarda Ridlesa. Pogoda nie za bardzo dopisywała, co prawda nie padał deszcz, wiatr wiał spokojnie, jednak było dosyć pochmurnie i sennie.

Tego samego dnia, pod wieczór pisane im było spotkać się ponownie. Elizabeth wysiadła z autobusu i szła na koniec ulicy McGillian. Mieszkała na jej końcu pod numerem siedemdziesiąt jeden. Miała mały domek, niewielki ogródek i starego Peugeota, który obecnie był w naprawie. Zasłuchana w muzykę płynącą do jej uszu z małych niebieskich słuchawek nie słyszała nic. Nagle ktoś zatrąbił tuż koło niej, a dziewczyna wystraszyła się.

— Ty idioto! — krzyknęła do otwierającej się szyby i ujrzała tego samego chłopaka, który był kilka godzin temu w kwiaciarni.

— Przepraszam… Może Panią gdzieś podwieźć w ramach przeprosin? Nie chciałem wystraszyć, ale poznałem Panią z kwiaciarni.

— No dobrze. Mieszkam na końcu ulicy. — odrzekła i wsiadła do samochodu.

— Zawsze autobusem z pracy?

— Nie, mam swój samochód, ale obecnie jest w naprawie. Trzeba sobie jakoś radzić.

— No pewnie.

W życiu bywa różnie. Miłość przychodzi zawsze w najmniej odpowiednim momencie. Z chwilą, gdy w kwiaciarni otworzyły się drzwi, weszła zupełnie nieproszona i zupełnie niespodziewana.

Samochód zatrzymał się na końcu ulicy. Chłopak uśmiechnął się do niej i wskazał palcem na dom w sąsiedztwie.

— To twój sąsiad.

— Zgadza się. Dlatego wiedziałam, kogo mogę Panu z czystym sumieniem polecić.

— Może sobie darujemy tę Panią i tego Pana?

— Elizabeth Sorello.

— Christian Merlotti. Bardzo mi miło.

— Nie jesteś Amerykaninem?

— Tata jest Włochem, a mama stąd. Ale Ty chyba też? — zapytał, patrząc prosto w jej wesołe zielone oczy.

Wyglądała tak pięknie. Długie czarne włosy zaplecione w warkocz, drobniutka postawa, czarna sukienka ze złotymi zdobieniami i te buty na wysokim obcasie.

— Dziadek pochodził z Włoch, ale tata od dziecka wychowywał się tutaj w Stanach, więc tylko korzonki mam włoskie. — zaśmiała się.

Wieczór przeciągał się, a na niebie zaczęły pojawiać pierwsze gwiazdy. Ani jej, ani jemu nie spieszyło się wracać do pustych domów. Pierwsza randka może i nie należała do wymarzonych, nie było spaceru, kawy i ciasta, kwiatów i czułych słów, ani komplementów. Było siedzenie w samochodzie i oglądanie gwiazd. Przykryci własnymi kurtkami, leżąc na rozłożonych fotelach, rozmawiali. Czuli się tak dobrze w swoim towarzystwie. Czuli się szczęśliwie.

Hmm… Tylko dlaczego szczęście nie może trwać wiecznie? Dlaczego zawsze musi wydarzyć się coś, co niszczy wszystko? Dlaczego inni mają lepiej, a ja muszę cierpieć? Nie jeden człowiek na świecie zadaje sobie to pytanie. Trawa jest zawsze bardziej zielona tam, gdzie nas nie ma. Ale wszystko po kolei.


Następnego dnia Elizabeth wstała do pracy niewyspana. Ubrała się, umalowała, upięła włosy w koka i szybciutko wyszła do pracy. Ziewnęła przed wejściem i wiedziała, że kawa, tego dnia, będzie dla niej zbawienna.

Weszła do kwiaciarni. Wybiła dziewiąta, a ulica robiła się coraz bardziej ruchliwa. Samochody jeździły ulicą w tą i z powrotem. Każdy gdzieś się spieszył.

— Cześć Lucy. Przepraszam za spóźnienie.

— Eli nic się nie stało. To tylko parę minut. Nawet nie zdążyłam rozłożyć kwiatów. — odrzekła starsza kobieta.

Miała brązowe oczy, a w nich nadal iskierki. Mimo wieku miała ogromną siłę do życia. Cieszyła się z małych rzeczy i wiele nie wymagała. Czasem nawet Elizabeth miała wrażenie, że bez męża żyje jej się lepiej.

— Nowa fryzura?

— Tak. — poprawiła krótko ścięte ciemne włosy z czerwonymi pasemkami. — Podoba się?

— Super Lucy. Uniesione i te kolory, wyglądasz dwa razy młodziej.

Lucy Vester mieszkała w L’Anse już kilkanaście lat. Była to poważna kobieta w wieku pięćdziesięciu lat. Miała duży dom, mieszkała w nim sama. Dawno temu rozwiodła się z mężem po jego zdradzie i wyprowadziła z Nowego Jorku właśnie do L’Anse. Założyła kwiaciarnię i udało się jej zacząć nowe życie. Wyglądała zawsze bardzo dobrze. Kosmetyczkę odwiedzała zawsze w sobotę. Fryzjera dwa razy w miesiącu. Codziennie chodziła na basen i aerobik. Figurę miała zgrabną, choć była bardzo kształtna. Mężczyźni z miasteczka oglądali się za nią, ale ona po przejściach wolała być sama. Miała krótkie włosy i brązowe oczy.

Elizabeth była bardzo miła dla ludzi, uprzejma. Za to też ceniła ją jej pracodawczyni. Do nawet najbardziej wymagających i wybrednych klientów miała anielską cierpliwość. Tak też mijał jej dzień. Kilku klientów, wiele bukietów. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem.

Spotkania z Christianem były coraz częstsze i częstsze. Chłopak, który tylko przejazdem przyjechał do L’Anse został tutaj na stałe. Zatrudnił się w warsztacie samochodowym, z którego Eli odebrała swój samochód. Remy Ashfield — właściciel i jedyny pracownik — potrzebował pomocy. W miasteczku nie było innego warsztatu, a mieszkańcy posiadali samochody, niektórzy nawet dwa lub więcej. Naprawy wielokrotnie się opóźniały. Howard przyjechał właśnie swoim na przegląd. Znali się od lat. I to właśnie dzięki temu, młody chłopak dostał pracę. Howard wiele razy widział, jak sam robił coś w swoim samochodzie, pomagał Elizabeth i kilku znajomym sąsiadom.

Wyciągnął przyjaciela na kawę, którą wypili jak zwykle w warsztacie, żeby nie tracić czasu.

— Remy ty potrzebujesz pomocy. I odpoczynku.

— Ogłoszenie wisi już tyle czasu, ale nikt nie przychodzi. — odparł i wszedł do kanału, by obejrzeć samochód z dołu.

— Ja mam dla Ciebie pracownika, młody chłopak, silny i umie naprawić wszystko.

— Niby gdzie takiego znalazłeś? W innym mieście? — zaśmiał się, a jego głowa zniknęła pod kołem.

— Ten nowy, co wynajmuje u mnie pokój.

— Ten, co jest z naszą kwiaciarką?

— Ma na imię Christian.

— Przecież to przyjezdny. Dziś jest, a zaraz może go nie być.

— Co prawda wypowiedział mi pokój, ale…

— Sam widzisz Howard. — przerwał.

— Remy, ale mieszka naprzeciwko.

Obydwaj zaczęli się śmiać, a następnego dnia chłopak przyszedł na rozmowę i tak już kilka miesięcy został.

Nic dziwnego, że tutaj został. Miasteczko było spokojne. Nigdy nie działo się tutaj nic złego. Każdy się znał, kilka sklepów, jeden kościół, warsztat samochodowy, jedna kwiaciarnia i kilka sklepów spożywczych. Na jesień w centrum miasteczka drzewa usypywały ze swoich liści piękne żółte, pomarańczowe i brązowe ścieżki. Wzdłuż drogi i tuż obok chodnika rosły małe drzewka bukszpanowe. Wiosną kwitły wokół nich kwiaty, małe maczki kalifornijskie. Było zielono i wesoło. Zimą zaś biały puszek obsypywał chodniki i uśpione drzewa. Latem temperatury nie dokuczały, było niedaleko jezioro, nad którym mieszkańcy mogli grillować i miło spędzać czas.


