Zdmuchnięte świece
Górnik z kopalni
Wraca zmęczony,
W taniec wpędzony…
Morderca zbrodnie
Zimne popełnia,
W taniec wpędzony…
Nędzarz pod mostem
Leżąc wpółżywy,
W taniec wpędzony…
Magnat obfity,
W luksusach tonie,
W taniec wpędzony…
Dureń bystrością
Olśnioną błyszczy,
W taniec wpędzony…
Naukowiec światły
Dzieło wynalazł,
W taniec wpędzony…
I wszyscy w korowodzie
Jakby jedna rodzina,
Piękna, trochę upiorna,
Wielka, lecz wspólną zjednał
Ich ideą ktoś większy,
Silniejszy…
Sprawniejszy…
Mocniejszy…
Tak jak im zagrała, tak
I stan wszelaki tańczył:
Zdziwiony…
Zdębiały…
Nijaki…
Żałobnym marszem,
W taniec wpędzony…
Uczta
W białej, śnieżnej krainie,
Gdzie renifery żyją
Okazałe, a lasy,
Najgęstsze w świecie wielkim,
Zalewają swym polem
Północ, okrytą lodem,
I jakby snem odwiecznym
Gleba otumaniona,
Z lekka tylko zieleń spod
Kołderki woskowatej
Lśni przejrzyście i mimo
Trudu z ciemnością blasku,
Wojnę nierówną toczy.
W górskiej scenerii niczym
Słońce w zenicie, chatka
Na wzniesieniu się mieni,
Drewnem obita, z bali
Ogromnych złożona,
Wokół płotek z gałązek
Drobnych i furtka korą
Z brzózek przybrana ślicznie,
Pod lodem sztywnym ścieżka
Z kamieni kształtnych, szarych
Do kwatery prowadzi,
Jaskiniowego lokum,
Które wielkość stworzyła.
Pod przepaścią zdradliwą
Sosna samotna wzrasta,
Płatki z niebios zniżają
Się bez przerwy, postoju,
Zwierz brunatny jak owoc
Z drzewa, głód swój hamuje,
Jęzorem porosty jak
Na uczcie sennie wcina,
Podnosi łeb swój ciężki
Ku górze i ćwierkaczom
Swym porożem się chlubi,
Ci nawet nie spojrzeli,
Pracą swą zawłaszczeni.
Zaczął innych twór szukać
Do swej pozy cynicznej,
Na nic jednak tropienie.
I czekał zwierz próżnością
Zwiedziony, ptaki bystre
Radą życiową chciały
Biedaczynę obdarzyć,
Opowiedziały wreszcie:
Kto dumnym jak paw chodzi,
Bezcelowo, chełpliwie,
Ten ofiarą żywota,
Życia bynajmniej skończyć
Nie powinien szczęśliwie!
Nie upłynęła chwila,
Gdy pod sosną kompletna
Cisza nastała, wolna
Od śpiewów błogich, ptasich,
Ani już ssaka pod nią
Nie widać wcale, znalazł
Wielbiciela zapewne
Swojego wybranego,
Przy drzewie tylko plama
Krasna się uchowała,
Biel bazgrając niechlujnie,
A kula skrawek jego
Ołowiem wypełniła.
Renifer chyba w końcu
Zadowolony, duma
Go rozpiera, wszak wieniec
Ze łba jego ujrzany
Wreszcie — prezentuje się,
Jakże bajecznie, gładko
Jak diament traktowany,
Błyszczący naturalnie,
Olśniewająco, obok
Kominka żarzystego
Na ścianie wypoczywa,
A przy stole ogromnym
Wyborna uczta z niego.
Wesołe miasteczko
Dłonią o żuchwę podparty,
Za oknem krople zlatują,
I plumkając tajemniczo,
Na huśtawce koncert grają.
Razem z wiatrem w tan wprawiają,
Kołysze się, gwiżdże, śwista
Jakby z okopów żołnierzy
Wyganiał do boju prędko.
Wzrok swój na huśtawce uciął,
Szarością szyby widoczność
Lekka zaledwie, huśta nią,
Z człowiekiem z pętlą na szyi.
Czerwony las
Sljedjuszy! — krzyknął oficer.
Z komnaty pchany, kopany
Mąż polski z raną na czole,
Przez braci swoich sądzony,
Bez prawdy, prawa, godności.
Kompania zaś znając los swój
Przykry, bez nadziei czeka,
Sami wiedzą na co, przecież
Wyrok ich przed tygodniami
Znany był wszystkim bez reszty.
