1. Kara
Gdy Jarosław zaczął odzyskiwać przytomność, bał się otworzyć oczy. Wiedział tylko, że leży na czymś twardym i niewygodnym, a pierwsze co poczuł, to dochodzący do jego nosa bardzo mocny zapach siarki i ogromne, wszechobecne ogarniające jego ciało ciepło. Bał się widoku jaki zastanie i próbował po kryjomu zerknąć na otoczenie wokół niego, lecz szybko musiał zamknąć oczy rażony ostrym, kwaśnym potem spływającym z jego czoła. Ruszył ręką, by obetrzeć swoje czoło i osłonić oczy, ale wtedy poczuł na wysuniętej ręce jeszcze większe uderzenie ciepła, jakby właśnie dotknął ognia. Musiał ją szybko przysunąć do siebie i osłonić twarz. Otworzył pomału oczy, ciągle osłaniając je dłonią i między palcami, spojrzał na olbrzymie ognisko tuż przed nim. Było ono tak blisko, że zdawało mu się jakby znajdował się w jego środku. Odruchowo przewrócił się na drugi bok, by oddalić się od niebezpieczeństwa, ale szybko musiał się wycofać, unikając kolejnego wielkiego, płonącego stosu.
Usiadł zbliżając kolana do piersi i przerażony zaczął rozglądać się wokół siebie. Teraz już wiedział, dlaczego było mu tak gorąco. Z każdej strony był otoczony płonącymi na ponad dwa metry wysokości ogniskami, a jakby tego było mało, to za nimi znajdowały się kolejne. Wszystkie ułożone były w równych odstępach, z oddzielającymi je wąskimi przestrzeniami, które miały być jego jedyną możliwością opuszczenia tego płonącego pola.
Miał na sobie koszulę z krótkim rękawem i spodnie z marynarki, które miał już prawie przyklejone do ciała. Panująca temperatura wokół niego zaczynała mu dokuczać coraz bardziej. Przegrzane ubranie paliło jego ciało, a powietrze napełnione siarką utrudniało oddychanie. Nigdy jeszcze nie było mu tak gorąco. Co prawda wyobrażał sobie piekło, w którym dominować miał ogień i zapach siarki, ale mimo wszystko zupełnie inaczej sobie je wyobrażał.
Jedno jednak wiedział na pewno, długo tu nie mógł zostać. Nie wiedział, czy było to możliwe, żeby mógł umrzeć w tym świecie, lecz nie chciał tego sprawdzać. Jakkolwiek o tym nie myśleć, spalić się żywcem nie miał zamiaru. Ogniska co prawda były ogromne i ich ilość przerażała, ale miał nadzieję, że odstępy między nimi są na tyle wielkie, że umożliwią mu poruszanie się pomiędzy nimi. Nie wiedział też, czy pole to miało jakikolwiek koniec, a jeśli w ogóle go posiadało, to nie miał pojęcia co za nim znajdzie, ale wyboru nie miał… Musiał iść. Łudził się tylko nadzieją, że cokolwiek miałoby się ukrywać za tym gorącym polem, nie powinno być gorsze od temperatury panującej na tym polu.
Przecierając pot z czoła i osłaniając twarz dłonią, ruszył do przodu, starając się przejść obok pierwszego ogniska bezpiecznie. Z każdym krokiem wydawało mu się, że jego ciało nagrzewa się coraz bardziej. Bał się, że cienkie, przepocone ubranie się zapali. Przez chwilę ogarnął go strach, gdy pomyślał o włosach, które tak łatwo mogły ulec podpaleniu. Przeciskał się powoli i ostrożnie obok następnego i zaraz mijał kolejne. Oczy go bolały coraz bardziej, ale mimo to starał się rozglądać za końcem piekielnego pola. Jednak gdziekolwiek nie spojrzał, nie widział nic, poza płonącymi ogniskami.
Przystanął na chwilę, zastanawiając się, czy w dobrym kierunku ruszył, lecz szybko pożałował tej decyzji. Nie mógł tu zostać ani chwili dłużej. Czuł jak jego włosy na odsłoniętych rękach z każdą chwilą coraz bardziej się kurczą, a jego ubranie zaczynało się tak nagrzewać, że czuł jak palą pod sobą jego skórę.
Ruszył dalej, ale zdążył tylko pokonać kilka metrów, gdy zorientował się, że jego podwinięte nogawki zajęły się ogniem. Odruchowo zaczął je gasić ręką, jednak jak tylko się schylił do nich, poczuł ogień tuż przy swojej głowie, a co gorsza, przy swoich włosach. Momentalnie wyprostował się i sprawdzając rękami głowę, szybko odetchnął z ulgą. Nie podpaliły się. Spróbował podnieść nogę do góry i uderzać w nią ręką, ale zamiast ugasić płonącą nogawkę, prawie się przewrócił wprost do ognia.
Czuł już smród palonych włosów na nodze. Skóra coraz bardziej paliła i nie potrafił już tego dłużej wytrzymać. Musiał je jak najszybciej zdjąć z siebie. Najpierw buty, później same spodnie. Wyrzucił je daleko od siebie, ale robiąc zamach, nie zdołał nawet dostrzec, kiedy zbliżył się za blisko do ognia, a jego koszula zajęła się ogniem. Nie mógł pozwolić, by ogień się rozprzestrzenił na jego ciele, więc zaczął nerwowo uderzać w płonący koniec koszuli, aż w końcu udało mu się wygrać tę walkę.
Gorące powietrze i zapach siarki w powietrzu, z każdą chwilą były coraz bardziej uciążliwe. Nie wiedział jakim cudem to połączenie współistniało i nie wybuchło, ale nie było to dla niego teraz żadnym zmartwieniem. Musiał wydostać się z płonącego pola i idąc teraz bez spodni i z podpalonymi końcówkami koszuli, pokonywał kolejne wyższe od niego płonące stosy. Szedł nieustannie w wybranym kierunku i wciąż miał tylko nadzieję, że w końcu dotrze do końca pola, którego cały czas nie był w stanie dostrzec.
Czuł jak nagrzane ubranie paliło mu skórę. Tylko cudem jeszcze się nie podpaliło. Ogniska nie miały końca. Pokonywał kolejne i kolejne, aż w końcu dostrzegł promyk nadziei. Za jednym z ognisk, dostrzegł coś zupełnie niepasującego do tego miejsca. Aż zatrzymał się, nie mogąc uwierzyć w to, co za nimi dostrzegł. Za dwoma stojącymi o wiele za blisko siebie ogniskami, znajdowała się bowiem rozległa równina… pokryta śniegiem. Nie było na niej nic, prócz białego zimowego puchu równo rozłożonego po całej, olbrzymiej, pustej przestrzeni.
Wtedy to poczuł ostre pieczenie na swoim ciele, a dokładnie na plecach i głowie. Szybko dostrzegł ogień ogarniający jego koszulę. Chciał ją ściągnąć jak najszybciej, ale nie mógł tego zrobić. Z nerwów i narastającego bólu nie potrafił szybko odpiąć guzików koszuli. Ogień zaczął sięgać coraz wyżej i z każdą chwilą zbliżał się do włosów, których nie był w stanie już dłużej chronił. Nie miał już wyboru, jedynym jego ratunkiem była biała polana, ukryta tuż za ognistą bramą. Zaczął więc biec ile miał tylko sił w nogach. Czując coraz większy ból na plecach i głowie. Przebiegł przez ogień, jeden, drugi, aż w końcu dotarł do ognisk stojących o wiele za blisko siebie. Zamknął tylko oczy i wskoczył w nie, czując jak się rozpływa z gorąca niemożliwego do wytrzymania dla każdego człowieka. Przewracając się wydostał się z gorącego pola i wskoczył do śniegu, przewracając się na plecy i boki, gasząc płonące ubranie na sobie oraz dając chwilowe ukojenie dla palącej się skóry. Ból jednak szybko nabrał kolejnej barwy. Zetknięcie poranionej, spalonej skóry z bezwzględnym zimnem był tak ogromny, że aż zawył z bólu.