Elizabeth szybko spakowała dokumenty. Za chwilę miał przyjechać kurier z meblami, które zmówili do pokoju. Wypiła kawę i poczuła, że zbiera jej się na wymioty. Dobrze, że miała wolne. Nie było to pierwszy raz. Zaczynała mieć pewne obawy, ale chciała najpierw powiedzieć o tym chłopakowi, a później razem z nim zrobić odpowiednie badania. Wyjrzała przez okno. Na podjeździe nie było nikogo, oprócz niebieskiego Peugeota 206.

— No gdzie oni są?

Zadzwonił telefon i poszła odebrać. Na ekranie wyświetliło się jej ulubione imię.

— Kochanie byli już?

— Jeszcze nikogo, a ty już na lotnisku?

— Tak, za chwilę odbieram samochód i jadę do Ciebie.

— Dobrze, bo chyba musimy porozmawiać o czymś jeszcze.

— O czym?

— To już w domu.

— Dobrze.

— A załatwiłeś wszystko z rodzicami?

— Tak, tata się ucieszył, że masz włoskie korzonki. — zaśmiał się do słuchawki. — W przyszłym tygodniu mają lot. Wtedy też zrobimy wreszcie domówkę.

— Cieszę się. O, ktoś przyjechał. — usłyszała pukanie do drzwi. — Muszę lecieć. Widzimy się za kilka godzin. Kocham Cię.

— Ja też Cię kocham. — powiedział i rozłączył się.

Elizabeth otworzyła drzwi i ujrzała kuriera ubranego w szary kombinezon. Poszła z nim do pokoju, by wytłumaczyć, gdzie ustawić meble.

Tymczasem Christian odebrał bagaż, przeszedł przez kontrolę i udał do wypożyczalni, która znajdowała się zaraz przy lotnisku i często przechowywała samochody osób wylatujących za niewielką opłatą. Ubrany w czarny garnitur z teczką w ręce minął w drzwiach dziwną postać. Wysoki bardzo blady mężczyzna z ciemnymi włosami i niemal czarnymi oczami spojrzał na niego. Ręce miał w kieszeniach.

— Dzień dobry, w czym mogę pomóc? — zapytał pracownik.

— Chciałem odebrać mój samochód. — odpowiedział i odwrócił się, ale dziwnego mężczyzny już tam nie było.

— Poproszę prawo jazdy i dowód osobisty.

Umowa spisana, kluczyki oddane. Teraz czas wracać do kobiety jego życia. Pożegnał się i udał w stronę parkingu. Nie wiedział, że Elizabeth przygotowała na jego powrót pyszną kolację, a meble już były rozstawione w pokoju. Wystarczyło zdjąć folię ochronną i remont pokoju został zakończony. Już z daleka zobaczył czarnego Lexusa. Nacisnął pilota a zamek otworzył się. Już miał odpalać silnik, gdy zobaczył, że ktoś idzie w jego kierunku. Ten sam blady mężczyzna wyglądał już inaczej. Ubrany w czarną pelerynę, zapukał długim pazurem w szybę.

— Słucham? Śledzi mnie Pan? — zapytał Christian.

— Po prostu jestem przy Tobie, bo jest na to czas.

— Nie będę tego słuchał. — powiedział, śmiejąc się i nacisnął na guzik, a szyba powoli zaczęła się unosić.

— Ona jest w ciąży. — powiedział z uśmiechem blady mężczyzna. — Będziesz miał syna. — dodał, a samochód ruszył z piskiem opon.

Nikt nie lubił dziwnych osób. Nie wiadomo było, czego można się po nich spodziewać. Mogli to być niebezpieczni ludzie. Jednak Christian nie dał wiary jego słowom. Wjeżdżał właśnie na skrzyżowanie i usłyszał, że przyszedł do niego SMS. Chciał zjechać na pobocze i dopiero odczytać wiadomość. Przejechał przez ruchliwą ulicę i znalazł odpowiednie miejsce. Zaczął szukać w teczce telefonu, gdy nagle usłyszał trąbienie. Z naprzeciwka z niebezpieczną prędkością jechała wielka ciężarówka. Kierowca stracił panowanie nad pojazdem i z całej siły wjechał w Lexusa, który zatrzymał się dopiero na drzewie. Christian spojrzał ostatkiem sił w lusterko i zobaczył Go.

Kierowca jadący za ciężarówką zdążył wyhamować, jedynie stoczył się do rowu. Starszy mężczyzna o lasce patrzył na całe zdarzenie i nie dając wygrać emocjom i przerażeniu zaczął działać. W pierwszej chwili nie wiedział do kogo biec. Zobaczył, że ktoś leży na masce czarnego Lexusa. Podbiegł do chłopaka.

— Boże… — szepnął, gdy zobaczył, w jakim jest stanie. — Za młody jesteś, żeby umierać.

Szybko zadzwonił po karetkę pogotowia, policję i straż pożarną. Służby przyjechały bardzo szybko. Kierowca ciężarówki miał wstrząs mózgu. Karetka zabrała go po pobliskiego szpitala. Mężczyzna, który widział wszystko, składał zeznania.

— Więc Pan wszystko widział?

— Tak. Lexus jechał prawidłowo, a tamten nagle skręcił. Widziałem, że odkładał telefon.

— Dziękuję. — odparł funkcjonariusz policji. — Niech Pan idzie do karetki, tam się odpowiednio Panem zajmą.

— A czy ten młody… — przerwał na widok koronera i kilku osób, którzy pakowali ciało młodego Christiana do czarnego worka.

Spojrzał na maskę czarnego samochodu, która niemal cała była we krwi. W kilku miejscach zdążyła już lekko zaschnąć. Pas bezpieczeństwa dotykał czerwonej od krwi poduszki powietrznej. Przednia szyba była wybita.

Poczuł, jak nagle nogi się pod nim uginają, a do gardła podchodzi wcześniejszy obiad. Poczuł ogromny żal. Przecież mógł on mieć żonę, dzieci i teraz je osierocił, bo ktoś nieodpowiedzialnie rozmawiał przez telefon. Policjant zbadał miejsce wypadku. Kiedy ciało zostało zabrane do kostnicy, ktoś musiał powiadomić bliskich. W portfelu chłopaka było zdjęcie Elizabeth, więc śledczy szybko ją znaleźli i adres jej zamieszkania.


Po godzinie otworzyła oczy. Leżała przypięta pod kroplówkę. Położyła rękę na brzuchu, mając nadzieję, że nic się nie stało. Zobaczyła wokół siebie białe ściany z niebieskimi kwiatami na ścianach. Na stoliku obok jej łózka stał ogromny bukiet kwiatów z żółtych lilii.

— Dziecku nic się nie stało. — usłyszała głos swojego rówieśnika.

— Wy jeszcze nie w drodze do Włoch?

— Mama nie chciała cię zostawić.

Nagle drzwi do sali otworzyły się i weszli państwo Merlotti. Roberto trzymał w rękach 3 kubki z kawą. Za nim weszła Ivetta. Na początku nikt nie widział co powiedzieć. Kobieta podeszła do łóżka i cichym głosem zapytała:

— Jak się czujesz?

— Ile spałam?

— Od pogrzebu minęły dwa dni. — odparł Roberto i postawił kubki na stoliczku obok.

— Boże ja tyle spałam?

— Dzień dobry. — drzwi otworzyły się ponownie, a lekarz wszedł z uśmiechem na ustach do pokoju.

— Dzień dobry.

— Jestem doktor Vincent Ness. I nie wiem, czy Pani mnie pamięta.

— Nie bardzo?

