E-book
23.52
Daniel

Bezpłatny fragment - Daniel


Objętość:
144 str.
ISBN:
978-83-8351-183-2

Danielowi…


A także mojej żonie Beacie i córce Oliwii

— dziękuję za wsparcie i obecność




Skądżeś powstał, marny cieniu,

który znać o świetle dajesz,

a światła nie znasz, nie widziałeś, nie obaczysz?


Zygmunt Krasiński

Nie-Boska komedia


I ANDRIJ

Gdzieś na wschodzie

Październik 1984 r.

Za oknami pędzącego pociągu panowała ciemność. Jedynie światła nielicznych latarni krótkimi chwilami oświetlały postać siedzącego w pustym przedziale mężczyzny. Andrij, ze wzrokiem wbitym za szybę, podpierał się na łokciu. Na zewnątrz panował odludny nastrój nocy. Jedynie pociąg wybijał rytm swojej podróży głośnym stukotem. Nocą łatwo przyzwyczaić się do tego dźwięku. Po pewnym czasie, mimo iż tak głośny, zdaje się być jakby tłem cichej i samotnej podróży.

Było już późno. Za oknami lśniły pojedyncze światła odległych domów i małych miasteczek. Dziwaczne świadectwa ludzkich istnień, będących zupełnie bez znaczenia dla obserwującego. Rozlane jak gwiazdy na niebie, równie obce i niedostępne. Miejsca, których pewnie nigdy nie zobaczy, obcy ludzie mijani krótko w tempie podróży.

Andrij czuł swojego rodzaju ulgę, że jedzie sam w przedziale. Zawsze twierdził, że przyciąga do siebie wariatów i dziwaków, a tego wieczoru bynajmniej nie miał ochoty na żadne rozmowy z nieznajomymi. Chociaż… być może pomogłoby mu to odwrócić uwagę od ciągle powracających myśli o celu jego podróży? Wiele razy planował odwiedzić swojego dawnego przyjaciela, ostatecznie nigdy do tego nie doszło. Bieżące okoliczności budziły w nim jednak lekką tremę wymieszaną z poczuciem winy. Minęło kilkanaście lat, odkąd ostatni raz widział Daniela i raczej nie wracał zbyt często myślami do tamtego okresu. To dziwne, był przecież jego najlepszym przyjacielem. Andrij miewał obecnie znajomych i kolegów, niektórych całkiem mu bliskich, lecz niegdysiejszą więź z Danielem postrzegał jako niecodzienną. Momentami widział w nim starszego brata. Mimo iż ten w istocie był od niego młodszy i sprawiał wrażenie człowieka raczej niewielkiej postury, to emanował czymś, co powodowało niezwykłe poczucie pokoju i bezpieczeństwa. Był też w przedziwny sposób całkowicie oderwany od rzeczywistości. Mieli przez to nieraz wiele kłopotów. Gdy tylko Andrij wspomniał te chwile, uśmiechnął się delikatnie. Zaraz jednak jego twarz wróciła do twardej maski człowieka zmęczonego i znudzonego codziennością. Nosił ją od tak dawna, że nie pamiętał już chyba swojej prawdziwej twarzy.

Pociąg się zatrzymał. Andrij dalej patrzył pustym wzrokiem za szybę, odrywając swoje myśli od wspomnień. Dworzec był pusty i niemal całkiem ciemny — tylko mała latarnia oświetlała stare i zniszczone ławki. Dojrzał jednak jakąś postać, która mozolnym krokiem weszła do pociągu. Wewnętrzny głos podpowiedział mu, że chwila samotności właśnie dobiegła końca. Nie pomylił się. Drzwi przedziału nagle się otworzyły.

— Dobry wieczór — rzekł ochrypłym głosem starszy, posiwiały mężczyzna — Można? — dodał po chwili.

— Proszę… — powiedział Andrij, odwracając głowę z powrotem w kierunku okna. Jego intuicja prawie nigdy go nie zawodziła. Modlił się w duchu, żeby nowy pasażer nie okazał się starym wariatem. Nie miał teraz najmniejszej ochoty na dziwaczne rozmowy i sytuacje, a takie wyraźnie go prześladowały. Siedział twardo wpatrzony za okno. Mimo to czuł na sobie ciekawskie spojrzenia obcego człowieka i tylko czekał, aż ten się do niego odezwie. Starsi ludzie często są zaczepliwie gadatliwi, podobnie jak chorzy psychicznie. — Na samą myśl o tych drugich Andrij miał ciarki na plecach. Może dlatego, że gdzieś w głębi siebie sam czasem obawiał się, że w końcu zwariuje. Nic go tak nie przerażało jak utrata kontroli.

Znowu pomyślał o Danielu, o tym, dlaczego nigdy wcześniej go nie odwiedził. Szpital psychiatryczny jawił się Andrijowi jako miejsce pełne grozy. Zawsze znalazł powód, żeby przełożyć odwiedziny, aż w końcu zwyczajnie zaakceptował w swojej świadomości, że nie musi tam jechać. Zresztą Daniel podobno już dawno przestał być tym samym człowiekiem. „Niebezpieczny dla siebie i otoczenia” — tyle tylko o nim usłyszał. Andrij po raz kolejny próbował sobie przypomnieć twarz przyjaciela. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić Daniela zapiętego w kaftan bezpieczeństwa lub pogrążonego w szaleńczym śmiechu. Nie… Z ich dwójki to nie Daniel powinien pierwszy oszaleć.

— Dokąd zmierzasz? — odezwał się nagle mężczyzna, który przed chwilą wsiadł do przedziału.