Z tyłu głowy włosy mu się wypaliły, a z koszuli nic już nie zostało. Wyszedł z płonącego, gorącego pola i teraz znajdował się zaledwie dwa metry od niego, leżąc na zimnym śniegu tylko w czerwonych majtkach. Już nie było mu gorąco, już nie bał się o spalenie swojego ciała, ale zamiast tego zaczynał odczuwać mrożący chłód ogarniający jego nagie ciało. Nie wiedział jakim to sposobem, tak blisko mogły znajdować się tak zupełnie inne światy, lecz równocześnie zaczynał się już przyzwyczajać do przedziwnych rzeczy, zupełnie niepasujących do siebie i nierealnych w świecie, który znał.
Nie mógł jednak po raz kolejny stać w miejscu. Jego poparzone ciało zaczynało drżeć. Ruszył więc przed siebie i wysoko podnosząc nogi, stąpał teraz po śniegu sięgającym po kolana. Jak na złość zerwał się wiatr i znacznie obniżył odczuwalną temperaturę. Teraz na poparzonej skórze pojawiały się drgawki i gęsia skórka, która z pewnością go szybko nie opuści. Nie miał się czym nakryć ani czym ogrzać. Jedyną jego nadzieją było, to że kraina śniegiem pokryta, też w końcu gdzieś się skończy.
— Tylko na co wtedy trafi? — aż pomyślał ze strachem.
Gdy szedł w wybranym kierunku i czuł zamarzające palce u stóp, w końcu dostrzegł promyk nadziei, na poprawę swojego losu. Kilkaset metrów przed nim bowiem, równina nagle się kończyła i tuż za nią ukrywał się ostry spad, którego dna nie był jeszcze w stanie dostrzec. Zaczął biec, by dotrzeć do niej czym prędzej i stanął na granicy równiny. Poczuł się wtedy jakby znajdował się na szczycie góry i stał teraz na stoku dla najbardziej wytrawnych narciarzy, prowadzącym kilka kilometrów w dół. Kąt nachylenia był tak ostry, że bał się nawet wychylać do przodu, a co dopiero schodzić czy zjeżdżać. Zaczął się rozglądać za jakimkolwiek innym sposobem zejścia. Miał nadzieję, że gdzieś z boku znajdzie bezpieczniejszą drogę, lecz nic takiego tu nie miało miejsca.
Powiało znów ostrym chłodem. Nie mógł stać i zastanawiać się ani chwili dłużej. Czuł, że zaraz tu zamarznie. Całe ciało drżało z zimna. Usta szczypały, a z nosa bez ustanku wyciekał katar. Uszu już nie czuł. Przecierał je co chwilę, ale to już nic nie pomagało. Ręce miał tak zimne, że nie było szans, by nimi cokolwiek ogrzać.
Nagle prawa noga mu objechała. Przewrócił się i zaczął staczać się w dół. Już nie był w stanie zapanować nad swoim ciałem. Świat wokół niego wirował w zawrotnym tempie. Śnieg przyklejał się do ciała, a on sam mógł tylko zamknąć oczy i modlić się, by w końcu to wszystko się skończyło.
Stok wydawał się nie mieć końca. Spadał coraz szybciej i szybciej, tworząc wielką kulę śniegu. Nagle poczuł, jak wznosi się do góry i przez chwilę, trwającą zaledwie sekundę, nabrał nadziei, że w końcu ktoś się nad nim zlitował i wyrwał go z tego piekielnego miejsca, lecz zaraz upadł z powrotem na ziemię, rozbijając kulę śnieżną, którą jego ciało uformowało i znów zaczął się kręcić, tylko że jeszcze szybciej, niż do tej pory. Nie otwierał oczu. Nie czuł już swojego ciała. Nic już nie czuł, prócz bezlitosnych obrotów, którym zostało poddane jego całe ciało. Aż w końcu doczekał się. Jego ciało napotkało opór i zatrzymało się gwałtownie na twardej zaporze. Kula śniegu uchroniła go przed jakimikolwiek złamaniami, ale w głowie świat jeszcze kręcił się przez dłuższy czas.
Kiedy w końcu zdołał otworzyć oczy, zobaczył przed sobą szarą, skalną, gładką jak szkło ścianę, wysoką na trzy metry. Pierwsza jego myśl od razu nasuwała mu, że to jakaś granica, mur, zagradzający mu dalszą drogę, lecz szybko zorientował się, że ściana ma zaledwie kilka metrów szerokości. Tak jakby specjalnie ktoś ją tu ustawił, by mógł się na niej zatrzymać.
Wstał, ciężko zbierając się z ziemi i stękając z bólu, ruszył do przodu, by minąć przeszkodę i zobaczyć, co się za nią będzie kryło.
Gdy tylko zbliżył się do końca muru, od razu poczuł cieplejszy powiew na twarzy. Zatrzymał się zrezygnowany. Był pewny, że znów wyjdzie na ogniste pole i zamykając oczy próbował wyczuć w powietrzu zapachu siarki, ale nie potrafił nic wyczuć. Był pewny, że to wina mrozu, który skutecznie zakleił mu dziurki w nosie i zablokował zmysł węchu, więc nie miał innego wyboru i ruszył za ścianę, by przekonać się na własne oczy o tym, co go znów czekało.
Pierwsze co zauważył, to dwa, olbrzymie płonące ogniska. Na szczęście znajdowały się w różnych miejscach, znacznie oddalone od siebie, więc jego obawy się nie spełniły. Mógł odetchnąć z ulgą, ale teraz dopiero zwrócił uwagę na wielką górę, która kryła się za nimi. Na wysokości kilkunastu metrów znajdowało się wejście do jaskini, do której prowadziło prymitywne, stare, drewniane rusztowanie. Nie wyglądało za solidnie i w zwykłym życiu nigdy by nawet nie pomyślał, żeby na nie się wspinać, ale… tu nic nie było normalne. Wciąż go wszystko bolało, sił miał coraz mniej, a to miejsce wyglądało na jedyne, w którym mógłby odpocząć. Być może nawet nie przypadkowo tu trafił i było ono, specjalnie dla niego przygotowane. Jakiekolwiek było przeznaczenie tego miejsca, musiał spróbować go wykorzystać dla siebie.
Najpierw jednak przystanął na dłuższy moment przy ognisku, bo ogrzać swe gołe i zziębnięte ciało, ale szybko pożałował tej decyzji, bo zmrożone rany wraz z przypływem temperatury znów zaczęły mu doskwierać. Nie wiedział, czy ten świat go tak nienawidził, czy wszystko było tu specjalnie zrobione, by cierpieniu nie było końca? Cokolwiek zrobił, to pogarszał swoją sytuację i aż strach było pomyśleć, co jeszcze go tu czekało.
Wszedł na pierwsze drewniane bale, będące konstrukcją rusztowania. Zaskrzypiały one strasznie, więc zatrzymał się jeszcze raz zastanawiając się, czy dobrze robi idąc do jaskini. Spojrzał raz jeszcze na całą okolicę, w której znajdowały się tylko dwa płonące ogniska i gładka, kamienna ściana, odgradzająca go od krainy śniegu. Nic poza tym tu nie było. Nie miał nawet dokąd pójść, bo jedyna droga, nie licząc powrotnej, prowadziła właśnie do tej jaskini.
Ruszył dalej, ale z każdym krokiem czuł się coraz mniej pewnie. Spróchniałe deski ledwo wytrzymywały jego ciężar, cała konstrukcja drżała i wydawało się, jakby w każdej chwili mogła się rozpaść. Na dodatek wejście do jaskini znajdowało się o wiele wyżej, niż początkowo to ocenił.