— Dobrze, w takim razie Elizabeth powiem Ci kilka rzeczy. — usiadł na brzegu łóżka, a ona spojrzała zaskoczona. — Wiem, jak boli strata kogoś, kogo kochamy, ale życie toczy się dalej i szczerze wątpię, żeby on chciał, żebyś Ty i wasze dziecko do niego dołączyło. Poczeka, ale teraz nie wasz czas.

— Doktorze, ale czy już wszystko dobrze? — zainteresowała się Sabine.

— Teraz, tak.

— Zaraz. — powiedziała Elizabeth. — Co się działo?

— O mały włosek nie poroniłaś… — szepnęła Ivetta siedząca na parapecie pod oknem.

— To prawda. — zaczął lekarz. — Maluszek ma się już dobrze. — położył dłoń na jej brzuchu. — Ale nie możesz się więcej denerwować.

— Rozumiem.

— Wiem, że teraz Pani ciężko, ale przez te kilka miesięcy radzę skupić się na nowym życiu, a tamtemu pozwolić odejść.

— W szpitalu musi być psychiatra lub psycholog. — odezwała się Ivetta.

— Zaraz ktoś przyjdzie. Porozmawiajcie szczerze.

— Dziękujemy.

Louis usiadł z drugiej strony i spojrzał na brzuch. Jeszcze nie była w zaawansowanej ciąży, ale to tylko kwestia czasu.

— Tata na Ciebie patrzy maluszku z góry. — szepnął i pogłaskał ją po brzuchu. — Na razie mała z Ciebie fasolka, ale zadbamy o mamusię.

— Nie dam rady. Nie umiem się nim zająć.

— Ale masz nas.

— Nie jesteście moją rodziną, nie jestem Waszym problemem.

— Elizabeth. — powiedziała siedząca koło łóżka Sabine. — To, że nie mieliście ślubu, nic nie znaczy. W momencie, gdy nasz syn Cię pokochał, stałaś się dla nas niczym córka. Potrzebujesz pomocy, a my jesteśmy do Twojej dyspozycji. Zawsze i wszędzie. Pamiętaj.

— I nie nazywaj siebie już więcej problemem. — zakończył Roberto.

Elizabeth rozpłakała się. Była wrażliwą kobietą, czasem Lucy zastanawiała się, czy los nie za dużo zrzuca na jej barki. Taka młoda i niewinna, a doświadczyła już tyle okropności i przykrości.

Jednak właśnie tak wygląda sprawiedliwość życia. Jedni, na co dzień źli, podstępni, podli nie doświadczają takich przeżyć. Jednak z drugiej strony mamy osoby z dobrym sercem. Dlaczego zawsze tak jest, iż to Ci drudzy przechodzą przez piekło na ziemi, by po śmierci i tak do niego trafić? A źli doświadczają nieba na ziemi?


Od tamtej pory minęło kilka tygodni. Roberto i Ivetta polecieli do Włoch. Mężczyzna musiał zakończyć pewien ważny projekt, a ich córka szkołę. Sabine i Louis zostali z Elizabeth. Powoli dzięki ich pomocy, a także licznym spotkaniom z psychiatrą i psychologiem wszystko zaczynało się układać. Burzliwy okres żałoby minął. Matka Christiana płakała czasem cicho w poduszkę. Elizabeth odwiedzała codziennie grób ojca swojego dziecka razem z Louisem, który radził sobie z tym wszystkim najlepiej.

Brzuszek powoli zaczął się zaokrąglać. Pamięć zacierała tragiczne chwile. Elizabeth wiedziała, że ma dla kogo walczyć i starać się. Parę razy nawet wybrała się z Sabine na zakupy. Niedaleko był mały sklepik, gdzie pracowała koleżanka Lucy. Był naprawdę godny polecenia. Ubranka miały specjalne atesty, skład tylko i wyłącznie bawełna. Najlepszy sklep z dziecięcymi ubrankami w L’Anse.

Oglądały w sklepie śpiochy, gdy nagle Sabine poruszyła pewien temat. Było jej niezręcznie, ale wiedziała, że i tak kiedyś muszą o tym porozmawiać.

— Elizabeth czy ty myślałaś co dalej?

— Nie rozumiem?

— Bo my naprawdę możemy ci pomagać do końca życia.

— Sabine? O co Ci chodzi?

— Rozmawialiśmy o tym z Roberto i my jako dziadkowie nie chcemy stracić wnuczki lub wnuczka.

— O czym ty mówisz? — zapytała i odwiesiła śpiochy na wieszak.

— Christiana nie ma, a Ty pewnie myślisz, że skoro nie byliście po ślubie to…

— Dziecko jest moje i Christiana. — przerwała jej dziewczyna. — Moi rodzice niestety zmarli kilka lat temu. A jedynymi dziadkami jesteście Wy. Nie mam nic przeciwko waszej pomocy.

— Bo myśmy pomyśleli, żeby się tutaj przenieść.

— Lucy mi pomoże, to w końcu moja matka chrzestna. Ale będzie miło, jak będę mogła was gościć co kilka tygodni i czasem do Was pojechać do Włoch.

— Żałuję, że nie zdążyłaś go poślubić. — szepnęła i zaczęła płakać.

Elizabeth popatrzyła na nią spokojnie i pogłaskała się po okrągłym brzuszku. Przytuliła Sabine i uśmiechnęła się.

— On zawsze z nami będzie.

Za każdym razem, gdy zamykała oczy, widziała jego uśmiechniętą twarz, te magiczne oczy i jego dłonie, które tak czule dotykały, jego silne ramiona pokryte tatuażami, które tak mocno przytulały i dawały poczucie bezpieczeństwa. Bez niego już nic nie mogło być takie same.

Jeszcze kiedyś usilnie upierałaby się, że szczęście nie jest ulotne, że każdy ma do niego prawo i każdy na nie zasługuje. Jednak teraz jej zdanie zmieniało się. Nie po jego stracie. Dlaczego to spotkało właśnie ją? I to teraz?

Ciąża mijała bez żadnych problemów. Elizabeth chodziła co miesiąc do ginekologa na kontrolne wizyty i robiła wszystkie potrzebne badania. Każdego dnia z bukietem czarnych tulipanów chodziła na grób ukochanego. Pierwszy etap żałoby, którym było zaprzeczenie, minął. Nie zadawała sobie już pytań kiedy go znów zobaczy? Czy może jednak wejdzie przez drzwi, a wszystko okaże się jednym złym snem? Drugi etap — gniew, również minął. Przestała oskarżać los i ludzi, których mijała na ulicy. Trzeci — depresję — również przeszła. Dzięki wizytom u psychologa i psychiatry, a także wielu rozmowach z matką Christiana — Sabine — lub z najbliższą przyjaciółką — Lucy. Obecnie przechodziła ostatni etap, jakim była akceptacja nieobecności ukochanego mężczyzny. Choć w sercu nadal czuła ból, nie był on już tak wielki. Wiedziała, że musi żyć dla ich dziecka, że ma dla kogo walczyć. Już nie spała z jego swetrem. Teraz czytała dziecku bajki, głaskając się po brzuchu, który robił się coraz większy. Powolutku urządziła pokoik dziecięcy.

Lucy wyszła z kuchni i postawiła na stoliku dwa kubki z herbatą. Dziewczyna usiadł na krześle. Napiła się.

— Wiesz już, czy to chłopiec, czy dziewczynka? — zapytała kobieta.

— Jutro mam wizytę. Ginekolog mówi, że już będzie widać na USG wszystko, także się dowiem. — uśmiechnęła się i znów napiła.

— O której godzinie?

— O piątej po południu.

— Jechać z Tobą?

— Będzie mi bardzo miło Lucy.

Kobiety rozmawiały jeszcze jakiś czas. Elizabeth przebywała na zwolnieniu lekarskim, ale chciała wiedzieć, jak się sprawy mają z kwiaciarnią. Lucy zatrudniła na jej zastępstwo młodą stażystkę, która była świeżo po kursie florystycznym. Interes kwitł, pieniądze były. Gdy zrobiło się już ciemno, pożegnały się.

