Występują
David Wild — słynny autor powieści kryminalnych z detektywem Danielem Clarkiem. W wypadku samochodowym traci wzrok i potrzebuje pomocy przy napisaniu najnowszej powieści — „Oskarżona”.
Jenny Winter — marzycielka, idealistka, łatwo popadająca w przygnębienie, która jednak wie, że dzięki własnej pracy i akceptacji zmian — można osiągnąć — wszystko, co w życiu ważne.
Bob Shelong — szef londyńskiego wydawnictwa The BestBook. Twierdzi, że zysk jest ważniejszy od treści, a ładna asystentka ważniejsza od pracowitej. Ludzi rozstawia jak pionki na szachownicy i wymienia ich co jakiś czas według własnej wizji wydawniczej.
Steven Brown — nieprzewidywalny, współpracownik Boba Shelonga.
Pamela Lookas — nowa asystentka Shelonga. Jest przekonana, że życie polega na tym, żeby się ładnie ubrać i pomalować paznokcie.
Barbara Wild — malarka, była żona Davida Wilda, za swoją miłość zapłaciła najwyższą cenę.
Samantha Bork — Na pierwszym miejscu luksus. Na drugim miejscu bycie w centrum zainteresowania. Na trzeci miejscu — Londyn. Krótko mówiąc — femme fatale.
Właścicielka pensjonatu w Howkshead — o innych wie lepiej, niż oni sami o sobie i chętnie opowie.
Ksiądz Paul — proboszcz kościoła parafialnego w Howkshead pod wezwaniem Świętego Michała i wszystkich aniołów — człowiek o niezachwianej wierze i wielkiej mądrości.
Howkshead, czerwiec 2021
Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, że tu jestem. Po zatłoczonym londyńskim Covent Garden — ta mała wieś oddalona od Londynu o ponad trzysta mil, była zupełnie innym światem. Zanim swoje kroki skierowałam do domostwa należącego do słynnego pisarza Davida Wilda, rozejrzałam się po okolicy. Co za piękne miejsce! Bajka! W dolinie leżało jezioro. Zatrzymałam się nad brzegiem wpatrzona w dal. Nawet lekki podmuch wiatru nie marszczył idealnie gładkiej tafli wody. Jezioro było w tym momencie jak lustro, w którym można było się przejrzeć. Gdybym tak mogła zobaczyć, czy wszystko ułoży mi się tutaj tak spokojnie jak ta woda… Nie pomyślałam wtedy, że każde jezioro pozostaje — niezgłębione, a białe obłoki nad nią, nigdy nie będą obietnicą dobrej pogody. W tej chwili jednak napawałam się po prostu krajobrazem. A potem, pewna już, że zabiorę ze sobą ten widok — w pamięci — ruszyłam w dalszą drogę. Na wzgórzu wznosił się kościół parafialny pod wezwaniem świętego Michała i wszystkich aniołów. A sama miejscowość pełna była alejek, białych domków ozdobionych czerwonymi kwiatami i kliku większych wiktoriańskich domów o szarych ścianach, spadzistych dachach, uroczych balkonach, porośniętych bujnymi winoroślami. Dom Wilda wyglądał jak zamek zwieńczony dwiema strzelistymi wieżyczkami. Fasada willi wyglądała jak wielki szary mur z potężnymi drzwiami pośrodku, nieco skrytymi w głębi, pomiędzy dwiema kolumnami w kształcie kamiennych lwów. Boczne nawy zdobiły zielone winorośle, spomiędzy których wyłaniały się wysokie okna o niezliczonych kwadratowych szybkach. Z bijącym sercem, nie wiedząc tak do końca, co mnie czeka, stuknęłam w drzwi metalową kołatką w kształcie lwiej głowy. Cisza. Czekanie wydawało mi się nieskończonością. W końcu usłyszałam kroki. Drzwi skrzypnęły. Spodziewałam się pokojówki albo kamerdynera. Na progu stał mężczyzna, którego twarz znałam z pierwszych stron gazet i reklam wiszących w wydawnictwie, w którym do niedawna pracowałam jako korektor. Nie wyglądał tak samo. Był jakby w gorszej kondycji. Nie tak pewny siebie, nie taki bufonowaty, skronie miał przysypane siwizną, tylko nad samym czołem wiły się czarne pukle gęstych włosów; kilkudniowy zarost pokrywał jego kwadratową szczękę, lekko skrywając dołek w brodzie i te oczy przykuwające wzrok — niewiarygodny, przenikliwy błękit. Od razu skojarzył mi się z widokiem jeziora, które podziwiałam o poranku. Jego oczy miały tę właśnie barwę. Był spokojny, ale co kryło się w nim, w jego środku, w jego duszy? Nieoczekiwana głębokość niejednego dobrego pływaka już zwiodła i zdradziła. Pomyślałam sobie wtedy, że David Wild jest jak jezioro. Przyjazd do niego był ukojeniem po przeżyciach w Londynie; jak pływanie w jeziorze po upalnym dniu w wielkim mieście pełnym zgiełku, był obietnicą stabilizacji, odrodzeniem spalonych marzeń, a jednocześnie nie wiedziałam, co będzie w środku, w głębi, co mnie tutaj czeka? Trzymałam się jednak zasady, że przed wspomnieniami, szaleństwem, rozpaczą i niepokojem o niepewne jutro — zawsze ratuje człowieka — praca.