Szedł bardzo ostrożnie, nie odrywając wzroku od wejścia i nagle jedna z desek pękła pod jego ciężarem i noga wpadła mu w utworzoną dziurę. Ostre końce wyłamanej deski mocno pochwyciły jego nogę, rozszarpując skórę w kilku miejscach. Jarosław zawył z bólu tak głośno, że nawet w krainie ognia było go słychać. Po chwili spróbował wyjąć nogę, ale jakkolwiek chciał to uczynić, to spróchniałe, ostre krawędzie deski wbijały mu się coraz bardziej, uniemożliwiając jakikolwiek ruch.
— Noż, kur… — powstrzymał się w ostatnim momencie, mocno zaciskając zęby i od razu ze strachem rozglądając się wokół siebie.
Miał już wszystkiego dość. Dość tego miejsca, dość cierpienia, dość… piekła. Mimo że jest tu od niedawna, to wydawało mu się, że przez całe życie nie wycierpiał tyle, co w tym podłym, opuszczonym i zapomnianym przez wszystkich miejscu. Zaczynał nawet podejrzewać, że ktoś o nim zapomniał lub po prostu skazał go na odludzie i pozostawił samemu sobie.
Spróbował raz jeszcze wyjąć nogę. Tym razem ostrożnie naciskając ułamane deski, tuż obok uwięzionej nogi. Początkowo szło dobrze. Udało mu się wyciągnąć ją kilka centymetrów w górę i już myślał, że uwolni ją całą, gdy nagle jedna z krawędzi ułamała się pod jego naporem. Zaraz za nią pękła pozostała część tej deski i całe jego ciało natychmiast poleciało w dół. Głowa wpierw uderzyła z impetem w grubszą belkę, łączącą deski, a cały ciężar pociągnął go w dół, rozdzierając skórę na plecach i brzuchu, ocierając się o ostre krawędzie spróchniałych desek. Spadając w dół łamał kolejne grube deski, obijał się o belki, aż w końcu wylądował na twardej ziemi, na której jakby ktoś specjalnie dla niego, wysypał kamienie wielkości pięści z ostrymi krawędziami z każdej strony.
Ledwo żywy, obolały i plujący krwią tak teraz leżał na ziemi i nawet nie miał siły wydać z siebie żadnego dźwięku. Czuł jak ziemia pod nim z każdą chwilą staje się coraz bardziej mokra i lepiąca. Był pewny, że to jego krew. Chciał się ruszyć, podnieść, ale nie potrafił tego zrobić, za bardzo go wszystko bolało. Gorzej, już na pewno nie mogło być.
— A ty tak długo zamierzasz leżeć? Wszyscy na ciebie czekają.
Otwarł oczy, nie wierząc własnym uszom i spojrzał na najpiękniejszą kobietę, złodziejkę, którą już tak dobrze zdążył poznać. Stała ona nad nim w swoim ulubionym stroju — seksownej cheerleaderki i z tym swoim diabelsko pięknym i kuszącym uśmiechem, patrzyła na niego wielkimi oczyma.
— Wszystko mamy gotowe, a najważniejszego gościa wciąż nie ma — powiedziała to w taki sposób, jakby miała mu za złe, że się wyleguje i specjalnie opóźnia wszystko. — Chyba nie chcesz zawieść swoich gości?
— O czym ty mówisz? — wydusił z siebie, ciężko łapiąc oddech.
— Wstawaj, to ci pokażę.
Zamknął oczy podenerwowany i wycedził przez zęby:
— Czy ty na serio nie widzisz… w jakim jestem stanie?… Nie dam rady się ruszyć — chciał wykrzyczeć ostatnie słowa, ale gdy spróbował podnieść głos, całe jego ciało cierpiało.
— Biedactwo. Jaki byłeś nieporadny na ziemi, taki tu zostałeś — odpowiedziała kucając tuż przed nim i z udawaną troskę w głosie, dodała: — Nic się nie martw, pozszywamy cię i zabawimy się jak należy.
— Nigdzie z tobą nie idę — odparł coraz bardziej przestraszony.
— Ależ pójdziesz.
Kobieta tylko uśmiechnęła się do niego i spojrzała w kierunku jaskini, do której tak bardzo starał się wcześniej wejść. Ciężko mu było wciąż się ruszać, ale podążył za jej wzrokiem i wtedy ujrzał wychodzącego z wnętrza skały, ogromnego demona. Serce go na ten widok zabolało i zwinął się z bólu, ale wzroku nie wycofał. Patrzył na niego, jak poruszał się po rusztowaniu, w sposób zupełnie nieprawdopodobny. Żadna belka, czy najmniejsza deska nawet nie zaskrzypiała pod jego ciężarem. Cała drewniana konstrukcja w ogóle się nie poruszyła, jakby unosił się w powietrzu. Nie minęło za wiele czasu, a już stał obok kobiety i wpatrywał się w leżącego, na półżywego Jarosława.
Kobieta wydała mu polecenie w zupełnie innym, nieznanym języku i demon ruszył do Jarosława. Najpierw pochwycił go za nogę. Później ją pociągnął mocno, przecierając plecy swojej ofiary po ostrych kamieniach. Jarosław zaczął krzyczeć z bólu. Chciał się zbuntować jakkolwiek, ale czuł jak z każdą chwilą świat wokół niego znikał, a on z każdym uderzeniem głowy o ziemię i z każdą nową raną na ciele — tracił przytomność.
W końcu poczuł jak jego ciało unosi się w powietrzu. Demon kręcił nim jak kukłą i wyrzucił wysoko w górę. Przez krótki moment, ból i cierpienie odeszło w niepamięć, ale po chwili drastycznie wróciło i to ze zdwojonym skutkiem. Ciało Jarosława spadło na twardą ziemię. Czuł jak jego kości strzeliły, niczym gałązki pod czyjś stopą. Dodatkowo głowa uderzyła z całym impetem w leżący tam głaz i w momencie wszystko przed jego oczyma spowiła ciemność. W normalnych warunkach, w normalnym życiu jakby z tego wszystkiego nie umarł, to z całą pewnością straciłby przytomność i zapomniał o bólu oraz cierpieniu na jakiś czas, ale nie tu. Wszystkie kości go bolały, głowa pulsowała, jakby chciała wybuchnąć, a on wciąż leżał na zimnej, skalnej ziemi i czekał na nieświadome.
— Boli? — zapytała z udawaną troską w głosie, stojąc nad nim.
Jarosław jednak nie miał zamiaru jej odpowiadać.
— Nie martw się. Będzie bolało jeszcze bardziej.
Zaśmiała się głośno, a wtedy znów poczuł mocny chwyt demona. Pochwycił jego nogę i zaczął ciągnąć do wnętrza jaskini. Jarosław nie miał sił krzyczeć, ani wyrywać się. Nie mógł nawet zemdleć, zakończyć to, w jakikolwiek sposób. Nie był już w stanie nic zrobić i gdy myślał, że już gorzej być nie może, wtedy usłyszał czyjeś przerażające krzyki. Początkowo myślał, że się przesłyszał, ale z każdą chwilą, gdy wchodzili w głąb jaskini, jęki i krzyki nabierały mocy. Nie były to krzyki pojedynczych ludzi, tylko całych grup, a nawet tłumów ludzi.
Natychmiast oprzytomniał. Jakby dostał dodatkowej, zapasowej energii, skrywanej i niedostępnej dla niego wcześniej. Próbował unieść głowę, spojrzeć przed siebie, ale poza ciemnością ogarniającą całe wnętrze, nic nie mógł dojrzeć.
— Pięknie śpiewają, co nie? — odezwała się kobieta, wciąż idąca tuż obok nich.
— Zostawcie mnie. Pójdę sam.
Uniosła rękę i demon natychmiast się zatrzymał.
— Odzyskałeś siły? — zapytała z drwiną w głosie.
Zaczął się podnosić ociężale, mimo że bolały go wszystkie mięśnie i połamane kości.
— To mi się w was, ludziach podoba — powiedziała, z nieukrywanym podziwem w głosie. — Mimo tak kruchego ciała i słabego zdrowia, sił macie o wiele więcej niż wam się wydaje.