Tego wieczoru Elizabeth nie poszła spać jak zwykle. Słuchała właśnie sonaty księżycowej Ludwiga van Beethovena, gdy nagle usłyszała kroki na werandzie. W pierwszym momencie zastygła. Zaczęła słuchać dalej. Znów. Spojrzała na szare zdjęcie Christiana. W sercu zapalił się płomyk nadziei, że może to on, ale zaraz ta myśl uciekła z jej głowy.

— Co się dzieje? — szepnęła do samej siebie. — Nie bój się kochanie, mama nas obroni.

Zsunęła gruby, biały koc w czarne łaty i wstała, podpierając się jedną ręką. Podeszła do okna i rozejrzała się na werandę i podwórko. Nie było tam nikogo. Zaświeciła światło przed domem. Nic. Cisza i spokój. Ubrana już była w białą piżamę ciążową w czarne psie łapki.

— Mama wyjdzie zobaczyć, co się dzieje. — szepnęła, gładząc brzuch.

Poszła powoli do sypialni i wzięła swój gruby szlafrok. Był takiego samego wzoru jak pidżama. Ubrała się i otworzyła drzwi. Stanęła na werandzie i rozejrzała się jeszcze raz.

— Halo? Halo? — zawołała kilka razy.

Spojrzała w niebo. Uśmiechnęła się na widok spadającej gwiazdy. Zgodnie z przesądem mogła pomyśleć życzenie i które miało się spełnić.

— Obyś był lub była zdrów maluszku… — szepnęła i wróciła do domu.

Światło na werandzie zgasło, a z mroku wyszedł mężczyzna w czarnym płaszczu. Jego oczy chodziły za postacią dziewczyny, którą widział za oknem wewnątrz domu. Obserwował ją jeszcze jakiś czas. Widział to jak patrzyła na zdjęcie ukochanego i jak głaskała brzuch. Widział, jak zdejmowała szlafrok i przykryła się kocem. Widział, jak przykładała słuchawki do brzucha i jak usnęła przy muzyce sonaty księżycowej.

— Teraz wygrałaś. Życie za życie. — szepnął lodowatym głosem i poprawiwszy swój kapelusz, odszedł.

Od tamtego wieczoru nie pojawił się już więcej.

Dziewczyna pierwszy raz od dłuższego czasu wstała wyspana i wypoczęta. Powolutku wstała, zrobiła parę lekkich ćwiczeń, które pozwolił jej wykonać lekarz prowadzący ciążę. Zjadła śniadanie i zaczęła się szykować na wizytę. Lucy przyszła godzinę wcześniej, by móc przejrzeć wyniki badań i zobaczyć gotowy pokoik dla dziecka.

— Christian kiedyś mówił, że chciał mieć jako dziecko taką tapetę.

— Piękny.

— Mebli jeszcze nie kupiłam. Muszę wiedzieć dokładnie.

Lucy rozejrzała się po pokoju. Na ścianach namalowane były szare delfinki, które uśmiechały się wesoło. Były to jedyne uśmiechy, jakie gościły w tym domu. Elizabeth radziła sobie dobrze, jednak bardzo rzadko się uśmiechała. A nawet jeśli, to na siłę. Nie czuła się jeszcze tak dobrze, by śmiać się. Co innego jeśli chodziło o jej maleństwo.

— Ja ci serduszko pomogę przywieźć meble.

— Dobrze, to może dziś po wizycie?

— Będziemy wiedzieć i pojedziemy.

Pół godziny przed wyznaczoną, pojechały do centrum miasteczka, gdzie mieścił się gabinet doktora Lovetta.

Był to starszy mężczyzna, około sześćdziesiątki o siwych włosach i nieco pomarszczonej twarzy. Był ginekologiem od kilkudziesięciu lat. Potrafił zdiagnozować każdą chorobę i niezgodność podczas ciąży. Pełnił również funkcję ordynatora w szpitalu Georga Washingtona w L’Anse. Tam też Elizabeth miała rodzić.

Mieszkał w dużym domu, gdzie mieścił się jego prywatny gabinet. Tam przyjmował codziennie kilka pacjentek, oczywiście po powrocie z dyżuru w szpitalu.

Lucy zadzwoniła domofonem i po chwili brama otworzyła się. Kobiety weszły do środka. Doktor Lovett wyszedł im na powitanie.

— Dzień dobry, a raczej dobry wieczór. — zaśmiał się.

— Witam doktorze.

— Dobry wieczór.

— Zapraszam panie do środka. — powiedział i otworzył im drzwi do gabinetu.

Lucy zatrzymała się przed drzwiami.

— Doktorze czy Lucy może ze mną być?

— No oczywiście. Zapraszam panią serdecznie.

Doktor Lovett wskazał ręką łóżko Elizabeth, a dziewczyna położyła się.

— Widzę, że już coraz trudniej jest wykonywać pewne czynności. — zażartował, a Lucy uśmiechnęła się szeroko, widząc roześmianą Elizabeth.

— Proszę mi powiedzieć płeć.

— Oczywiście. — odparł i założył rękawiczki na ręce.

Nałożył trochę żelu na brzuch i rozpoczął USG. Po chwili spojrzał na dziewczynę i zdenerwowaną Lucy.

— Gratuluję. To chłopczyk.

Lucy uśmiechnęła się, a Elizabeth otarła płynącą po policzku łzę.

— Coś się dzieje?

— Nie, tylko Christian by się ucieszył… — szepnęła.

Doktor Lovett znał jej historię. W tym małym miasteczku wszyscy się znali i każdy od razu wiedział o nieszczęśliwych wypadkach i tragediach, a taka jak ta nigdy jeszcze nie miała miejsca w L’Anse. Była to bardzo przykra historia.

— To niech mamusia cieszy się za dwoje. — odpowiedział ginekolog, a ona uśmiechnęła się.

— Można wytrzeć żel i się ubrać. Przepiszę jeszcze odpowiednie witaminy i mogę stwierdzić, że ciąża przebiega prawidłowo. Nie ma się czym martwić.

— Super, w takim razie możemy jechać po mebelki. Dziękuję. — odparła, biorąc receptę. — Do widzenia.

— Do widzenia.

— Do zobaczenia.

Po wizycie u doktora Lovetta nadszedł czas na wybór mebli. Dziewczyna szybko się zdecydowała i już następnego dnia, późnym popołudniem firma przywiozła wszystko. Lucy przyszła razem z Remy’m. Mężczyzna wniósł wszystko, a one tylko mówiły co i w którym miejscu ma stać. Po skończonej pracy Elizabeth podziękowała mu.

— Zapraszam was na piwo.

— Z chęcią skorzystam. — odparł Remy i spojrzał na Lucy.

— Ja muszę lecieć.

— Zostań z nami. — powiedziała Elizabeth.

— Ja również nalegam. — dodał nieśmiało Remy.

Remy był kawalerem mimo swojego wieku. Był kiedyś dawno temu zaręczony, ale jakoś nigdy nie doszło do ślubu. Potem przy pomocy swojego ojca, nieżyjącego od kilkunastu lat założył warsztat, nauczył się zawodu, a interes rozwinął się. Wybudował domek, jednak przy kominku wieczorami patrzył na drugie puste krzesło i czuł, że samotność już mu nie służy. Od zawsze uważał Lucy za interesującą kobietę, ale ona nie była zbyt zainteresowana związkami. Nie chciał się narzucać, jednak teraz ta tragedia Elizabeth zbliżyła ich do siebie, lepiej poznał Lucy i coś zaczął więcej czuć. Lata miał swoje, a nie chciał dożyć ostatnich dni w samotności.

— Odwiozę Cię.

— Dziękuję. Z chęcią skorzystam. — odparła kobieta, a dziewczyna uśmiechnęła się.

Cieszyło ją szczęście jej przyjaciół, mimo iż jej zostało odebrane. Jednak część szczęścia nosiła pod sercem już siedem miesięcy.