**
— W sprawie pracy? — zapytał niskim, bardzo miłym dla ucha głosem.
— Tak — odparłam.
Wpuścił mnie do środka, a potem poprowadził długim, bardzo ciemnym korytarzem aż do zalanej słońcem biblioteki. Szedł niepewnie, dotykał ręką ściany, jakby nie znał własnego domu.
Usiadł przy mahoniowym biurku i wskazał mi dłonią fotel znajdujący się vis-a vis potężnego mebla.
**
— Dlaczego chcesz u mnie pracować… pani… — zawahał się i poprawił po chwili — panno Jenny Winter? — zapytał mnie David Wild.
T E N — David Wilde — słynny autor powieści kryminalnych z detektywem Danielem Clarkiem w roli głównej, od lat utrzymywał się na szczycie bestsellerów na londyńskim rynku wydawniczym. Patrzył na mnie, ale jego nieruchome oczy o brawie jasnego błękitu zdawały się przeszywać mnie na wskroś i spoglądać dalej, głębiej, gdzieś przeze mnie. Szukałam na próżno jakiejś żywej iskry w jego źrenicach. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, po co mu osobista asystentka i korektor zarazem. Był niewidomy. To pewnie stało się po tym wypadku, o którym rozpisywała się brytyjska prasa. Wtedy też opuścił Londyn i zamieszkał w tej „dziurze” — jak to skwitowały londyńskie brukowce szukające taniej sensacji i czerpiące zyski z pisania o cudzych nieszczęściach.
— Dlaczego? — David zapytał znowu zirytowany ciszą.
Omnibus, mądrala, literacki geniusz, a zadaje głupie pytanie. Co mam mu powiedzieć? Straciłam pracę, mieszkanie, nie mam gdzie się podziać, potrzebuję pieniędzy, potrzebuję zajęcia…
— Zaraz po studiach rozpoczęłam pracę w wydawnictwie The BestBook. Spędziłam tam dwa lata jako korektor, ale czuję, że przestałam się rozwijać i teraz szukam jakiejś zmiany…
Zwykło się mówić, że po oczach można poznać, że ktoś kłamie, ale David Wild był niewidomy. Skąd więc wiedział? Po głosie? Czy mój ton był zbyt cichy, zbyt niepewny?
— Za co cię zwolnili?
— Za nic.
— Byłaś lubiana?
— Nie. Nie byłam lubiana.
— Uczynna, pracowita, zaangażowana, pomocna?
— Tak.