A więc jednak… — pomyślał Andrij — jest starym wariatem. W dodatku powiedział to jeszcze w taki sposób, jakby słyszał jego błądzące myśli.

— Słucham? — rzucił nieprzytomnie. Odpowiedź pytaniem na pytanie wydała się mu najlepszym wyjściem. Nie zamierzał mówić obcemu, gdzie jedzie i po co, ani w ogóle z nim rozmawiać. Miał nadzieję, że zabrzmiało to wystarczająco odpychająco.

— Dokąd jedziesz? Mógłbyś obudzić mnie przed stacją centralną, gdybym usnął? — ciągnął spokojnie starzec.

Andrij poczuł lekką ulgę.

— Tak — odpowiedział spokojnie, odwracając głowę z powrotem w kierunku okna. Nie planował spać. To byłoby zbyt nierozsądne. Nocą w pociągu nie czuł się zbyt bezpiecznie. Rozwaga zawsze stanowiła jego główną cnotę. Poza tym, z każdym jednym rytmicznym stukotem pociągu, czuł upływający czas i zbliżającą się konfrontację. Trema nie dawała mu spokoju. Nie mógł przestać myśleć o tym, jak razem z Danielem spędzali kiedyś czas. To były jeszcze lata szkolne. Wieczorami kręcili się do późna po okolicy, przesiadując na torach kolejowych. Daniel snuł często opowieści o podróżach, jakie kiedyś odbędzie, o wielkiej ucieczce z internatu, w którym mieszkali. Wyidealizowany świat brzmiał w jego opowieściach tak pięknie. Andrij z kolei był bardziej stonowany. Wiedział, że donikąd nie mogą zbiec, mieliby przez to straszne i niepotrzebne kłopoty. Nawet gdyby im się udało, wróciliby pewnie po kilku dniach brudni i głodni, z podkulonymi ogonami. Jednak mimo swojego zdecydowanie bardziej racjonalnego podejścia, Andrij uwielbiał słuchać Daniela. W jego wybujałych marzeniach było coś, co rozpalało w Andriju jakąś iskierkę radości, nadziei. Daniel wiedział o tym i notorycznie powtarzał mu żartobliwie: „Jesteś taki poważny, że poważnie zastanawiam się, czy tam w ogóle jesteś”.

Andrij westchnął żałośnie i pomyślał: No i dokąd dotarłeś, Danielu? Mówiłeś o tylu pięknych rzeczach, miałeś tyle wiary, a wylądowałeś samotnie w najgorszym miejscu, w jakim można być. Poczuł w sumie jakąś namiastkę satysfakcji, że to jemu udało się w życiu do czegoś dojść. Miał żonę, stały etat w fabryce. Ciężko pracował, ale wiedział, że dzięki temu może realizować swoje życiowe cele. Dla Daniela nic się nie liczyło. Byliby teraz sobie zupełnie obcy. Z perspektywy czasu Andrij uważał, że sposób bycia jego przyjaciela zatruwał mu umysł bzdurami, z których na szczęście w porę udało mu się otrząsnąć.

Pociąg nieprzerwanie odgrywał swoją rytmiczną pieśń podróży. Oczy Andrija zrobiły się dziwnie ciężkie, a myśli zaczęły błądzić bezpańsko. W krótkich hipnagogiach pojawiała mu się przed oczami roześmiana twarz Daniela, który biegł przed nim, przywołując go ręką. Andrij próbował go dogonić, pędząc ile sił w nogach, ale ten się oddalał.

— Chodź! Musisz to zobaczyć! — wołał niemal już niewidoczny przyjaciel. Andrij nie mógł biec, miał nogi jak z gumy.

— Danielu! Czekaj! — wołał, próbując ruszyć się z miejsca. Nogi całkowicie odmówiły mu posłuszeństwa, próbował podnosić je rękami, dźwigać jedną po drugiej. Ale zaraz, zaraz… Jego dłonie są jakieś dziwne.

— To jest sen… — powiedział. Zdarzało mu się to już w przeszłości. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że śni. Było to dla niego niezwykłe, choć znajome, uczucie. Jego nogi nagle się uwolniły, zdumiony rozejrzał się wokoło. Gdzie właściwie był? Tak, to okolice, których nie widział od tylu lat. Tutaj, dawno temu, chadzali razem z Danielem. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, gdzie był, gdyż zwykle w takich sytuacjach Andrij od razu zaczynał robić to, co dawało mu najwięcej radości. Wziął krótki rozbieg i mocno odbił się od ziemi. Poczuł, jak odrywa się od niej. Wszystko pozostało w tyle, a on sam zaczął swobodnie szybować. Sen o ciężkich nogach nie miał już znaczenia — był tylko on i jego doświadczenie niesamowitej wolności. Leciał z rękoma rozłożonymi jak ptak, a pod nim rozciągały się w nieskończoność zielone drzewa. Kontrolowanie snów zawsze sprawiało mu wielką frajdę i pozwalało robić rzeczy, które na co dzień były niemożliwe.

Jego lot był płynny i w pełni poddany woli. Mijał konary drzew, dotykając lekko końcówkami palców najwyższych liści, a kiedy zechciał, wzbijał się wysoko w górę, by opadać szybko do samej ziemi.

— Chodź! Musisz to zobaczyć! — Usłyszał znowu głos Daniela. Dawny przyjaciel nagle szybował obok niego. Andrij nawet nie zauważył tego subtelnego momentu, w którym przestał kontrolować swój sen. Zwykle tak się właśnie działo, że po pewnym czasie jego świadomość zasypiała, a sen toczył się dalej już bez udziału jego woli.

