E-book
4.41
drukowana A5
83.15
Daleka Droga tom III

Bezpłatny fragment - Daleka Droga tom III

Kwiat Jabłoni. Kwiat Wiśni

Objętość:
575 str.
ISBN:
978-83-8324-418-1
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 83.15

Kwiat Jabłoni

Rozdział 1

O tym, że: padający deszcz nie zawsze jest orzeźwiający, a otrzymane wiadomości tymi, na które byśmy oczekiwali z niecierpliwością — w każdym miejscu i na każdej szerokości geograficznej, są ci dobrzy i ci źli, którzy oczywiście mają niecne zamiary w stosunku do tych dobrych. Jednak wiekszości jest to absolutnie obojętne — ciężkie jest życie panny na wydaniu szczególnie, kiedy ojciec ma ambicje — trudno pogodzić własne interesy z interesem ogółu — drogi Panny Yu i kapitana Xie wkrótce się skrzyżują, a do tego spotkają oni tych, których zostawiliśmy w drugim tomie „Dalekiej Drogi”!


Pan Zhao, wysoki i wielce szanowany urzędnik powiatu, siedział w lektyce. Machał bez wytchnienia długim chwostem na kijku, poganiając do szybszego biegu grupę półnagich kulisów, niosących go na ramionach w stronę domu. Lektyka trzęsła i niemiłosiernie kołysała, co, jak zawsze u niego, wywoływało żołądkowe spazmy.

Do tego dochodził jeszcze fakt, że — co niezwykłe o tej porze roku i w tym regionie świata — jeszcze chwilę temu na miasto spadł ulewny deszcz, powodujący iż ubite trakty rozmiękły do konsystencji glinianej papki, uwalniając z rozmoczonej gliny smród uryny i wszelkiego innego paskudztwa, wylewanego od niepamiętnych czasów na uliczki miasta.

Odór docierał do delikatnego nosa szacownego pana Zhao ze zdwojoną siłą. Nie pomagały się go pozbyć wonne olejki, ani opuszczona spod wysokiego kapelusza na twarz, delikatna jedwabna zasłonka. Właśnie przez ten wszechobecny smród, żołądkowo-jelitowy rozstrój, który w tym momencie opanował ciało pana Zhao, sięgnął apogeum.

Wierny Tang — do pasa upaprany w śmierdzącym błocie — biegł z przodu, razem z kilkoma ludźmi z obstawy. Krzycząc rozganiał tych przechodniów, którzy na czas nie zeszli z drogi kawalkadzie urzędnika Zhao.


Może miasto Turfan było wielkie i bogate, ale zupełnie nieprzygotowane do deszczowej pogody. Suchy pustynny klimat konserwował oraz wysuszał wszelką wilgoć, choć w samym mieście wody nigdy nie brakowało dzięki sprytnemu systemowi irygacyjnemu, wykorzystującemu studnie i zbiorniki wodne, wykopane w okolicznych górach. Dzięki sieci akweduktów dostarczano życiodajny płyn wprost na pola oraz na potrzeby gospodarstw. Wody więc w tym mieście — jednej z wielu wielkich i tak zwanych — „chińskich bram” na trasie Jedwabnego Szlaku — nigdy nie brakowało mimo, że dookoła dominowały pustynie i hulał piasek wydm rozwiewanych przez gorące wiatry.

Naturalną więc sprawą był fakt iż w takim klimacie nie było potrzeby brukować dróg za wyjątkiem tych najważniejszych. Wystarczało dobrze ubić klepisko glinianego duktu i po sprawie. System doskonale się sprawdzał do czasu aż pojawiał się deszcz. Wtedy gęsta sieć uliczek Turfanu zamieniała się w śmierdzące gliniane trzęsawisko, po którym trudno było chodzić, a co dopiero nieść ciężką lektykę.

Podobnie jak z drogami, nie inaczej było z domami tych biednych i tych bogatych mieszkańców miasta. W większości Ujgurów, Mongołów, Hui — Arabów oraz oczywiście Han — czyli Chińczyków ze wschodnich prowincji — do których zaliczał się wysoki urzędnik powiatowy Pan Zhao.

Można powiedzieć, że gdyby w Turfanie panował klimat, jak w południowych tropikalnych prowincjach Chin, gliniane w większości domostwa miejscowych, zamieniłyby się po pewnym czasie w zgrabne — większe lub mniejsze — kupki gliny, przykryte lichymi przewiewnymi resztkami dachów albo, i to nie.


Lao Zhao (Czcigodny Pan Zhao) śpieszył do swojej posiadłości na obrzeżach miasta, bo właśnie otrzymał dwie bardzo ważne wiadomości oraz jedną troszeczkę mniej ważną, ale równie istotną.

Ta najważniejsza była taka, że sam Wielki Sekretarz Finansów — Lao Wang (Czcigodny Pan Wang) z Cenzoratu wysłał do Turfanu kontrolera terenowego, który miał za zadanie prześwietlić finanse miasta oraz sprawdzić fachowość Zhao w zarządzaniu! Informacja była pewna, bo pochodziła od kuzyna — Pana Liu, konfratra Pana Zhao od wina oraz innych uciech, u którego często spędzał miłe poranki, grając w madżonga. Kim był kontroler, trudno powiedzieć. W każdym razie, wyruszył do miasta z całą świtą podwładnych i pomniejszych urzędników!

Druga w skali ważności wiadomość była taka, że córka Lao Zhao — Xiaojie, śliczna i powabna panna, a przy tym krnąbrna oraz wielce niezależna dziewczyna, którą rodzina i bliscy znajomi nazywali po imieniu — Yu (Deszcz), znowu narobiła mu wstydu, wyganiając z domu uciech dwie kuchenne służki Pana Zhao. Ponoć kobiety znalazły się w tym przybytku, bo zgubiły drogę do domu. Gdyby je tylko wygoniła, to jeszcze by uszło, bo ludzie z Turfanu znali jej krewki charakterek, ale dzisiaj Yu już przesadziła. Bowiem, „deszczowa panna” pogoniła je — nomen omen — w deszczu i błocie, regularnie obijając grzbiet raz jednej, a raz drugiej, krzycząc przy tym:

— Już ja wam dam! Na służbie u mojego ojca będziecie się po cichu zabawiać z tymi męskimi fujarami?! Do domu, posiłki gotować! Uczyć się, jak być dobrą żoną i matką, a nie, gołym tyłkiem świecić w burdelu!…

Oczywiście po każdym zdaniu, raz jedna, a raz druga z kobiet obrywały pejczem przez plecy


Bo trzeba jeszcze zaznaczyć, że panna Yu była, jak już wspomnieliśmy, śliczną dziewczyną o trudnym usposobieniu, ale oprócz ciężkiego charakteru posiadała jeszcze nadzwyczajne umiejętności w fechtunku i walkach wręcz, a więc umiejętnościach zarezerwowanych dla mężczyzn. Tak więc, dzięki tym zdolnościom mogła sobie pozwolić na wyciągnięcie obu służek z domu uciech, wybijając przy okazji temu i owemu kilka zębów oraz dekorując opuchniętą gębę Pana He — właściciela burdelu — pięknym sińcem okularowym lewego oka.

Zresztą, panna Yu nie bez powodu wyzywała swoje służki od tych, co to się zabawiają z „męskimi fujarami”, bowiem generalnie uznawała cały „męski rodzaj”, jako coś godnego pogardy i nie wartego najmniejszej uwagi.

Jak więc widać z powyższego, już te dwie informacje mogły przyprawić Pana Zhao o niestrawności, a kiedy dodamy jeszcze smród dobywający się z rozmokłych ulic miasta, to w istocie nie było mu czego zazdrościć, przynajmniej w tym momencie.


Nie możemy w tym miejscu zapomnieć o owej trzeciej wiadomości, która według pana Zhao była najmniej istotna, oczywiście z jego punktu widzenia oraz z punktu widzenia jego interesów.

Informację przyniósł jeden z żołnierzy Pana Lianga, oficera i głównodowodzącego w strażnicy miasta Turfan.

Jūnguān (urzędnik oficer) Yuan Liang, dowódca wojska broniącego dostępu do miasta oraz zabezpieczającego przejście karawan w końcówce trasy Jedwabnego Szlaku, był bardziej człowiekiem interesów — szczególnie tych prywatnych — niż oficerem i wojownikiem gotowym oddać życie za cesarstwo, cesarza i jego dobra. Tym bardziej, że tak po cichu, to uważał obecnie panującego cesarza Wanli, za powiedzmy oględnie… słabego władcę i człowieka.

Oficer Lao Liang był nadmiernie otyłym mężczyzną, ale, co trzeba mu przyznać, zawsze dobrze ubranym i najczęściej przebywającym w towarzystwie szerokiego grona pochlebców oraz kobiet lekkich obyczajów. Nie miał zamiaru narażać swoich, dopiero co wybudowanych pod najem domów oraz zajazdów dla karawan, na jakieś wojenne zawieruchy. No chyba, że chodziło o ich obronę przed czyimiś niecnymi zakusami.


Żołnierz Lianga dotarł do Pana Zhao w momencie, kiedy ten w pośpiechu opuszczał gościnny dom pana Liu, czyli zaraz po otrzymaniu dwóch wcześniejszych i najważniejszych wiadomości.

— Czcigodny panie Zhao! Proszę zaczekać!… — wołał zziajany piechur, odziany w w szpiczasty hełm i lamelkową zbroję do kolan. Biedaczyna taszczył ze sobą długą ciężką włócznię.

Wierny i potężnie zbudowany Tang, stanął przed lektyką, broniąc żołnierzowi dostępu do swojego pana.

— Zhǐhuīguān Lao (czcigodny dowódca) Liang przysyła mnie do szcownego pana z ważną wieścią! — wysapał posłannik, przyklękając w błocko na jedno kolano.

Lao Zhao odsunął boczną zasłonkę w lektyce, spojrzał łaskawie na piechura i mruknął:

— Mów, ale szybko, jakież to wieści przynosisz od dowódcy Lianga. Co, znowu mu brakuje budulca na te jego domy? Więcej srebra nie ma i już nic nie dostanie! Możesz mu to zaraz powiedzieć! Nie otrzyma też żadnej pożyczki z kasy miasta! Koniec!…

— Nie, panie… — powiedział szybko żołnierz. — Czcigodny Lao Liang kazał powiedzieć, że od strony pustyni idzie ku miastu, kierując się prosto na nasze wei-suo (stanowisko strażnicze), wielka armia wojowników! Z tego, co udało się wywiedzieć, są to jakieś niedobitki watahy Wilków — Láng! Kilkuset ludzi, jak nie więcej!

Zniecierpliwiony Pan Zhao machnął chwostem, dając tym samym znak, że żołnierz ma się zamknąć.

— No i co mnie to obchodzi?! — wrzasnął. — Wasz garnizon to jest przecież kilka tysięcy chłopa! Chyba dacie radę bandzie rozbójników? Nawet wtedy, gdy połowa z was jest nieprzydatna nawet do kopania rowów! Ja mam inne sprawy na głowie! Ważne sprawy na głowie! Kontrolera z Cenzoratu i stukniętą córkę! A ten mi tu będzie opowiadać o garstce buntowników Zouhanga! Też coś… — prychnął już nieco spokojniejszym tonem. — Wynoś się do swojego dowódcy i powiedz mu, że to jego zmartwienie, jak obroni miasto i idące karawany przed bandą Láng — Wilków! I powiedz mu jeszcze, że kontroler z Cenzoratu, który już tu zmierza z całą armią swoich ludzi, to dopiero jest przeciwnik! Wilcy, przy nim, są jak jagnięta! A kiedy ten wysoki urzędnik zobaczy jego nieudolność dowódczą, wtedy na pewno wyśle go w diabły, razem z jego domkami i oszustwami! Idź już, bo tracę cierpliwość!

Lao Zhao spojrzał w niebo i przywołał wiernego sługę.

— Tang! Prędko do domu! Te chmury na niebie nie wróżą nic dobrego! Chyba burza idzie! Co się to robi na tym świecie!… — zaciągnął zasłonkę, a przez otwór w lektyce wystawił rękę z chwostem na kijku, dając kulisom znak do odmarszu.


*


Zhao Xiaojie (panna Zhao) siedziała na najwyższym stopniu schodów ganku, tuż przed wejściem do domu. Zajadała jakieś owoce. Pluła przed siebie pestkami, a przy okazji uważnie przypatrywała się spadającym z dachówek kroplom wody.

Dziewczyna miała już dwadzieścia lat, ale tak rzęsisty deszcz widziała chyba piąty, no może szósty raz w swoim życiu. Nie ma się więc co dziwić jej zainteresowaniu deszczową wodą, gdyż klimat w Turfanie był gorący i suchy. Z tego, co jej kiedyś opowiedział ojciec, taki sam deszcz towarzyszył jej narodzinom. To stąd ponoć wzięło się jej imię — Yu (Deszcz).

W jej przypadku miało ono dwa znaczenia: mówiło o wspomnianym deszczu z dnia narodzin, ale i też o deszczu łez, wylanych przez ojca po śmierci w połogu ukochanej żony — Taitai Zhao (Pani Zhao).

Niestety, stało się tak, że matka przypłaciła jej długooczekiwane narodziny chorobą poporodową, a potem śmiercią w gorączce. Z tego smutnego powodu, Yu nigdy nie doznała matczynego ciepła i dobroci. Wychowywał ją, a raczej starał się wychować ojciec przy pomocy sporej grupy opiekunek.


Nie była to wcale łatwa sprawa, bo Yu miała charakterek odpowiadający raczej nieokiełznanej i nieprzewidywalnej burzy z piorunami, a nie, delikatność wiosennego deszczyku, roszącego kwietną łąkę. Nie tylko charakter dziewczyny był zmartwieniem urzędnika Zhao, jeszcze większym utrapieniem był fakt, że już dawno minął u Yu wiek, w którym córka powinna była odejść z domu w objęcia męża. Jak na razie, liczne i nie licujące z pojęciem dobrze wychowanej i uległej narzeczonej „wyczyny” i wybryki panny Yu nie przyczyniały się do tego, by pod drzwiami pana Zhao ustawiała się kolejka konkurentów do ręki córki.


Dzisiejszy, kolejny już niestosowny występek, zapewne był już na ustach całego miasta. A pewnym było, że niebawem trafi w inne rejony prefektury Turfanu, dzięki wędrującym kupieckim karawanom.

Co prawda, panna Yu miała jednego wytrwałego albo wręcz zatwardziałego wielbiciela, którym był nie kto inny, a dowódca strażnicy — Lao Liang. Jednak Zhao Yu na sam dźwięk jego nazwiska, wpadała w taką wściekłość, że w panice uciekali od niej wszyscy ci, co akurat byli w pobliżu.

Lao Liang był jednak człowiekiem cierpliwym i pewnym swego, bo, jak sam mawiał: „niejedna twierdza padła dopiero wówczas, kiedy jadła zbrakło”… Co miał na myśli? Trudno powiedzieć. W każdym razie, szczęście w nieszczęściu dla ojca Yu, że dowódca strażnicy był leniwy. Natomiast on sam, mówiąc oględnie, nie przepadał za naczelnikiem turfańskiego garnizonu wei-suo. Dlatego, jak na razie, panieństwo Zhao Xiaojie było niezagrożone do czasu, aż znajdzie się jakiś szaleniec, który weźmie ją za żonę nie bacząc na to, jak dziewczyna się zachowuje. Mający jedynie przed oczami jej nietuzinkową urodę, gibkie ciało oraz otwarty umysł.

Mówiąc o urodzie panny Zhao, trzeba by było jeszcze dodać do tego fakt, że — co było niespotykane u Han — dziewczyna była wysoka, szczuplutka, no i miała śliczne, duże… niebieskie oczy!

Jak się to stało nie wiadomo, w każdym razie po jej urodzeniu miasto aż huczało od plotek, że: to przecież jest niemożliwe! Do czasu, kiedy na ten temat wypowiedział się jeden z miejscowych uczonych — czcigodny Kang-Mao, który orzekł iż: „niebieskie oczęta u szlachetnie urodzonych dziewoi, i tylko dziewoi — zaznaczył — to jest rzecz normalna i powszechna u ludzi z północy”. A, jak powszechnie było wiadomo, rodzina Zhao przywędrowała do Turfanu właśnie z tych rejonów cesarstwa.


