Tajemnica to bardzo ładne słowo
Każdy człowiek jest tajemnicą
I tak powinno pozostać
Część I
***
Kobiety piękne i ponętne
Napawają optymizmem
Działają na rozrusznik serca
Wyzwalają natchnienie
Powodują zamroczenie
Są jak szyba we mgle
Która przetarta pokazuje
Swoje oblicze
Jak szron na trawie jesienią
Jak ogień
Kobieta jest malutka
I duża zarazem
Wyciska łzy
Rozśmiesza do łez
Jest utrapieniem
Pełnią księżyca
Tkliwa marzycielka
Nie do zastąpienia
W swoim żywiole
Kobieta która nazywa się
Wenus
***
Za słabe szkliwo na zębach
I słabo zawiązane sznurówki
Durne dyrdymały
Nakręcają się jak zegarek
Ślina zbyt gęsta i soczysta
Gdy w ustach słodko
Na dłoniach mech
Pod postacią włosków
Na nosie piegi
Których jest zbyt mało
By były ozdobą
Ale czy to znaczy
Że jestem tylko sobą
I znam siebie na przestrzał
Rozumiem swoje ubranie
Czasem sny
Nic więcej
Co byłoby warte wspomnienia
***
Rozsądek robi ze mnie potwora
Ale też poczytalną
Rozprasza kłute rany
Zadane w samo sedno
Rozluźnia alkoholowe przesady
Nazbierane przez cały rok
Jestem rozsądna
Bujam się na huśtawce
I nadal jestem rozsądna
Nieuczciwa i coś jeszcze
Nie pamiętam
Łażę po mieście z rozsądkiem
I dzika z mapą w ręku
Nie nadaję się do niczego
Kiedy brak mi rozsądku
A kiedy go zbyt wiele
Nie jestem artystką
Rozsądnym jest być dobrze
Tak mi się wydaje
Choć to niepewne i nieromantyczne
Przydatne jak pantofel
We własnym domu
I banknot w portfelu
***
Jasny obłoczek zarumienił się
We mnie ciemna chmura
Dojrzała z daleka
Lekki płomyk zakwitł
We włosach
Krzak z białymi kuleczkami
Opadł mi na ramię
Ptaki uwiły piosenkę
Codziennie rano
Wyśpiewując z uwagą
Rozchylone piersi ubrały się
W tatuaż
Będą go nosiły
Dopóki nie zblednie
Iskry z kominka dudnią
W ciszy
To jest moja piosenka
Nie mówię
Ślę ją do lasu
***
Odsłoniła się perspektywa
Drzewa na pagórku i góra
Co zmienia się
Z minuty na minutę
Skośny dach ze śniegiem
Też mnie onieśmielił
Nie spodziewałam się widoku
Tak bardzo skromnego
Prostego i dwuznacznego
Szary dym z komina
Raczy mnie pytajnikami
Jaką atmosferę kryje
Na dnie chata…
Jaki chleb jedzą domownicy
Widzę to zza winkla
To co znajome i powszednie
Nośne w obrazie i gładkie
Pachnące tak intensywnie
Że na zapas
***
Nie zamieniłabym na nic chwil
Kiedy kawałek po kawałku
Chcę zostawiać fragmenty
Siebie w tobie
Moje patrzenie na świat
Dotyk milczenie słowa
Daję ci maksymalną ilość siebie
Nieograniczone rozterki
Żale złości
Radość przemieniam w konstans
Marzenia w kosmos
Nie zamieniłabym ciebie
Na ogryzek
Ani na słodką śmietanę
Zrozumiałam co znaczy być
***
Jetem tak zmęczona
Że aż nie mogę zasnąć
Oczy nakrapiane są nieposłuszne
I zdziwione
Stopy i łydki ociężałe
Masyw ciała obtarty odleżany
Robię na drutach w myślach
W mózgu przebieram palcami
Ze zdenerwowaniem
Im więcej chcę zasnąć
Tym bardziej nie śpię
Z głodu na głodnego czytam
Jedynie swoje historie
Które stają się kołysanką
Kaloryfer grzeje i szumi
Środek nocy przesuwa się
Do przodu
Powietrze mroźne lśni
***
Biorę witaminę słońca
Brak mi promieni
Pod powierzchnią skóry
Która w swej chropowatości
Przypomina tereny runa
Piasek na plaży
Poruszony wiatrem
Pomarszczony
Wody jest we mnie pod dostatkiem
Możesz ją spijać
Lecz w smaku słona
Nie życiodajna
A jednak daje mi coś
Czego jesteś częścią
Wymieniamy się potem
Jak książkami w bibliotece
Złączeni opowiadamy sobie
Co zaszło wczoraj
Jakie plany na dziś
Jesteśmy bezsilni
Uzależnieni tacy sami
Ładni i brzydcy
Dobrze rozpoznani
***
Jesteś ubytkiem na moim policzku
Rozbudzoną pokrzywą
Parzącą moje palce
Tniesz skórę jak papier
Ostry i kąśliwy
Jak owad w lecie
Jesteś mi obrazkiem
Na ścianie
Na który patrzę
Z zamkniętymi powiekami
Lustrzanym odbiciem
Tęczą i deszczem jesteś mi
***
Niczego mi nie brakuje
Ani pudru nawet grzebień
Stary się znajdzie
Jest i pędzel filiżanka w kropki
Są książki nieprzeczytane
Grabie w kurniku
Dzika róża grusza w ogrodzie