Jarosław stanął przed nią i uniósł dumnie głowę. Choć ukryć bólu nie potrafił, to stał wyprostowany i patrzył na nią, triumfując nad zadanym mu cierpieniem.
— Dzięki temu zniesiecie więcej bólu — odpowiedziała zadowolona z siebie, ale zaraz dodała władczym tonem: — Idź prosto przed siebie.
Jarosław kompletnie nic nie widział. Już nawet zarys dwóch prowadzących go postaci zamazywał się, gdy nie nadążał za nimi. Próbował wymacać pobliskie ściany, jakieś przeszkody znajdujące się przed nim, ale nic nie potrafił dotknąć. Jakby szli po pustej, kamiennej przestrzeni.
— Przyspiesz albo znów cię pociągnie — usłyszał znów jej władczy głos.
Nie miał wyboru, musiał ją posłuchać. Krzyki, jęki stawały się coraz głośniejsze, tak że zdawały się jakby wydobywały się tuż przed nim. Jednak nic nie był w stanie dostrzec.
Aż nagle zobaczył rozjaśnione wnętrze jaskini w oddali. Kobieta i demon stali już na miejscu i tylko spojrzeli na niego z tymi ich diabelskimi uśmieszkami zapraszając go do siebie. Był pewny, że to stamtąd dochodzą krzyki. Nie chciał tam iść. Nawet nie był ich ciekaw. Zatrzymał się, chcąc znaleźć inną drogę. Jakiś sposób na ucieczkę swoim przewodnikom, ale od razu został pochwycony przez szpony demona. Jakby widział co kombinuje. Pochwycił on jego szyję i uniósł wysoko, przyduszając go mocnym uściskiem.
— Musi jeszcze trochę wytrzymać — powiedziała do niego kobieta i demon upuścił go na ziemię. — Chodź Jarku, coś ci pokażę.
Z trudem łapał oddech, ale wiedział, że musi do niej podejść i to najlepiej jak najszybciej.
Stała ona nad przepaścią, z której padało ogromne światło na całą jaskinię. Patrzała w dół i widząc podchodzącego do niej Jarosława uśmiechnęła się zadowolona i zaprosiła go gestem do wspólnego podziwiania tego widoku. Jarosław jednak nie miał ochoty go podziwiać. Ciekawość kusiła go, wręcz zmuszała do odwrócenia się w stronę światła i jej zaspokojenia, ale walczył z nią ze wszystkich sił.
— Nie spojrzysz na swoich braci? — zapytała go zasmucona. — Oni tak pięknie śpiewają dla ciebie.
Nie odezwał się. Stał na tyle ile mógł być wyprostowany i patrzył tylko na nią.
— Nie rozumiem was. Tyle razy za życia mówicie o piekle. Tak bardzo was to zawsze interesuje. Nawet często mówicie sobie z radością w głosie, że „spotkacie się w piekle”. Do tego jeszcze robicie filmy, muzykę na jego temat, a gdy macie okazję go doświadczyć, to nawet nie chcecie zerknąć. Takich dźwięków nigdzie nie usłyszysz.
— Nie bawi mnie cierpienie innych.
— O! Jaki wrażliwy, a jeśli powiem ci, że nasi śpiewający artyści to mordercy niewinnych ludzi, brutalni gwałciciele i pedofile? Dalej będzie ci ich żal?
Nad tym się nie zastanawiał. Już prawie jego ciekawość wygrała i miał się odwrócić w ich stronę, by samemu się przyjrzeć ich cierpieniu, ale powstrzymał się. Popatrzył tylko na jej bezczelny uśmiech i odpowiedział:
— Tak.
— Dlaczego mnie okłamujesz? Gdyby oni zabili lub zgwałcili ci matkę, żonę albo nawet córkę, nie byłbyś taki dla nich łaskaw. Sam byś ich skazał na cierpienie, nie mam racji?
— Ale tego nie zrobili! — odpowiedział szybko i głośno, podenerwowany na samą myśl o jej słowach.
— Tobie nie, ale komuś to uczynili. Ktoś przez nich cierpiał i to znacznie bardziej niż oni teraz. Myślisz, że zasłużyli oni na litość?
Nie wiedział już co odpowiedzieć. W głębi duszy popierał jej słowa i zgadzał się ze wszystkim co ona mówi, ale… mimo tego, żal mu ich było. Te okropne krzyki, wycia z bólu jakim są teraz poddawani. Samo słuchanie tego, przyprawiało go o gęsią skórkę.
— Dlaczego mnie o to pytasz?
— Chcę ci uzmysłowić, że wcale tak bardzo się nie różnisz od nich.
— Ja nikogo nie zabiłem ani nie zgwałciłem.
— Ty czyniłeś coś znacznie gorszego. Pozbawiałeś ludzi czci i honoru. Robiłeś z nich nic niewarte rzeczy, których pozbywałeś się, gdy ci tylko coś się nie spodobało.
— Nieprawda!
— I do tego kłamiesz. Kłamałeś i kłamiesz w dalszym ciągu. Nawet siebie próbujesz okłamywać. Powiedz mi, ilu ludzi tak naprawdę traktowałeś jak należy? Ilu miłowałeś, szanowałeś?
— Wszystkich!
— Swoich pracowników? Chyba nie. Może swoich sąsiadów? Nie wydaje mi się. — Wyliczała, patrząc mu prosto w oczy. — A może miłowałeś chociaż swoich rodziców? Nie! Miałeś ich głęboko w dupie. Liczyłeś się tylko ty i pieniądze.
— To nieprawda! Kochałem swoich rodziców!
— Kiedy? Gdy byli w potrzasku i ledwo wiązali koniec z końcem, a ty dorabiałeś się swojej fortuny? Gdy twój ojciec miał zawał, a ciebie nawet przy nim nie było? Chyba że liczysz ten twój wspaniały pomysł na kupno im kombajnu, w zamian za poprawię waszych stosunków?
— Przestań!
— Co się stało? Prawda boli?
— Dość! Wiem, że nie byłem aniołem i zasłużyłem na to.
— Więc spójrz w dół i delektuj się widokiem swoich braci. Zaraz dołączysz do nich i zaczniesz równie pięknie śpiewać.
Jarosław nie miał już złudzeń, co do jego dalszych losów w tym świecie. Nie widział już sensu walki ze swoją ciekawości i powoli zaczął odwracać się w stronę oświetlonego dołu. Wiedział, że to, co zobaczy, nie będzie miłe dla oka, ale aż takiego krwawego obrazu się nie spodziewał. Aż odruchowo cofnął się i zasłonił twarz dłonią. Na dole bowiem znajdowała się prawie identyczna arena, na którą trafił tuż po śmierci, z jedną, ogromną różnicą; nie stanowiła stołówki dla trzech otyłych mężczyzn, tylko salę tortur dla wielu nieszczęśników, na której znajdowało się kilkanaście średniowiecznych maszyn do łamania kości, czy rozrywania mięśni. Jarosław kiedyś interesował się brutalnymi czasami rycerstwa i natknął się kilka razy na podobne, straszne obrazy, na których torturowano, zabijano w nieludzki sposób więźniów. Jednak nigdy nie przypuszczał, że sam trafi na którąś z tych przerażających machin.
Wokół areny siedział tłum obleśnych, brudnych ludzi, którzy z nieukrywaną radością obserwowali to, co się na niej działo. Na arenie natomiast na jednej z maszyn rozciągano do granic możliwości młodą, nagą kobietę. Jarosław nie był w stanie patrzeć na jej cierpienia i podążył dalej wzrokiem, gdzie przybijano do krzyża innego, nagiego nieszczęśnika. Tuż za nim jeden z demonów mieszał wielką kielnią złoto w rozgrzanym do czerwoności ogromnym garncu. Początkowo Jarosław nie wiedział, do czego im to było potrzebne, aż po chwili rozwiązanie samo przyszło. Demon bowiem nabrał pełną kielnię wrzącego złota i oblał nią rany mężczyzny, przykutego wcześniej do krzyża. Wszystkiemu wciąż żywo wiwatowała publika, zebrana wokół nich.