— To dlatego. Dla większości ludzi to oznacza tyle samo co wiadomość: wy jesteście ważni, a ja jestem nieważna, nie mam żadnych potrzeb, możecie mnie wykorzystać a potem usunąć. I nie możesz już mówić, że ty też masz jakieś wymagania i potrzeby, bo to budzi oburzenie. Zrób coś dwa razy z własnej woli, a za trzecim ludzie będą już tego wymagać, a za czwartym ciężko się na ciebie obrażą, że tego nie chcesz zrobić. Będą wściekli, kiedy jasno dasz do zrozumienia, że wiesz ile robisz, ile pomagasz i też masz swoje potrzeby, jakby chociaż tak niewielka jak słowo dziękuję. Ale większość ludzi nie potrafi ani dziękować, ani przepraszać. To zresztą zazwyczaj idzie w parze — człowiek, który nie umie podziękować, nie przejdzie mu przez usta słowo — przepraszam.
Byłam zdumiona tymi słowami.
— Jak to, przecież…
— Tak jest — przerwał mi — u większości nie zyskasz z tego powodu szacunku, mimo że to zalety, ale ja nie należę do większości. Ja to docenię. Nie masz przyjaciół? To dobrze. Tylko szubrawca nie ma wrogów. Twój głos — łagodny, uległy, spokojny. Jesteś jedną z tych kobiet, które wszystkim dookoła pomagają, ale kiedy same potrzebują rozmowy albo pomocy nie ma nikogo, kto by im pomógł. Jesteś łagodna, ale tylko do momentu, w którym ktoś za bardzo próbuje cię sobie podporządkować. Zgadza się? — zapytał, ale tak naprawdę nie czekał na odpowiedź. Zanim zdążyłam zebrać myśli, żeby ułożyć sobie w głowie jakąkolwiek sensowną odpowiedź, która by mnie ochroniła przed jego zbytnią wiedzą o mnie, rzekł:
— Jesteś przyjęta. Masz opłacone miejsce w pensjonacie na trzy miesiące, tyle trwa okres próbny. Będę dyktował ci moją najnowszą książkę pt.: „Oskarżona”. Widzę przesmyki światła, kontury, mam klawiaturę w laptopie z alfabetem braille’a, ale używam jej tylko do przelewów bankowych, nie mam takiej wprawy, by pisać dużo i szybko, a to co widzę: światło, kontury, zarysy, to za mało by pisać. Zaczynamy jutro o dziewiątej rano. Bądź punktualna.
— Będę.
— Wiem.
**
David Wild
Byłem już zmęczony tymi przesłuchaniami. Od blisko miesiąca usiłowałem znaleźć asystenta. Wolałem mężczyznę. Małomównego i konkretnego, jednak na moje ogłoszenie zgłaszały się same baby. Było ich pełno. Zlatywały się jak muchy do konfitury. Ich piskliwe głosy szarpały mi nerwy a ciężkie, wieczorowe perfumy przyprawiały o ból głowy. Nie mogłem ich zobaczyć. Musiał wystarczyć mi głos i zapach, intuicja, pierwsze odczucie. Pewnie były wysztafirowane i wystrojone. Na co liczyły? Pisarz po wypadku, obrzydliwie bogaty, opuścił Londyn zamieszkał w malowniczej wsi, a teraz oto zobaczy ich urodę, zachwyci się i natychmiast zatrudni. Żadna nie wpadła na to, że ich nie zobaczę, że będę tylko słuchał i czuł że o otrzymaniu intratnej posady zadecyduje ich głos i zapach. Po trzech tygodniach męki w końcu usłyszałem kogoś, kto nie walił szpilkami w mój parkiet. Musiała mieć buty na płaskim obcasie. Wyobraziłem sobie wygodne, londyńskie mokasyny, może niebieskie na białej, wysokiej podeszwie. Była cicha, bezszelestna, ładnie pachniała, czymś lekkim jak wiatr. I ten głos. Spokojny, cichy, niezbyt wysoki, kojący. Kłamała. Ale cóż, nie ma ludzi idealnych. Jest pracowita i nikt jej nie lubi. Jest młoda, ma zaledwie dwadzieścia siedem lat i pierwsze kopniaki od życia za sobą. Niedocenienie w pracy, w końcu zastąpienie jej kimś słabszym od niej, utrata zatrudnienia, mieszkania i pewnie zawód miłosny, który ukrywa głęboko w sobie. U mnie zaczyna od zera, od nowa. Jak po wypadku. Jak — ja. Pewnie na tym się kończy jej podobieństwo do mnie. Jeśli się nie sprawdzi zatrudnię następną. Chętnych nie brakuje.