Leciał tuż za Danielem, a zielony las stopniowo zmieniał się w obumarłe pustkowie. W pewnym momencie zobaczył rozciągającą się przed nimi niekończącą się przepaść. Obaj wylądowali lekko na samym jej skraju.

— Chodź! Przeskoczmy ją! — zawołał żywo Daniel, przygotowując się do skoku. Andrij zaczął czuć niepokój. To była istna otchłań — tak głęboka, że nie widział jej końca. Jego umysł tak bardzo się nią przejął, że już nie pamiętał, że śni. Był tylko on i jego lęk przed tą nieskończoną, ciemną pustką.

— Jesteś taki poważny, że poważnie zastanawiam się, czy tam w ogóle jesteś — powiedział Daniel ze swoim lekkim uśmiechem, po czym wziął szybki rozpęd i skoczył w przepaść.

Andrij rzucił się, żeby go złapać, ale spostrzegł, że nie może ruszyć rękoma. Cały był ściśnięty kaftanem bezpieczeństwa. Silne wiązania blokowały jakikolwiek jego ruch. Chciał krzyknąć, ale okazało się, że nie może, bo usta miał zakneblowane białym bandażem. Jego oddech rozpaczliwie przyspieszał w rytm rosnącej paniki. Zaczął się szarpać, próbując uwolnić się z więzów, usiłował krzyknąć. Poczuł, jak upada na ziemię.

Ocknął się w pustym przedziale pociągu. Leżał na podłodze. Musiał spaść, gdy pociąg się zatrzymał. Wstał szybko, otrzepując ubrania z kurzu. Nie mógł uwierzyć, że usnął podczas podróży. Sprawdził szybko, czy jego bagaż jest na miejscu, a w nim wszystkie dokumenty i pieniądze. Nic nie zginęło. Usiadł, uspokajając oddech po całym zajściu. Musiał spać dobrą godzinę. Starszy człowiek opuścił w międzyczasie przedział, a za oknem powoli zaczynało świtać. Był już więc bardzo blisko kresu swojej podróży.

Gdy wysiadł z pociągu, świt jaśniał coraz bardziej nad uśpionym miastem. O tak wczesnej porze dworzec był całkiem pusty. Jedynie samotny kruk skrzeczał złowrogo ze szczytu podniszczonej latarni, przeskakując z nogi na nogę, jakby rozglądał się za jakimś pożywieniem, gotów wyrwać je nawet z rąk Andrija, gdyby takowe posiadał. Ptak spojrzał na niego czarnymi oczami i ostatni raz wrzasnął donośnie, jakby z pretensją, że nowy pasażer na peronie nie ma ze sobą jedzenia. Rozłożył lśniące skrzydła i odleciał szukać pożywienia gdzie indziej.

Kiedy pociąg już odjechał, Andrij poczuł w uszach ogromną ulgę. Gdy opuścił dworzec, jedynie delikatny śpiew pojedynczych ptaków przerywał absolutną ciszę świtu. Chłodne powietrze poranka zaczęło powoli budzić jego zaspany umysł. Tak trwając w jakiejś konsternacji, po tych wszystkich myślach, które towarzyszyły mu w podróży, dotarł w końcu do szpitala. Chciał mieć to już za sobą. W recepcji pielęgniarka spojrzała na niego podejrzliwie, gdy powiedział jej, po co przybył. Po krótkiej chwili podniosła słuchawkę telefonu, mówiąc nieprzyjemnym, urzędniczym tonem:

— Doktorze Zukov, jest tutaj Andrij Djuzhev… Tak… Przyjechał zabrać jego rzeczy.

II DR ZUKOV

Doktor lekko podskoczył, gdy usłyszał dzwoniący telefon. Głośny i nieprzyjemny dźwięk przestarzałego aparatu wyrwał go z zamyślenia. Szybkim ruchem podniósł słuchawkę, rozsypując popiół z dopalającego się już papierosa.

— Tak? — rzucił pospiesznie. — Dobrze, zaraz tam zejdę — odpowiedział. Prędko wstał od biurka, zaciągając się nerwowo.

Albert Zukov był starszym, szczupłym i stosunkowo wysokim mężczyzną z łysą głową. Spod szpiczastego nosa, podtrzymującego okrągłe okulary, wyrastał krótki, siwy wąs. Jego hipnotyzujące i przeszywające spojrzenie czyniło go postacią niezwykle tajemniczą. Znajdował się w niewielkim, ciemnym i zadymionym gabinecie. Na jego biurku, pomiędzy innymi chaotycznie rozrzuconymi dokumentami, leżała karta pacjenta — Daniela. Za jego plecami, w ozdobnej ramce wisiała jedna z nielicznych, niepokrytych kurzem rzeczy w całym pomieszczeniu — dyplom ukończenia studiów doktoranckich w zakresie psychiatrii dla doktora Alberta Zukova. Musiał przecierać ją naprawdę często, bo zdawała się wręcz lśnić. Był naprawdę dumny, że udało mu się ukończyć doktorat z wyróżnieniem. Zawdzięczał to swojej determinacji i wytrwałości. Zawsze, gdy obrał sobie jakiś cel, stawało się to dla niego niemal obsesją. Nic innego się nie liczyło. Każdorazowo w końcu osiągał to, czego chciał. Tak… Naprawdę był z siebie dumny. A teraz całym sobą pragnął wyrwać się z tej okropnej nory, w której marnował swój niezwykły talent. Wiedział, że jego badania mogą być przełomowe i umieszczą jego nazwisko na liście najwybitniejszych psychiatrów badających ludzką osobowość. Musiał się jednak poważnie skupić. Obecna sytuacja mogła niekorzystnie wpłynąć na całą jego karierę. Każde najdrobniejsze działanie, musiało być przemyślane tak, aby w pełni wykorzystać potencjał sytuacji i obrócić wszystko na jego korzyść. W zasadzie, nie był poddenerwowany, czuł raczej pełną adrenaliny ekscytację. Daniel stanowił niezwykle istotny punkt w jego badaniach, a wedle kartoteki Andrij Djuzhev był niegdyś jego najbliższym przyjacielem. Zresztą dokumentacja wykazywała, że Daniel nie miał żadnej rodziny, a jedyną osobą upoważnioną do informacji na jego temat był właśnie jego dawny przyjaciel. Koniecznie chciał z nim porozmawiać, poznać go na żywo. Słyszał już o nim trochę podczas sesji terapeutycznych Daniela. Spotkanie w nieoficjalnym miejscu byłoby idealne i pozwoliłoby mu zebrać kilka interesujących go informacji, a przede wszystkim ustawić sprawy na zamierzonym torze.