Był tylko jeden człowiek — no, może dwóch, wliczając w to samego małżonka Taitai Zhao — który nie uwierzył w ani jedno słowo uczonego. Był nim starszy nadzorca sług w domu urzędnika — sędziwy Lao Ye, który już nie jedno widział w swoim długim życiu. Jednak, jak przystało na dobrego sługę, swoją tajemnicę zabrał do grobu. Dziwnym jednak było, że kiedy jeszcze żył, tylko on mówił do małej Yu: Xiao Xīfēng (Mały Zachodni Wiaterku), mając przy tym na ustach tajemniczy uśmieszek.


Tak więc, panna Yu siedziała sobie na najwyższym stopniu schodów ganku, jedząc owoce wiśni i plując pestkami w błoto. Deszcz przestał już padać i tylko pojedyncze krople wolno spadały z dachówek dachu. Zza ostatnich burzowych chmur wyjrzało słońce, rozpalając od nowa suche powietrze Kotliny Turfańskiej.

Wstała ze schodka, otrzepała ręce i już miała odejść w głąb domu, kiedy przez główną bramę na podwórze wpadł sługa ojca, wierny Tang, ze swoimi ludźmi. Stanęła w drzwiach, przyglądając się upapranym w śmierdzącej glinie sługom. Widok był żałosny. Uśmiechnęła się pod nosem. Bo tak po prawdzie, to nie lubiła tego „dętego osiłka i przygłupa”, jak nazywała Tanga. Dlatego widok umazanego błotem od stóp po głowę nielubianego sługi bardzo się jej spodobał.


Zaraz za obstawą na dziedziniec wpadli kulisi, niosący na ramionach wielką lektykę ojca. Na ten widok twarz Yu wykrzywił grymas niesmaku. Już miała wejść do środka, by zniknąć w chłodnym mroku domostwa, kiedy usłyszała za sobą ostry i lekko skrzekliwy głos pana Zhao.

— Panno Yu! Zaczekaj no! Gdzież to się wybierasz, co?! Mamy sobie wiele do powiedzenia! — krzyczał, niesiony teraz na rękach przez dwóch służących, którzy wyskoczyli po swojego pana z domu. — Koniec! Skończyło się! Twoje ekscesy i fanaberie przekroczyły wszelkie możliwe granice!

Słudzy weszli na ganek i usadowili pana Zhao w fotelu przyniesionym z domu. Yu odwróciła się wreszcie do ojca i niby to, grzecznie patrząc przed siebie, ukradkiem uważnie mu się przyglądała. Stwierdziła z satysfakcją, że ojciec jest dosłownie „zielony” od torsji, co było widać nawet pod warstwą „stu tysięcy” różnych mazideł jakimi była pokryta jego twarz.


Garderobiany stanął za fotelem i kłaniając się spytał, czy może już zdjąć urzędniczy kapelusz oraz ozdobną szatę mandaryna. Zhao tylko fuknął, machając chwostem, co sługa uznał za oznakę przyzwolenia. Potem zdjął z głowy pryncypała wysoką czapę i rozpiął uniform z wyszytym na nim srebrzystym bażantem, który świadczył o tym iż Lao Zhao był wysokim urzędnikiem piątego stopnia, czyli — mówiąc inaczej — najważniejszym mandarynem w Turfanie i przedstawicielem władzy cesarskiej na tę prefekturę.

Kiedy wreszcie Zhao pozbył się oznak urzędniczej władzy, wstał z fotela i zniecierpliwiony machnął ręką nakazując, by wszyscy prócz Yu zeszli z ganku yamenu.

— Miarka się przebrała, moja droga córko!…

— Nie wiadomo, czy twoja… — mruknęła pod nosem.

— Co?! Co tam gadasz do siebie?! — wrzeszczał rozsierdzony nie na żarty. Twarz mandaryna z poprzedniej barwy słabej zieleni, przybrała teraz odcień ostrej czerwieni, wyglądając niby rozkrojony owoc granatu! — Skończyło się! Jak tylko ten tłusty idiota Liang upora się z hordą Wilków, odsyłam cię niewdzięcznico do górskiego klasztoru! Będziesz tam gnić do końca swoich dni!… — sapnął zmęczony zbyt długim wywodem.

Usiadł na powrót w fotelu, a sługa podał mu w srebrnym kubku jakiś napój.

— Won! — wrzasnął na chłopaka, ale napój wypił. — Ja, mandaryn piątej kategorii i urzędnik cesarski na całą prefekturę! Ja Zhao Rui mam się wstydzić za tę głupią kozę, co to myśli, że jak umie machać mieczami i skakać na koniu… — znowu wstał z fotela — to już jej wszystko wolno! — Z zapamiętaniem machał chwostem tuż przed nosem Yu.

— To się nazywa woltyżerka, tato… — mruknęła.

— Cicho!!! — wydarł się, łapiąc się przy tym za głowę. — Teraz ja mówię!

— Raczej, wrzeszczysz… — szepnęła.

— Ja chyba zwariuję.

Nagle umilkł i stał przez chwilę z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. Zastanawiał się nad czymś.

— Dobrze. Mam pomysł. Nie pojedziesz do klasztoru w górach. O nie, to by było zbyt proste. Kiedy tylko ten tłusty cap Liang, upora się z bandytami, ty zgodzisz się łaskawie wyjść za niego! Koniec! Będziesz wreszcie mieć to, co tak kochasz! Wojaczkę pod nosem i tępego wojaka w łóżku! Skończyła się moja cierpliwość! I nie ma dyskusji! Postanowiłem! Wreszcie pozbędę się ciebie z domu!

— Chciałbyś…

— Co?! Co tam gadasz?! Nie wierzysz mi? No, to patrz i słuchaj!

Podszedł do drzwi otwarł je i wrzasnął w mrok pomieszczenia:

— Tang!… — kiedy sługa się pojawił, polecił — zabierz pannę Yu do jej pokoju i dobrze zamknij drzwi! Okna mają być zabite deskami, a straż stać pod drzwiami przez całą dobę! Jak skończysz, przyprowadź te dwie kobiety, które moja głupia córeczka potraktowała batogiem!


Zaskoczona i blada jak kreda Yu, stała przed ojcem nie mogąc z siebie wydobyć słowa. Otwarła szeroko usta, widząc jego autentyczną wściekłość. Jak dotąd nigdy się tak nie zachowywał.

Co się stało, co go doprowadziło do takiego stanu? — myślała. — Bo chyba nie mój postępek. Co ojciec powiedział o Wilkach? Zbliżają się do miasta? A, bo to pierwszy raz? Nie, to musi być coś innego. Coś czego Lao Zhao boi się najbardziej na świecie, a tym może być jedynie utrata stanowiska i władzy!


Kiedy Tang, mocno trzymający ogłupiałą dziewczynę za ramię — co ciekawe niestawiającą najmniejszego oporu — zniknął w mroku domowych pomieszczeń, pan Zhao nawet nie spojrzał w ślad za nią, a jedynie chodził nerwowo po ganku w tę i z powrotem, cedząc do siebie słowa:

— Co, dalej mi nie wierzysz niewdzięczna i krnąbrna dziewucho? No, to się przekonasz. Ciekawy jestem ile mnie tym razem będzie kosztować, twój kolejny wybryk. Pozwala sobie na coraz więcej! A wszystko się zaczęło po powrocie ze stolicy. Ja naiwny myślałem, że znajdzie się tam jakiś kawaler, który okiełzna to szalone dziewczę. Co oni jej tam nakładli do tego pustego łba? Koniec, jak powiedziałem, koniec z tym.

Przystanął i stwierdził, że jakimś cudem ma ubłocone trzewiki. Widać ci idioci, kiedy go nieśli z lektyki, to zahaczył stopami o glinę. Ze wstrętem je zdjął, opierając czubek jednego o napiętek drugiego buta. Teraz chodził po ganku na bosaka, dalej do siebie gadając:

— Rodziny tych dwóch dziwek zapewne będą się domagać wielu kawałków srebra odszkodowania za straty moralne. Dziwki… — westchnął — trzeba będzie się ich pozbyć z yamenu. Mam tylko nadzieję, że na tym się skończy.

Zhao usiadł w fotelu i stwierdził z satysfakcją, że jego rozkaz o zabiciu deskami okien pokoju Yu, właśnie był wykonywany. Tym razem stukanie młotków brzmiało dla niego, jak najpiękniejsza muzyka.


* * *


Jeden ze zwiadowców wrócił z pustyni skoro świt. Dowódca warty przyjął od żołnierza meldunek i niezwłocznie udał się do kwatery naczelnika Lao Lianga. Garnizon powoli budził się do życia. Jūnshì (sierżant) Sun szedł długim zadaszonym pomostem bojowym, prosto w stronę jednej z wież strażnicy, będącej kwaterą dowódcy turfańskiego wei-suo. Idąc sprawdzał, czy czasami stojący przy strzelnicach żołnierze nie ucinają sobie drzemki.

Przechodząc nad główną bramą wjazdową zerknął w dół sprawdzając, czy przed zamkniętymi jeszcze wrotami fortu, nie było zbyt dużego tłumu oczekujących na wjazd w stronę miasta.

Może był to wynik pojawienia się bandyckich, zbuntowanych wojsk Láng — Wilków, bo faktycznie tym razem oczekiwała na wjazd na tereny podległe miastu, spora grupa ujgurskich chłopów i kupców oraz — stojące nieco dalej — dosyć duże karawany.

Turfan jako jedno z pierwszych miast na chińskim odcinku Jedwabnego Szlaku oraz jako stolica prefektury, miał jedną z najsilniejszych i najliczniej obsadzonych żołnierzami strażnic wei-suo. Na dodatek, mur obronny — którego budowę niedawno zakończono — licząc od głównych wrót wjazdowych zorientowanych na zachód, miał długość dwóch li w każdą stronę. Od strony południowej, zakończony był skalistym zboczem góry, stromego i niedostępnego masywu górskiego, a od północnej — urwistym wąwozem nie do przejścia. Tak więc, wielka centralna brama strażnicy oraz dwie na południu i północy, były dosłownie jedynymi swobodnymi wjazdami do Kotliny Turfańskiej i miasta. Obwarowanymi solidną budowlą obronną, na kształt chińskich fortyfikacji warownych.

Wysokość muru ustalono na trzydzieści czi. Nad bramą centralną i w pobliżu wież strażniczych, pomost bojowy był zadaszony, zaś dalej od centralnego wejścia — równo z podwyższonym murem — zbudowano liczne blanki i merlony, a nawet machikuły.


Oficer Sun dotarł wreszcie pod drzwi kwatery dowódcy strażnicy. Stojący przy nich wartownik posłusznie odsunął się na bok, dając mu przejść. Sun już miał wejść na schody, prowadzące do pomieszczeń mieszkalnych dowódcy, kiedy zatrzymał się w pół kroku nasłuchując. Na górze było słychać głośną rozmowę!

Od razu rozpoznał głosy. Rozmawiali, a w zasadzie kłócili się ze sobą: dàxiào Liang z jakimś drugim oficerem. Rozpoznał po głosie zastępcę dowódcy garnizonu, który nie tak dawno trafił do strażnicy prosto ze stolicy. Shàngwèi Xie Liao, był młodym i ambitnym żołnierzem, wysłanym na tę odległą placówkę w niedługim czasie po zdanych egzaminach na wyższe stopnie oficerskie. Z tego, co się Sun dowiedział z różnych źródeł, wynikało, że być może kapitan był synem jakiejś ważnej osoby z Cenzoratu. Ponoć właśnie ta osoba miała się pojawić w Turfanie. Sun nie wiedział, czy to ktoś z rodziny kapitana, czy też może jakiś jego protektor.

W każdym razie na miejscu pana Lianga uważałbym, co mówię i jak się zwracam do młodego Xie.

Jednak z tego co sierżant, chcąc nie chcąc, słyszał stojąc na schodach wieży, wynikało, że dowódca garnizonu nie był w posiadaniu tej samej wiedzy co on albo nawet, gdy ją miał, była mu ona jak najbardziej obojętną, bo darł się na młodszego oficera niemiłosiernie.


— Nie będziesz mi chłystku mówić, co mam robić!… — krzyczał Liang, wkładając przy tym na grzbiet przy pomocy służącego, lekką krótką kolczugę. — Garnizon ma zostać za murem! Żadnych wypadów, i żadnych wycieczek! Podejdą pod mury, to wtedy będziemy bronić miasta!

— A karawany! A ludzie?!… — wcale nie ciszej wrzeszczał Xie. — Mamy tych ludzi zostawić na pastwę bezlitosnych zbójów i bandytów! Wytłuką ich, a towar zrabują!

Liang na kolczugę założył wzorzystą grubą koszulę, całą ozdobioną w motyw ziejącego ogniem, zielonego smoka. Pachołek przytroczył mu do pasa miecz dao schowany w pięknie inkrustowanej pochwie.

— Powiedziałem, shàngwèi! To jest rozkaz!… Masz siedzieć na blankach i czekać aż zbuntowane wojska podejdą do murów! Koniec! Wyjść!…

Mina młodego kapitana, patrzącego na krygującego się przed lustrem pułkownika, mówiła wszystko: tchórz! Wstrętny i obleśny tchórz!

Obrócił się na pięcie i już miał wyjść, kiedy w drzwiach rzucił jeszcze przez ramię.

— A jak w tych karawanach zmierza do naszego kraju ktoś ważny? Tak samo ważny, a może i ważniejszy, jak osoba szacownego kontrolera z Cenzoratu, który właśnie do nas zmierza?

A ten, skąd już o tym wie? — przez głowę Lianga przemknęła jak błyskawica ostrzegawcza myśl. — Lao Zhao powiedział o wizycie kontrolera jedynie mojemu zaufanemu. To skąd ten chłystek już o tym wie? Czyżby to jego sprawka? Może, to on ściągnął tutaj swojego…

Krzyknął za wychodzącym Xie:

— Kapitanie! Wróć!…

Młody oficer pojawił się w drzwiach kwatery.

— Dobra, zastanowiłem się. — Podszedł do szerokiego stołu i nalał sobie do cynowego kubka wina ryżowego. Uspokoił się już nieco. — Weźmiesz dwudziestu ludzi…

— Dwudziestu? A co da dwudziestu ludzi na z góra tysiąc, wyćwiczonych i zaprawionych w boju zbójów?

Xie bez specjalnych ceregieli wszedł mu w słowo, co znowu rozsierdziło pułkownika.

— Powiedziałem, dwudziestu! Pojedziesz jedynie na rekonesans! Sprawdzicie, czy na drodze są jeszcze jakieś karawany i, czy bandyci im zagrażają! Tyle! Zrozumiałeś kapitanie?! To jest mój ostateczny rozkaz!…


Po ostatnich słowach tłusty podbródek pułkownika zatrząsł się śmiesznie pod rzemykiem przytrzymującym, wyglądający niczym talerz, płaski mosiężny hełm. Wyglądało to iście groteskowo. Jednak, kiedy się spojrzało w twarde oczy mężczyzny, wbijające się w kapitana jak noże w zadek świniaka, to wtedy drgające podbródki już wcale takie śmieszne nie były.

Patrzył na niego silny i wyrachowany typ, który nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel. A kiedy dodamy do tego fakt iż dàxiào Liang — mimo swojej tuszy — był znakomitym fechmistrzem w różnych rodzajach białej broni oraz zaprawionym w boju i knowaniach oficerem, to trzeba było się mieć przed nim na baczności. Czy kapitan Xie o tym wiedział? Trudno powiedzieć. A może specjalnie go prowokował, żeby sprawdzić na ile może sobie pozwolić?

W końcu, ani zdolności bojowych, czy też sposobu i jakości wyszkolenia młodego żołnierza, nikt w garnizonie nie znał.

— Wyjedziesz natychmiast! Brama strażnicy po wpuszczeniu czekających karawan ma być zaraz zamknięta! Teraz możesz odejść!… — Liang ostentacyjnie odwrócił się plecami do kapitana Xie, dając mu tym samym do zrozumienia, że nie tylko zakończył rozmowę, ale i też, że gardzi nim, traktując gorzej niż swojego pachołka.