Oko Jarosława natomiast przykuła stojąca na środku wysoka na kilka metrów gilotyna, do której prowadzono młodego, zapłakanego chłopaka. Myślał, że będzie to koniec jego tortur, ale demon prowadzący go wcale nie miał zamiaru ucinać mu głowy. Zamiast tego pochwycił jego nogę i ułożył pod gilotynę. Chłopak krzyczał, płakał, próbował się nawet wyrywać, ale demon pochwycił go za rękę i wygiął w nienaturalny sposób, tak że kości w niej strzeliły i chłopak zawył tak strasznie z bólu, że aż Jarosław poczuł jego cierpienie na własnej skórze. Nie pozwolił mu jednak długo skupiać się na złamanej ręce, bowiem spuścił gilotynę i odciął mu nogę, wzbudzając głośny wiwat wśród obserwującego ich tłumu.
— To jest… — aż zabrakło Jarosławowi słów do opisania całego zdarzenia i odwrócił wzrok od tego przerażającego widoku.
Wziął głęboki oddech i patrząc jej prosto w oczy, zapytał:
— Czyli tu jest moje miejsce na spędzenie wieczności?
Uśmiechnęła się do niego i odparła:
— Tu się tylko wszystko rozpoczyna, mój drogi. Prawdziwego piekła nikt z was nie jest w stanie sobie wyobrazić.
Skinęła tylko głową na demona i ten pochwycił Jarosława za ramię. Od razu zaczął prowadzić go do ciasnego przejścia prowadzącego w stronę areny.
Jarosław czuł jak jego serce szaleje, a całe ciało zaczęło drżeć. Zamknął tylko oczy i nie mając wyboru, dał się prowadzić swojemu przewodnikowi, mając nadzieję na jak najszybszą śmierć na tej brutalnej arenie.
Nagle wśród głośnych krzyków i jęków, usłyszał znajomy, kobiecy głos i zatrzymali się. Nie zdołał go zrozumieć, a może po prostu nie dosłyszał, ale gdy otwarł oczy, by dowiedzieć się więcej, zobaczył tylko rozwścieczonego demona, patrzącego wprost w jego oczy. Był tak wściekły, że z chęcią rozszarpałby go na miejscu, lecz ku jego zaskoczeniu nie robił tego. W sumie, to nic nie robił. Jarosław tylko spojrzał na Katarzynę, która stała obok wyraźnie niezadowolonej diablicy i uśmiechnęła się do niego. Wtedy zdołał tylko dojrzeć potężny zamach demona. Po jego potężnym uderzeniu w głowę, natychmiast jego ciało poleciało kilka metrów dalej, wprost na skałę, pozbywając go przytomności.
***
Gdy Jarosław zaczął odzyskiwać przytomność, pierwsze z czego zdał sobie sprawę jeszcze nie otwierając oczu to, to że leży na miękkim materacu. Od razu poczuł ciepło na twarzy i zapach kadzidła w powietrzu. Otwarł powoli oczy przerażony myślą o widoku, który na niego czekał, lecz zamiast ognia i demonów, zobaczył tuż przed sobą ognisko rozpalone w kominku drewnianej chaty.
Leżał na łóżku, przykryty pościelą i szybko zorientował się, że znajdował się w górskiej chacie, w której dosłownie wszystko było zrobione z surowego drewna. Nie były to tylko meble, których za wiele tu nie było, ale również ozdoby na ścianie przedstawiające różne, kolorowe laleczki, czy małe, drewniane kubeczki, stanowiące wazony dla kwiatów na parapetach. Podążając wzrokiem po wnętrzu chaty, dostrzegł nad stołem kadzidełko, które wydzielało swój zapach po całym pomieszczeniu. Z początku nie podobał mu się ten zapach, ale z każdą chwilą czuł się bardziej odprężony i spokojniejszy, jakby miało ono jakąś moc oddziałującą na niego. Przechodził dalej swoich wzrokiem, aż w końcu zatrzymał się na siedzącej na długiej ławie, w samym rogu chaty Katarzynie, czytającej książkę. Ta jakby poczuła jego wzrok na sobie i od razu odłożyła książkę, odwracając się do niego i z uśmiechem mówiąc:
— Dzień dobry, panie Jarosławie.
— Gdzie ja jestem?
— W moim domu — odpowiedziała, zadowolona z siebie.
Popatrzył na nią zaskoczony, a ta bez wahania pospieszyła z wytłumaczeniem całej sytuacji:
— To, co zrobiłeś dla Ingi, było godne wielkiego człowieka.
— Powinienem być w piekle — odparł, siadając na łóżku i nie słuchając jej w ogóle.
— Powinieneś — odpowiedziała krótko i uśmiechnęła się znów do niego. — Ale nie pozwoliłam na to.
— Jak to nie pozwoliłaś? — zapytał, wtapiając w nią swój wzrok i oczekując na dalsze wyjaśnienie, lecz Katarzyna nie kwapiła się go udzielić. W końcu nie wytrzymał i sam zapytał:
— Kim ty w końcu jesteś?
— Twoim aniołem stróżem, mój drogi.
— Co?… Ty? — parsknął śmiechem z niedowierzaniem.
— A co jest ze mną nie tak? — zapytała uśmiechając się do niego.
— Przecież widziałem cię za życia. Anioły nie chodzą po naszym świecie.
— A skąd wiesz?
Uśmiechnął się do niej, licząc że żartuje, ale z każdą chwilą tracił pewność siebie i zaczynał wierzyć w jej słowa.
— Przepraszam cię za wszystko — powiedziała, zaraz dokańczając: — Ale udowodniłeś, że jednak ryzyko się opłaciło.
— Jakie ryzyko?
— Ujawniając się i podsuwając ci datę, chciałam skłonić cię do zmiany życia. Niestety gdy my się ujawniamy, to i oni dostaje taką możliwość.
— Oni? Masz na myśli…
Tylko przytaknęła głową.
— A dlaczego wybrałaś tą datę? Przecież nie zginąłem dwudziestego lipca?
— Nikt nie może znać daty swojej śmierci. To jest pierwsza i najważniejsza zasada, której nikomu nie wolno złamać. Tą datę wymyśliłam, by cię zmobilizować i skłonić do zastanowienia i działania.
— To podziałałaś… przez nią zginąłem.
— Dzięki niej też zmieniłeś się. Zrobiłeś coś, do czego zdolni są tylko nieliczni. I nie wiem czy zauważyłeś, ale wśród setek ludzi, tylko ty byłeś zdolny do największego poświęcenia.
— Bo nie zasłużyła na piekło.
— A ty zasłużyłeś?
Nie chciał odpowiadać na to pytanie. Szybko więc zmienił swój ton i zapytał:
— Dalej jednak nie rozumiem, co tu robię?
— Byłeś gotów poświęcić się dla drugiego człowieka i to, otwarło ci drogę do raju.
— Czyli…? Idę do nieba? — zapytał z nadzieją w głosie.
— Na pewno nie wrócisz do czyśćca — odpowiedziała szybko, uśmiechając się znów do niego. — Przed tobą bardzo ważne zadanie, które zadecyduje gdzie spędzisz swoją wieczność.
— Zadanie? — zapytał zaskoczony i zarazem przestraszony.
— Jesteś w stanie mu podobać, nie bój się.
— Ale… na czym ono polega? — ponaglił ją podenerwowany.
— Wrócisz do swojego życia na ziemi, ale będziesz miał kilka dni na znalezienie przynajmniej stu ludzi, którzy pomodlą się w twojej intencji. Powiedzmy, do dwudziestego lipca — uśmiechnęła się zadowolona z samej siebie i dodała: — Ot, takie proste zadanie.
— Co? Stu? Przecież to głupie.
— Przynajmniej stu.
— Przecież to… — już chciał powiedzieć „niemożliwe”, gdy w jego głowie pojawił się prosty plan, na spełnienie zadania.