***

Tego wieczoru Andrij czekał na Zukova w pobliskim klubie. Nie do końca rozumiał, dlaczego doktor chciał się z nim spotkać w bardziej prywatnym charakterze. Planował od razu wrócić do domu, jednak szybko dał się namówić na to, by zatrzymać się w pobliskim motelu na jedną noc. Stwierdził, że dobrze zrobi mu odpoczynek przed podróżą. Był nieco przybity. Stare spodnie i koszula oraz podniszczony dziennik z rysunkami Daniela — to wszystko, co pozostało po jego przyjacielu. To takie irracjonalne, że po tylu latach zupełnego braku kontaktu Daniel wskazał go jako osobę „upoważnioną”. Nie bardzo wiedział, co ma z tymi rzeczami zrobić. Może powinien wracać od razu do domu, nie tracić więcej czasu i przestać myśleć o nim i o doktorze? Dlaczego właściwie Zukov chciał się z nim spotkać? To prywatna rozmowa czy jego pierwsza sesja z psychiatrą? Jego głowę zaczęły nawiedzać natrętne myśli. Myśli, które prześladowały go już od pewnego czasu. Myśli o tym, że zaczyna wariować. Może doktor rozpoznał jego szaleństwo i dlatego zaproponował spotkanie? Nerwowo próbował uspokoić szalejący w głowie głos, zapijając go trzymanym w ręku piwem. Popatrzył na zegarek. Doktor się spóźniał. Klub wydawał się dziwnie pusty i dosyć paskudny. Ciemne i zadymione pomieszczenie wypełnione kilkoma lożami obitymi starą, czerwoną, spękaną już skórą. Niebieskie i czerwone światła tworzyły widowiskowy spektakl unoszącego się wokół dymu. Andrij usiadł w takim miejscu, by obserwować drzwi wejściowe. Nie lubił być zaskakiwany. Z coraz większym zdenerwowaniem patrzył co chwilę w ich stronę. Co to za paskudne miejsce… — pomyślał. Miał wrażenie, że normalni ludzie unikają takich lokali. W odległej loży siedział jedynie jakiś podejrzany typ w długim płaszczu, który na całe szczęście w ogóle nie patrzył w jego stronę.

Nagle otworzyły się drzwi. Andrij czekał na ten moment z utęsknieniem, jakby jego własne towarzystwo było dla niego czymś uciążliwym. Patrzył, niczym w zwolnionym tempie, jak zza futryny wyłania się jakaś postać. Niestety, to nie był doktor. Do klubu weszła jakaś młoda, czarnowłosa dziewczyna. Rozglądała się chaotycznie po pomieszczeniu i na chwilę ich spojrzenia się spotkały. Miała duże, ciemne oczy, z których promieniowało jakieś ciepło, choć jej twarz wydawała się zmęczona i opuchnięta. Przez moment patrzyła Andrijowi prosto w oczy, po czym lekko się uśmiechnęła. W jej spojrzeniu było coś wyjątkowego, co bardzo go speszyło. Zrobiło mu się gorąco, a dziewczyna nagle odwróciła wzrok i ruszyła w stronę szemranego mężczyzny. Andrij przyglądał się jej badawczo. Wyglądała trochę jak po dwudniowej imprezie. Miała na sobie przetartą, czarną skórzaną kurtkę oraz czarne jak smoła, potargane delikatnie w kilku miejscach rajstopy. Usiadła obok mężczyzny, zamieniając z nim kilka słów. Po chwili nastąpiła szybka wymiana. Dziewczyna podała pieniądze, a mężczyzna wsunął jej coś w dłoń, po czym wstał i wyszedł. Dla Andrija scena ta była oczywista. Dziewczyna nawet nie obejrzała się za wychodzącym, tylko zaczęła grzebać delikatnie dłońmi w małym pakunku. W pewnym momencie podniosła wzrok i zobaczyła, że Andrij ją obserwuje. Speszył się ponownie i szybko zasłonił usta kuflem, czerpiąc głęboki łyk. Dziewczyna, widząc to, uśmiechnęła się do niego frywolnie i z pełną kokieterią wysunęła język, z lekkim uśmiechem kładąc na jego czubku coś niewielkiego i dynamicznie chowając to w swoich ustach. Zaraz po tym wstała, zabrała z loży swoją skórzaną kurtkę i wyszła.