Schodząc ze schodów Xie natknął się na wchodzącego do góry sierżanta Sun. Dowódca warty stanął z boku schodów, przepuszczając oficera i przyjął postawę zasadniczą. Kiedy ten go mijał, pozdrawiając wyciągniętą dłonią, sierżant odezwał się do niego nie pytany, co było rzeczą niespotykaną.

— Shàngwèi Xie, czy mogę coś powiedzieć?…

Kapitan zatrzymał się kilka stopni niżej, a potem wrócił do sierżanta.

— Mów.

— Weźmie mnie pan na ten zwiad?

Na twarzy oficera odmalowało się lekkie zdziwienie, ale w myślach odczuł zadowolenie, bo wreszcie ktoś zaczynał dostrzegać jego oddanie sprawie ochrony miasta i tego, co tak faktycznie powinien robić żołnierz.

Sierżant musiał słyszeć nasze krzyki — pomyślał. No i dobrze. Przynajmniej znalazł się jeden, co chce walczyć i bronić, a nie, budować jakieś durne domy dla zysku naczelnika strażnicy!

Jednak, żeby się upewnić, spytał:

— Dlaczego? Po co chcesz iść z własnej woli na niebezpieczną wycieczkę, w której można będzie stracić życie albo być ranionym? I tak wyznaczę ludzi, którzy będą musieli pójść. Mów…

Sierżant przełknął ślinę i wypalił:

— Jestem żołnierzem kapitanie, obrona i walka z wrogiem, to jest mój obowiązek! A po za tym… wydaje mi się, że jak ktoś idzie na bój z własnej woli, a nie z przymusu, ten walczy za dwóch. Jak pan będzie chciał, znajdę jeszcze dużo takich, co pójdą na zwiad z własnej woli.


Dłuższy czas przyglądał się żołnierzowi oceniając, czy to co mówi jest prawdą. Nie wyczuł w jego słowach fałszu, a z oczu, jak to mówią: dobrze mu patrzyło.

— Dobra, zdaję się na ciebie sierżancie Sun. Rób, co uważasz, a co trzeba zrobić. A teraz idź złożyć meldunek dowódcy.

Już miał zejść ze schodów, ale jeszcze się zatrzymał.

— Ilu ich jest? — spytał.

— Będzie z tysiąc chłopa. Wszyscy na koniach. Sprawne i karne wojsko. Nie zostawiają świadków i nie biorą jeńców. Interesują ich wyłącznie łupy. Kobiety zabierają ze sobą. Gwałcą, a potem zabijają. Są mniej więcej dwa dni drogi od nas. Poruszają się w prostej linii od Urumczi w naszą stronę. W drodze są jeszcze trzy, może dwie karawany, które połączyły się w jedną. Widać w ten sposób mają więcej żołnierzy i większe szanse obrony. Musi nimi dowodzić ktoś doświadczony, bo ponoć już nie raz dali w kość bandytom. Te karawany, co wyszły od nas, dotarły już do Urumczi, ale obie poniosły duże straty w ludziach i towarze. I to tylko dlatego, bo jakimś cudem Wilki w ich stronę wysłały niewielkie oddziały, więc zdołali się jakoś obronić. Cała zbuntowana armia idzie w ślad za tą połączoną karawaną, która kieruje się do naszego miasta. Trudno powiedzieć dlaczego tak się dzieje, ale wydaje się, że Wilki dyszą chęcią zemsty, a może kupcy wiozą coś na czym zbójom bardzo zależy albo jest wśród nich ktoś, kogo chcą dopaść za wszelką cenę. Zwiadowca pędził co koń wyskoczy, wyprzedzając kupców o jakiś dzień, góra półtora dnia. Wojska Wilków są mniej więcej w tej samej odległości za połączonymi karawanami, które szybko idą w naszym kierunku. Oczywiście na ile to możliwe. Ale raczej nie mają szans, żeby zdążyć do bram Turfanu przed bandytami.

— Rozumiem… — mruknął zamyślony Xie. — Idź złóż raport, a potem, jak najszybciej przyjdź z wybranymi przez siebie ludźmi do północnej wieży. Tam będę na was czekać. Zabierzcie ze sobą dobre silne konie, lekkie uzbrojenie i zapas jedzenia na kilka dni, bo coś mi się widzi, że naszym atutem będzie szybkość i cierpliwość. — Skinął głową i ruszył w dół schodów.


*

— A gdzież to się wybierasz, sierżancie Sun…

Kapitan i adiutant pułkownika Lianga — shàngwèi Gong (przez żołnierzy nazywany „Sępem” z racji swojego wyglądu i charakteru) stanął mu na drodze oparty o deski pomostu strzelniczego.

— Słyszałem, że zwołujesz ludzi na zwiad z tym całym, Xie. Moich ludzi, sierżancie Sue.

Mówił znudzonym głosem, nie patrząc na niego, a tylko przyglądając się swoim zadbanym i pomalowanym na czarno paznokciom u rąk.

— Bo nie wiem, czy wiesz, ale ty też jesteś m-o-i-m — zaznaczył — człowiekiem, sierżancie. A ja, jakoś nie przypominam sobie, bym wyraził zgodę na jakikolwiek wyjazd ze strażnicy, jūnshì (sierżancie) Sun — warknął oficer. — Dlatego, zabieraj swoje dupsko i odwołaj ludzi spod wieży. Szacowny dàxiào Liang, zezwolił na udział w wycieczce dwudziestu ludziom. Wybrałem najlepszych. Stoją tam, na dole. To oni pojadą na zwiad. Ty zaś i reszta „twoich”, macie co innego do roboty.

Sun stał przed zwierzchnikiem nic nie mówiąc. Doskonale wiedział, że nie pytany i bez zezwolenia nie powinien się odzywać przy oficerze. Już raz dzisiaj złamał ten zakaz.

Zerknął jedynie na „wybrańców” wytypowanych przez kapitana Gonga. Tak, jak się można było spodziewać, pod pomostem stały chyba największe łamagi i najstarsi żołnierze garnizonu. O „rumakach”, których dosiadali, już lepiej nie mówić.

Z powrotem skierował wzrok na Gonga.

— No, na co czekasz? — warknął kapitan. — Zabieraj się na kwaterę i zejdź mi z oczu. Jutro z rana czeka cię robota przy dwóch domach pułkownika.


Już miał się odezwać, kiedy usłyszał za sobą cichy, ale stanowczy głos kapitana Xie.

— O, widzę panie Gong, że ekipa do prac ziemnych jest już gotowa! To bardzo dobrze! Pułkownik będzie zadowolony! — Xie wyłonił się z cienia strzelnicy. — Pogratulować, tak szybkiego wykonania rozkazu! Nie wiem tylko, czy te łachmyty poradzą sobie z wykopaniem tak głębokich dołów…

Niby to strapiony kapitan złapał się za brodę, patrząc na smętną grupkę ludzi od Gonga.

Twarz adiutanta wyraźnie pociemniała pod kredowym pudrem.

— Nic nie wiem o żadnych dołach! — wrzasnął. — A ci ludzie, to są przygotowani dla ciebie na zwiad, który poprowadzisz, a nie, do kopania jakichś kretyńskich dołów!

— Taak?… — oczy Xie rozszerzyły się w zdumieniu — a ja dopiero co wracam od szacownego dàxiào Lianga, który rozkazał zabrać mu sprzed oczu tych łazęgów, co to czekają na mnie i sierżanta Sun przed główną bramą! Nic mi nie mówił o jakichś kolejnych, których to ty niby miałeś przygotować. Za to… — uśmiechnął się pod cienkim długim wąsikiem — stwierdził, że ty kapitanie, masz zabrać wybranych przez siebie ludzi do wykopania dołów pod nowy dom pana pułkownika. Jak widzę — pokazał na grupę pod podestem — wybrałeś tych najmniej potrzebnych w czasie ewentualnego ataku Wilków. I bardzo dobrze! Jako zastępca pana Lianga, pochwalam taką dalekowzroczność kapitanie! W walce na blankach się nie przydadzą, a będą jedynie zawadzać, a kopanie rowów, to jest coś, do czego jeszcze się nadają. Tylko, czy to nie jest zbyt proste i trywialne zadanie dla tak dobrego oficera jak pan, shàngwèi Gong. Nie lepiej wysłać z nimi jakiegoś sierżanta albo „starszego” żołnierza? Pozwoli pan, panie Gong, że wskażę takiego?

Xie rozejrzał się i przywołał idącego pod pomostem tęgiego żołnierza. Wezwany doczłapał do kapitana.

— Jak cię zwą, żołnierzu?

— Nazywam się Chen Li, panie kapitanie.

— Dobrze, Chen Li. Weźmiesz tych tu dwudziestu ludzi, wybranych przez shàngwèi Gonga i zaprowadzisz do kopania dołów pod nowy dom pułkownika. Rozumiesz?…

— Tak, panie kapitanie Xie. Rozumiem.

— No, to wykonać!…

Ogłupiały shàngwèi Gong nawet nie oponował. Patrzył tylko tymi swoimi „sępimi” wodnistymi oczami, to na Xie, to na sierżanta Suna.

— Dobrze, kapitanie! To teraz ja ze swoimi ludźmi wyjeżdżam z garnizonu, bo pan pułkownik zapewne już się niecierpliwi! Natomiast pan, niech się teraz uda po dalsze rozkazy do dàxiào Lianga. Żegnam…

Xie wyminął Gonga i zaczął schodzić z pomostu, mówiąc:

— Sierżancie Sun, idziemy. Czas jechać…


***


Zhao Xiaojie (panna Zhao) siedziała na łóżku. W pokoju panował półmrok, bo światło dnia nie mogło się przedostać do środka izby poprzez zabite okna. Zapalone przez służbę lampy, poustawiane w różnych miejscach, błyszczały migotliwym punktowym blaskiem, oświetlając zamyśloną twarz dziewczyny.

I co ja mam teraz zrobić? Ojciec nie odpuści. Będzie mnie tutaj trzymać aż skończy się najazd Wilków, a może nawet do czasu aż skończą się jego kłopoty. Potem siłą wywlecze i podstawi pod nos tej tłustej świni Liangowi. A wtedy… — westchnęła — będzie już ze mną koniec.

Podwinęła nogi pod siebie.

Ale, ja się nie dam. Jak mu się wydaje, że wygrał, to się grubo pomylił. Nie sprzeda mnie dàxiào Liangowi. Niedoczekanie! Ojczulek nie docenia mojej pomysłowości i przezorności. Dwa dni w odosobnieniu w zupełności wystarczą.

Podniosła się i zgrabnie — wykonując przy tym w powietrzu pełny obrót przez plecy — zeskoczyła na podłogę. Uklęknęła przy łóżku i sięgnęła pod spód łoża. Po chwili wyciągnęła stamtąd sporą płaską skrzynię. Sięgnęła za dekolt, skąd wyjęła mały kluczyk. Otwarła wieko i sprawdziła, czy w skrzyni jest wszystko, co do niej wsadziła. Na powrót wsunęła skrzynię pod łóżko.

Podeszła do zabitego deskami okna. Patrząc przez szparę stwierdziła, że z wolna zapadał zmierzch. Niedługo służąca przyniesie wieczorny posiłek, po którym będzie już miała pełną swobodę aż do samego rana. No chyba, że ojczulek postanowi znowu się pokazać i namawiać po raz kolejny na dobrowolny ożenek z obleśnym Liangiem. Wczoraj zrobiła wszystko, żeby go do takiej wizyty skutecznie zniechęcić.


Zgodnie z jej przewidywaniami za niedługi czas w pokoju pojawiła się służąca. Postawiła tacę z jedzeniem na stoliku, a potem zaraz wyszła. Czujne oko strażnika zlustrowało pokój, a gdy stwierdził, że wszystko jest w porządku, Yu została sama.

Kiedy się upewniła, że w domu zapanowała już nocna cisza, ponownie sięgnęła pod łóżko. Wszystko musiało się odbyć w zupełnej ciemności, żeby strażnik nie mógł dostrzec tego co zaraz zrobi. To dlatego wcześniej jeszcze raz sprawdziła, zapamiętując gdzie i co jest ułożone w skrzyni.

Po chwili, ubrana w wygodny strój skrytobójcy, wzorowany na uniformie japońskiego ninja, uzbrojona po zęby, stanęła pod drzwiami pokoju.

— Ratunku!… — zaskrzeczała, przytykając usta do desek. — Coś mi się stało! Pomóż mi, tracę przytomność!… — szeptała coraz ciszej, a potem kopnięciem wywróciła mały stolik, by uwiarygodnić fakt „omdlenia”.


Strażnik dał się nabrać! Przekręcił klucz, otwarł drzwi, wpadł do środka i… stanął jak wryty! Przed nim stał z mieczem w ręku „czarny wojownik”! Skrytobójca!…

Ta krótka chwila zaskoczenia wystarczyła. Strażnik zafasował kopniaka w głowę i odpłynął w niebyt. Zamknęła drzwi i związała mężczyznę, kneblując mu usta. Ostrożnie wyjrzała na korytarz. W yamenie było pusto i cicho. Stosując techniki maskowania, pobiegła do tylnych drzwi domu. Wiedziała, że tam też jest strażnik, ale pilnujący tego wyjścia miał obowiązek dokonywania obchodu budynków gospodarczych i w tym czasie właśnie to robił! Cichutko wybiegła z domu i pobiegła w stronę stajni. Zajrzała do środka. Paliła się, jak zawsze, jedna lampa oliwna zawieszona na głównej belce ponad głównymi wrotami. W środku było pusto, a strażnik właśnie wracał pod drzwi yamenu.

Osiodłała swojego ogiera, otwarła tylne drzwi stajni i wyprowadziła konia. Wskoczyła na siodło i stępa ruszyła w noc. Zatrzymała się nasłuchując. Na szczęście w całym domu pana Zhao panowała kompletna cisza. Świecący wysoko na niebie księżyc oświetlał drogę. Bez najmniejszego wysiłku przeskoczyła mały płotek ogrodzenia i pognała w stronę majaczącego w oddali wei-suo.


*


Jak tylko o świcie otwarto bramę strażnicy, wyjechała z chronionego terenu wei-suo poza mury twierdzy i wmieszała się w tłum tych, co czekali na wjazd i wejście. Nikt nie zwrócił na nią uwagi, bo takich jak ona i jej podobnych było wielu. Bardziej kontrolowano wszystkich tych, co chcieli dostać się do miasta. Całe tłumy ludzi i zwierząt. Kupcy ujgurscy, rolnicy Han ze swoimi produktami i zwierzętami, rzemieślnicy, co przywieźli na targ różne swoje wyroby: dzbany, ceramikę, wyplatane kosze oraz wiele, wiele innych rzeczy. Dochodziły do tego liczne gromady wędrowców, no i chyba też uciekinierów, którzy całymi rodzinami chcieli schronić się za murami twierdzy przed hordą Wilków, bojąc się śmierci lub porwania.


W dwóch dużych grupach — nieco dalej od strażnicy — zbiły się w krąg dwie karawany. Zwierzęta i ochrona kupców, trwały na zewnątrz kręgów, zaś towar i sami wędrowcy — jako ci najważniejsi — siedzieli bezpieczni w środku okręgu, czekając cierpliwie na wjazd poza bramę, by móc udać się do Turfanu i dalej Jedwabnym Szlakiem aż na sam jego koniec.

Panował ogólny rozgardiasz i wielki hałas, w którym gwar i głosy krzyczących ludzi, mieszały się z rykiem, kwikiem i wszelkimi innymi odgłosami zgromadzonych pod murem zwierząt.


Yu, okryta płaszczem pustynnego nomady od czubka głowy po stopy, usiadła w kucki na wysokim odłamku skalnym. Był on nieco oddalony od tłumu, ale na tyle blisko muru, że swobodnie mogła obserwować cały teren przed bramą.

W pewnym momencie zobaczyła, jak z bramy wyjechała niewielka grupa żołnierzy. Wszyscy byli dobrze uzbrojeni i odziani w lekkie lamelkowe zbroje.