— Nie łudź się, że tak szybko poradzisz sobie z zadaniem — odpowiedziała mu, czytając jego myśli o przekupstwie. — To musi być czysta i dobrowolna modlitwa z ich strony. Tego nie da się kupić.
— To jest niemożliwe — w końcu wypowiedział te słowa.
— Jeśli poddajesz się bez walki… odeślę cię do piekła. Wciąż czekają na ciebie ze swoim powitaniem.
Jarosław aż drgnął na samą myśl o piekle i odpowiedział krótko:
— Spróbuję.
Katarzyna uśmiechnęła się na jego słowa i podając mu miskę pełną owoców, rzekła:
— A więc życzę powodzenia. Poczęstuj się owocem z rajskiego sadu, bo jeśli ci się nie uda, to drugiej szansy na to nie dostaniesz.
Zanim jednak sięgnął po jabłko, zawahał się i spojrzał jej prosto w oczy, mówiąc:
— Historia uczy, że takie rzeczy dobrze się nie kończą dla ludzi.
— Te możesz jeść — odpowiedziała uśmiechając się.
Wybrał idealne, piękne, soczyste jabłko i ugryzł je patrząc jej prosto w oczy. Musiał jej przyznać; tak wyśmienitego jabłka jeszcze nie jadł. Jednak z każdą chwilą, gdy się nad nim zachwycał, świat wokół niego znów zaczął się rozmazywać. Próbował przecierać oczy, chciał wstać i wyjść, póki jeszcze mógł, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Przewrócił się na ziemię i patrząc na wciąż uśmiechniętą twarz Katarzyny, zasnął słysząc jej ostatnie słowa:
— Powodzenia.
2. Najlepszy szef
Gdy Jarosław odzyskał przytomność, aż się przeląkł, bowiem znów poczuł na twarzy znajome gorące powietrze. Od razu pomyślał o ognistym polu, na którym nie tak dawno się zbudził i zaczął wątpić w słowa jego niby anioła stróża.
— Czyżby znów został oszukany? — pomyślał i bał się otworzyć oczy.
Nie chciał znów się rozczarować i zbudzić w piekle, do którego przecież nie miał teraz trafić. Chciał pozostać w tej pozie i w tym błogim spokoju najdłużej jak to tylko możliwe, ponieważ przebudzenie się ze snu, za każdym razem stawało się jego koszmarem.
Jednak coś zupełnie mu nie pasowało. Poczuł bowiem pod głową miękką, wygodną poduszkę. Pod sobą materac, a sam był przykryty czymś, jakby pościelą. Bał się zniszczyć ten obraz spoglądając na to wszystko i długo ze sobą walczył, by nie zdradzić swego stanu. W jego głowie pojawiały się setki wyjaśnień, obrazujących jego położenie. Co chwilę tłumaczył sobie, że nie warto ryzykować, lecz ciekawość pchała go do działania. Musiał w końcu jej ulec i chociaż zerknąć jednym okiem na pomieszczenie, w którym się teraz znajdował. To było silniejsze od niego.
Otwarł delikatnie jedno oko, tak by nikt inny się nie zorientował. Wtedy ujrzał wielkie okno, otwarte na oścież i oślepiły go promienie słoneczne wdzierające się do środka. Szybko zamknął oko i już nie wiedząc czego się spodziewać, postanowił spojrzeć w innym kierunku. Tak by wciąż nikt się nie zorientował. Pod oknem, na wprost niego ujrzał w kraciastej piżamie i ciepłych papciach starszego mężczyznę. Siedział on na łóżku szpitalnym i czytał gazetę. Jarosław spróbował rozejrzeć się po pozostałej części sali i wtedy jego wzrok spotkał się ze wzrokiem drugiego ze starszych mężczyzn. Od razu zamknął oko przestraszony, ale było już za późno.
— O! Obudził się nasz książę — usłyszał zaskoczony głos drugiego ze starszych mężczyzn.
Już nie miał wyboru, nie mógł dłużej udawać. Musiał otworzyć oczy i spojrzeć na nich. Obaj przyglądali mu się uważnie. Jeden w szarej piżamie wpatrywał się w niego z nieukrywaną ciekawością, drugi zaś w piżamie kraciastej dołączył do niego i nie spuszczał z niego swojego wzroku, ale próbował się do niego uśmiechać. To właśnie on przerwał tą niezręczną ciszę i powitał go miłym głosem:
— Jak się czujesz?
Jarosław patrząc raz na niego, raz na drugiego z mężczyzn, nie wiedział czy w ogóle coś odpowiadać. Był pewny, że to podstęp i obaj tylko czekają na odpowiedni moment, by znów go dobić.
— Może zapomniał jak się mówi — wtrącił mężczyzna w szarej piżamie. — Ej! Powiedz coś.
— Gdzie ja jestem? — odważył się zapytać, ale od razu schował się pod pościel, przygotowany na najgorsze.
— Chłopie, czego się boisz? — zaśmiał się, widząc jego dziwaczne zachowanie.
— Jesteś w szpitalu — odpowiedział mu mężczyzna w kraciastej piżamie. — Miałeś wypadek.
— Wypadek?
— Samochodowy.
— Przygrzmocił w ciebie jakiś młody ciula — dopowiedział mężczyzna w szarej piżamie.
— Ale… jak? Czemu?
— Byłeś nawet w wiadomościach — znów dodał, ale teraz jeszcze bardziej podekscytowany.
— Co?
— Ktoś nakręcił film z ucieczki złodzieja. Nieźle przypierdolił w ciebie, zanim go złapali.
— Co?
— Leżałeś tutaj kilka dni nieprzytomny — wytłumaczył znów mężczyzna w kraciastej piżamie.
— Ile dni?
— Nie wiem — odwrócił się do swojego znajomego i zapytał: — Marian, który dzisiaj?
— Dwunasty.
Odwrócił się z powrotem w stronę Jarosława i kontynuował:
— Czyli jesteś tutaj… cztery dni.
— Dwunasty? Lipca? — zapytał Jarosław.
— A który byś chciał? Grudnia? — zadrwił z niego Marian. — Jeszcze śniegu za oknami nie ma.
— Wszystko w porządku? — zapytał go mężczyzna w kraciastej piżamie, widząc zmieszanie na twarzy Jarosława.
— Nie wiem. Na pewno jesteśmy na ziemi?
Obaj starsi mężczyźni spojrzeli na siebie wymownie i prawie równocześnie odpowiedzieli:
— Na ziemi?
— Musiałeś nieźle oberwać po głowie — dodał mężczyzna z kraciastej piżamie..
— Czyli, jednak wróciłem — rzekł Jarosław coraz bardziej zadowolony.
— Buhahaha! — wybuchnął śmiechem Marian, aż mu prawie sztuczna szczęka z ust wypadła. — Słyszałeś go?! Przeleżał kilka dni i myśli, że zmartwychwstał! Zaraz mesjaszem zacznie się nazywać!
— Tylko złodziej zginął — wytłumaczył mu spokojnym głosem mężczyzna w kraciastej piżamie. — Ty i jeszcze dwóch innych, potrąconych przez tego pacana wylądowaliście tutaj. Tamci podobno już wyszli ze szpitala, ale ty byłeś z nich trzech w najgorszym stanie.
— Dzisiaj dwunasty, tak? Czyli mam tylko osiem dni — powiedział sam do siebie z każdą chwilą nabierając pewności.
— Słyszysz go?! Cholera, on na serio myśli, że zmartwychwstał. W niebie cię nie chcieli, dziwaku?
— Daj mu spokój Marian, widzisz, że jeszcze nie doszedł do siebie — próbował go uspokoić mężczyzna w kraciastej piżamie.
— Niech mu dobrze zbadają głowę, zanim go wypuszczą — nie dawał za wygraną.