Ten wieczór był bardzo miły. Po wypiciu odrobiny alkoholu Remy znalazł w sobie tyle śmiałości, iż zaproponował Lucy jutrzejszą kolację i długi spacer.


Tego wieczora rozpoczął się nowy rozdział w życiu tych dwojga.

Na jutrzejszą kolację Remy zamówił sobie w sklepie najnowszą koszulę. Flanelową, koloru fioletowego w grubą czarną kratę. Założył spodnie jeansowe i marynarkę od jedynego garnituru. Starannie uczesał włosy i umył zęby. Spojrzał w lusterku, które wisiało na ścianie w korytarzu i uśmiechnął się.

— Przystojny z Ciebie facet, Remy. — powiedział i puścił sobie oczko.

Jego pies, Azor, duży kudłaty bernardyn, merdał powoli ogonem. Oczywiście przed spotkaniem, pan wyszedł z nim na spacer.

— Azorek wodę masz, jedzonko jest, także życz mi szczęścia, bo może kiedyś będziemy chodzić na spacery w towarzystwie pięknej damy.

Bernardyn zaszczekał wesoło i poszedł w kierunku sypialni, gdzie miał jedno z wielu legowisk. Był to grzeczny pies. Nie atakował ludzi, podawał łapkę i siadał na komendę, ale wydaną tylko przez Remy’ego. Nie słuchał nikogo innego i w sytuacjach niebezpiecznych bronił swego pana.

Remy sprawdził, czy zamknął drzwi aż dwa razy. Sięgnął po kluczyki i pojechał do kwiaciarni po kwiaty. Kupił bukiet czerwonych tulipanów i jakieś czekoladki. W drodze po kobietę swojego życia, jak to zwykł o niej opowiadać psiemu przyjacielowi.

Zaparkował na podjeździe przed jej domem i zadzwonił dzwonkiem do drzwi.

— Chwileczkę! — usłyszał jej miły głos.

Zaczął rozglądać się wokół siebie. Niebo było czyste i bez chmur. Powoli ukazywały się na nim gwiazdy. Wiał lekki wietrzyk. Pogoda była idealna. Nagle jego oczom ukazała się Lucy. Ubrana w kremową sukienkę z koronki i delikatnie kremowe botki na niewielkim obcasie.

— Pięknie wyglądasz.

— Dziękuję Remy, to gdzie idziemy? — zapytała lekko zaczerwieniona, gdyż już dawno nikt nie komplementował jej.

— Zarezerwowałem stolik w” White Dog”. A potem może jakiś spacer?

— Pewnie. Pogoda jest cudowna.

Remy wziął ją pod rękę i poszli do samochodu. Podczas kolacji dużo rozmawiali i oboje odkryli, że sporo ich łączy. Mieli takie same zainteresowania, w niemal podobny sposób spędzali dzień, lubili jeść to samo. Z daleka widać było iskierki w ich oczach. Znali się od tylu lat, ale tylko z widzenia i nie podejrzewali, że mogą kiedyś być parą, że tak łatwo się dogadają.

Na spacerze mina Lucy nieco posmutniała. Remy od razu spostrzegł, że coś jest nie tak. Zastanawiał się, czy zrobił coś złego, czy może chodziło o coś innego?

— Lucy co się dzieje?

— Nic, przepraszam… — szepnęła.

— Chodź. — wskazał na ławeczkę. — Usiądźmy. A teraz powiedz, o co chodzi?

— Tak bardzo szkoda mi Elizabeth. — wyznała i wyciągnęła chusteczkę z torebki, otarła oczy i wysmarkała nos.

— Wiem. To dobra dziewczyna. Jakoś sobie radzi. Na początku było kiepsko.

— Pokoik urządziła dla dzieciątka, ale nie wiem, jak ona da radę.

— To silna dziewczyna. Ma dla kogo walczyć. A nas ma od tego, by jej pomóc.

— Christian zginął tak młodo i w takich okolicznościach.

— Nie płacz Lucy. Będzie dobrze.

— A w dodatku tego kierowcy nie skazano…

— Jednak nie?

— Nie na tyle ile trzeba było.

— Czytałem, że dostał dziesięć lat więzienia za spowodowanie śmierci.

— Za to jaką krzywdę wyrządził, zabierając narzeczonej niedoszłego męża, a dziecku ojca to żadna kara. — rozpłakała się.

Remy przytulił ją. Rozmawiali jeszcze jakiś czas i mężczyzna odwiózł ją do domu. Kobieta poczuła, że gdy wyrzuciła to wszystko z siebie, cały żal i smutek, poczuła się lepiej. Zatrzymali się pod jej domem.

— To dla Ciebie.

— Dziękuję. — spojrzała na kwiaty i czekoladki. — Bardzo to miłe.

— To ja dziękuję za ten wspaniały wieczór.

Rozdział 2

Życie za życie

Luty minął szybko i nadszedł marzec. Doktor Lovett wyznaczył czas porodu na koniec marca. Pogoda poprawiała się, słońce coraz śmielej wyglądało zza chmur. Liście drzew nabierały koloru. Elizabeth poszła ostatni raz na grób przed porodem. Wchodząc przez czarną bramę z napisem” Ego habito in memoria et non morietur”, co oznaczało: " Nie umarłem, żyję w pamięci”. Wiosną wyglądał inaczej. Drzewa, które rosły wzdłuż alejek, zaczynały się zielenić. Małe listki zdobiły gałęzie. Na nagrobkach kwiaty utrzymywały swój kolor dłużej niż dotychczas. Cmentarz nie wyglądał tak smutno. Grób jej niedoszłego męża znajdował się w drugiej alejce przy głównym przejściu. Z daleka zobaczyła, że ktoś tam stoi. Była to młoda dziewczyna. Elizabeth podeszła bliżej i poznała ją od razu.

— Ivetta?

— Piękny wiersz. — szepnęła wzruszona. — Na pewno twojego autorstwa.

— Tak. — odparła i spojrzała na czarne napisy.

„Odszedłeś ode mnie mój ukochany, w zaraniu życia, jak kwiat złamany, grób mi pozostał, a przy nim łzy, bo moim szczęściem byłeś Ty.”

Te właśnie słowa widniały na płycie nagrobkowej. Było to jej pożegnanie.

— Co ty tu robisz?

— Przyjechałam z mamą i tatą. — spojrzała na brzuch. — Oh do porodu już blisko?

— Planowany na koniec marca, ale co z tego będzie, zobaczymy. — odparła i pogładziła jedną ręką mogiłę, a drugą brzuch.

Czarne litery na nagrobku i ta data, która zniszczyła wszystko.

— A gdzie Sabine i Roberto?

— Poszli do sklepu po znicze. Oj już idą.

Sabine ubrana w czarny długi płaszcz i Roberto w czarnej kurtce pomachali do niej z daleka. Wyściskali ją i zapalili znicze.

— Kochanie jak ty się czujesz?

— Dobrze.

— Dziękujemy za telefon i zdjęcia z USG. — odrzekł Roberto.

— Skoro termin masz na koniec marca, pomyśleliśmy z Roberto, że będzie Ci miło, jak nie będziesz sama. Mamy teraz mało zamówień w firmie więc zostaniemy na dłużej.

— Macie jakiś hotel zarezerwowany?

— Nie.

— To może będziecie u mnie.

— Oczywiście serduszko.

— Będzie mi… — przerwała, bo poczuła, że coś leci jej po nogach. — Wody mi odeszły… — szepnęła.

Roberto szybko wziął ją na ręce i pobiegł do samochodu. Ivetta i Sabine pełne radości i nerwów biegły za nim. Powoli zaczynały się skurcze. Droga do szpitala trwała kilkanaście minut. Roberto jechał bardzo szybko, by zdążyć. Ivetta i Sabine oddychały razem z Elizabeth przez całą drogę. Dziewczyna trzymała ją za rękę i starała się uspokoić. Do porodu był jeszcze tydzień, ale jak widać, maluszek już pchał się na świat.