Na końcu kawalkady prowadzono na wodzach dwa osiodłane konie, które nie miały jeźdźców. Do tego ciągnięto jeszcze kilka jucznych mułów, obładowanych jakimiś pakunkami. Doszła do wniosku, że grupa czekała na kogoś, a najwyraźniej byli to dowódcy grupy.


Podekscytowana widokiem zbrojnych, a zarazem mocno zainteresowana tym; po co tak nieliczna w sumie drużyna opuszcza bezpieczne mury strażnicy, nie spuszczała wzroku z żołnierzy. Doszła do wniosku, że to musi być jakiś zwiad, który jedzie sprawdzić, gdzie są teraz Wilki i, co robią!

Zgodnie z jej przewidywaniami, po jakimś czasie przez bramę przeszło dwóch rosłych wojowników.

Natychmiast dosiedli podstawione konie. Jeden z nich na pewno był oficerem, co poznała to po rodzaju zbroi. Zaś ten drugi, idący w ślad za nim, musiał być jego przybocznym.


To jest to!… — pomyślała. — Na to właśnie czekałam. Teraz mam szansę, żeby się wreszcie dostać do grona żołnierskiej braci! Prawdziwych wojowników, a nie obleśnych niedojdów, żłopiących piwsko i ryżowe wino w przerwach między kopaniem rowów, budowaniem czyichś głupich domów, a wizytami w burdelu! Pokażę im, jak się walczy! A gdyby odkryli, że jestem kobietą?… — wydęła wargi. — Może kiedyś odkryją, ale wtedy moje bohaterstwo i wojenne czyny, przemówią za mnie! Są przecież kobiety wojowniczki!

Oczami wyobraźni już widziała siebie, jak pomaga jakiemuś młodemu i dzielnemu oficerowi w walce z wrogiem, a on… a on potem wciela ją do grona swoich towarzyszy i przyjaciół…


I z tym naiwnym obrazkiem w głowie, Yu wskoczyła na siodło. Odczekała aż tamci znikną w tumanie kurzu za niewielkim pagórkiem. Poprawiła douli, mocniej wciskając go na głowę, no i szczelniej otuliła się grubym wełnianym płaszczem, skrywającym ubranie skrytobójcy. Poranek był nad wyraz chłodny, a po za tym, lepiej żeby nikt nie widział charakterystycznego czarnego stroju. Na koniec sprawdziła, czy miecze zawieszone w pochwach na plecach trzymają się jak należy oraz, czy są na miejscu doklejone pod nosem długie wąsy, a spięte w kok włosy nie wysunęły się spod kapelusza. Wszystko było w porządku.

Spięła konia i ruszyła w ślad za żołnierzami.


***


Galopowali poprzez ubity piach. Słońce podnosiło się coraz wyżej, więc powietrze aż po horyzont zaczęło drgać, rozmywając widoczne w oddali szczyty gór oraz bliższe nich wzgórza, obrośnięte rzadką rachityczną roślinnością.

Sierżant Sun podjechał bliżej do kapitana. Zsunął chustę zasłaniającą twarz i odezwał się do dowódcy:

— Shàngwèi Xie. Mam informację od żołnierzy z ariergardy, że w ślad za nami jedzie od jakiegoś czasu samotny jeździec. Trudno powiedzieć, czy to jeden z Wilków, czy jakiś szpieg dàxiào Lianga. Moi ludzie mają go na oku. Usunąć? Czy złapać?

Kapitan przez dłuższą chwilę się nie odzywał, zastanawiając się widocznie, co zrobić z „ogonem”. Wreszcie odwrócił się do sierżanta i zapytał:

— Jedzie tropem, czy zachowuje odległość wzrokową?

— Jedzie tropem i tylko czasem podjeżdża bliżej, żeby sprawdzić, czy nie utracił śladów.

— Dobrze, panie Sun. Wobec tego weź dwóch ludzi i zatoczcie szeroki łuk, tak żeby w efekcie znaleźć się za nim. My w głównej grupie zwolnimy nieco, byście mieli czas na wykonanie manewru. Jedno jest pewne, nie możemy go zignorować, bo trudno powiedzieć, kto to jest. Nie możemy też jechać dalej, póki tego nie sprawdzimy! Tam gdzie jest ta ośnieżona góra po prawej…

— Za pozwoleniem, panie kapitanie to jest „Biały Rycerz Liu”! Tak tę górę nazywają.

Xie spojrzał na sierżanta.

— Dobrze, tam pod Białym Rycerzem Liu widać wąski wąwóz! Wjedziemy w niego, a ty ze swoimi zamkniesz temu człowiekowi drogę ucieczki! Weźmiemy go w kleszcze. Ale, gdyby jednak nie pojechał za nami, wtedy droga wolna, a ty dołączysz do drużyny. Wynikałoby z tego, że jazda naszym śladem, to był jedynie przypadek!

— Zrozumiałem, dowódco! — krzyknął Sun. — To będzie jakieś dziesięć li, nie nadłożymy specjalnie drogi!

Xie tylko skinął głową i lekko ściągnął cugle. Koń dowódcy zwolnił, tak jak i reszta oddziału.


Jeźdźcy skręcili za załom skalny, a tam wstrzymali konie i ustawili się w rzędzie w kierunku z którego przybyli. Czekali.

Po jakimś czasie usłyszeli tętent pojedynczego konia. Zbliżał się tajemniczy jeździec na którego właśnie się zaczaili.

Koń wyskoczył zza skały w pełnym galopie. Zaskoczony widokiem stojących mu na drodze żołnierzy, jadący ściągnął wodze tak gwałtownie, że rumak aż przysiadł na zadzie. I tylko to uchroniło go przed wyskoczeniem z siodła i niekontrolowany przelotem nad łbem konia.

Świetny jeździec… — pomyślał w tym momencie Xie. — Inny na jego miejscu, wyleciałby w powietrze, a potem złamał kark, spadając na kamienie.

Na dodatek, jakimś cudem obcy zdołał zawrócić konia i już miał odjechać, kiedy tuż przed nim wyrósł sierżant Sun i trzej żołnierze z grupy. Pułapka się zamknęła, droga ucieczki została zamknięta!


Żołnierz puścił wodze i wolno sięgnął za plecy, skąd wyjął dwa krótkie miecze. Trudno powiedzieć jak wyglądał, bo jego oblicze zasłaniała naciągnięta na twarz chusta, a oczy skrywał cień kapelusza douli.


***


Sześciu ludzi stało tyłem do wschodzącego słońca, patrząc z wysokości wzgórza na rozgrywającą się poniżej, scenę złapania w pułapkę tajemniczego jeźdźca, która rozgrywała się tuż przed ich oczami w głębokiej dolinie.

Piątka z nich miała na głowach szpiczaste perskie hełmy typu khula-khud.

W tego rodzaju ochronie głowy, twarze zasłaniała kolcza zasłona, mająca jedynie wąski otwór na oczy, a kiedy dodamy do tego szeroki nosal, trudno było powiedzieć kto się krył pod hełmem. Na ramiona jezdni mieli narzucone szerokie płaszcze, skrywające szczelnie sylwetki wojowników.

Tylko jeden z nich, nosił na głowie błyszczący złotem szyszak z długim niebieskim chwostem, spływającym ze szpicy, a kolczatka spod rantu hełmu, okrywała mu jedynie kark i szczyt ramion. Tak, jak u reszty, także u tego mężczyzny na ramionach spoczywała — na arabską modłę — długa błękitna opończa. Z uwagi na inny typ hełmu, u tego żołnierza można było przynajmniej dostrzec rysy ogorzałej od słońca twarzy i wejrzeć w blade błękitne oczy wojownika, który „podkręcał” palcami długiego wąsa.

Nie było najmniejszych wątpliwości, że on i reszta to byli żołnierze. Świadczył o tym nie tylko ubiór i hełmy na głowach, ale przede wszystkim broń trzymana w pochwach przy pasie, czy przewieszona przez plecy.

Cała szóstka była postawna, a jeden z nich wręcz potężnej budowy, przewyższający swoich towarzyszy o głowę, nie mówiąc już o przeciętnym Han.


Mężczyźni obserwowali ze stoickim spokojem, jak duża grupa jezdnych osaczyła pojedynczego jeźdźca, nie pozwalając mu się wydostać z matni. Spoglądali po sobie i kiwali z uznaniem głowami, widząc jego niesamowite wyczyny jeździeckie. Niestety krąg wokół tamtego zaciskał się nieubłaganie i na nic zdały się wyjątkowe umiejętności.

W pewnym momencie tajemniczy jeździec porzucił cugle i zza pleców wyjął dwa krótkie miecze. Zanosiło się na bitkę. Z tym, że jego szanse, by wyjść cało z opresji, równały się zeru.

— Nieładnie… — mruknął ten w „złotym” szyszaku. — Weź no Łaska i poślij im strzałę, tak by nie uszło to niczyjej uwadze.

— Się robi, Tomaszu!… — wywołany Łaska zdjął z pleców łuk tatarski, założył strzałę i nie celując specjalnie długo — przynajmniej takie się miało wrażenie — wypuścił długą strzałę w stronę grupy żołnierzy.


Pocisk wbił się w wolną przestrzeń między tańczącym na koniu jeźdźcem, a stojącą w kręgu grupą tych, co go złapali.

Nastąpiło chwilowe zamieszanie, ale widać żołnierze byli dobrze wyszkoleni, bo szybko rozpierzchli się w różne strony, szukając punków za którymi mogli znaleźć ochronę.

— Dobrze wyszkoleni, co Ursynie? — znowu odezwał się ten w szyszaku.

— Całkiem, całkiem. Ciekawe tylko, po co polowali na tego chłystka. Bo jakiś mikry jest ten na koniu. A po za tym, dwudziestu na jednego? Toż to rozbój! — zaśmiał się wesoło.

Ludzie rozmawiali w jakiejś dziwnej mowie. Śpiewanej i świszczącej, zupełnie niepodobnej do arabskiego, czy nawet do szeleszczącej mowy Han.

— Dobra panowie! Wskakujemy na konie i zjedziemy w dół, bo tamci pewnie już mają gacie pełne strachu, myśląc zapewne, że ich Wilki napadły! — Zaśmiał się Tomasz.

Odwrócili się na pięcie i poszli w kierunku stojącej nieco dalej grupy około pięćdziesięciu wojowników, wyglądających łudząco podobnie do nich samych.

Dosiedli klęczących wielbłądów i ruszyli w dół zbocza, rozdzielając się na trzy drużyny.

Rozdział 2

O tym, że: raz się jest łapiącym, a innym razem złapanym — w końcu odnajdują się główni bohaterowie z poprzednich tomów opowieści! — czasem lepiej przystać do stawiających warunki i propozycje, niż niepotrzebnie zgrywać bohatera — niespodzianie pojawia się „zły” charakter, o którym wolelibyśmy zapomnieć — panna Yu poznaje inne kobiety, które tak jak i ona, wojują nie gorzej niż mężowie — zwiad Naokiego może zakończyć się tragicznie — poznamy podejrzenia Guzel-beja.


Koń złapanego w potrzask wojownika tańczył pod nim, niczym dobrze wyuczona tancerka i wykonywał wszystkie polecenia dokładnie tak, jak tamten sobie życzył. A trzeba zaznaczyć, że przecież jeździec kierował nim jedynie za pomocą krótkich poleceń oraz przy udziale delikatnych uderzeń piętami butów w bok wierzchowca. Zwierzę położyło uszy po sobie i groźnie wyszczerzyło zębiska, kłapiąc na tych, co się za bardzo zbliżyli.

Stojący w kręgu żołnierze byli zafascynowani jego umiejętnościami. Dlatego nikt się specjalnie nie kwapił do tego, by podejść czy też podjechać bliżej. Po za tym podejrzewali, że jak ktoś w tak perfekcyjny sposób potrafił ułożyć ogiera, to równie dobrze umiał posługiwać się bronią.


— Sierżancie Sun, nie będziemy przecież tak stali i gapili się na te bzdurne popisy! — powiedział Xie. — Spytaj go kim jest i dlaczego za nami jedzie, bo coś mi się widzi, że na razie nie jest skory do rozmowy. Za to, jak widać, do bitki i owszem, bardziej jest skłonny — mruknął, patrząc z podziwem na dwa miecze w dłoniach wojownika.

W momencie, kiedy Sun ruszył wolno w stronę „tańczącego” na koniu mężczyzny, tuż przed nim w kamienistą ziemię wbiła się długa strzała!

— Rozproszyć się!… — wrzasnął Xie. — Kryć się za skałami! Strzelają z tamtych wysokich pagórków!


Jeździec, jak tylko zobaczył co się święci, spiął konia i położył się płasko na grzbiecie, przylegając mocno do karku rumaka, a potem pognał w tym kierunku, z którego przybył.

Na dukcie zrobiło się pusto. Wszyscy żołnierze Xie skryli się za w miarę bezpieczne załomy skalne. Po schwytanym jeźdźcu nie było śladu, a wokół zapanowała cisza aż do momentu, kiedy od strony gór dało się słyszeć stąpanie wielu kopyt i ciche pomrukiwania jakichś zwierząt.

Ukryci żołnierze wyjrzeli z bezpiecznych kryjówek i zobaczyli wolno zbliżających się, sześciu żołnierzy dosiadających wielbłądy. Z wyglądu i uzbrojenia wynikało, że byli to Ālābó (Arabowie) okutani w obszerne błękitne płaszcze z nasadzonymi na głowy śmiesznymi szpiczastymi hełmami.


Na znak dany przez Suna i Xie, żołnierze wyjechali zza bezpiecznych załomów, otaczając przybyłych. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, aż jeden z mężczyzn wysunął się na przód i odezwał się dosyć płynnym chińskim:

— Ładnie to, zajeżdżać komuś drogę? Mało jest miejsca na pustyni?

Xie zaśmiał się głośno, a potem powiedział:

— Ładnie, nie ładnie… Bezczelny jesteś, nieznajomy. A, ładnie to strzelać do kogoś z ukrycia?

— Z ukrycia? — prychnął ten z przodu, siedząc wysoko na potężnym baktrianie i patrząc na Xie z góry, co mówiąc szczerze nie za bardzo mu się podobało. — Jakbyście mieli oczy, panowie strażnicy, to byście widzieli, że wcale się przed wami nie ukrywaliśmy. A, kiedy się już bawimy w; co jest ładne, a co nie, to zapytam: ładnie to stawać w dwudziestu na jednego?

Teraz to Xie prychnął i przysunął się bliżej jeźdźca na wielbłądzie. Widać było, że rozmowa zaczyna go irytować.

— Koniec żartów! Gadać mi tu zaraz coście za jedni i co tu robicie?!

— Och! Już się boję! Zadam to samo pytanie, panie dowódco! Coście za jedni i czemu nie bronicie waszego wei-suo? Dezerterzy, czy przebierańcy od Wilków?

Po takich słowach obcego, kapitanem aż zatrzęsło.

— Hardy jesteś, nieznajomy i mało spostrzegawczy! Rozmawiasz ze mną, jak z równym! Ale, dobrze! Powiem ci, kim jesteśmy! Shàngwèi (kapitan) Xie zastępca naczelnika strażnicy miasta Turfan. A tu, wszędzie dookoła, stoją moi ludzie. — Uniósł się w strzemionach i ręką zatoczył koło nad głową. — Zauważyłeś może, czy jak powiedziałem, uszło to twojej uwadze, a może któryś z was zauważył, że jesteście otoczeni?

Po tych słowach przybysze nawet się nie poruszyli, a rozmawiający z nim obcy tylko głośno się zaśmiał.

— Faktycznie, trudno nie zauważyć twoich ludzi, kapitanie Xie. Jednym słowem, stoimy na przegranych pozycjach! Trudno! Jak widać, jesteście mistrzami w zakładaniu pułapek! Jak pan kapitan tak ładnie się przedstawił, nie wypada być gorszym! Jestem anquán zhǐhuī guān (dowódca ochrony) połączonych karawan, zmierzających prosto w stronę twojej strażnicy Xiansheng (Panie) Xie. Dàxiào (pułkownik) wojsk królestwa polskiego, Ursyn Nepomucen Kulicki, herbu Kos! Zrozumiałeś coś z tego, co mówiłem?