Zrobiło się dziwnie pusto. Ta dziewczyna miała w sobie coś, co niezwykle zaintrygowało Andrija, mimo iż zdecydowanie stronił od kontaktu z ludźmi takiego pokroju. Przez nią na moment zupełnie zapomniał o doktorze Zukovie. Ciarki przeszły mu po plecach, gdy znów o nim pomyślał. Miał w sobie jakąś wewnętrzną awersję do lekarzy, a zwłaszcza psychiatrów. Żywił przekonanie, że wśród składających przysięgę Hipokratesa znajduje się nad wyraz dużo psychopatów pokroju Josefa Mengele, lubujących się w eksperymentowaniu z ludzkim ciałem i umysłem. Albo też tych drugich, chyba jeszcze gorszych, „akademickich idiotów” — jak ich nazywał. Przepisujących po sobie bzdurne i nieaktualne wnioski z prowadzonych na chybił trafił eksperymentów i traktujących je jak niepodważalną pewność.

Było na przykład kiedyś tak, że pewien lekarz opublikował informację, jak to poprzez fizyczne uszkodzenie mózgu przy pomocy ostrych narzędzi, wkładanych przez nos lub oczodoły, doprowadził do uspokojenia nadpobudliwych pacjentów. Tak przynajmniej opisał to w swojej pracy. Szkoda jednak, że nie wspomniał w swoich raportach, że skutkiem ubocznym jego kuracji było całkowite upośledzenie leczonych osób. Tak oto — w następstwie jednej naukowej pracy — dziesiątki tysięcy zabiegów lobotomii przez ponad dwie dekady okaleczało, a nawet zabijało, pacjentów z najdrobniejszymi problemami psychicznymi. Byli też tacy fachowcy, którzy twierdzili, że dzięki tej metodzie można leczyć homoseksualizm. Koroną tej okrutnej farsy była Nagroda Nobla w dziedzinie medycyny, aż w końcu po latach odebrano temu „lekarzowi” prawo do wykonywania zawodu.

Tymczasem za chwilę wejdzie tutaj jeden z jego następców. Kto wie, które z dzisiejszych metod okażą się w przyszłości kolejną pomyłką? Wejdzie tu ten, który leczył Daniela. Ciekawe, czy Daniel był w ogóle chory? Andrij nie mógł sobie przypomnieć, czy jego przyjaciel zdradzał kiedykolwiek jakieś objawy choroby psychicznej. Zawsze uważał go za wyjątkowego. Może to właśnie jego szaleństwo czyniło go tak niezwykłym?

Nagle trzasnęły drzwi i do klubu wszedł Zukov. Andrij poczuł się jak przyłapany na robieniu czegoś niewłaściwego, gdy spojrzenie doktora wyrwało go z takich właśnie myśli. Albert przywitał się z daleka gestem ręki, podszedł powoli do stolika i zajął miejsce obok.

Ich rozmowa, chociaż z początku dosyć oficjalna, szybko zeszła na tory zawodowe, związane z psychiatrią i psychologią. Doktor czuł się jak ryba w wodzie — chętnie dzielił się wiedzą i własnymi przemyśleniami. Andrij z kolei odkrył w sobie zainteresowanie tematem ludzkiej osobowości.

— Chociaż doktorat otrzymałem z psychiatrii, to jednak po latach doświadczeń stałem się zwolennikiem podejścia psychoanalitycznego, konkretnie psychodynamicznego — ostatnie słowa powiedział już znacznie wolniej, obserwując nieco zmieszaną twarz Andrija, dla którego najwyraźniej nie do końca jasne było to, co usłyszał. — Prościej mówiąc — ciągnął dalej — osobiście uważam, że odpowiednia terapia i głęboka introspekcja mogą zdziałać więcej niż farmakologia czy, nie daj Boże, psychochirurgia. — Te słowa pozytywnie zaskoczyły Andrija. Pomyślał, że może niewłaściwie z góry zaszufladkował Zukova. Doktor kontynuował swój krótki wykład, a Andrij poczuł, że w końcu się rozluźnia i powoli nabiera do niego jakiegoś zaufania.

— …oprócz tego w moich badaniach nad ludzką osobowością prawdziwym przełomem jest pewna substancja, którą mam przyjemność testować. — Andrij jakby żachnął się na te słowa. Zukov, widząc to, spokojnie się tłumaczył. — Jest całkowicie bezpieczna i nietoksyczna. Wedle wielu badań nie ma żadnych skutków ubocznych, a wprowadza człowieka w stan, w którym następuje coś, co nazywam ekstrakcją ego — ciągnął nieprzerwanie z ogromną ekscytacją. — Jest to stan chwilowy, w pełni odwracalny, aczkolwiek w momencie jego trwania możemy dotrzeć do punktu zwrotnego w konstrukcji osobowości pacjenta!

— Doktorze… — Andrij odważył się przerwać jego wywód — to wszystko nie daje mi spokoju.

Obaj wiedzieli, że w końcu dotarli do punktu, w którym mogą porozmawiać o tym, po co tak naprawdę się spotkali.

— Co właściwie się stało z Danielem?

Przez moment głuchej ciszy Andrij patrzył jakoś niepewnie prosto w oczy doktora, gdy ten w końcu przełknął ślinę i zaczął mówić:

— Yyy… tak jak pana poinformowano, został uznany za zmarłego — powiedział, utrzymując poważny wyraz twarzy.

— Tak, ale co to znaczy „uznany za zmarłego”? Dlaczego nie było żadnego pogrzebu? Co się właściwie stało? — dopytywał Andrij.

— Rozumiem, że to trochę zagmatwane i już spróbuję to wyjaśnić — powiedział doktor, lekko zmieszany gładząc łysinę, po czym złożył dłonie, jakby miał zacząć prowadzić wykład. — Nasz szpital, jak pan wie, ma specyficzne położenie. Otula je z obydwu stron rzeka. To miejsce dosyć niedostępne.