Kilka godzin później było już po wszystkim. Lucy dostała telefon od pani Merlotti i natychmiast razem z Remy’m przyjechali do szpitala Georga Washingtona.

Pielęgniarka wyszła z sali i spojrzała na czekających.

— Możecie Państwo do nich wejść. Maluszek jest zdrowy. — powiedziała. — Gratuluję wnuka, to silny chłopiec.

Sabine przytuliła się do męża, a Ivetta nie czekając długo, weszła do sali. Elizabeth leżała na łóżku tuląc swojego synka. Wszyscy otoczyli ją.

— Czy ja mogę go wziąć na ręce? — zapytała Ivetta.

— Tak.

— Jest taki śliczny, taki malutki.

— I taki podobny do Christiana… — szepnęła Sabine.

— Byłby dumny, że ma takiego syna. — dodał Roberto.

— I tak dzielną narzeczoną. — zakończył.

— Będzie miał na imię Damien.

Dziewczyna szybko doszła do siebie po porodzie i odzyskała siłę. Wyszła ze szpitala po czterech dniach.

Wychowanie malutkiego Damiena zajmowało jej całą dobę i choć nie miała czasu na porządny sen, nie narzekała. Chłopczyk rósł jak na drożdżach. Lucy starała jej się pomagać, gdy tylko miała czas. Kwiaciarnia zaczynała lepiej prosperować i wpływały większe zamówienia na wesela i śluby. Nie była w stanie się obrobić razem z młodą pracownicą, która nie miała takiej smykałki do tego jak Elizabeth. Również planowanie ślubu zajmowało jej sporo czasu. Remy oświadczył się jej, a ona się zgodziła. Zamieszkali razem i ich związek kwitł. Mimo wieku byli szczęśliwi i zakochani jak nastolatkowie.

Czas powoli leczył rany, a raczej przyzwyczaił ją do tego bólu i nieobecność Christiana. Roberto i jego żona Sabine zajęli się swoją firmą i wrócili do Włoch. Ivetta wróciła razem z nimi. Został tylko Louis, który zaczął naukę na uniwersytecie w L’Anse.

Był to inteligentny chłopak, który potrafił dużo rzeczy zobaczyć. Po zachowaniu niedoszłej bratowej widział, że nie wszystko jest w porządku. Pewnego wieczoru wpadł do niej z wizytą. Lubił ją, jednak miał do niej pewną rezerwę. Nie do końca ufał, że jest taka, jaką widzą ją wszyscy. Kupił bukiet kwiatów i zadzwonił dzwonkiem do drzwi. Wielokrotnie dochodziło między nimi do wymiany zdań. Louis twierdził, że gdyby nie ona, jego brat mógłby jeszcze żyć. Ona zaś nie chciała wysłuchiwać jego oskarżeń. Ograniczała ich spotkania do minimum. Czasem na jakieś się zgadzała tylko przez wzgląd na syna, który miał prawo widywać wujka.

Dziewczyna otworzyła mu bez uśmiechu i zaprosiła do środka. Chłopak ubrany był w czarny garnitur i dobrej jakości buty. Jako Włoch świetnie podtrzymywał stereotyp, który mówił, iż każdy Włoch zawsze wyglądał świetnie i był dobrze ubrany.

— Proszę to dla Ciebie. — powiedział i podał jej kwiaty.

— Dziękuję Louis. — odrzekła. — Pójdę je wstawić do wazonu, a Ty się rozbierz i zapraszam do salonu.

— Co u Ciebie? — zapytał, rozglądając się po smutnym mieszkaniu.

— Nic się nie zmienia.

— A gdzie Damien?

— Śpi. — odpowiedziała i usiadła naprzeciwko niego. — Nie musisz udawać miłego. Nic nie będzie słyszał.

— Mama mówiła, że z Tobą źle, ale pamiętaj, im więcej kopniaków od życia dostajesz, tym silniejsza się stajesz, a co Cię nie zabije to Cię wzmocni.

— Teraz już jestem obojętna, już nic mnie nie cieszy.

— Musisz otworzyć się na ludzi.

— Nie. — przerwała mu. — To ludzie mnie do tego doprowadzili. Najgorsze, co chodzi po świecie to właśnie człowiek.

— Sprawiedliwość istnieje, tylko musisz w nią uwierzyć. Dla każdego. — dodał z uśmiechem.

— Wiesz jaką najlepszą rzecz ludzie wymyślili? — zapytała, a on pokiwał przecząco głową. — Zemstę. Gdybym miała możliwość wyrównać rachunki, nie wahałabym się, nawet chwili.

— Chcesz mi powiedzieć, że byłabyś zdolna zabić?

— Mordercę, który zabrał mojemu dziecku ojca? Jak najbardziej.

— Chyba nie wierzysz w to, co mówisz?

— Nieważne. Powiedz, po co tu przyszedłeś?

Chłopak westchnął i krzywo się uśmiechnął. Wziął ze stołu szklankę z wodą i wypił połowę.

— Chciałem odwiedzić Cię no i Damiena.

— Jego na pewno, ale nie mnie. Nigdy mnie nie lubiłeś.

— Skąd ten wniosek?

— Powiedzmy, że wyczuwam pewne rzeczy, a antypatię w stosunku do mojej osoby od razu.

— Dlaczego nie wyjechałaś z nim?

— Christian chciał tutaj zostać.

— Gdybyś wtedy się nie pojawiła, ja nadal bym miał brata.

— Rozumiem, że przyszedłeś po to, by wyrzucić na mnie swoje żale.

— Przed wyjazdem tutaj, spotykał się z moją koleżanką. Poznał Ciebie i zmienił wszystko. Jak widać, nie byłaś tego warta.

— Powinieneś już iść. Do widzenia.

— Pamiętaj, że Damien to jego syn, a ja zawsze będę patrzył Ci na ręce.

— Grozisz mi?

— Informuję.

— Do widzenia. — powiedziała i otworzyła mu drzwi.

— Do zobaczenia. — odparł z uśmiechem.

Nie mogła uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszała. Każda rodzina miała czarną owcę, ta również i właśnie teraz ukazała, co ją boli.

Jeszcze w drzwiach zatrzymał się i dodał:

— Będę miał na Ciebie oko, powiem rodzicom, że wszystko u Ciebie w porządku.

— Nie trzeba.

— Robię to dla ich dobra. Jakoś ludzie, którzy Cię kochają — giną, więc nie chcę ich też stracić.

— Do widzenia Louis.

— Do niezobaczenia. — odrzekł z przekąsem i trzasnął drzwiami.

Jak mówiło stare powiedzenie: " Szwagier to nie rodzina” do ich sytuacji pasowało idealnie. Od początku ich relacja była niezbyt obfitująca w sympatię. Chłopak nie rozumiał, dlaczego jego siostra była tak zachwycona nową dziewczyną ich brata i dlaczego ich rodzice tak ją polubili? Coś mu w niej nie pasowało, coś z nią było nie tak, tylko co? Wiedział, że prędzej czy później odkryje prawdę.

Ostatni raz odwrócił głowę i spojrzał na jej dom. Jemu kojarzył się tylko ze śmiercią. Kto normalny ma w domu tylko czarne meble? Wielu jej zachowań, zasad życiowych i samego podejścia do życia nie umiał zrozumieć.


Elizabeth w każdą niedzielę zabierała synka na grób ojca i dużo mu o nim opowiadała. Dziecko słuchało zawsze jak zaczarowane opowieści o nim.

Czas mijał szybko. Przyszła jesień. Nie dla wszystkich jednak była piękną porą roku. Złote, żółte, pomarańczowe i czerwone liście spadały na powierzchnię Ziemi i w ten sposób robiło się na swój sposób pięknie. Może zimniej, a dni były coraz krótsze i szybciej zapadał zmrok. Zdawało się, że wszystko zaczyna umierać lub zapadać w sen. Elizabeth patrzyła przez okno, a w ręce trzymała zielony kubek z herbatą, który miał właśnie motyw jesieni. Damien podszedł do niej i przytulił się.