Kulicki machnął ręką nad głową. Po tym ruchu zza załomów skalnych wyłoniło się, a na okolicznych skałach i wzgórzach — pojawiło się, kilkudziesięciu uzbrojonych po zęby wojowników! Tym razem, to oni zamknęli w pułapce ludzi Xie. W jednej z grup żołnierzy, kapitan dostrzegł tajemniczego jeźdźca. Stał spokojnie, ale już bez konia, spętany i rozbrojony.

Pułkownik, widząc zdziwiony wzrok Xie, wbity w zatrzymanego, wyprzedził jego pytanie.

— Patrzysz na swoją niedoszłą „zdobycz” kapitanie? Ach, widzisz, tak nam jakoś wpadła w ramiona. Co prawda, ugościlibyśmy gościa po królewsku, ale, że nie chce powiedzieć kim jest i skąd przybył, to musi niestety jechać z nami. Bo wiesz, może się okazać, że to Wilcy wysłali go na przeszpiegi. — Zaśmiał się wesoło.


Xie spojrzał na Kulickiego, a na jego twarzy oprócz wielkiego zdziwienia, pojawił się jeszcze, nie dający się ukryć wyraz uznania i szacunku. Z drugiej strony oficer był oczywiście wściekły na siebie, że dał się tak podejść, jak jakiś młokos i sztubak. Królestwo polskie? — myślał… — Jak polskie, to chyba jest to — Polak. Tylko, gdzie może być, ta cała Polska? Zapewne gdzieś w Persji, a może nawet i jeszcze dalej! Tam, skąd ostatnio przybywają ci dziwni ludzie w śmiesznych czarnych sukniach z krzyżykami na piersi?

W każdym razie z tego człowieka musi być niezgorszy dowódca i wyśmienity wojownik. Doskonale zna chiński, mówi biegle i to dialektem z prowincji Henan.

A to mogłoby znaczyć tylko jedno, że jest on mistrzem, który pobierał lub pobiera nauki w Shaolin Si!

Jego pewność siebie i sposób zachowania mówił jedno: obcy doskonale poznał szkołę wu-wei, wu-shu, kung-fu i… nie tylko! A badać, a potem opanowywać tajemnice walki oraz pobierać nauki w klasztorze, mogli jedynie wybrańcy z wybranych! Wtajemniczeni i wyuczeni w setkach, jak nie tysiącach godzin medytacji, morderczego treningu i nadludzkich wyrzeczeń. Znał ten typ ludzi, bo miał już z jemu podobnymi doczynienia. Zresztą nie ma co ukrywać faktu, że sam marzył, by kiedyś znaleźć się w ich elitarnym gronie.


Od stojących wszędzie dookoła żołnierzy karawany, oderwał się jeden z jeźdźców i siedząc na potężnym karym ogierze wolno podjechał bliżej rozmawiającego z nim pułkownika. Ten człowiek był zupełnie niepodobny do całej reszty. Po pierwsze dlatego, że był nieuzbrojony, a po drugie całkiem inaczej odziany niż reszta wojowników. Jego ciało okrywał delikatny, długi i jasny płaszcz wełniany z naciągniętym na głowę kapturem, który zresztą zaraz ściągnął.

Na Xie spojrzała para oczu niebieskich jak niebo, a długie czarne włosy, spięte w tak zwany „koński ogon”, spływały mu na plecy. Szczupłą ogorzałą twarz okalała gęsta kręcona broda, której końce zapleciono misternie w wiele warkoczyków. Mężczyzna wysunął się przed pułkownika i zrównał się z Xie, stając obok jego konia, który teraz przy tamtym okazałym rumaku bardziej przypominał kuca.


Mężczyzna minę miał poważną, a twarz zasępioną. Mimo młodego wieku, można było powiedzieć, że z oczu obcego patrzyła na kapitana sama mądrość i wieki nabytego doświadczenia.

Xie zamrugał kilka razy, usiłując pozbyć się doznanego przed momentem wrażenia iż ktoś mu siedzi w głowie, ale nic to nie pomagało.

Tamten uśmiechnął się szeroko i powiedział:

— Witaj, Shàngwèi Liao Xie, drugi synu szacownego Pana Laoshi (Nauczyciela) Xie z pięknego i bogatego Xi’an. Adepcie cesarskiej szkoły wojskowej. Protegowanego przez wielce czcigodnego Lao Wanga — Wielkiego Sekretarza Finansów. Wuja, który aktualnie wysłał do Turfanu kontrolerów z Cenzoratu!

Po tych słowach, wypowiedzianych piękną mową mandarynów guānhuà, przybysz skinął głową w geście powitania.

— W-witaj, panie… — tylko tyle zdołał odpowiedzieć zszokowany Xie, pochylając głowę. — Kim jesteś, mędrcze?


Dziwny gość pogłaskał po grzywie konia Xie. Zwierzę odwróciło do niego łeb i mokrymi chrapami delikatnie dotknęło dłoni, liżąc długim jęzorem skórę.

— Dawaj mu więcej siana, lubi to… — uśmiechnął się, a potem powiedział — ale nie stawiaj w stajni obok tego narowistego siwka, bo tego z kolei, bardzo nie lubi. A odpowiadając na twoje pytanie. Nazywają mnie Adapa i… — zastanowił się chwilę — tyle powinno ci na razie wystarczyć. Dodam do tego jeszcze fakt, że, jak słusznie przypuszczasz, niektórzy z nas rzeczywiście pochodzą z Królestwa Persji. Ale tylko niektórzy.

Cmoknął na swojego ogiera, a ten wykonał zgrabny obrót w stronę skąd przybył.

— Żeby nie przedłużać kapitanie. Wyruszyłeś na tę szaleńczą wyprawę, zabierając ze sobą dzielnych wojaków. Chyba tych najdzielniejszych w garnizonie. Dbaj o nich, a wtedy oni zadbają o twoje bezpieczeństwo. I, co myślałeś? Że tą dwudziestką pokonasz armię kilkuset wyćwiczonych w boju bandytów, czy też miałeś nadzieję, że złapiesz jakichś szpiegów. — Mężczyzna pokręcił głową z dezaprobatą. — Nie pchaj się w nieznane i nie narażaj pochopnie czyjegoś życia na niebezpieczeństwo, bo ty kapitanie, masz jakieś tam swoje ambicje. Może przyjdzie czas, że zostaniesz naczelnikiem albo jeszcze kimś ważniejszym, ale jeszcze nie teraz, panie kapitanie Xie. Wpierw trzeba będzie wylać morze łez oraz dzbany potu i krwi. Dokładnie tak, jak ci dzielni wojowie, co stoją za mną i są moimi przyjaciółmi. Kobieta, którą starałeś się zatrzymać ma podobny charakter do twojego, i nie powinna…

— Kobieta?… — Xie wszedł mu w słowo, a brwi kapitana znowu powędrowały do góry.

— …nie powinna plątać się sama po pustyni, narażając ojca na wstyd. — Dokończył tamten. — Tak, to nie żaden szpieg, a jedynie albo aż, rozkapryszona panna Zhao, córka waszego mandaryna. — Zerknął na oficera twardym wzrokiem. — Nie przerywa się starszym i mądrzejszym w rozmowie, młody człowieku.

Patrzył dalej na Xie aż ten spuścił oczy, czerwieniąc się na twarzy jak sztubak.

— Proponuję, byś ze swoimi ludźmi dołączył do naszego wojska. Bo to jedyna szansa dla ciebie i twoich żołnierzy, by ocalić życie. Spójrz…


Podniósł rękę i wskazał na najbliższe wzgórze, gdzie kilku ludzi z karawany trzymało na postronkach dwóch mężczyzn. Klęczących na ziemi, mandżurskich wojowników. Obaj mieli wytatuowane twarze i ramiona w charakterystyczne spiralne wzory.

Niewątpliwie byli to wojownicy zbuntowanych Wilków! Bandyci hardo patrzyli na stojących w dolinie ludzi.

— Jechali za wami od jakichś dziesięciu li. To oni was śledzili, a nie ta młoda dziewuszka, która udawała, i zresztą dalej udaje, twardego wojownika. — Spojrzał w stronę związanej i stojącej grzecznie panny. — Niech się teraz sama przekona na czym tak faktycznie polega życie żołnierza, bo jak do tej pory były to u niej jedynie wydumane mrzonki i bujna wyobraźnia. Chociaż pewnych wyćwiczonych umiejętności i narowistego charakteru, zapewne nie można jej odmówić!

— To, co? — Teraz odezwał się pułkownik. — Przystajesz do nas kapitanie, czy jedziesz dalej, szukając guza? Nie powiem, dwudziestu doświadczonych wojowników przydałoby się nam w walce i obronie przed wilczą watahą. A my przekażemy ci tyle informacji o Wilkach ile tylko będziesz chciał oraz gwarantujemy, że o ile dotrzemy do strażnicy, to pomożemy w jej obronie.


Xie patrzył to na jednego, to na drugiego, kalkulując i trawiąc słowa pułkownika oraz przyswajając nauki tajemniczego mędrca Adapy, czy jak się tam faktycznie nazywał. Nie było innego wyjścia, jak im zawierzyć i przyłączyć się do karawany. Tym bardziej, że jako żołnierz i oficer wei-suo miał obowiązek chronić życie i majątek ludzi z karawan.

Wreszcie, kiedy już podjął ostateczną decyzję, odezwał się:

— Powiesz pułkowniku ilu was jest?

— Wszystkich ludzi z połączonych karawan, będzie jakieś… pięćset osób. W tym są też kobiety. A tych zdolnych do noszenia broni i walki, będzie mniej więcej połowa. Do tego zwierzęta pod siodło i juczne. Co jeszcze chcesz wiedzieć, kapitanie? Dwudziestu doświadczonych wojowników znacznie poprawi zdolność do obrony.

— Gdzie jest karawana?

Kulicki uśmiechnął się szeroko.

— Idzie — odpowiedział krótko. — To, jak?

— Zgoda, dàxiào Kuli’ki… — mruknął Xie, śmiesznie wypowiadając nazwisko Kulickiego — pójdziemy z wami. Zależy mi na tym, by zobaczyć na co stać tę hordę bandytów. A ponoć są bezwzględni i dobrze wyszkoleni.

— No… — Kulicki machnął ręką — z tym wyszkoleniem, to bym aż tak nie przesadzał, ale faktycznie dowodzi nimi ktoś, kto się zna na wojaczce. Podporządkował sobie bandę buntowników i trzyma ich w ryzach. Jak dotąd nie natknęliśmy się na główne siły grupy, a jedynie likwidowaliśmy małe podjazdy, które nękały raz jedną, a raz drugą karawanę. Kiedy połączyliśmy siły ataki ustały, co nas niepokoi, bo to by znaczyło, że horda zmieniła taktykę i szykuje jakiś podstęp. Dlatego, im będzie nas więcej tym lepiej. Moi zwiadowcy znają miejsce i trasę poruszania się Wilków, ale to nie znaczy, że za chwilę nie zmienią kierunku marszu.

— To o czym mówisz pułkowniku sugerowałoby, że nie zależy im za bardzo na tych karawanach, a mają jakieś inne zamiary.

Adapa ruszył, wracając do swoich towarzyszy, mówiąc:

— Dobrze już. Pogadacie po drodze. Pora ruszać, bo nas karawana dogoni.

Spiął ogiera i pojechał.

— Adapa ma rację, pora ruszać — stwierdził pułkownik, ściągnął cugle i ruszył przed siebie, a mijając Xie podniósł rękę.

Podlegli mu żołnierze ruszyli w ślad za nim. To samo zrobił kapitan. Zawrócił konia i zrównał się z pułkownikiem.

— Kim jest ten człowiek? — spytał Xie, oglądając się na jadącego za nim Horhura. — Kim, wy jesteście! — Spojrzał na Kulickiego.

— No cóż. Dużo by mówić. Kim jest Adapa, sam tak do końca nie wiem. Bogiem, półbogiem, czarodziejem, istotą nie z tego świata?… Sam go o to spytaj, może tobie powie. A my? Już ci mówiłem, część towarzyszy tak jak i ja, to dzielni rycerze z królestwa polskiego. Twardzi i doskonale wyszkoleni. Jest też wśród nas kilku Japończyków i ludzi z różnych innych odległych stron.

— Japończyków? — Twarz Xie stężała. — To nasi wrogowie. Nie tak dawno, jak skończyła się wojna z Cesarstwem Japonii.

Kulicki spojrzał na chińskiego żołnierza, ale nie skomentował jego słów. Za to w myślach stwierdził, że: oj, chyba będzie trzeba szybko odświeżyć sobie znajomość i wiedzę o tym kawałku świata, żeby przez przypadek i niewiedzę nie narobić sobie kłopotów. A ten młody kapitan nada się do tego jak znalazł. Adapa też już chyba o tym wie. — Spojrzał na jadącego nieco z tyłu maga, a ten — co wcale nie byłoby dziwne — uśmiechnął się do niego i lekko uniósł dłoń, jakby mówił: wiem, wiem, Ursynie. A potem, dalej zajął się rozmową z jednym z chińskich żołnierzy.


* * *


Pan Zhao biegał po domu jak szalony krzycząc, że wszystkich pozabija. Cała służba (za wyjątkiem wiernego pú rén (sługi) Tanga) pochowała się gdzie tylko mogła, unikając w ten sposób gniewu pana, bo kiedy Lao (szacowny) Zhao był wściekły, lepiej było zejść mu z drogi. Do dzisiaj mają w pamięci, jak potraktował biedną kucharkę, która według niego źle ugotowała kurczaka gong-bao.

Złapał kobietę za rękę, zaciągnął do kuchni, a tam siłą wsadził jej palce do sagana z gorącą wodą! Kiedy ochłonął i zobaczył co zrobił, natychmiast wypłacił jej kilka uncji srebra, a potem wygonił z yamenu grożąc, że jak komuś coś powie, to naśle na nią Tanga ze strażnikami. A, że nieszczęsna była sama i nie miała tutaj rodziny, to znaczy nikogo kto mógłby się za nią wstawić, kucharka odeszła i wszelki ślad po niej zaginął. Prawdopodobnie wyniosła się z Turfanu albo…

Dlatego nikt nie ryzykował konfliktu ze złym panem Zhao, a już napewno wtedy, kiedy mandaryn był wściekły jak dzisiaj.


Jaki był powód wściekłości mandaryna? Oczywiście ucieczka „kochanej” córeczki z domu! Na dodatek pilnowanej i zamkniętej we własnym pokoju przez całą dobę! Córeczki, którą już wcześniej obiecał obleśnemu dàxiào Liangowi, a który właśnie dzisiaj miał się pojawić w yamenie, żeby odbyć tradycyjną rozmowę kandydata na męża z ojcem o jej zamążpójściu! Rozmowę, na której mieli ustalić ogólne i szczegółowe warunki ożenku! Czyli, mieli mówić o pieniądzach!

Ucieczka krnąbrnej Yu nie była jedynym powodem krzyków i wrzasków Zhao na cały dom, bo jak to mówią: nieszczęścia chodziły parami albo w tym wypadku — całymi stadami!


Jak się Zhao dzisiejszego ranka dowiedział od swoich zauszników. Na kontrolę działalności mandaryna oraz jego urzędu w Turfanie wybrał się nie kto inny, a sam Wielki Sekretarz Finansów — czcigodny Lao Wang! Staruch, który, jak do tej pory, nigdy nie ruszał tyłka ze stolicy! Jakby tego było mało, tak szacowny i wielki urzędnik poruszał się oczywiście z całym swoim ministerstwem! Zwykły kontroler miał kilkunastu, no czasem może kilkudziesięciu ludzi. A ten, najwyższy urzędnik Cenzoratu? Ciągnął ich ze sobą kilkuset! A do tego zwierzęta, różne swoje graty i nie wiadomo, co jeszcze… I wszystkich ich trzeba by było żywić oraz gościć nie wiadomo jak długo! Takich wydatków nie wytrzymałaby żadna kieszeń! Nawet mandaryna sporego powiatu!