**
Kilka tygodni wcześniej…
Londyn
Steven Brown
Jenny Winter? Łatwy łup. 27-letnia singielka spragniona miłości. Mieszka sama, jej rodzice już nie żyją. Bez majątku — sprzedała rodzinny dom, by sfinansować leczenie matki. Teraz wynajmuje pokój w tym jednym z wielu londyńskich szeregowców z czterema schodkami, i ścianami podbitymi grzybem. Była jedynaczką, późnym, wyczekanym dzieckiem. Wiek nastoletni spędziła z nosem w książkach, potem skończyła filologię angielską, opiekowała się schorowanymi rodzicami, a po ich śmierci, podjęła pracę u nas w wydawnictwie. Wystarczyło podarować jej trochę uwagi, pogadać o „Wichrowych wzgórzach”, powiedzieć, że jest wyjątkowa i już była we mnie bez pamięci zakochana. Zaczęła pracować nie tylko nad korektą swoich książek, które szef jej zlecił, ale też brała moje, bo skarżyłem się, że nie mam na to czasu, zbyt jestem obciążony praca, przemęczony i jeszcze się cieszyła, że cokolwiek jej zlecam, bo brała to ze przejaw mojej uwagi, zaufania, może miłości? Ha, ha. Kobiety są takie łatwe do zmanipulowania! A ja po prostu miałem więcej czasu na rozgryzienie i zbliżenie się do nowo przyjętej do naszego o wydawnictwa — Pameli Lookas. Śliczna blondynka, pełna namiętności, o wielkich, czerwonych ustach. Jenny Winter? Wygląda przy niej tak skromnie, że nie warto nawet o tym mówić. Jest niewidoczna. Jenny Winter? Nic jej nie obiecywałem, nie jestem jej własnością, jak się dowie o mnie i o Pameli, to może się popłacze, ale to już nie mój problem. Gdyby robiła mi jakieś sceny, to powiem Jenny, że mam jej dosyć i tyle. Zniknie w pięć sekund.
**
Jenny Winter
Steven Brown. Nikt w wydawnictwie nie przyjął mnie tak serdecznie jak on. Wprowadził w arkana pracy, opowiedział o autorach, z którymi współpracuje The BestBook. A do tego wszystkiego jest taki przystojny! Prędzej niż sądziłam, niż chciałam, zamieszkał w mojej głowie i wychodząc z pracy już tęskniłam za jego obecnością, a rano z radością i energią jechałam metrem do The BestBook.
Myślę, że moje kiełkujące uczucie jest przez niego odwzajemnione. Czy może być większe szczęście od akceptacji, zaufania, prawdziwej przyjaźni, nici porozumienia, wzajemności?
**
Tamtego dnia miałam z samego rana zjawić się u szefa Wydawnictwa The BestBook — Boba Shelonga. Poprzedniego dnia zapowiedział mi, że mam wysłać ważną wiadomość do naszej stałej pisarki, w którą współpracujemy od lat, a jednocześnie poznam nową asystentkę, która pomoże mi w pracy. Nie potrzebowałam pomocy, ale takich rzeczy nie ma sensu mówić szefowi. Starałam się ładnie wyglądać. Ładnie, ale jednocześnie profesjonalnie, niewyzywająco. Ubrałam niebieską sukienkę do kolan z białym kołnierzykiem, granatowe wiązane buty na płaskim obcasie. Szpilki? Wykluczone! Wygodę ceniłam ponad wszystko. Na ramiona zarzuciłam błękitną apaszkę. Rzuciłam spojrzenie w lustro. Całkiem ładnie. Miałam nadzieję, że Stevenowi tez się spodoba. Steven Brown pracował razem ze mną w wydawnictwie The BestBook jako tłumacz. Dużo czasu spędzaliśmy razem — ja poprawiałam błędy stylistyczne, on przekładał książki na język niemiecki i przygotowywał na podbój wydawniczego rynku w Berlinie. Najpierw to była tylko przyjaźń, w tej chwili — musiałam to przyznać — byłam w nim zakochana bez pamięci, więc to czy sukienka spodoba mu się czy nie było dla mnie wyjątkowo istotne. Poranek był ciepły, słoneczny, więc pelerynę zgięłam na cztery części i schowałam do torebki.