Wtem huk ogromny w komnacie,
Jedni do modlitwy smętnej
Uklęknęli, jeszcze inni
Przeklinają rzeczywistość
Ciemną, w jakiej się znaleźli.
Strzał czaszkę i mózg na wylot
Przedziurawił, kości rozbił,
Z rany ciecz krwista pociekła,
Ciało bezwolne pod masą
Załamało się i padło.
Nie-wieczny wyścig
Za końcem nadążyć…
Kłębek nici toczy
Się przez kuchnię, wśród
Krzeseł i stolika,
Pędzi pospiesznie
Jak pionierski, świeży
Samolot szturmowy,
Autopilotem w bój
Samobójczy słany.
Wnet i do sypialni
Bez przeszkód dotarła
Większych, na ogródek
Też trafiła w końcu,
Gdzie cudem przecięcia
Uniknęła, biegnąc
Wprost pod kosy ostrza,
Furtką wydostała
Się do miasta ślizgiem.
A kocur za nią
Mknął jakże szalenie,
I błazeńsko w pogoń
Wyruszył po świecie
Jakże rozszalałym,
Nitka przez spokojną
Jezdnię przechodząc — wprost
Pod koła powozu
Wpadła, za nią zaś zwierz,
Życie swe pauzując
Nagle, bezpowrotnie.
Audiencja u Bolesława, zwanego Wielkim
W swym jakże pięknym, dorodnym
Stroju, książę znamienity,
Z królem jaśnie oświeconym
Spotkać się chce natarczywie
I uparcie; w dłoniach jego
nie widziano jednak listu,
Stąd pan swą łaskę uzyskać
U ludzi poczciwych pragnie,
W kaplicy, grodzie, domostwie,
O środki pytał błagalnie.
Jako iż swym stanem trwogi,
Alboż szacunku nie wzmagał
Ani trochę, aby notę
Z inwitacją wypracować,
Cwaniak swój majątek sprzedać
Calusieńki postanowił,
Dorobek jego obfity
Zaś nie był wcale, wszak książkę
W szacie poszarpanej co dzień,
Jakby na dionizje kroczył.
Tułał się beztrosko, chwiejnie
Aż cel swój osiągnął pierwszy,
List z zaproszeniem prędko
W spotkanie z monarchą mężnym
Obrócił i nad osobą
Jego zaczął się rozwodzić:
Persona o wielkim sercu,
Wierna, łaskawa, oddana,
Wąsik dorodny pod nosem
Swym chowa, lśniąca korona.
Jak w transie, komplementami
Książę królowi rozpylał
Łaskawie, w końcu na spacer
Mniejszy większego zaprosił
I na przechadzkę prywatną
Obaj radośnie ruszyli,
Rzemieślników jak i kupców
Często mijali, zbiorowo
Jakże pracą uwiązani,
Książę z obrzydzeniem patrzył.
I do karczmy poszli chłopcy,
Tam trunkowych na ławeczkach
Dopatrzyli, ku zdziwieniu
Bolka — książę do rozmowy
Z prostakami lgnie uparcie,
Gdy filozoficznych myśli
Magia ustała, do środka
Weszli, królewicz monarchę
Na ladę rzucił i ze swym
Napitkiem do bandy ruszył.
Przecież jest lepiej niż x lat temu
Topić — słowo proste, głupie,
Niczym złym nie obarczone,
A wszak on tonie w nadmiernych
Myślach, wszystko to zbyt wielkie
Dla niego, duszy, spokoju.
Umierać — słowo złe, trudne,
Obarczone klęską, krzywdą,
A wszak on chce umierania
I o umieranie prosi,
W świecie wygodnym i słabym.
Pogrom dusz
Zimne i ciemne — cierpienie Greka,
Co miłością bliźniego wzgardzony,
Świat zepsuty, swym wnętrzem mylony,
Świat ogromny, zbyt wielki — ucieka.
Zmrok, tam gdzie światło mętne człowieka,
Wszak mózg jego głupotą sycony,
I nowy, nadgniły jak miliony,
A jak horda się zderzy — zaszczeka.
Dziś ja dla was nikim, jakby zawsze
Liczby ponad strażnika zwyciężą,
Obrońcę, który szkołą istnienia.
Choć życie ów ciężkie, jakby żwawsze…
Co zrobić? Jak herosów wyprężą?
Nie być pszczołą w ulu zatracenia!
Znad Wisły
Gdzie północą morską Neptun włada,
Nizinnym krajobrazem przepływa,
Szóstą godzinę Janosik skrywa,
Rzeka jak wirus, zachód okłada.