Jeszcze gorzej! Z tego, co z kolei donieśli mu zaufani żołnierze od Lianga, sfora Wilków w ilości około tysiąca żądnych krwi wojowników, zmierzała bezpośrednio pod Turfan, zostawiając w spokoju idące w ich stronę karawany! Tak więc, to nie byli zwykli zbóje, a regularne wojsko i to na dodatek dowodzone prze jakiegoś strasznego człowieka, który nie był Han! Mąż ten ponoć przywędrował z dalekiej krainy krwawych dzikusów! Coś jak Mongołowie, a nawet jeszcze gorsi! Nazywali go — tǔ'ěrqí zhǐhuī guān (turecki dowódca), a inaczej mówiąc — Tǔ’ěrq (Turek)! Skąd się taki wziął?! A najważniejsze — czego chciał?!

A, co by było, jakby ci bandyci i buntownicy trafili na idących właśnie od Lanzhou ludzi szacownego Lao Wanga i niego samego? Tamci przecież nic nie wiedzieli o istnieniu armii buntowników! Co prawda Wilki najpierw musiałyby pokonać żołnierzy tego bubka Lianga, ale wszyscy przecież dobrze wiedzieli, że większość jego wojaków, to były łajzy, a nie wyszkoleni żołnierze! Gdyby szacownemu Lao Wangowi coś się przydarzyło, dni mandaryna Zhao jako mandaryna Turfanu byłyby policzone!


Jak więc widać było z powyższego, krewki z natury Zhao miał wiele powodów, by dostać szału! Kariera urzędnika piątego stopnia, wisiała na włosku! Ba, życie czcigodnego Lao Zhao wisiało na cienkim włosku, zagrożone z bardzo wielu stron!


* * *


Przybyły zeskoczył z konia kiedy ten był jeszcze w ruchu. Otrzepał się z kurzu i szybkim krokiem podszedł do podwyższenia, na którym wśród sterty ułożonych poduszek spoczywała jakaś postać. Przyklęknął na jedno kolano i ze spuszczoną głową czekał cierpliwie aż będzie mieć możliwość i zgodę, by się odezwać.

Siedzący w poduszkach mężczyzna uniósł głowę, odrywając wzrok od karty w książce i spojrzał na żołnierza. Czarne jak węgiel oczy zlustrowały klęczącą postać.

— Mów, z czym przybywasz. Masz dobre wieści?

— Mam, panie… — odezwał się żołnierz chrapliwym głosem.

Podniósł głowę i ręką poprawił pochwę krótkiego szerokiego miecza. Odziany był w długą do kolan skórzaną kurtkę, skrywającą krótką lekką lamelkową zbroję z pomalowanej na niebiesko skóry. Podniósł twarz, a ze spoconej głowy zdjął płaski szpiczasty hełm, ozdobiony wokół rantu króliczym futerkiem. Ukazało się szerokie oblicze z oczami jak dwie szparki, całe „udekorowane” licznymi tatuażami w kształcie spirali. Łysą głowę „zdobił”, długi czarny kucyk, zwisający od potylicy w dół pleców i zapleciony w warkoczyk. Takie same tatuaże co na twarzy, zdobiły odkryte mocne ramiona mężczyzny.

— Wszystko poszło zgodnie z twoim planem. Ludzie z karawany złapali dwóch naszych i zabrali ich ze sobą. Teraz wszyscy zmierzają w stronę Turfanu. Moi… — wybacz — twoi panie, ludzie, wiedzą co mają zrobić. Czekają tylko na znak i są gotowi się poświęcić.

— Czy wypłacono odpowiednią ilość srebra… ewentualnym wdowom po tych dwóch dzielnych wojownikach? — spytał siedzący w poduszkach.

— Tak, panie. Zgodnie z obietnicą wszystkie ich żony dostały po trzy taele, a dzieci po połowie na głowę.

— Dobrze… — mruknął tamten — a teraz możesz odejść. Ruszamy o wschodzie księżyca i, jak rozkazałem, macie trzymać się z daleka od tej karawany. Nękać i zabijać szpiegów. Tylko tyle. Naszym celem nie jest byle kilka wielbłądów. Naszym celem jest Turfan, a gdy już zdobędziemy miasto, wtedy otrzymacie nagrodę za swój trud i posłuszeństwo, a ja… — na jego bladym obliczu pojawił się lekki uśmieszek — ja wreszcie dostanę to, na co poluję już tyle czasu, mój drogi Shakvacie. — Spojrzał na wojownika. — Osoba, której szukam była widziana? Jest cała i zdrowa? Bo, to bardzo ważne, jak nie najważniejsze. Ten człowiek ma cały i zdrowy dotrzeć do miasta.

— Tak, panie… Wędruje z nimi wielki mag, a nazywają go Adapa. Tylko… — wojownik przestał mówić.

— No? Co tylko?… — zaniepokoił się — mój drogi Shakvacie?

— Ten czarownik nie jest, jak mówiłeś, siwym starcem, a młodym silnym mężem, wędrującym w białej szacie i dosiadającym pięknego karego ogiera. Ma błękitne oczy i długą plecioną w warkoczyki brodę. Ale, jak mówisz, potrafi on leczyć za dotknięciem dłoni lub po przyłożeniu niebiańskich kamieni! W ten właśnie sposób wyrwał z rąk śmierci kilku rannych ludzi z karawany. A z tego, co mówili złapani przez nas jeńcy, to on nawet nie musi rozmawiać, żeby wiedzieć o czym myślisz. Czary, panie. Czyste czary…

— Może to czary, a może inna wiedza tajemna, mój drogi Shakvacie. Czy ci jeńcy, powiedzieli jeszcze coś ciekawego?

— Jeden z nich, młody poganiacz wielbłądów, nim wyzionął ducha zarzekał się, że są wśród towarzyszy maga ludzie o białych włosach i czerwonych oczach! Demony, które służą temu magowi! Kobieta i mężczyzna! Jest tam olbrzym, władający wielkim mieczem i drugi równie wielki z toporem. To są jego strażnicy! Najważniejsze w tym wszystkim jest to, panie, że wszyscy w karawanie słuchają maga i jego ludzi bez mrugnięcia okiem! A teraz jeszcze, dołączył do nich zwiad Han, wysłany ze strażnicy Turfanu. Będzie ze dwudziestu wojowników.

— Dobrze, mój drogi Shakvacie. Bardzo dobrze — mruknął efendi. — Zostaw mnie teraz i szykuj Wilki do drogi. Odwody i tabory mają odejść na północ. Zostawisz z nimi setkę Mandżurów na koniach, kiedy przyjdzie im się bronić przed jakimś atakiem, dadzą sobie radę. Kobiety i dzieci pomogą.

Żołnierz wstał, skłonił się i odszedł.


Mirza Hamid-bej sięgnął do stojącej nieopodal tacy, skąd wziął do ust kolejnego daktyla. Jego blada twarz nie wyrażała żadnych emocji. Wolno żuł słodki owoc. Sina blizna, biegnąca od kącika ust aż do ucha, poruszała się w rytm ruchu szczęki. Skąd ta szpetna szrama na obliczu tureckiego efendiego?


Stało się tak, że jakieś pół roku temu nadszedł dzień, kiedy pułkownik Stienka Polakow — dowódca dońskiej twierdzy Azak, wysłał do Niewidowki nad Martwym Dońcem, duży oddział swoich dzielnych kozaków pod dowództwem zaufanego setnika Dimitrija — nazywanego przez siebie Dimką. Misja była prostym, ale bardzo ważnym zadaniem. Chodziło o wybicie Turków, którzy pojawili się nie wiadomo skąd w tym rejonie i przywiedzenia „języka”. Setnik wywiązał się ze swojego zadania wyśmienicie! Kozacy dopadli trzy tureckie galery ukryte w nadbrzeżnych szuwarach i faktycznie wybili wszystkich galerników i janczarów, którzy byli na łodziach oraz w okolicy. Wzięli tylko kilku jeńców, a potem wyruszyli do twierdzy, podpalając na odchodnym statki. Hamid-bej, jako dowódca prywatnej wojennej wyprawy w pogoni za Horhurem, siedział na największej z galer.

Usiłował się co prawda bronić, ale, że nie był wojownikiem — a taktykiem i dowódcą niezwyczajnym do walki i na dodatek cierpiącym na jakieś tajemnicze schorzenie — dlatego szybko poległ usieczon szablą w twarz przez krzepkiego kozackiego wojaka. Ten miast sprawdzić, czy przeciwnik faktycznie padł, nie zrobił tego, bo oczy mu się zaświeciły do kosztownych ozdób i świecidełek wiszących na piersi Turka oraz tych przypiętych do szerokiego turbanu mirzy. Co prawda miał kłopot z dużymi złotymi pierścieniami zdobiącymi dłonie „poległego”, ale szybko sobie z tym poradził, odcinając mu po dwa palce w każdej ręce.

Kozak przekonany, że Turek był martwy, wyskoczył z palącej się galery na brzeg. Jednak Allah czuwał nad efendim, bo ten nie zginął, a był jedynie cieżko raniony! Kiedy wojsko kozackie odjechało, dym palącego się statku otrzeźwił rannego, który resztką sił zwlókł się z palącego pokładu i wpadł do wody.

Ta poniosła go z nurtem i po jakimś czasie Hamid-bej znalazł się na odległym skrawku brzegu Martwego Dońca, skąd miejscowi rybacy nieprzytomnego zabrali do wioski.

Szybko się zorientowali, po odzieniu i innych kosztownościach znalezionych przy nim, a których przez pośpiech nie dostrzegł i nie zabrał kozaczyna, że niedoszły topielec musiał być jakimś bogatym kupcem albo jeszcze kimś ważniejszym! Dlatego nie utopili go od razu, a po krótkiej naradzie uznali, że może, jak to faktycznie był jakiś bogaty i ważny człek, lepiej utrzymać go wśród żywych, bo wtedy ktoś go wykupi, płacąc złotem i srebrem. Zszyli mu więc gębę, jak umieli najlepiej, a obcięte paluchy opatrzyli.


Po pewnym czasie, jak można było przewidzieć, po okolicy rozeszła się wieść, że w maleńkim nadrzecznym siole, którego nazwy już nikt nie pamiętał, przetrzymywany był bogaty szlachcic który, gdy tylko nadarzy się taka sposobność, ozłoci rybaków za uratowanie mu życia. Ludzie, jak wiadomo, to zawistne bydlątka! No, bo, dlaczego tylko tamtym ma być lepiej, kiedy przecież lepsze życie należy się też innym? Rybacy „ratownicy” nie zamierzali odpuścić tego, co im się należało, więc konflikt interesów i sąsiedzkie swary były nieuniknione.

I tutaj doszedł do głosu niekwestionowany talent Hamid-beja do kierowania ludźmi oraz jego umiejętności taktyczne. Obiecując „swoim” wioskowym wybawcom góry złota i życie w dobrobycie powiedział, że: to wszystko wam się należy, bo Bóg tak chciał! Dlatego muszą go chronić, pomagać we wszystkim czego zażąda, słuchać bez szemrania, a wtedy sowicie ich wszystkich wynagrodzi. Inaczej nic im po uratowaniu jego osoby.


Wysłał kilku rybaków wzdłuż rzeki w miejsce, gdzie spalono galery i powiedział gdzie i czego mają szukać. Wystarczy powiedzieć, że po ich powrocie, maleńka wioska była uzbrojona po zęby, a znalezionego dobra w zatopionych okrętach wystarczyłoby na wyposażenie dziesięciu takich osad! Rybacy przytargali też ze sobą tajemniczą skrzynkę wyłowioną z wraku galery Hamid-beja, którą mimo licznych prób nie potrafili otworzyć.

Od tego dnia mirza stał się niekwestionowanym „władcą” ludzi z tej i ościennych wiosek! Znając doskonale ich charakter oraz pazerność, efendi doskonale zdawał sobie sprawę, że chłopów ma w garści. Jednak musiał szybko stamtąd uciekać, bo prędzej czy później wzbudziłby zainteresowanie swoją osobą, faktycznie rządzących tym miejscem. Na szczęście dla niego, pułkownik Polakow — mimo, że już wiedział o istnieniu Hamid-beja — „odpuścił mu”, bo był mocno zajęty odpieraniem niespodziewanych ataków mongolskich hord, najeżdżających w tym czasie te rejony.

Mirza wybrał kilkudziesięciu najodważniejszych, młodych i silnych chłopów. Przeszkolił ich, tworząc z nich swoją małą i oddaną mu gwardię, a potem ruszył w step. Cały czas idąc śladem ściganego i poszukiwanego maga oraz jego towarzyszy. Jak się znalazł wśród bandy zbuntowanych Wilków, zostając na dodatek ich dowódcą, a do tego przemierzając szmat świata od dońskich stepów po Cesarstwo Han?

Och, to już była zupełnie inna historia…


Hamid-bej międlił w ustach kolejnego daktyla. Splunął pestką w trawę i machnięciem okaleczonej ręki wezwał żołnierza, stojącego nieco w oddali.

— Konie osiodłane?

— Tak panie.

— Przyprowadź je. Ruszamy na Turfan…


***


Panna Yu wzięta do niewoli dwukrotnie w tak krótkim czasie, jechała z przodu karawany pośród żołnierzy wei-suo z ponurą miną i nosem na kwintę. Po pierwsze dlatego, że odebrano jej wszystkie ostre i niebezpieczne „zabawki” i nie miała przy sobie bodaj najmniejszego nożyka lub szpilki. Po drugie, wprost nie mogła uwierzyć, że dała się dwa razy z rzędu złapać w pułapkę i to w tak dziecinny sposób!

Zamyślona zastanawiała się co teraz zrobić, bo przecież karawana zmierzała z powrotem do Turfanu, a tam czekał na nią wściekły ojciec i obleśny pułkownik Liang! O ucieczce nie było mowy, bo ci żołnierze, co ją teraz złapali, to nie były jakieś łajzy od Lao Lianga! Tak więc była w kompletnej rozterce dlatego, że z jednej strony cieszyła się iż trafiła między tak dzielnych rycerzy, a z drugiej wiedziała, że kiedy wróci do domu, czeka ją tylko jedno — ślub z tym, z tym…

— Co cię tak trapi dziewczyno?

Usłyszała pytanie zadane przez jakiegoś wojaka, który miał osłoniętą głowę i twarz szpiczastym kapturem. Zaskoczona, zastanawiała się, jak mógł się obok niej tak nagle pojawić? Mówił z dziwnym akcentem, twardo stawiając litery i słowa. Przez co nie do końca zrozumiała o co mu chodzi.

— O co pytasz panie, bo nie do końca rozumiem…

Jeździec zdjął kaptur.

Przeżyła szok! Obok niej jechała kobieta! Jej długie białe włosy wysypały się na kark i plecy. Odwróciła twarz w jej stronę, uśmiechając się lekko. Duże blado-niebieskie oczy patrzyły na Yu twardo i bez żadnego wyrazu. Coś jak zimne oczy kobry, wpatrującej się w zdobycz! Prawy policzek przecinała wąska, ale długa blizna, odbijając się na bladym licu, niczym piorun na tle burzowego nieba.

— Panie?… — odezwała się białowłosa, śmiejąc się cicho. — Taki ze mnie pan, jak i z ciebie. Zdejmij z twarzy te idiotyczne wąsy, panienko.

— Dokładnie. — Po drugiej stronie usłyszała następny głos. Zaskoczona odwróciła głowę. — Odklej wąsy i zdejmij bambusowy kapelusz.


drugiej strony, jechała druga kobieta! Ta z kolei miała włosy czerwone jak ogień! Płomienne loki spływały z jej głowy na ramiona, a z twarzy patrzyły na nią oczy koloru świeżej trawy. Była starsza od „białogłowej”, ale jakże piękna!

— Zrób, jak mówią moje przyjaciółki. Po co ci ten męski strój?

Tym razem, tuż za sobą usłyszała kolejny kobiecy głos! Na białym koniu jechała, jakby młodsza kopia „czerwonowłosej” piękności z tym, że u niej, loki były w kolorze dojrzałego zboża, a patrzyły na nią duże błękitne oczy. Dziewczyna była mniej więcej w jej wieku! Ubrana, jak pozostałe, na sposób kobiet Hui. Obok na dromaderze podróżowała kolejna dziewczyna, której uroda właśnie odzwierciedlała piękno młodych perskich dziewcząt!