— Nie lubię jesieni, mamo.

— Dlaczego?

— Bo wszystko robi się smutne.

— Gdyby nie jesień dzikie zwierzątka nie miałyby czasu na przygotowanie do zimy. Na jesień kasztany i żołędzie owocują, kochanie. A nasi mniejsi bracia zbierają sobie jedzenie. Wiewiórki zaczynają zbierać orzechy i żołędzie. — powiedziała spokojnie. — O popatrz. — szepnęła na widok jednej z nich, która biegła właśnie niedaleko ich domu.

— Miała żołędzia, bo nie widziałem? — zapytał mały chłopiec, stojąc na palcach i wyglądając za zwierzątkiem.

— Miała. — odpowiedziała i uśmiechnęła się szeroko.

— A jak nic mi nie zostawią? — zapytał smutno.

— Kochanie.. — spojrzała na niego. — Na pewno zostawią Ci jakieś żołędzie i kasztany i będziemy robić z nich ludziki.

— A tata też robił ludziki?

— No pewnie. To najlepsza zabawa.

Liście za oknem robiły się żółte, spadały, potem łyse drzewa przykrywał śnieg. Wychodziło słońce i znów jasno świeciło słońce. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Wkrótce wyprawiła mu pierwsze urodziny, na których była cała rodzina i przyjaciele. Niebawem nadszedł czas na kolejne, piąte, siódme.


Mężczyzna w czarnym płaszczu siedział w parku na ławce i obserwował chodzących ludzi. Od czasu, gdy musiał porzucić Elizabeth Sorello czuł niedosyt. Pomimo zła, które się działo, jakoś nic nie cieszyło jego zimnego serca. Była już pierwsza w nocy. Niebo było ciemne, nie było widać żadnej gwiazdy, nie było żadnej nadziei. Nagle chmury na moment rozrzedziły się i na ułamek sekundy wyszedł księżyc. Była pełnia. Zaświecił mocno, a jego mocno fioletowe oczy błysnęły. Spostrzegł idącą w oddali kobietę. Była to z pewnością pani do towarzystwa, na co wskazywał jej strój. Krótka spódniczka, mocny makijaż i wielki dekolt ukazywał jej pokaźny biust. Podeszła do niego, a on uśmiechnął się.

— O tej porze sam w parku? — zapytała zalotnie.

— Jak widać.

— Nigdy przedtem Cię tutaj nie widziałam.

— Widzisz teraz.

— Przypadkiem się nie spotykamy. — szepnęła do niego z uśmiechem.

— Żebyś widziała.

— Czyżby w życiu jakieś komplikacje?

— Komplikacje? — zapytał i spojrzał na nią.

— Ma Pan takie dziwne oczy. Soczewki?

— Niech będzie, że soczewki.

— Mogę Pana na chwilę oderwać od tych złych myśli. — powiedziała i odrobinę podciągnęła sukienkę do góry.

— Raczej nie możesz.

— Wystarczy trzysta złotych.

— To mnie nie zadowala. Cenię ludzi, którzy są inteligentni, pomysłowi, ciekawi i…

— A więc spróbujmy porozmawiać. Może zmienisz zdanie.

Bawiło go to jak kobieta, która z pewnością prowadziła się niezbyt dobrze, nie dawała za wygraną.

— Możesz się na tą chwilę przysiąść.

— Na tą chwilę?

— Dużo Ci tych chwil nie zostało. — odrzekł i zaśmiał się.

Przerażona kobieta wstała i szybkim krokiem oddaliła się. Nagle zza krzaków wyszedł ogromny mężczyzna. Był łysy, ale dobrze umięśniony. Na rękach miał dużo tatuaży. Ubrany w szary podarty strój w pasy i starte na czubkach skórzane buty, które prawdopodobnie ukradł. W świetle księżyca błysnął nóż i gdy krzyki ustały, mężczyzna w czarnym płaszczu podszedł do leżącej.

— Pomóż mi… — szepnęła, a z jej ust wydobyła się krew.

Zabójca spojrzał na nią i rozejrzał się dookoła. Nie było nikogo, więc do kogo mówiła? Zerknął na ławki i miedzy drzewa. Nic.

— Zamknij się głupia suko! Nikogo tu nie ma! — zaśmiał się i wbił nóż jeszcze raz w jej brzuch.

— Przecież tu stoi…

— On mnie nie widzi, bo robi, co mu każe. — odrzekł i patrzył, jak zabija ją z zimną krwią.

— Kim jesteś…? — zapytała i wydała ostatnie tchnienie.

— Fereldin. — szepnął w odpowiedni i zabrał pierścionek, jaki miała na palcu wskazującym prawej ręki. — A to zabiorę sobie na pamiątkę.


Rankiem do parku przyjechały dwa wozy policyjne, samochód koronera i służby, które zabezpieczyły miejsce zbrodni, ale i ciało ofiary. Nagle przyjechało czarne BMW, z którego wysiadło dwóch mężczyzn. Jeden z nich był wysoki, chudy i blady. Miał jasne włosy i niebieskie oczy. Ubrany w jeansowe spodnie, niebieską koszulkę i kurtkę z jasnym napisem policja z przodu i na plecach oraz nazwiskiem Jones. Jego kolega był ciemnej karnacji, łysy i dobrze zbudowany. Miał podobny strój do kolegi, zaś na jego prawym ramieniu było nazwisko Carter. Podeszli do koronera.

— Inspektor Ramin Jones.

— Komisarz Abraham Carter.

— Cześć Stephen, co my tutaj mamy?

— Ofiara to trzydziestoletnia kobieta trudniąca się prostytucją. Cztery rany kłute w brzuch. Zniknęły pieniądze, ale nie dokumenty. Moim zdaniem porachunki.

— Może jakiś klient niezadowolony.

— Abraham nie żartuj. Musimy przesłuchać świadków.

— Żadnego nie ma. A facet, który wezwał policję, był na spacerze z psem.

— To tamten? — wskazał na młodego chłopaka ze śnieżnym psem rasy Husky.

Pies siedział i patrzył swoimi oczyma na policjantów idących w ich kierunku. Widać było, że chłopak był w szoku. Siedział na ławce, przykryty kocem od pracowników ambulansu, który po zbadaniu go i stwierdzeniu, że nic się nie dzieje z wyjątkiem emocji wywołanych drastycznymi scenami i obrazami, odjechał.

— Inspektor Jones.

— Komisarz Carter. Mamy parę pytań. Pojedzie Pan z nami.

— A mogę odprowadzić Tinę do domu? — zapytał, a oni wymienili się spojrzeniami.

— Dobrze. Czekamy tutaj.

Chłopak zdjął z siebie koc i zostawił na ławce, a Carter usiadł obok. Jones wyjął papierosa i odpalił.

— Miałeś rzucić.

— Abraham ja w tej pracy nigdy nie rzucę palenia. Ciągle coś. Tyle mamy małych spraw, a tu nagle morderstwo.

— Możemy poczuć się jak prawdziwi gliniarze. — zaśmiał się i założył nogę na nogę.

— Mnie odpowiada praca w biurze, a z racji tego, że za dużo policjantów jest na zwolnieniach, my musimy jeździć.

— A ja wolę być w akcji, a te raporty i papierki mnie nudzą.

— Takie małe miasteczko i taka duża sprawa.

— Moim zdaniem to jakieś porachunki. Ale czekaj, czekaj…

— Co? — zapytał i zgasił niedopałek, po czym wziął miętówkę i usiadł obok kolegi.

— Pamiętasz, jakoś trzy dni temu dostaliśmy zdjęcie tego zbiega z centrali. Może to ma coś z nim wspólnego, a nie został jeszcze złapany.

— Faktycznie, centrala szaleje, bo nigdy takie coś się nie zdarzyło.

— Przewozili go i był wypadek. Ciężarówka wjechała z całych sił w radiowóz. Trzech strażników zginęło.

— Fakt. Jeden miał rany kłute.