Jarosław jednak nie przejmował się jego słowami. Sprawdzał uważnie stan swojego ciała, prostując ręce i nogi oraz uważnie przyglądając im się. Mięśnie i kości, które były znów w stanie nienaruszonym. Szczęśliwy aż usiadł na łóżko i czuł się tak dobrze, że był gotów do wyjścia ze szpitala.
— Kurwa, pacanie przeleżałeś tu cztery dni, a zachowujesz się jak nowo narodzony — skomentował to mężczyzna w szarej piżamie, nie mogąc już na niego dłużej patrzeć.
— Marian — zawołał jego kolega próbując go powstrzymać, ale ten zamiast się uspokoić, to wydawał się coraz bardziej podenerwowany.
— No, co! Ledwo się zbudził, a już mnie wkurwia!
Jarosław popatrzył na nich i zapytał:
— O której jest obchód?
Marian nie miał zamiaru mu odpowiadać i tylko ze zdziwieniem popatrzył na drugiego z mężczyzn, gdy ten patrząc na zegarek mu odpowiedział:
— Za chwilę.
Jarosław tylko skinął głową, dziękując mu za odpowiedź i położył się, delektując się szpitalnym, twardym materacem. Po tym jak leżał na kamieniach, na twardej skale, ognistej ziemi, czy śniegu było ono jak spełnienie marzeń.
— Patrz na tego kretyna — usłyszał słowa Mariana, który wcale tego cicho nie mówił. — Z czego on się tak cieszy.
— Dzień dobry panowie — powitał ich młody lekarz, wchodzący do sali.
— Dzień dobry panie doktorze — od razu odpowiedział mu Marian. — Nie uwierzy pan, kto do nas wrócił z zaświatów — dodał wyśmiewając go.
Jarosław usiadł i spojrzał na bardzo młodego chłopaka w białym fartuchu z kilkoma kartami pacjentów w ręce. Przyglądał on mu się uważnie i z nieukrywanym zaskoczeniem, zapytał:
— Jak się pan czuje?
Zanim jednak zdołał odpowiedzieć, uprzedził go Marian:
— Musicie mu przebadać głowę. Myśli, że zmartwychwstał.
Lekarz tylko uśmiechnął się patrząc na starszego pacjenta i szybko powrócił wzrokiem do Jarosława:
— To jak się czujemy?
— Bardzo dobrze — odpowiedział krótko, nie chcąc już nikomu nic więcej mówić. — Mogę śmiało powiedzieć, że jak nowonarodzony.
— Cud — wtrącił Marian znów go wyśmiewając.
Jarosław nie miał zamiaru reagować na jego uszczypliwości. Wzruszył tylko ramionami w stronę lekarza, a ten patrząc na jego kartę pacjenta, dodał:
— Przeprowadzimy kilka dokładnych badań i upewnimy się, czy na pewno jest z panem wszystko w porządku.
— A kiedy mogę wyjść? — zapytał, zaskakując go tym pytaniem.
— Niech już idzie — znów wtrącił Marian.
— Gdy będziemy pewni, że nic panu nie jest — odpowiedział zdumiony jego pytaniem.
— To znaczy? — nalegał, czym coraz bardziej drażnił młodego lekarza.
— Za kilka dni. Zależy to od pana wyników — odpowiedział już zdecydowanym głosem i ruszył do wyjścia.
Jarosław popatrzył na mężczyzn wpatrujących się w niego ze zdziwieniem i jeszcze zawołał:
— A gdybym sam się wypisał?
Lekarz aż przystanął w miejscu i tylko pokręcił głową wyraźnie niezadowolony. Wziął głęboki oddech i odwracając się do niego, odparł:
— Jest pan po groźnym wypadku. Wybudził się pan dopiero co ze śpiączki. Musimy przeprowadzić kilka szczegółowych badań, by mieć pewność, że jest pan w pełni zdrowy. Dopóki tego nie uczynię, to…
— Ale nie może mi pan odmówić wypisu na żądanie, prawda? — zapytał, brutalnie mu przerywając.
Lekarz spojrzał na Mariana, który wymownym gestem, kręcąc palcem przy swojej głowie, wyraził również i jego zdanie. Później spojrzał na sufit i ciężko wzdychając, odpowiedział:
— Ma pan do tego prawo — i wyszedł.
***
Nie było to łatwe, ale Jarosław uczynił jak zapowiadał. Na szczęście stary ordynator, który przejął dyżur popołudniowy, nawet nie starał się go zatrzymywać. Jego kilkuletnia praktyka i doświadczenie z podobnymi przypadkami, od razu podpowiedziało mu, że opór, czy dobre rady w takich przypadkach w ogóle nie działają na ludzi.
Jednak o wiele trudniejsza rozmowa czekała Jarosława o wiele później, bowiem wychodząc ze szpitala, natknął się na schodach na swoją zatroskaną matkę, która prawie przewróciła się na jego widok. Długo nie był jej w stanie wytłumaczyć swojego postępowania i chcąc ją powstrzymać od pozwania do sądu szpitala oraz wszystkich pracujących tam lekarzy, obiecał jej wszystko wyjaśnić w swoim domu. Chciał to uczynić innego dnia, lecz od wypadku przesiadywała w szpitalu, przy jego łóżku długimi godzinami i widziała go nieprzytomnego, prawie umarłego. Nie mogła mu uwierzyć na słowo i nie mogąc zrozumieć jego decyzji postanowiła go mieć pod swoją baczną obserwacją.
Przed drzwiami swojego mieszkania Jarosław tuż przed włożeniem klucza do zamka, na chwilę przystanął, próbując sobie przypomnieć, czego może się tam spodziewać.
— Coś nie tak? — zapytała od razu zatroskanym głosem jego matka.
Uśmiechnął się tylko do niej i ukrywając swoje obawy, otworzył drzwi ostrożnie wchodząc do środka.
Jednak szybko dostrzegł, że jego obawy były bezpodstawne. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu, a jedynym elementem niepasującym do zadbanego mieszkania, był otwarty laptop na stole, którego bateria już dawno wysiadła.
— Napijesz się czegoś? — zapytał wchodząc do kuchni i czując się już całkowicie uspokojony.
— Herbatę poproszę.
Usiadła na sofie i wtedy dostrzegła leżące na ziemi w kącie szczątki pilota. Podniosła je i zerkając na swojego syna, zapytała:
— Co mu się stało?
— Nie wiem — skłamał.
— Jarku?
— Przestał działać i trochę mnie poniosło. Kupię sobie nowy.
Spojrzała na niego swoim badawczym wzrokiem, później dojrzała odłączony kabel zasilający telewizor i wstała, by go włączyć do gniazdka, mówiąc:
— Chyba znalazłam powód, dlaczego nie działał.
— Nie! — krzyknął, powstrzymując ją w ostatniej chwili od podłączenia do gniazdka. — Widząc znów ten sam badawczy wzrok na jej twarzy, od razu dodał: — Nie podłączaj go. Muszę zrobić to gniazdko, bo jakieś spięcie tam jest.
— Jarku, co pamiętasz sprzed wypadku? — zapytała, odkładając kabel i wbijając swój wzrok w dziwnie zachowującego się synka.
— Wszystko, a dlaczego pytasz?
— A pamiętasz, dlaczego się u nas pojawiłeś?
— Nie rozumiem.
Wpatrywała się w niego uważnie, czekając na inną odpowiedź, aż w końcu zaczęła czegoś szukać w torebce. Jarosław podał jej herbatę i siadając obok niej z kubkiem kawy dla siebie, czekał cierpliwie na jej ruch.
— Wyjaśnij mi to — powiedziała w końcu, podając jej kartkę z doskonale mu znanym napisem: „20.07 R.I.P.”
— Skąd to masz?
— Była w twojej kurtce, w dniu wypadku. Powiedz mi… — przerwała na chwilę, nabierając z trudem powietrza: — Zamierzałeś się zabić dwudziestego lipca?
— Co?! Oszalałaś?
— A jak to inaczej zrozumieć? Najpierw te twoje niespodziewane odwiedziny, a później to. Chcesz się zabić za osiem dni?