Co tu jest grane! — myślała gorączkowo. — Skąd się one wszystkie wzięły w karawanie, a na dodatek, dlaczego wszystkie mówią w mojej mowie!

— Zastanawiasz się skąd się wzięłyśmy? — odezwała się ta z białymi włosami. — Ano poszłyśmy za swoimi mężczyznami. A twojej mowy nauczył nas ten w białym płaszczu, co jedzie na samym przodzie.


Mówiła tak, jakby czytała jej w myślach! O co tu chodzi?!

Na dodatek ten, którego przed chwilą dziewczyna z blizną wskazała, zaraz po jej słowach odwrócił się w siodle i pomachał do nich, a białowłosa mówiła dalej:

— Ja mam na imię Dagny, pochodzę z bardzo, bardzo dalekiej północy. Nie tej waszej północy, ale tej strasznej, na krańcu świata.

— A ja mam na imię Agata — odezwała się rudowłosa piękność — i poszłam w świat za jednym takim szaławiłą i rozrabiaką, który jedzie obok człeka w białym płaszczu. To mój Alosza Pawluk. Jest kozackim atamanem, jak wiesz kochanie, co to oznacza. — Spojrzała na Yu tymi swoimi zielonymi oczami, jak na jakąś służkę. — Nie wiesz… — westchnęła. — Ataman, to wysoki stopniem dowódca kozackiego wojska, tyle na razie ci wystarczy. A kim są kozacy? To coś, jak to całe wasze… wei-suo, czy coś tam. Wojacy i w domu, i w życiu.

Yu już otwierała usta, żeby wyprowadzić kobietę z błędu, co do strażników. Kiedy tuż za nią odezwała się kolejna z jadących, czyli młodsza kopia Agaty.

— Ja jestem Wiera i jestem córką Agaty. Co ci będę mówić, jadę z nimi bo tak trzeba. Uciekamy przed ścigającymi nas złymi ludźmi. Dagny jeszcze nie tak dawno do nich należała. Ja… — zastanowiła się chwilę — chyba jeszcze nie wybrałam. No wiesz, nie spotkałam mężczyzny swojego życia.

— A tam, nie spotkałaś… — burknęła Agata — o czym ty gadasz. Spotkałaś, spotkałaś kochanie. I dobrze wiesz o kim mówię. Pan pułkownik nie spuszcza z ciebie oka, a i ty, gdy się do ciebie odezwie, czerwienisz się jak piwonia.

— Ale mamo… — żachnęła się Wiera.

— Nie mamo, tylko Agato. Ustaliłyśmy przecież.

— Dobra, to teraz ja. — Ciemnooka panna podjechała na swoim wielbłądzie bliżej Yu. — Mówią na mnie Rybka, czyli w moim języku Yoshbaliq, a w twoim — Xiǎo yú. A swoją drogą, to ciekawe, bo yú znaczy w języku Han deszcz, ale i też tyle, co — ryba. Prawda?

Dziewczyna spytała, śmiesznie przekrzywiając głowę. Kiedy Yu na jej pytanie tylko wzruszyła ramionami, Yoshbaliq dodała:

— Niewiele mówisz, a tylko my trajkotamy. Ciekawe, co nam opowiesz o sobie, co? Nie dziwi cię, że znamy twoje imię Zhao Xiaojie (panno Zhao)?


Yu aż zatchnęło po ostatnich słowach Rybki. Ze strachem spojrzała na wyżej siedzącą dziewczynę i blada niczym kreda spytała:

— Kim wy jesteście na bogów?

Agata zaśmiała się wesoło.

— My?!… — klepnęła Yu w plecy aż zadudniło. — Zwykłymi kobietami w podróży, dziecko! Zwykłymi kobietami!

Spięła konia i pogalopowała do przodu. Dokładnie w tym momencie z tyłu kolumny dało się słyszeć ostry dźwięk gwizdka.


*


Tomasz, Łaska i Yoshikatsu Imagawa jechali na samym końcu kawalkady, zamykając sunący przed siebie pochód ludzi i zwierząt.

— Mogliby się pośpieszyć tam na przodzie — denerwował się Łaska, oglądając się nerwowo za siebie.

— Nic nie bój — mruknął Groch. — Idą jak trzeba. Ciężko poganiać i tak już mocno obładowane zwierzaki. Zresztą, co ci będę gadać. Doskonale wiesz o co chodzi. Sami pognalibyśmy jak wicher, ale z ładunkiem musimy iść w tempie tych najwolniejszych.

— Dokładnie — odezwał się Yoshikatsu. — Masz rację Tomaszu. Idą jak trzeba.

Nagle Łaska wstrzymał swojego wielbłąda, odwrócił się i przyłożył rękę do czoła, obserwując widnokrąg.

— Nasi wracają!

Pozostali też się zatrzymali, patrząc z niepokojem na horyzont i wznoszoną przez trzech jeźdźców chmurę kurzu.

— Pędzą, jakby im ktoś pieprzu na ogon nasypał! Do diaska, widzę tylko trzech! Ozu, jeest… — wyliczał Imagawa — Naoki na swoim srokoszu, jeest… — podniósł się wyżej — i…

— Jest ten młody arab, Basim — skwitował Groch. — Nie ma Isafana!… Do kroćset! — zaklął. — Łaska dmij w gwizdek i pędź do Ursyna! Alarm, coś się musiało stać!


Kapica zaczął głośno gwizdać na alarm, galopując jednocześnie na przód posuwającej się karawany. Część żołnierzy, jadąca w ariergardzie razem z Grochem już się ustawiła w półkolu, patrząc w stronę cwałujących w ich kierunku jeźdźców. Żołnierze chroniący flanki kolumny zajęli stanowiska, otaczając ludzi, towar i zwierzęta. Od przodu dało się usłyszeć sygnał postoju. Wyszkoleni poganiacze natychmiast zapędzili zwierzęta w szeroki krąg, sadzając więlbłądy i kładąc konie na piasku. Reszta zajęła pozycje bojowe, traktując ciała wierzchowców i wieziony towar jak tarcze. Wielokrotnie przećwiczony i niejednokrotnie już sprawdzony w boju manewr oraz sposób obrony, szybko został wdrożony w życie dzięki radom Ursyna i reszty husarów, ratując im życie i dając się boleśnie we znaki atakującym.

Ruch karawany zamarł. Czekano.


Guzel-bej podjechał na swoim dromaderze bliżej Groszkiewicza.

— Tomaszu? — zagaił.

— No, co tam Beju (tak przyjaciele zwracali się do wędrującego z nimi Turka).

— Potem, kiedy już będzie spokojnie, muszę z tobą i z Ursynem pogadać. Coś mi się przypomniało i mam pewne podejrzenia. Ale, to się nie śpieszy.

— Dobra, pogadamy później, jak to nic pilnego… — Groch intensywnie wpatrywał się w zbliżających się jeźdźców.

— Idziemy im w sukurs?! — zawołał jeden ze stojących, jakiś bardziej niecierpliwy żołnierz.

— Nie! — krzyknął Yoshikatsu. — To może być zasadzka! Muszą sobie poradzić sami! Trzymać szyk i czekać!


Pierwszy do szeregu przyjaciół dopadł Naoki. Koń Japończyka był spieniony, a i sam jeździec wyglądał na solidnie zmęczonego. Tuż za nim dojechali: Ozu z Basimem. Pomocne dłonie podały im wodę w bukłakach, a inni z żołnierzy poili i wycierali zmęczone konie.

Masada opłukał usta, napił się kilka łyków wody i kiedy złapał oddech powiedział:

— Isafan chyba nie żyje. Wypuszczona z zasadzki strzała przeszyła mu krtań. Co ciekawe, tylko raz strzelano, bo potem już do nas nikt nie strzelił. Ukryliśmy go w skałach. Wyglądało to tak, jakby ktoś chciał zabić tylko jednego z nas. Trafiło na Isafana. Sprawdziliśmy teren i nikogo nie znaleźliśmy. — Przerwał i znowu się napił. — Wilki idą w ślad za nami. Część z nich kieruje się na północ, ale to są tylko tabory i cywile. Zbrojne wojsko idzie za nami krok w krok. Prócz marszu nie widać żadnych innych ruchów. Trudno powiedzieć, co oni kombinują. Może strzelali do nas dla postrachu albo po to, byśmy myśleli, że szykują atak?

— Masada-san ma rację. To co robi tamto wojsko jest bardzo dziwne. Nie, żebym chciał i oczekiwał jakiegoś ataku z ich strony, ale wydaje się, że nie mają zamiaru atakować naszej karawany, a jednak idą za nami trop w trop, dokładnie tak samo, jak to w naturze robią wilki. Jaki mają cel? Chcą nas gdzieś zagonić, zmęczyć? — Ozu poparł słowa Naokiego.

— Ja chyba wiem o co tu chodzi — odezwał się Guzel-bej. — To jest właśnie ta sprawa, o której chciałem z tobą porozmawiać Tomaszu.

— No, to gadaj Bej! Czas najwyższy, bo zaraz trza będzie jechać po Isafana!

— To właśnie, to chciałem powiedzieć! — zadudnił głębokim basem wielki mężczyzna, siedzący na nie mniej wielkim baktrianie — Nawet gdyby poległ, to Isafan był przecież naszym towarzyszem. Nie możemy go zostawić na pastwę tych wstrętnych ludzi z wydziobanymi malunkami na gębach. Albo, co gorsza, tym łysym ptaszyskom bez piór!

Naoki spojrzał na Wyzimę i powiedział:

— Właśnie dlatego jechaliśmy za wami, co koń wyskoczy! Schowaliśmy Isafana w szczelinę skalną, a wejście dokładnie zakryliśmy kamieniami. Wiem, gdzie to jest! Dajcie mi tylko wypoczętego konia, to pokażę!

— Dobra, to za krótką chwilę, Naoki. Iwanka! — zawołał Groch, a kiedy chłopak się pojawił, rozkazał: — Weźmiesz z taborów wypoczętego konia dla Naokiego, osiodłasz go i zaraz tutaj podjedziesz. Ruszasz razem z Wyszem, Łaską i Naokim po Isafana. Macie go przywieźć żywego, lub martwego — mruknął.

— Robi się, poruczniku! — zawołał chłopak i już go nie było.

— Dobra, drogi Beju. To teraz nam szybko opowiedz, co ci chodzi po głowie.

— Pamiętam, jak Turcy zdobywali Kercz, to wtedy dowódcą ataku był znany w ordzie Hamid-bej. Opowiadano mi potem, że ten turecki mirza zdobył twierdzę Jenikale za pomocą pewnego fortelu…

— Hamid-bej? Czy to czasem nie ten sam, który ścigał nas w podziemiach, wysadzając wszystko w diabły? — wszedł mu w słowo dopiero co przybyły ze szpicy karawany Horhur. — Jadę razem z Wyszem, Tomaszu. Moja pomoc na miejscu może się okazać bezcenna. Isafan dostał w gardło? — spytał jeszcze raz dla pewności.

— Tak, Horhurze. Nie wyczułem pracy serca, bo było zbyt dużo krwi i mało czasu. Ale ranę zabezpieczyłem najlepiej jak umiałem — odpowiedział Japończyk. — Transportować go byłoby bezsensem, bo wykrwawiłby się na amen.

Guzel-bej nachylił się do maga i opowiadał dalej:

— Dokładnie, szacowny Adapo. To ten sam, który beczkami z prochem dał radę Arachne! — Stwierdził podniesionym głosem. — A z tą twierdzą w Kerczu było tak: efendi Hamid-bej zebrał wszystkich ludzi złapanych w drodze i wokół miasta. Potem kazał siłą powiązać i ustawić, pchając przed wojskiem. Uczynił z nich żywe tarcze! Obrońcy nie strzelali, bo bali się o swoich! Wtedy jego janczarzy wysadzili bramę!

— No i, było po wszystkim… — mruknął Kulicki.

— Tak jest! Masz rację pułkowniku! Twierdzę zdobyto, a załogę wycięto w pień! Nie oszczędzono nikogo, nawet tych, co to ich pchano przed wojskiem. Hamid-bej, to wyrachowany, cwany i okrutny typ. A z tego, co słyszałem od naszych ludzi wracających ze zwiadów, to ten dowódca armii Wilków doskonale odpowiada wyglądowi mirzy. — Mina mu nieco zrzedła i dodał. — Z tym, że Hamid-bej nie miał blizny, no ale od czasu zdobycia twierdzy, mógł się jej dorobić w jakiejś bitce. Wiem też, że efendi cierpi na tajemniczą dolegliwość. Nie je mięsa, a jedynie pije soki z owoców i warzyw, a mimo to żyje już bardzo długo. Plotki mówią, że nie zmienia się na gębie! No i najważniejsze, w nocy nie wolno go oglądać, bo to ponoć grozi śmiercią!

— Nie je mięsa powiadasz, i tylko pije soki? To bardzo ciekawe — Adapa zasępił się po ostatnich słowach Beja. — Zobaczymy, zobaczymy… — mruknął pod nosem. — Dobra! Ruszajmy! Czas nas goni! Tomaszu, dalej idziecie wszyscy do Turfanu, jakby nigdy nic. Szpiedzy Wilków zapewne nas teraz obserwują i czekają z meldunkiem, co zrobimy. Powrót po Isafana nie powinien wywołać jakichś problemów. Zresztą, postaramy się o to, by tak było. Nie czekajcie na nas. W drogę, przyjaciele!

Zawrócił konia i cała piątka ruszyła w stronę nieodległych wzgórz, z których nie tak dawno przybył Naoki.


W pewnej chwili od karawany oderwał się jeździec, Pognał jak wicher za tymi co odjechali, ostro poganiając konia. Jego płaszcz zsunął się z ramion i łopotał na wietrze, odsłaniając nagi i blady tors oraz długie białe włosy. Mijając ich, jeździec na sposób arabski zawył głośno i piskliwie, modulując głos. Groszkiewicz podniósł się w siodle i krzyknął:

— Bö, stój! Stój mówię, wariacie cholerny!…

Jednak jego krzyk nie zdał się na nic. Isberg gnał przed siebie, tylko się za nim kurzyło.

— Ja go kiedyś zabiję. Jak Boga kocham, zabiję dziada, jak nic!

Zły Groch klął w wymyślny sposób, ale pod wąsem porucznika pojawił się nikły uśmieszek.

Rozdział 3

O tym, że: nie tylko Adapa potrafi nagle zniknąć — nawet na takim odludziu można spotkać starych znajomych, i to nie koniecznie tych dobrych — chyba los niektórych został przypieczętowany, a jak się przekonamy, kupczyć można wszystkim, nawet swoimi najbliższymi — czcigodny Lao Wang z uwagą wysłucha opowieści mistrza Li — Horhur, Bö i reszta grupy, wracają do swoich kiedy w obozie trwa narada.


Do skalistych wzgórz dotarli, kiedy słońce stało nisko nad horyzontem. Naoki bez problemu odnalazł szczelinę skalną w której ukryli ciało przyjaciela. Szybko odrzucili kamienie. Jakież było ich zdziwienie, gdy stwierdzili, że płytka grota jest pusta, a Isafana w niej nie było! Ba, nie było po nim najmniejszego śladu!

— Zabrali go?… — wysapał zdziwiony Masada. — Ale, jak?! Przecież to jest niemożliwe! Nikt nas tutaj nie widział! Ozu i Basim dokładnie sprawdzili teren, a poza tym, my byliśmy wyżej, zasłonięci prze te skały!

Pokazał w stronę sterczących na zachodzie, wysokich piargów.

— Ci co do nas strzelali, właśnie tam się ukryli, a zaraz potem odjechali! Jak już mówiłem, wypuszczono tylko jedną strzałę! Kiedy Ozu wdrapał się na jedno ze wzgórz, stwierdził, że strzelców tam nie było! W ogóle nigdzie ich nie było! Za to zbliżała się w to miejsce duża grupa jezdnych, ale to nie były Wilki! A jak już, to jakiś nieznany nam oddział. Dlatego postanowiliśmy ukryć Isafana, bo inaczej nie mielibyśmy szans na ucieczkę! Skąd oni niby mogli wiedzieć o miejscu jego ukrycia? A po za tym, dlaczego na powrót zatkali otwór? Jakby go zabrali, to na pewno nie trudziliby się na powrót zatkać otwór głazami!