— Tak… — odpowiedział bez wyrazu Andrij. — Jeśli dobrze kojarzę, było kiedyś w tym budynku więzienie.

— Zgadza się — potwierdził doktor. — Generalnie nie da się z tego miejsca uciec, tak właśnie zostało zaprojektowane. Mieliśmy przypadki pacjentów rzucających się w fale tej rzeki, ale to zdradziecka woda! Rwący nurt i ostre kamienie nie dają żadnych szans na przeżycie.

Andrij patrzył na doktora jak zamrożony. Czy to właśnie spotkało jego przyjaciela? A Zukov opowiada o tym, jakby wylewał z siebie luźną anegdotę?

— Czy to właśnie się stało z Danielem? — zapytał lekko poirytowany.

— Niezupełnie — odpowiedział bardzo powoli i spokojnie doktor.

Nastała chwila bardzo ciężkiej ciszy. Głośne odgłosy klubu zniknęły ze świadomości Andrija, był całkowicie skupiony na słowach lekarza, który w końcu powiedział:

— Widzi pan, nie da się uciec z naszego szpitala. Jedyna droga wiedzie przez rwące wody, a to pewna śmierć.

— Ale nie znaleźliście jego ciała? — przerwał mu pełen emocji Andrij.

Brzmiał trochę tak, jakby zapłonęła w nim nadzieja, że Daniel żyje, że gdzieś tam jest. Może stracił pamięć? Albo przed czymś się ukrywa? W głowie Andrija znów zaczęły się rodzić paranoiczne podejrzenia odnośnie do doktora. Zapadła niezręczna cisza, która zaczęła się już niebezpiecznie przedłużać, kiedy w końcu przerwał ją Zukov.

— Opowiem panu coś o Danielu, panie Djuzhev. Rozumiem, jakie podejrzenia chodzą panu po głowie. Owszem, jego ciała nie znaleziono i prywatnie będę szczery, że nie ma stuprocentowej pewności, iż on na pewno nie żyje. To tylko etykietka policjantów. A Daniel — ciągnął dalej — Daniel był wyjątkowym pacjentem. Jego osobowość wykraczała poza wszelkie znane psychiatrii schematy. Bywał zaskakujący! Nieraz robił na mnie duże wrażenie, ale zawsze miałem w pamięci, z jaką przeszłością trafił do szpitala i widziałem, jak potrafił wpływać na innych poprzez zwykłe sugestie słowne. — Ostatnie zdanie doktor wypowiedział z ogromną powagą, patrząc Andrijowi w oczy. — Sądzę, że w całej tej swojej łagodności skrywał głęboką, psychopatyczną osobowość.

Andrija wbiło w fotel. Był przygotowany na wiele trudnych informacji, ale to, co usłyszał, zupełnie go zaszokowało.

— Jak to? — zapytał, nie kryjąc zdumienia.

— Takie osoby potrafią wpływać na innych tak, że ci nawet nie zauważają, jak ich umysł silnie absorbuje przekonania. Mimo całego swojego profesjonalizmu, doświadczyłem tego również na sobie! Widziałem, jak Daniel wpływał na innych pacjentów.

— Zrobił coś komuś? — zapytał zdziwiony Andrij.

— Niezupełnie. Jednakże jego umiejętność wywołania zmiany osobowości u pacjentki z poważnymi zaburzeniami emocjonalnymi wzbudziła we mnie dużą ostrożność. Dlatego fakt, że praktycznie rozpłynął się w powietrzu, jest dla mnie również niepokojący i cieszę się, że o tym rozmawiamy.

Andrij był zupełnie zdezorientowany. Z jednej strony nie chciał wierzyć w to, co słyszy. Znał przecież Daniela i na pewno nie był on psychopatą. To niemożliwe. A może jednak? Gdy teraz popatrzył na ich przeszłość z perspektywy spostrzeżeń doktora, dostrzegł, że jego dawny przyjaciel zawsze potrafił sprawić, by Andrij ostatecznie zgodził się z nim i chciał tego samego co on. I jeszcze ta sytuacja, która wydarzyła się w Berszardzie podczas ich wspólnego pobytu w szkole z internatem, budziła wiele kontrowersji. Czyżby więc doktor miał rację?

Zukov zaczął mówić dalej, nie patrząc już na Andrija, huśtając powoli po stole kuflem trzymanym w dłoni.

— Chodzi o to, że jeśli Daniel jednak żyje i próbowałby się z panem skontaktować…

— To co? — rzucił pospiesznie Andrij.

Doktor Zukov odłożył kufel i popatrzył Andrijowi prosto w oczy. Mówił tak, jakby chciał być jak najdokładniej zrozumiany.

— Daniel to kłamca i manipulator. Gdyby to się stało, to najbezpieczniej będzie dla pana, jeśli od razu się o tym dowiem. Rozumie pan, panie Djuzhev?

***

Słowa doktora na temat Daniela huczały Andrijowi w głowie tak mocno, że nie docierały do niego hałaśliwe odgłosy pociągu podczas powrotnej podróży. Siedział półprzytomny na fotelu i myślał o tym wszystkim. Nie był pewien, w co ma wierzyć. Z drugiej strony wiedział, jak silny wpływ miał na niego w przeszłości Daniel. Może te wszystkie dziwne uczucia, które kryje teraz głęboko w sobie, są tam przez niego? Może to on sprawił, że czegokolwiek by w życiu nie robił, zawsze miał poczucie, jakby jakaś część jego duszy była nie na miejscu, jakby ciągle czegoś szukał. Jakby zapomniał o czymś bardzo ważnym i dopiero, gdy to sobie przypomni, będzie już żyć pełnią. To uczucie braku, jak przekleństwo, prześladowało go od tak dawna, a ostatnio przybierało na sile. Wrosło w niego, gdy jeszcze mieszkał w internacie w Berszardzie. Wtedy po raz pierwszy zastąpiło jego wewnętrzny gniew i frustrację. Andrij próbował sobie przypomnieć wszystko od początku.