— Jesteś w końcu!
— Jak to w końcu, przecież…
— Tak, wiem, jak zawsze przed czasem… — mruknął — chodzi o Bethy Thomas, więc nie będzie wesoło!
— Ale dlaczego nigdy nie było z nią kłopotu…
— Teraz będzie. Tego rodzaju kobiety nie znoszą odmowy. Napisz do niej, że nie wydamy jej najnowszej książki! Ma być grzecznie, ale stanowczo. Bez litości! Co ona sobie wyobraża, że zrobi ze mnie wydawnictwo katolickie?! Mówiłem jej, ma być — tak jak dotychczas — dużo seksu, zbrodnia, metropolia, brak zasad, a ona, co mi daje?! Opowieść o świętej Joannie D’arc! Kogo to obchodzi? Kogo w naszych czasach obchodzi jakaś święta. I jeszcze wypisuje, że to my Anglicy ją spaliliśmy na stosie!
— Tak było…
— Kogo to obchodzi jak było?! Ma być seks, krew, alkoholizm, atrakcyjne miasto i tak dalej, a nie wszyscy święci!
— Ale to nasz stały autor…
— Masz odmówić!
— To co jej napisać?
— To nie wiesz?! Muszę cię uczyć?! Że dziękujemy, ale obecnie ta tematyka nie cieszy się popularnością, ze względu na treść, ble ble ble i tak dalej. Nie wiesz, muszę ci wszystko mówić, studia skończyłaś w Cambridge i nic nie wiesz! A i od dzisiaj wprowadzisz w arkana pracy Pamelę Lookas, nową asystentkę. Pomoże ci w pracy, bo sobie nie radzisz z odmawianiem!
— To ja już nie będę…
— Nie, nie będziesz już korespondować z autorami, zajmiesz się wyłącznie korektą książek.
Wyszłam z jego gabinetu zdruzgotana. Po co te przygotowania, starania… Łzy, nie chciałam ich, ale oczywiście musiały mi nakapać na sukienkę, w najmniej odpowiednim momencie.
— Co ci jest, nie radzisz sobie w pracy?
Podniosłam wzrok. Piskliwy głos należał do wielkiej blondynki w różowej, opiętej sukience, która zdawała się za chwilę pęknąć na idealnie okrągłym, sterczącym, silikonowym biuście. Zatrzepotała przyklejonymi rzęsami i wydęła usta powiększone kwasem hialuronowym.
— Nie martw się, ja ci pomogę!
Trzeba było od razu stamtąd wyjść. Zostawić to wszystko i odejść. Ten brak docenienia, szacunku i niesprawiedliwe windowanie kogoś przyjętego po znajomości. Ale nie, ja oczywiście musiałam mieć głupią nadzieję, że jeszcze będzie tu dobrze. Zajmę się korektą, a „lalka Barbie” czyli Pamela Lookas będzie rozmawiać z autorami. Jakoś to będzie. Zawsze sobie powtarzam, że nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre. Nie mścij się na nikim. Wybacz. Poczekaj. Wszystko się dobrze ułoży z Bożą pomocą, bo bez tej pomocy to słabo. Pomyślałam więc sobie, że teraz będę przynajmniej miała więcej spokoju, merytoryczna praca przy powieściach bez układania się z męczącymi autorami, którzy na każdej stronie robili stylistyczne błędy i jeszcze się kłócili, ze tak ma być. Tylko korekta. To w sumie mi odpowiadało. Zostałam. Nie wyobrażałam sobie też dalszego życia bez Stevena Browna, z którym zaczęłam się spotykać również poza pracą, ale bałam się, że odejście z wydawnictwa zerwie ledwo zadzierzgniętą nitkę przywiązania i rozdzieli nas bezpowrotnie. Oczywiście przekazałam całą wiedzę Pameli, bo tak miała na imię „pani różowa.” A sama usunęłam się w cień. Ale to było jeszcze za mało. Kiedy tylko Pamela zaczęła być samodzielna, szef mnie wezwał i stwierdził, że Pamela ogarnie nie tylko zawieranie umów z autorami, ale też korektę, a że dochody ze sprzedaży książek są marne, musi zlikwidować mój etat.