— No to mamy trop przyjacielu.

— Dokładnie. Jest od czego zacząć.

— Ooo… — kiwnął głową. — Idzie nasz świadek.

Zabrali chłopaka do radiowozu. Udali się do budynku komisariatu policji. Obydwoje rozegrali się i weszli razem z młodym chłopakiem do sali przesłuchań. Jeden notował, a drugi zadawał pytania. Taki mieli podział pracy. Byli bliskimi przyjaciółmi i partnerami. Pracowali ze sobą od dziesięciu lat i znali na wylot. To, co jeden pomyślał, drugi mówił. Rozwiązali wiele spraw razem.

— A zatem jak się nazywasz?

— Samuel Parquel.

— Co robiłeś rano w parku?

— Byłem na spacerze z Tiną, to znaczy z moją psiną.

— Która to była godzina?

— Wyszedłem z domu około szóstej.

— Na miejscu byłeś o której?

— Z mojego bloku do parku jest jakieś piętnaście minut.

— Co dokładnie zobaczyłeś?

— Tina zaczęła szczekać, ciągnęła mnie w kierunku krzaków za ławką. Podszedłem tam, ponieważ myślałem, że pewnie wywąchała jakiegoś jeża lub wiewiórkę. Zatrzymała się przed ławką i nie chciała iść. Zobaczyłem ślady krwi na poręczy ławki i poczułem, że coś się stało.

— Mów dalej.

— Myślałem, że może jakiś mężczyzna rozbił głowę i przewrócił się w krzaki, ale zobaczyłem czerwone szpilki. To była młoda kobieta, tak… — przerwał.

— Co tak?

— Tak specyficznie ubrana.

— Co zrobiłeś?

— Krzyknąłem do niej, ale nie odpowiadała.

— Podszedłeś do niej?

— Tak, ale zobaczyłem, że jej klatka piersiowa się nie unosi i wiedziałem, że nie żyje. Sprawdziłem puls, ale go nie wyczułem.

— Mimo to wezwałeś karetkę pogotowia?

— Tak. Dopiero gdy skończyłem, okrążyłem krzaki i zobaczyłem, że ona leży w kałuży krwi i ma rany w brzuchu.

— Widziałeś kogoś jeszcze?

— Nie, w parku nie było nikogo.

— A czy ktoś może potwierdzić, że byłeś całą noc w mieszkaniu?

— Podejrzewacie mnie?

— Musimy zadawać to pytanie każdemu świadkowi. — wtrącił się dotychczas milczący Jones.

— Tak, moja narzeczona. I to, że dopiero rano wyszedłem z psem, też.

— Dobrze, w takim razie dziękujemy. Jesteś wolny.

— Dziękuję, do widzenia. — odpowiedział i wyszedł.

Jones spojrzał na komisarza Cartera i wzruszył ramionami. Odłożył długopis i wyjął papierosa. Zawsze palił po przesłuchaniu.

— Wyjdźmy przed budynek, na parking. Tam zapalisz.

— Dobrze, zatem chodźmy.

Gdy wyszli, Jones odpalił papierosa i zaciągnął się dymem. Pogoda tego poranka była smutna, ciemna i szara.

— Jest ciało, jeden świadek, nikogo więcej.

— Nagrania z kamer miejskiego monitoringu. Pojedziemy do urzędu miasta, oni mają wszystkie nagrania.

— Dobra, to chodź do samochodu.

— Abraham poczekaj, jeszcze nie wypaliłem. — zażartował i udał się z kolegą w kierunku ich samochodu służbowego.

Weszli do urzędu i skierowali się do gabinetu burmistrza. Był nim gruby, starszy pan z wąsem i lekką łysiną na czubku głowy.

— Tak myślałem, że będziecie. — powiedział na ich widok.

— Potrzebujemy nagrań z parku z tej nocy.

— Oczywiście. Dostęp ma moja sekretarka, także ona wam pomoże.

— Dzięki.

Młoda dziewczyna siedział przy niewielkim drewnianym biurku i jedną ręką pisała coś na klawiaturze, a drugą trzymała myszkę.

— Inspektor Ramin Jones.

— Komisarz Abraham Carter.

— Witam. — odpowiedziała. — Jak mogę panom pomóc?

— Potrzebne są nam nagrania z kamer monitoringu miejskiego z tej nocy. Od godziny dwudziestej do samego rana.

— Oczywiście. Już służę.

W urzędzie obejrzeli nagrania i spostrzegli, że koło północy kobieta idzie drogą i nagle zatrzymuje się koło pustej ławki, coś mówi i przestraszona ucieka. Jednak nic więcej nie zobaczyli, ponieważ kamera już nie sięgała, a na dodatek zakryło ją drzewo, które miało mnóstwo gęstych gałęzi.

— Dziękujemy pani. Proszę wysłać to nagranie do komisariatu.

— Oczywiście, już wysyłam.

— Do widzenia.

— Do widzenia.

Wsiedli do swojego samochodu i udali na lunch. Czas szybko minął i wybiła już dwunasta. O tej godzinie zawsze jechali coś zjeść, o ile pozwalał na to czas, a obowiązków nie było zbyt wiele. Carter obejrzał się za młodą dziewczyną, która prowadziła za rękę chłopczyka w wieku około siedmiu lat. Chłopiec śmiał się i bawił swoją zabawką.


Elizabeth ubrana na czarno, mimo siedmiu lat, które minęły od czasu śmierci jej niedoszłego męża, nie zrezygnowała z koloru czarnego. Nadal jej go brakowało i uważała, że życie nie będzie już kolorowe, dlatego ten kolor pasuje do niej najbardziej. Trzymała Damiena mocno za rączkę, gdyż szli chodnikiem blisko jezdni. Wszyscy widzieli to, że jest przewrażliwiona na jego punkcie. Wychowywała go bez krzyku, ale każdą złą rzecz tłumaczyła i często go przytulała. Starała się być dla niego ojcem i matką. Starała się, najmocniej jak potrafiła, ale wiedziała, że dziecku potrzeba dwóch rodziców. Jednak życie nie wybiera. Mówiła mu, że go kocha i jest dla niej najważniejszy, a on wtedy przytulał się do niej i mówił, że jego mama jest najwspanialsza.

Szli akurat do fotografa odebrać zdjęcia z jego siódmych urodzin. Chłopiec na widok radiowozu podskoczył.

— Mama, mama patrz. — pokazał paluszkiem na samochód.

— Ci panowie strzegą prawa.

— Co to znaczy?

— To, że dzięki nim, my jesteśmy bezpieczni i nic złego się nie dzieje, a tych złych zamykają w celach.

— Celach?

— Tak, takie malutkie pokoiki mieszkalne.

— A tata był jak oni?

— Nie, kochanie. — uśmiechnęła się smutno. — Twój tatuś naprawiał takie samochody.

— A tatuś nas widzi?

— Oczywiście kochanie. Jeśli wieczorem wyjdą gwiazdy, to Ci pokażę, z której gwiazdki tatuś nas obserwuje.

— Dobrze.

— Daj rękę. Przejdziemy przez pasy.

Chłopczyk podał jej rączkę, a ona poczekała, aż światło zmieni się na sygnalizacji na zielone i będą mogli przejść. Studio fotografa mieściło się niedaleko kwiaciarni, więc postanowiła, że potem odwiedzą Lucy.

Weszła do studia, a dzwonek nad drzwiami wesoło zagwizdał. Damien spojrzał się i zaczął śmiać. Tulił swojego misia do piersi i obserwował mężczyznę za ladą. Miał siwe wąsy i długą bródkę zaplecioną w warkoczyk. Na ich widok uśmiechnął się.

— Dzień dobry.

— Dzień dobry. My po zdjęcia.

— Poproszę nazwisko.

— Elizabeth Sorello.

— Proszę chwilkę poczekać. Pójdę na zaplecze i zaraz przyniosę.

— Dobrze, poczekamy. — odpowiedziała i zwróciła się do synka. — Chodź, usiądź sobie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 37.5