— Mamo, nie. Jeszcze nie oszalałem.
— To co ta data ma oznaczać?
Jarosław nie chciał jej dodatkowo martwić, lecz jego matka nalegała:
— Mi możesz powiedzieć. W końcu kto zrozumie swoje dziecko, jak nie tylko własna matka.
Patrzył jej prosto w oczy. Wiedział, że za długo już się zastanawia nad odpowiedzią.
— Weźmiesz mnie za wariata — w końcu odparł.
— Wcale nie, obiecuję.
— Usiądź więc wygodnie, wszystko ci opowiem — powiedział w końcu.
***
— Nic nie powiesz? — zapytał ją, niepewny jej reakcji.
Opowiedział jej o wszystkim; o bezdomnych, o dziwnych, tajemniczych kobietach i torbie pełnej pieniędzy. Później przeszedł do obrazu areny i samego czyśćca, w którym skupił się na swoich przyjaciołach. Co prawda, opuścił obraz piekła i pominął kilka mniej przyjemnych przygód, które go spotkały, ale zakończył pozytywnym obrazem rozmowy i zadaniem, które otrzymał od swojego anioła. Miał nadzieję, na jej chęć pomocy. Wybuch wielu pomysłów na wypełnienie zadania, ale zamiast tego, otrzymał martwą ciszę i wyraźne zaskoczenie na twarzy swojej matki.
— Mamo, powiedz coś — powiedział coraz bardziej podenerwowany.
— Nie wiem, co o tym sądzić.
Spojrzała na niego, jak na kogoś zupełnie obcego lub co najmniej obłąkanego i biorąc znów jego rękę w swe ręce, powiedziała:
— Nie powinni cię wypuszczać tak szybko.
— Myślisz, że zgłupiałem.
— Nie, broń Boże. Ja… po prostu… — wciąż patrzała mu prosto w oczy i z troską w głosie, dodała: — …martwię się o ciebie.
Nie wytrzymał tego. Wstał i podnosząc głos, rzekł:
— Wiedziałem, że mi nie uwierzysz. Sam bym w to nie wierzył, gdybym tego nie przeżył.
— Jesteś tego pewny, że to wszystko się wydarzyło? — zapytała ostrożnie.
— Oczywiście.
— Ale… to wszystko nie ma najmniejszego sensu, syneczku.
— Dlaczego?
— Bo jeśli wiążesz ludzi, którzy podrzucili ci kartkę z datą twojej śmierci z wypadkiem, który miał miejsce w zupełnie innym czasie, to… to nie ma najmniejszego sensu.
— Mówiłem ci, że źle ją odczytałem. To nie chodziło o moją śmierć, tylko zmianę.
— Syneczku — przerwała mu, nie odrywając od niego wzroku. — Ale nikt stamtąd nie wraca, a poza tym, co to za czyściec, gdzie ludzie mają się tak dobrze, jak w niebie? Z tego co mi opowiedziałeś, to tam panowała istna sielanka. Każdy miał, co tylko chciał i to za słowo — „dziękuję”? — wyśmiała to, choć próbowała to zrobić, w jak najmniej drażliwy dla niego sposób. — Przecież to byłby raj, a nie czyściec.
— Wcale tam nie było tak łatwo i przyjemnie.
— Cięższe życie mamy na ziemi, syneczku.
— Ale tu cię nie zsyłają do piekła za złamanie przykazania — odparł, żałując już, że w ogóle opowiedział jej o wszystkim.
— Dobrze, nie denerwuj się, Jareczku. Usiądź, proszę.
Uczynił jak go poprosiła i sięgając znów po jego dłoń, powiedziała:
— Powiedziałeś mi, że widziałeś mnie i ojca na swoim grobie, prawda? Powiedz mi, jak to możliwe, skoro ty nie umarłeś. Nikt cię nie grzebał. Modliłam się za ciebie i nie przestałam nigdy wierzyć, że się wybudzisz. Może to cud, a może to zasługa lekarzy, nieważne. Dla mnie najważniejsze, że cię odzyskałam, że żyjesz i… — ze łzami w oczach, kończyła: — …że masz się… dobrze. Nawet nie wiesz, co przeżywaliśmy z ojcem, jak dowiedzieliśmy się o twoim wypadku. To był najstraszliwszy dzień w moim życiu.
Przytulił ją mocno do siebie i nie chciał, by cierpiała.
— Nie chcę cię stracić drugi raz — powiedziała ze łzami w oczach. — Nie przeżyję tego.
— Nie stracisz, obiecuję ci.
— Zapomnij o tej głupiej dacie. Zapomnij o wszystkim, co ci się przyśniło i wróć do życia. Ty musisz żyć, rozumiesz. Musisz!
— Spokojnie, mamo.
— Obiecaj mi, że już nigdy więcej nie wspomnisz o tym, co mi opowiedziałeś. To nie miało miejsca. Ty żyjesz i żyć będziesz, rozumiesz?
Tylko przytaknął głową, ale to wcale ją nie uspokoiło. Uniosła w ręce kartkę z datą i powiedziała:
— Spalę ją i na zawsze zniknie z naszego życia.
Wstała i przytuliła go na pożegnanie, kierując się do wyjścia.
— Jeśli poczujesz się gorzej albo zauważysz cokolwiek dziwnego w swoim zachowaniu, to od razu dzwoń. Niczego nie lekceważ. Pamiętaj, że objawy…
— Tak, tak wiem — przerwał jej. — Wszyscy lekarze mnie o tym kilkukrotnie ostrzegli.
— Wciąż nie rozumiem, dlaczego tam nie zostałeś.
— Bo czuję się świetnie.
Pokiwała tylko głową i jeszcze raz tuląc się do niego, powiedziała:
— Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, widząc cię… takiego.
Po tych słowach wyszła już nie odwracając się do niego.
***
Jarosław po rozmowie z matką od razu skupił się na swoim zadaniu. Nigdy nie musiał nikogo prosić o pomoc w rozwiązywaniu swoich problemów i teraz utwierdził się w tym jeszcze bardziej. Miał zaledwie kilka dni i musiał zacząć szybko działać.
Początkowo chodził po mieszkaniu, od kąta do kąta szukając dobrego sposobu. Za każdym razem, gdy musiał podjąć trudne decyzje albo poradzić sobie z problemami w pracy, ruch mu pomagał i nie wątpił, że i tym razem tak będzie. Przyzwyczaił się do radzenia sobie samemu ze wszelkimi trudnościami, więc wcale się nie denerwował. Wiedział, że to była tylko kwestia czasu, gdy wymyśli kolejny genialny plan, na rozwiązanie problemu.
Jednak po kilku godzinach bezowocnego maszerowania, zaczął się martwić. Tak ciężkiego zadania jeszcze nigdy nie miał. Z problemami związanymi z działalnością firmy radził sobie bez większych problemów, jednak tym razem chodziło o coś zupełnie innego, nowego, związanego z czymś, na czym się w ogóle nie znał. Do tego zadania niestety niezbędni byli inni ludzie, a co gorsza najlepiej, żeby to byli jemu bliscy i oddani. Zaczynał żałować, że nie miał blisko siebie takich ludzi, jak Inga, czy młody Mateusz, na których zawsze mógł liczyć. Oni z pewnością by mu pomogli.
Już zaczynał wątpić w swoje zdolności, gdy wpadł na prosty i zarazem jedyny możliwy do zrealizowania plan. W końcu wciąż był szefem magazynów, w których pracowała niemała ilość pracowników. Wystarczyło sprawić, by na jego pogrzeb, poszli z rodzinami i zadanie zostanie wykonane. Aż się uśmiechnął sam do siebie, na myśl jak banalne było rozwiązanie jego zdawałoby się przed chwilą niewykonalnego zadania.
***
Długo jeszcze myślał nad szczegółami swojego planu. Nad wdrożeniem go w życie z błyskawicznym skutkiem, by zdążyć uzyskać wynik w pożądanym terminie, aż w końcu sen go zmorzył.