— No, Jenny, jesteś spoko, ale zabierz swoją niebieską torebkę i poszukaj sobie czegoś w katolickim wydawnictwie. Może tam się bardziej sprawdzisz.
— Jasne. Do widzenia.
Nie ma sensu komuś, kto jest pozbawiony mózgu mówić, co się o nim myśli.
Wyszłam z podniesioną głową. Obojętna. Spokojna. Przynajmniej na pozór. Przynajmniej przez chwilę, dopóki tama nie pęknie i rzeka łez nie zaleje brzegów. Pamela zapytała mnie uprzejmie z fałszywym uśmiechem, czy mi pomóc spakować książki i długopisy do kartonowego pudełka. W gardle narastała mi gula, więc pokręciłam tylko głową, na znak, że nie. Kiedy się pakowałam Pamela gdzieś wyszła. Nareszcie zostałam sama. Rozpłakałam się i wrzuciłam resztę książek do tekturowego pudełka z napisem — Jenny Winter. Wyszłam wstrząśnięta z własnego gabinetu, który teraz należał do Pameli i od razu pobiegłam poszukać Stevena, żeby mnie przytulił jak zawsze w chwilach smutku, wysłuchał, ofiarował wsparcie. Myślałam, że nie mogę czuć się podlej, ale kiedy weszłam do gabinetu Stevena zrozumiałam, że zawsze może być gorzej. Steven obejmował Pamelę, trzymał ręce na jej pośladkach i całował ją w usta. Kiedy mnie zobaczył odsunął lekko Pamelę od siebie.
— Jenny, to nie tak…
Zamknęłam za sobą szybko drzwi i wybiegłam z wydawnictwa. Czy czekałam aż Steven za mną pobiegnie, dogoni mnie jak w cukierkowym filmie romantycznym i powie, że Pamela rzucił się na niego, że on tego nie chciał i kocha tylko mnie? Nie czekałam, nie chciałam — jego ręce na jej tyłku powiedziały mi wszystko. Wmieszałam się w kolorowym tłum na Covent Garden. A potem wsiadłam do metra i wszystko pękło. Zaczęłam płakać na cały regulator, jak dziecko, któremu zabrano lizaka. Ludzie byli niezadowoleni, bo nie mogli w ciszy przeczytać gazet. Jakiś dżentelmen w spodniach w kratkę zwrócił się do mnie, żeby mi pomóc się uspokoić:
— Ciszej! Czytam Timesa!
Podziałało. Zamknęłam się i wysiadłam na następnej stacji. Kupiłam sobie hot-doga i czerwone wino. To była moja kolacja. Zasnęłam bardzo szybko, nic dziwnego, bo nie miałam z kim wypić wina, a na jedną głowę francuski sikacz okazał się całkiem mocny. Kolejny dzień przeleżałam w łóżku. Na śniadanie miałam ostatni kieliszek wina i tosty. Kolejne dni spędziłam podobnie. Nie miałam siły wstać z łóżka. Podobno to się nazywa depresja. Ciągle rozpamiętywałam to, co łączyło mnie ze Stevenem Brownem, a co okazało się tylko moim wyobrażeniem, mirażem, nieprawdą. Otworzyłam w końcu laptopa, by przejrzeć oferty pracy, wysłałam kilka CV, które pozostały bez odpowiedzi. Mój wzrok przykuła ikonka na pulpicie laptopa, to książka, nad którą ostatnio pracowałam jako korektor i redaktor. Otworzyłam plik. Zaczęłam czytać. Słowa potrafią niszczyć. Słowa potrafią też uzdrawiać. Za dużą wagę przywiązujemy do słów. Ale tym razem pomogło. Dobre słowa — leczą. Autorką była ta sama kobieta, której odrzucili powieść o świętej. Zobaczymy czy tutaj była „poprawna polityczna”, pewnie też nie, ale udało jej się przemycić „niemodne” refleksje pod pretekstem — życiowego poradnika.
Rozdział I
A jak akceptacja
Człowiek jest najlepszym lekarzem dla samego siebie. Musi tylko wyciszyć emocje i włączyć mózg.
