E-book
14.7
drukowana A5
34.6
Danse Macabre

Bezpłatny fragment - Danse Macabre


5
Objętość:
52 str.
ISBN:
978-83-8324-592-8
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 34.6

Zdmuchnięte świece

Górnik z kopalni

Wraca zmęczony,

W taniec wpędzony…


Morderca zbrodnie

Zimne popełnia,

W taniec wpędzony…


Nędzarz pod mostem

Leżąc wpółżywy,

W taniec wpędzony…


Magnat obfity,

W luksusach tonie,

W taniec wpędzony…


Dureń bystrością

Olśnioną błyszczy,

W taniec wpędzony…


Naukowiec światły

Dzieło wynalazł,

W taniec wpędzony…


I wszyscy w korowodzie

Jakby jedna rodzina,

Piękna, trochę upiorna,

Wielka, lecz wspólną zjednał

Ich ideą ktoś większy,


Silniejszy…


Sprawniejszy…


Mocniejszy…


Tak jak im zagrała, tak

I stan wszelaki tańczył:


Zdziwiony…


Zdębiały…


Nijaki…


Żałobnym marszem,

W taniec wpędzony…

Uczta

W białej, śnieżnej krainie,

Gdzie renifery żyją

Okazałe, a lasy,

Najgęstsze w świecie wielkim,

Zalewają swym polem

Północ, okrytą lodem,

I jakby snem odwiecznym

Gleba otumaniona,

Z lekka tylko zieleń spod

Kołderki woskowatej

Lśni przejrzyście i mimo

Trudu z ciemnością blasku,

Wojnę nierówną toczy.


W górskiej scenerii niczym

Słońce w zenicie, chatka

Na wzniesieniu się mieni,

Drewnem obita, z bali

Ogromnych złożona,

Wokół płotek z gałązek

Drobnych i furtka korą

Z brzózek przybrana ślicznie,

Pod lodem sztywnym ścieżka

Z kamieni kształtnych, szarych

Do kwatery prowadzi,

Jaskiniowego lokum,

Które wielkość stworzyła.


Pod przepaścią zdradliwą

Sosna samotna wzrasta,

Płatki z niebios zniżają

Się bez przerwy, postoju,

Zwierz brunatny jak owoc

Z drzewa, głód swój hamuje,

Jęzorem porosty jak

Na uczcie sennie wcina,

Podnosi łeb swój ciężki

Ku górze i ćwierkaczom

Swym porożem się chlubi,

Ci nawet nie spojrzeli,

Pracą swą zawłaszczeni.


Zaczął innych twór szukać

Do swej pozy cynicznej,

Na nic jednak tropienie.

I czekał zwierz próżnością

Zwiedziony, ptaki bystre

Radą życiową chciały

Biedaczynę obdarzyć,

Opowiedziały wreszcie:

Kto dumnym jak paw chodzi,

Bezcelowo, chełpliwie,

Ten ofiarą żywota,

Życia bynajmniej skończyć

Nie powinien szczęśliwie!


Nie upłynęła chwila,

Gdy pod sosną kompletna

Cisza nastała, wolna

Od śpiewów błogich, ptasich,

Ani już ssaka pod nią

Nie widać wcale, znalazł

Wielbiciela zapewne

Swojego wybranego,

Przy drzewie tylko plama

Krasna się uchowała,

Biel bazgrając niechlujnie,

A kula skrawek jego

Ołowiem wypełniła.


Renifer chyba w końcu

Zadowolony, duma

Go rozpiera, wszak wieniec

Ze łba jego ujrzany

Wreszcie — prezentuje się,

Jakże bajecznie, gładko

Jak diament traktowany,

Błyszczący naturalnie,

Olśniewająco, obok

Kominka żarzystego

Na ścianie wypoczywa,

A przy stole ogromnym

Wyborna uczta z niego.

Wesołe miasteczko

Dłonią o żuchwę podparty,

Za oknem krople zlatują,

I plumkając tajemniczo,

Na huśtawce koncert grają.


Razem z wiatrem w tan wprawiają,

Kołysze się, gwiżdże, śwista

Jakby z okopów żołnierzy

Wyganiał do boju prędko.


Wzrok swój na huśtawce uciął,

Szarością szyby widoczność

Lekka zaledwie, huśta nią,

Z człowiekiem z pętlą na szyi.

Czerwony las

Sljedjuszy! — krzyknął oficer.

Z komnaty pchany, kopany

Mąż polski z raną na czole,

Przez braci swoich sądzony,

Bez prawdy, prawa, godności.


Kompania zaś znając los swój

Przykry, bez nadziei czeka,

Sami wiedzą na co, przecież

Wyrok ich przed tygodniami

Znany był wszystkim bez reszty.