III DANIEL

Berszard

Październik 1968 r.

Koniec lata był w tym roku dosyć chłodny, a jesień zaczęła się niespodziewanie szybko. Być może odzwierciedlało to nastrój tego miejsca i osób, które musiały tu być. Majestatyczny, wielki, kamienny budynek, chociaż pełen przepychu, wydawał się dość zimny. Spory dziedziniec rozciągał się przed jego murami, a przecinała go wysypana drobnym żwirem droga. Wysoki na trzy kondygnacje, otulany dwoma skrzydłami, zapraszał swoim ogromnym wejściem, lekko przysłoniętym przez czterofilarowy portyk. Ponad wysokimi, podwójnymi drzwiami, pięła się w górę przepiękna wieża zegarowa. Kilkadziesiąt metrów dalej, nad ciężką, kutą bramą wjazdową, widniał napis: „Gimnazjum z Internatem w Berszardzie”. Młody chłopiec z lekkim niepokojem spoglądał na niego przez szybę samochodu. To tutaj przyjdzie mu spędzić najbliższe miesiące.

— Pewnie jesteś bardzo dumny, chłopcze? — odezwał się do niego posiwiały, brodaty kierowca, obserwując go przez wewnętrzne lusterko samochodu. — To naprawdę prestiżowe miejsce. Masz ogromne szczęście, że twoi rodzice mogą ci coś takiego zafundować.

Chłopiec nic nie odpowiedział, odwrócił głowę w kierunku okna. To żadne szczęście — pomyślał sobie. — To przekleństwo. Czuł ogromny gniew. Nie umiał tego wszystkiego zrozumieć ani nazwać. Wiedział, że się go pozbyli, że tylko im przeszkadzał. Woleli zapłacić za to miejsce, żeby mieć go z głowy. Jeszcze do tego zapisali go tutaj w ostatniej chwili, długo po rekrutacji. Nawet w kwestii pozbycia się go z domu nie poświęcili mu wystarczająco dużo zaangażowania, by załatwić wszystko w terminie. Dlatego przyjeżdża tutaj spóźniony, kilka tygodni po rozpoczęciu roku szkolnego. Jakby sama zmiana otoczenia nie była wystarczająco trudna, to jeszcze będzie miał teraz etykietkę: „ten nowy”. Na samą myśl o tym przypomniał sobie to uczucie bycia przy swoich rodzicach jak za jakąś grubą szybą. Poczuł, jak piekące łzy napływają mu do oczu. Jego ciało momentalnie się napięło. Wziął bardzo głęboki wdech i zacisnął zęby. Wiedział, że musi być silny, wiedział, że jest teraz sam. Zresztą — zawsze był.

— Gimnazjum w Berszardzie to miejsce z ogromną tradycją! — zaczął opowiadać kierowca, jakby był przewodnikiem na wycieczce. — To wyjątkowe, że tak niewielka szkoła na prowincji zrzesza tylu wybitnych profesorów! Ten stary budynek z powodzeniem mógłby stanowić piękne muzeum.

Chłopiec nawet na niego nie patrzył, mimo iż ten kierował każde słowo bezpośrednio do niego, cały czas wpatrując się w lusterko. Kierowca chyba zaczął tracić cierpliwość w związku z faktem, że jest przez młodzieńca ciągle ignorowany, a jego twarz z pogodnej zaczęła nabierać nieprzyjemnego wyrazu.

— Powinieneś być wdzięczny, że możesz tu być. Nie każdy ma taką szansę. — Ostatnie słowa kierowcy były już pełne gniewnej frustracji, a samochód gwałtownie się zatrzymał. — Mam nadzieję, że nauczą cię tutaj kultury — powiedział na koniec powoli i oschle.

Byli już na miejscu, pod głównym wejściem. Chłopiec niepewnie otworzył drzwi samochodu. Z bliska budynek wydawał się jeszcze większy. Ciemne, kamienne i grube mury pięły się wysoko w górę. Pod wielką tarczą zegara, po której przesuwały się ogromne wskazówki, znajdował się piękny, kolorowy witraż. Chłopiec tak bardzo zapatrzył się na rozciągający się nad nim widok, że nawet nie zauważył wychodzącego ze szkoły dozorcy. Mężczyzna stanął przed nim, obrzucając go dość obojętnym spojrzeniem.

— Ty musisz być Andrij Djuzhev? — zapytał dozorca.

— Tak proszę pana — odpowiedział.

— Witaj w Berszardzie.

***

Milczący dozorca zabrał Andrija do wschodniego skrzydła budynku, gdzie znajdowała się część mieszkalna. Po drodze minęli piękny hol z ogromnymi kamiennymi schodami. Bogato zdobione drewniane poręcze krętym ruchem pięły się ku kolejnemu piętru. Powolnym krokiem przeszli przez wysoki korytarz pełen elegancko wystawionych obrazów ozdobionych drewnianymi ramami. Sprawiały wrażenie jednolitej kolekcji, każdy z nich przedstawiał kolejne sceny z Biblii. Nawet mimo swojego ponurego nastroju Andrij był pod wrażeniem wyglądu tego miejsca. Rzeczywiście — pomyślał sobie — mogłoby być tutaj muzeum. Wszystko wydawało się zabytkowe, ale bardzo schludne i zadbane.