W tej chwili wydawało mi się to niemożliwe. Miałam poszarpane nerwy, a nadmiar emocji doprowadzał mnie co chwilę do łez. Ale, co tam, zaczęłam czytać dalej:
“Najważniejszy jest dzień powszedni”
Meryl Streep
Mój dzień powszedni nie wyglądał teraz najlepiej. Zdominował go brak. Brak bliskiego człowieka, który by mnie teraz przytulił, brak pracy i tak dalej; brak, brak, brak. Ciekawe co autorka mi na to poradzi?
**
Jak zachować równowagę psychiczną i cieszyć się szczęśliwym życiem? Wystarczy pamiętać o podstawowych prostych literach harmonii — abecadle szczęśliwego życia — twierdziła z przekonaniem autorka poradnika „ABC szczęśliwego życia”:
A jak akceptacja
Akceptacja — skąd bierze się frustracja, niezadowolenie z własnego życia, zazdrość o rzekome sukcesy innych, gonienie za nieodwzajemnioną miłością? Wszystko ma swoje źródło w braku akceptacji. Kiedy akceptuję w pełni samego siebie, kiedy akceptuję rzeczywistość, odzyskuję spokój. Nie buntuję się. Nie walczę. Nie gonię za nikim. Po prostu żyję. Po prostu cieszę się każdą spokojną chwilą. Akceptacja rzeczywistości, siebie i innych ludzi jest konieczna dla zachowania równowagi. Rzeczywistość nie dostosuje się do mnie. Jedynie samego siebie mogę zmienić. I dbać o jakość swojego życia. Akceptuj własne życie. Uporządkuj swoje życie — poukładaj priorytety i trzymaj się tego. To, co możesz zmienić — zmieniaj na lepsze. To, czego nie możesz — odpuść.
Akceptacja a oczekiwania.
Skąd bierze się agresja werbalna wobec drugiego człowieka? Źródłem agresji jest zawsze frustracja. Skąd może wynikać frustracja? Kłopoty finansowe, zdrowotne, zawodowe. To oczywiste. Istnieje jednak jeszcze jedno — nie tak oczywiste źródło frustracji. Jakie? To oczekiwania. Oczekiwania?
I co do tego ma akceptacja?
Jeśli nie akceptujesz odmienności mentalnej drugiego człowieka i oczekujesz, że będzie podobnie do ciebie myślał i się zachowywał, a do tego oczekujesz, że będzie dla ciebie: miły, serdeczny, czuły, poświęcający czas, rozumiejący itp., itd. — zapal czerwone światło. Zatrzymaj się i pomyśl czy nie oczekujesz zbyt wiele? Czy ta osoba w ogóle wie, że istniejesz? Czy nie jesteś jej po prostu, najzwyczajniej w świecie — obojętny? Jeśli tak jest — rąbniesz za chwilę głową w beton i będzie bolało.
Zbyt wysokie oczekiwania wobec innych ludzi (np. oczekuję, że szef będzie mnie szanował a kolega lubił) mogą nam odebrać radość życia i wywoływać frustrację. Ludzie postępują często inaczej niż nam się wydaje, że powinni i z tego powodu odczuwamy ból.
Przypadek X.
Oczekiwania Kobiety X wobec Mężczyzny Y. były tak znaczne, że wywołały frustrację, która ujawniła się werbalnie (groźby, żale i lamenty).
Recepta?
Zredukowanie oczekiwań do zera. Zajęcie się własnym życiem, dbanie o jego jakość, czułość.
Ech, jakie to wszystko proste, w teorii!
Przesunęłam kursor dalej i zatrzymałam się na kolejnym rozdziale.
Rozdział II
B jak Bóg
Bóg
Jeśli wierzysz w Boga łatwiej będzie ci wrócić do równowagi psychicznej po przeżytej traumie, stracie, rozstaniu, rozczarowaniu itp. Modlitwa jest wielką siłą, która potrafi wszystko zmienić na lepsze. Regularna spowiedź i Komunia święta jest możliwością zmiany siebie i ochroną przed nieuświadomionym światem niematerialnym, który istnieje wokół nas, wprowadzając naszą duszę w bezdenną czerń, diabelskie wariactwo, kiedy biegamy za kimś, kto nas nie chce.