Wtem huk ogromny w komnacie,

Jedni do modlitwy smętnej

Uklęknęli, jeszcze inni

Przeklinają rzeczywistość

Ciemną, w jakiej się znaleźli.


Strzał czaszkę i mózg na wylot

Przedziurawił, kości rozbił,

Z rany ciecz krwista pociekła,

Ciało bezwolne pod masą

Załamało się i padło.

Nie-wieczny wyścig

Za końcem nadążyć…

Kłębek nici toczy

Się przez kuchnię, wśród

Krzeseł i stolika,

Pędzi pospiesznie

Jak pionierski, świeży

Samolot szturmowy,

Autopilotem w bój

Samobójczy słany.


Wnet i do sypialni

Bez przeszkód dotarła

Większych, na ogródek

Też trafiła w końcu,

Gdzie cudem przecięcia

Uniknęła, biegnąc

Wprost pod kosy ostrza,

Furtką wydostała

Się do miasta ślizgiem.


A kocur za nią

Mknął jakże szalenie,

I błazeńsko w pogoń

Wyruszył po świecie

Jakże rozszalałym,

Nitka przez spokojną

Jezdnię przechodząc — wprost

Pod koła powozu

Wpadła, za nią zaś zwierz,

Życie swe pauzując

Nagle, bezpowrotnie.

Audiencja u Bolesława, zwanego Wielkim

W swym jakże pięknym, dorodnym

Stroju, książę znamienity,

Z królem jaśnie oświeconym

Spotkać się chce natarczywie

I uparcie; w dłoniach jego

nie widziano jednak listu,

Stąd pan swą łaskę uzyskać

U ludzi poczciwych pragnie,

W kaplicy, grodzie, domostwie,

O środki pytał błagalnie.


Jako iż swym stanem trwogi,

Alboż szacunku nie wzmagał

Ani trochę, aby notę

Z inwitacją wypracować,

Cwaniak swój majątek sprzedać

Calusieńki postanowił,

Dorobek jego obfity

Zaś nie był wcale, wszak książkę

W szacie poszarpanej co dzień,

Jakby na dionizje kroczył.


Tułał się beztrosko, chwiejnie

Aż cel swój osiągnął pierwszy,

List z zaproszeniem prędko

W spotkanie z monarchą mężnym

Obrócił i nad osobą

Jego zaczął się rozwodzić:

Persona o wielkim sercu,

Wierna, łaskawa, oddana,

Wąsik dorodny pod nosem

Swym chowa, lśniąca korona.


Jak w transie, komplementami

Książę królowi rozpylał

Łaskawie, w końcu na spacer

Mniejszy większego zaprosił

I na przechadzkę prywatną

Obaj radośnie ruszyli,

Rzemieślników jak i kupców

Często mijali, zbiorowo

Jakże pracą uwiązani,

Książę z obrzydzeniem patrzył.


I do karczmy poszli chłopcy,

Tam trunkowych na ławeczkach

Dopatrzyli, ku zdziwieniu

Bolka — książę do rozmowy

Z prostakami lgnie uparcie,

Gdy filozoficznych myśli

Magia ustała, do środka

Weszli, królewicz monarchę

Na ladę rzucił i ze swym

Napitkiem do bandy ruszył.

Przecież jest lepiej niż x lat temu

Topić — słowo proste, głupie,

Niczym złym nie obarczone,

A wszak on tonie w nadmiernych

Myślach, wszystko to zbyt wielkie

Dla niego, duszy, spokoju.


Umierać — słowo złe, trudne,

Obarczone klęską, krzywdą,

A wszak on chce umierania

I o umieranie prosi,

W świecie wygodnym i słabym.

Pogrom dusz

Zimne i ciemne — cierpienie Greka,

Co miłością bliźniego wzgardzony,

Świat zepsuty, swym wnętrzem mylony,

Świat ogromny, zbyt wielki — ucieka.


Zmrok, tam gdzie światło mętne człowieka,

Wszak mózg jego głupotą sycony,

I nowy, nadgniły jak miliony,

A jak horda się zderzy — zaszczeka.


Dziś ja dla was nikim, jakby zawsze

Liczby ponad strażnika zwyciężą,

Obrońcę, który szkołą istnienia.


Choć życie ów ciężkie, jakby żwawsze…

Co zrobić? Jak herosów wyprężą?

Nie być pszczołą w ulu zatracenia!

Znad Wisły

Gdzie północą morską Neptun włada,

Nizinnym krajobrazem przepływa,

Szóstą godzinę Janosik skrywa,

Rzeka jak wirus, zachód okłada.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 34.6