Idąc dosyć długo po zdobionym dywanie, doszli w końcu do części mieszkalnej. Dozorca zatrzymał się przed jednymi drzwiami i wyciągnął z kieszeni ogromny pęk kluczy. Grzebał w nim przez kilka chwil, aż znalazł ten odpowiedni i otworzył zamek. Oczom Andrija ukazało się małe pomieszczenie. Duże, białe okno wpuszczało do środka niewiele światła, lekko eksponując znajdujące się w środku stare szafy oraz dwa łóżka z ustawionymi obok biurkami. Jedno nich było niezaścielone i leżała na nim mała sterta ubrań. Na blacie zaś, oprócz rozrzuconych kilku książek i papierów, leżał charakterystyczny mały dziennik.

— Ktoś mieszka w tym pokoju? — zapytał zdziwiony Andrij. — Będę miał współlokatora?

Dozorca popatrzył na niego z lekką irytacją.

— To nie hotel, to internat — powiedział oschle. — Za pół godziny kończą się zajęcia. O godzinie czternastej obiad — dokończył i wyszedł z pomieszczenia.

— Ale… — Andrij próbował jeszcze o coś zapytać, ale drzwi już się zamknęły. Został sam w pokoju. Poczuł się dziwnie z tym, że będzie z kimś mieszkać. Był jedynakiem i nigdy nie musiał z nikim dzielić przestrzeni. Nie zawsze umiał dogadać się z dzieciakami w swoim wieku, irytowały go. O wiele łatwiej było mu rozmawiać z dorosłymi, z rówieśnikami nigdy nie miał wspólnego języka. Czasem czuł z tego powodu jakiś żal do siebie. Sądził, że to przez fakt, iż nie potrafi się bawić, że zawsze jest taki poważny.

Podszedł do biurka swojego współlokatora. Zaciekawił go leżący obok podręczników do drugiej klasy niewielki dziennik. Wahał się przez chwilę, ale ciekawość wzięła nad nim górę. Gdy go otworzył, zobaczył imponujący rysunek budynku szkoły. Andrij był pod wrażeniem licznych detali, które przedstawiał szkic. Szybko również zdał sobie sprawę, że specyficzna perspektywa rysunku sugeruje, iż został on narysowany z widocznego przez okno wzgórza. Z ciekawości obrócił kartki w dzienniku — rysunków było wiele. Osoby, zwierzęta, czasem abstrakcyjne geometryczne kształty. Na pierwszej stronie widniała elegancka, odręczna dedykacja: „Najdroższemu synowi, Danielowi — rodzice”. Nagle otwarły się drzwi do pokoju. Andrij aż podskoczył i upuścił dziennik na biurko.

— A ty coś za jeden!? — zapytał głośno wysoki blondyn, wpatrujący się w niego ze zdziwieniem. Andrij tak się wystraszył, przyłapany na grzebaniu w dzienniku współlokatora, że aż zaniemówił.

— Ja tylko… — głos mu zadrżał i musiał niespodziewanie przełknąć ślinę, przerywając w pół słowa.

— Mówić nie potrafisz, pajacu? — ciągnął chłopak cwaniacko, stojąc w otwartych drzwiach. Andrija aż zamurowało. Zupełnie nie był przygotowany na taką konfrontację, ale nie to było najgorsze. Nagle dotarło do niego, że z kimś takim będzie spędzał w jednym pokoju najbliższe miesiące. Nie był zbyt asertywny i zawsze unikał konfliktowych sytuacji. Pomyślał sobie, że wylądował w niezłym bagnie i nic go tym razem z niego nie wyciągnie. Patrzył osłupiały, jak w zwolnionym filmie, gdy nagle zobaczył, że ktoś, stojący tuż za chłopakiem kładzie mu rękę na ramieniu.

— To chyba nie twój pokój — powiedział do nerwowego blondyna stojący za nim nieco niższy od niego chłopiec. Oznajmił to niezwykle spokojnym i hipnotyzującym głosem. Tamten odwrócił się do niego gwałtownie i przez moment patrzyli sobie prosto w oczy, po czym butny intruz bez słowa wyszedł z pokoju. Andrijowi użyło. Więc to musi być mój współlokator! — pomyślał z ulgą. Niewiele niższy od niego chłopiec o jasnych, krótkich włosach i niebieskich oczach przenikał go swoim pogodnym spojrzeniem. Zrobił kilka kroków do przodu i wyciągnął do niego dłoń.

— Witaj. Nazywam się Daniel.

***

Popołudnie nadeszło bardzo szybko. Spędzili je w swoim pokoju, żywo rozmawiając. Andrij od razu polubił Daniela, co było do niego zupełnie niepodobne. Stało się tak pewnie dlatego, iż nowy kolega miał w sobie dużo empatii, słuchał uważnie Andrija, zachęcając go do uzewnętrzniania się. Robił to jednak w niesamowicie łagodny i nienachalny sposób. Imponował mu też swoją dojrzałością.

— Jutro wszystko ci pokażę! — opowiadał z wielką fascynacją Daniel. — To naprawdę piękny budynek. Aula robi ogromne wrażenie, a cała szkoła jest tak ogromna, że można się tutaj zgubić! — Jego entuzjazm w jakiś sposób dodawał otuchy Andrijowi.

— Chętnie wszystko obejrzę — powiedział spokojnie i z jakąś nostalgią. — Tylko wiesz, ja nie bardzo chciałem tu być. Wysłali mnie tu wbrew mojej woli — ciągnął smutnym głosem.

— Kto? — zapytał Daniel.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.