Kurczę, to o mnie, ostatkiem sił powstrzymywałam się, żeby nie zacząć wydzwaniać do Stevena Browna i nie żebrać o jego uczucie. Rozsądek zwyciężył. Jak można prosić o coś, co nie istnieje?
Znowu minęłam kursorem kolejne strony, minęłam rozdział „C” jak czułość, bo nawet czytanie o tym było teraz zbyt bolesne i zatrzymałam się na słowie — dziękuję. To słowa zmienia wszystko. Tak przynajmniej zapewniała autorka poradnika.
Rozdział IV
D jak dziękuję
Dziękuję — wyprowadza naszą codzienną rutynę z ciemnego lasu pełnego drzew podobnych do siebie jak krople wody, na jasne przestrzenie, zielone polany, pełne ożywczego powiewu wiatru zrodzonego z pierwszych ciepłych dni wiosny. Dziękuj za każdą chwilę swojego życia. To wcale nie jest takie oczywiste, że to co masz po prostu ci się należy i będzie zawsze. Wystarczy obejrzeć zdjęcia w starym albumie czy wiadomości w TV, żeby się pozbyć iluzji stałości. Dziękuj za zdrowie, Bożą opatrzność, dobrego męża, dzieci, pracę, szczerego przyjaciela, za muzykę, której słuchasz z zamkniętymi oczami w ciemnym, ciepłym pokoju, za to, że masz swoją pasję, która przynosi ci wytchnienie, radość. Dziękuj za jezioro w dolinie, zielone wzgórza, szum morza, zapach ziemi po deszczu, intensywny aromat kawy o poranku, smak tostów, wycieczkę za miasto, dobry sen, nawet za smutek i przeciwności losu — bez nich nigdy byśmy nie docenili spokojnej codzienności i tego, co posiadamy. W słowie dziękuję jest radość z drobiazgów, z każdego dnia, spotkania, rozmowy. Zwyczajność zaczyna urastać do rangi sprawy niezwykłej, nieoczywistej, do podarunku, prezentu, niespodzianki.
Właśnie — zwyczajność, normalność… jak wyglądało teraz moje życie? Było chore. Leżenie w łóżku, szlochanie, picie wina, jedzenie pizzy i tak w kółko. Kolejny rozdział jeszcze bardziej mówił o mnie!
Rozdział V
E jak Energia
Wiecznie zmęczeni, wpółleżący przed telewizorem, narzekający na zbędne kilogramy, bierni, pozbawieni błysku w oku, energii do działania. Czyja to wina, że tak jest? Szefa, losu, pracy, życia, sąsiada?
A może po prostu moja? Nie ma możliwości powstania energii bez ruchu. Wielokilometrowe spacery, bieganie, tenis, skakanka, siłownia, aerobik, taniec — wybór jest nieograniczony. Nic tak nie dodaje energii, nic tak jej nie tworzy, nie generuje jak wysiłek fizyczny, regularny, systematyczny i intensywny. Esencja energii, z której możesz czerpać witalność przez długie lata.
Na szczęście kolejnego dnia właściciel wysłał mi wiadomość na messengerze, że mam zapłacić za pokój. To mnie zmobilizowało do przeszukania ogłoszeń w dziale — praca. Nic. Nic. Nic. Nie aktualne. Nie dla mnie. Tego nie umiem. Tamtego nie znam. Aż w końcu — jest! Zatrudnię korektora/korektorkę z zakwaterowaniem. Miejsce: Howkshead.
**
Howkshead
Jenny Winter
Kiedy weszłam do biblioteki David Wild siedział przy mahoniowym biurku, ozdobionym po obydwu stronach rzeźbionymi w drewnie głowami lwów. Nie odezwałam się, nie zdążyłam jeszcze powiedzieć dzień dobry, a on już wiedział, że jestem.
— Siadaj przy oknie — nie był już tak miły jak poprzedniego dnia. Dlaczego ludzie muszą się tak szybko zmieniać?! Udają aniołów, a już następnego dnia są diabłami!