Masada był tak wściekły, co było u niego niezwykłą rzadkością, że aż kopnął jeden z kamieni.

— Tak samo by było, gdyby Isafan sam się ocknął! Wypchnąłby te cholerne kamienie i tyle…

— Jesteś pewien Naoki, że to jest właśnie to miejsce? — spytał Horhur.

— Tak, nie mam najmniejszych wątpliwości! Dla pewności dodatkowo oznaczyłem je jeszcze tymi trzema głazami, o!… — pokazał na spore owalne kamienie o różnej barwie, ułożone jeden na drugim… Horhurze? — Szarpnął maga za rękaw. — Zauważyłem, że nigdzie nie ma śladów krwi, a jestem pewien, że na pewno były, bo Isafan obficie krwawił nim obwiązałem mu ranę! Coś mi tutaj nie pasuje. Bardzo…

— Jeżeli to faktycznie jest miejsce ukrycia Isafana, to faktycznie jego zniknięcie jest bardzo dziwne — mruknął mag. — A ci jeźdźcy, których widzieliście. Jadący w tę stronę. Ilu ich było?

— Noo… — Japończyk zawahał się przez chwilę — chyba ze dwunastu. A może, dwudziestu? Nie wiem Horhurze — mruknął zażenowany i z lekka poirytowany Masada. — Bo, kiedy już ukryliśmy Isafana, podbiegłem wyżej, żeby ich zobaczyć i się im przyjrzeć. Kiedy na nich patrzyłem, w oczach mi się mieniło i trudno było ustalić ilu ich faktycznie jest.

— Jak byli ubrani? Jak wyglądali?

— Wszyscy wysocy i odziani jednakowo w szare długie chałaty. Na głowach mieli takie śmieszne czapeczki z nausznikami, a przez plecy przewieszone długie solidne kostury. Oblicza posępne, no i, raczej wyglądające staro. Każdy z nich miał długą siwą brodę. W ogóle to wyglądali, jakby byli…

— Wszyscy tacy sami, co?

— Dokładnie! — stwierdził zaskoczony Naoki. — Jakby wszyscy byli jednakowi!

— Poszóstni… — westchnął Horhur.

— Kto?

— Demony! — Za Horhura odpowiedział Łaska. — Widzi mi się, że to są te same diabelskie demony z martwego miasta, cośmy w nim twój sztylet znaleźli, Horhurze!

— Masz rację. — Horhur podniósł się z klęczek. — Teraz już wiem dlaczego nie ma śladu po naszym przyjacielu. To „Poszóstni” go zabrali, a oni nie musieli rozwalać kamiennej zapory. Mają swoje tajemne sposoby, by wziąć coś albo kogoś ze sobą. Pytanie tylko: po co zabrali Isafana, a drugie: po co się pojawili na tym zadupiu. Ja już chyba wiem. Oni chcą dorwać mnie, tak samo, jak ten cały Hamid-bej. Dlaczego demony chcą mojej głowy, tego mogę się domyślić, ale turecki efendi? O co temu człowiekowi chodzi?

— Dobra! — odezwał się Wyzima, przysłuchujący się w milczeniu rozmowie Horhura z Naokim. — Jak nie ma ciała Isafana, to sprawdźmy jeszcze okolicę i wracajmy, bo czort wie, czy te demony gdzieś się tutaj nie skrywają!

— Może lepiej nie sprawdzajmy. My z Horhurem wiemy już coś na temat ich możliwości — mruknął Łaska, rozglądając się czujnie po okolicy.


Leżeli na wysokiej półce skalnej, obserwując znajdujący się wiele stóp niżej trakt i kamienistą jałową okolicę. Na szczęście, prócz hulającego wiatru, wzniecającego małe pyłowe wiry, nic niepokojącego się nie działo. Nie było widać ani żywej, ani tym bardziej, żadnej martwej duszy.

— Dobra, pora ruszać — mruknął Łaska. — Zmierzcha się, a ja nie lubię się plątać w nocy po pustyni. Pamiętacie, co było nad Bałchaszem, kiedy nas osaczyły te wredne wyliniałe bydlaki? Nie mam zamiaru znowu spotkać czegoś podobnego.

— To dokładnie jak i ja — powiedział Iwanka wycofując się rakiem znad krawędzi. Czort jeden wie, co tam…


Miał jeszcze dodać coś na temat jazdy po ciemku i czyhających w nim niebezpieczeństwach, ale zabrakło mu języka w gębie, bo tuż przed nim stał wysoki starzec, odziany w szary chałat sięgający ziemi! Człek trzymał w ręku solidny sękaty kostur. Najgorsze w tym wszystkim było to, że człek ów albo zjawa, do złudzenia przypominał Isafana!

— Horr…, Hor-huurze… — wystękał cicho chłopak, bo tylko na tyle było go stać.

— Cofnij się Iwanka — usłyszał za plecami i jakaś silna ręka odsunęła go na bok, a po chwili do przodu wysunął się i stanął przed nimi, wywołany mag z Wyzimą i Łaską u boku.

Przez dłuższy czas panowała cisza, w której starzec i reszta ludzi, taksowali się wzrokiem. Po chwili w tej ciszy, zza załomów skalnych wyszli kolejni „Poszóstni”, jak ich niedawno nazwał Adapa.

— Zmieniłeś się… Isafanie — zagaił Horhur, przechylając głowę. — Czyżbyś nas porzucił i przystał do innej, nowej kompanii?

Mag wskazał na czwórkę kolejnych postaci.


Stwór wykrzywił twarz, co zapewne miało pokazać, że się uśmiecha, a potem odezwał się basowym dudniącym głosem:

— Nie było innego wyjścia, przyjacielu. Taka była potrzeba i taki właśnie był mój los. Nie wiedziałem o tym, aż do chwili swojej śmierci. Zrozumiałem wszystko dopiero wtedy, gdy moi nowi bracia wyjaśnili mi, jaka jest prawda i wola twoich i moich bogów. Wtedy, tam u brzegów rzeki w Martwym Mieście, to ty wygrałeś bitwę, pokonując nas. Sam jeden. Byłeś i jesteś wybrańcem. Byłeś i jesteś zwycięzcą, ale i też… wielkim przegranym! Bo przecież jeszcze niedawno byłeś nieśmiertelnym, a teraz, zostałeś zwykłym śmiertelnikiem! Pokonałeś nas, za pomocą cudownej broni — Króla Dusz, a wtedy my pozwoliliśmy wam odejść, bo już nie było sensu karać kogokolwiek za wtargnięcie do świętego miejsca jego spoczynku. Dla nas, skończył się czas ochrony, a rozpoczął… czas polowania. Zrozumieliśmy to i wszystko zostało nam wyjaśnione. To dlatego zabiliśmy wszystkich tych, którzy się pojawili w Mieście, a którzy chcieli twojej głowy, twojej wiedzy i… twojej nieśmiertelności, a której przecież już nie posiadasz. To my ponieśliśmy klęskę, bo to my pilnowaliśmy twojej nieśmiertelności i przegraliśmy przez ciebie! A teraz, powiedziano nam i nakazano, by znowu pilnować… ale ciebie! Taka nasza rola! Taki nasz nowy obowiązek i zadanie! Pociecha w tym, że będzie tak do czasu aż odejdziesz. A to, nastąpi już niedługo.


Demon pod postacią Isafana podszedł bliżej i uderzył kijem w kamień, z którego wypłynęła czerwona gęsta struga, podobna do krwi.

— Pod tym głazem leżą ci, co mnie zabili, ale i też ci, co przyczynili się do tego, bym trafił do swoich i im pomógł… Mordercy, a zarazem dobroczyńcy. To jest, jak z tobą Horhurze, to jest, jak z nami, Adapo. Niby jesteśmy żywi, a jednak już martwi i śmiertelni w swojej nieśmiertelności. Wszechmocni i podobni bogom, a jednak słabi i ulegli czasowi. Uległeś, Horhurze, ale przecież sam tego chciałeś prawda? Usilnie o to prosiłeś swojego Boga. To tak samo, jak my w momencie, kiedy tobie ulegliśmy. Pragnęliśmy bardzo mieć wreszcie spokój. Odejść w niebyt. Myśleliśmy, że wreszcie się dokonało, kiedy trafiłeś do Martwego Miasta. Jednak byliśmy w wielkim błędzie. Nie mogliśmy się do ciebie zbliżyć bez ciała kogoś, kogo szanowałeś i ceniłeś. Bez ciała przyjaciela, który oddałby za ciebie życie. Sami nie mogliśmy go zabić, o nie. To musiał zrobić ktoś inny. Dopiero dzisiaj nadarzyła się okazja. Ci dwaj wojowie zabili moje ciało, bo taki mieli rozkaz i taka była wola bogów. To dlatego teraz mogę rozmawiać z tobą nie jako dawny wróg, ale jako jeden z twoich obrońców i przyjaciół, bo przepowiednia i wyrocznia twojego stwórcy, muszą się spełnić.


Isafan pod postacią brodatego starca umilkł. Zapanowała cisza.

— Chcesz mi powiedzieć demonie, że wy, „Poszóstni”, macie teraz obowiązek mnie chronić aż do czasu, kiedy się spełni wola mojego twórcy? Do czasu, kiedy umrę i na powrót trafię pod jego opiekę, jak mi obiecał?

— Nie inaczej, Horhurze.

Odezwał się kolejny „Isafan”, stojący nieco dalej.

— Cieszymy się, bo wiemy, że ten obowiązek jest jak mgnienie, na przeciwko wieczności naszego bytu. Wiedz zatem, że teraz nie my jesteśmy ci wrogiem, a jest nim człek, który chce za wszelką cenę cię pojmać i wykorzystać do własnych, niecnych celów. A zwie się on, Hamid-bej. Już nie raz wyrwał się z naszych rąk, bo stoi za nim jakaś straszna i nieznana nam siła. Jesteś, stałeś się śmiertelnikiem i już nie możesz trafić do innych światów, ale my w nich jesteśmy i widzimy, co się tam dzieje. Widać naraziłeś się komuś, kto nie przebacza. Nigdy… Wywiążemy się ze swojego zadania, bo ten świat stał się już nam obcy. Wywiążemy się z tego zadania, bo obiecaliśmy, złożyliśmy przysięgę i taki mamy obowiązek. A teraz wracajcie do swoich braci, bo horda się zbliża. A ty Horhurze, musisz wkrótce trafić do Zhōngguó — Państwa Środka — gniazda Smoka, bo tam jest twoje przeznaczenie i… dom. Smok zmierza w waszą stronę! Idzie wolno, nie leci! On jeszcze nawet o tym nie wie, że… jest Smokiem! Musicie go sobie zjednać!


Po tych słowach wszystkie stwory nagle rozpłynęły się w powietrzu. Osłupiali towarzysze popatrzyli na Horhura, a ich wzrok mówił jedno: co, to znowu miało być, do murwy szemranej! Co to znowu za zagadki!

Będąc razem z magiem w jednej kompanii, widzieli i przeżyli już nie jedno dziwne zjawisko oraz niepojęte dla ludzkiego umysłu wydarzenie. Może właśnie dlatego, kolejne dla niektórych spotkanie z „Poszóstnymi” nie wywołało już u nich tak wielkiego szoku. Tym bardziej, że teraz demony przybrały postać ich przyjaciela! Jednak nawet dla nich, widok Isafana w demonicznej postaci był niesamowitym przeżyciem!

No i też, zdali sobie sprawę, że towarzysz w podróży i przyjaciel poległ, a ta istota, którą widzieli przed chwilą jest jedynie wspomnieniem, czy jakąś makabryczną projekcją jego duszy.

— No, co się tak gapicie? — burknął Horhur. — Sam bym chciał wiedzieć, o co tu chodzi. Szkoda czasu, trzeba ruszać i wracać do swoich. Słyszeliście, horda Wilków się zbliża.

— Horhurze? — Wyzima przytrzymał maga za ramię. — Może wypadałoby przynajmniej zmówić modlitwę za duszę Isafana? Wszak dzisiaj zginął nasz druh, a jak widzieliśmy, nie odszedł tak do końca z tego świata, tylko błąka się gdzieś — machnął trzymanym w ręku Pogrzebaczem — w służbie tych stworów po to, żeby, jak słyszeliśmy, chronić twoją osobę!

Adapa spojrzał na husara, a na jego twarzy pojawił się grymas zażenowania i wstydu.

— Wybaczcie przyjaciele. Masz świętą rację, drogi Wyszu. Trzeba z honorem pożegnać Isafana i polecić naszego przyjaciela opiece naszym i jego bogom.


* * *


Pan Zhao dreptał krótkimi kroczkami po drewnianych belkach podestu, muru obronnego strażnicy wei-suo.

Słońce stało w zenicie i grzało niemiłosiernie, a mimo to turfański mandaryn postanowił jednak odwiedzić tak bardzo nielubianego dàxiào (pułkownika) Lao Lianga. Było mu to bardzo nie w smak, a i też — dużo by o tym mówić — bardzo nie na rękę po tym, co tym razem zrobiła jego szalona córeczka. Dlatego nic mu innego nie pozostało, jak uprzedzić wizytę w sprawie ożenku Yu z naczelnikiem strażnicy i nie gościć go dzisiaj w yamenie. Jakby wyszło na jaw, że Zhao Xiaojie uciekła z domu mimo tego, że była pilnowana, wstyd byłby wielki, a on stałby się pośmiewiskiem w całym powiecie! Tego, co teraz mu zrobiła napewno już jej nie daruje! Krnąbrne dziewuszysko pójdzie do klasztoru i zostanie w nim do końca swoich dni! Tam ją nauczą pokory!


Przy okazji postanowił sprawdzić, jak wyglądają przygotowania do obrony murów i samego miasta przed atakiem wielkiej hordy Wilków. Co prawda nigdy tego nie robił, ale w tym czasie, czasie wizytacji Lao Wanga, wskazane by było wykazać się odrobiną dobrze pojmowanej inwencji, którą zausznicy cenzora na pewno zauważą. No, a przez to, powinien zyskać w oczach ministra. W końcu, ten cały Liang był wojskowym, ale też podległym mu urzędnikiem. To on był mandarynem w tym powiecie i, to jemu byli podlegli wszyscy bez wyjątku urzędnicy. Od prostych kulisów i chłopów, po uczonych w matematyce, rachunkowości, czy nawet tych od poezji i muzyki.


Wierny Tang, jak zwykle szedł przodem, odsuwając tych, co tarasowali przejście jego panu. Pozostali słudzy podążali w ślad za mandarynem, niosąc rzeczy Zhao i osłaniając mu parasolami głowę przed ostrymi promieniami słońca.

Kiedy wreszcie dotarli pod drzwi wieży, gdzie mieściły się kwatery naczelnika i izby dla pomniejszych oficerów — oczywiście tych wybranych przez Lianga — w progu stanął kapitan Gong. Odsunął ręką stojącego przed nim Tanga i skłonił się lekko mandarynowi, mówiąc:

— Witam szacownego i czcigodnego Lao Zhao. Doniesiono nam, że wybiera się pan do naszej strażnicy. Niestety, dàxiào Liang jest w terenie, bo nadzoruje przygotowania do obrony razem ze swoim sztabem. Zaś shàngwèi (kapitan) Xie razem z dwudziestoma żołnierzami wyjechał, mimo wyraźnego zakazu (nie omieszkał dodać od siebie) na zwiad. Otrzymałem polecenie, żeby zaprowadzić cię szacowny mandarynie do pułkownika. Chyba, że woli pan poczekać na naczelnika w chłodzie jego kwatery. Pułkownik powinien niebawem wrócić.

Po tych słowach shàngwèi Gong uprzejmie skłonił głowę, czekając na łaskawą odpowiedź Zhao.

— Dobra, kapitanie. Nie będę już nigdzie łazić. Prowadź do kwater Lianga, tam na niego poczekam.

Gong kolejny już raz ukłonił się nisko, a potem odwrócił na pięcie i ruszył w mrok wieży. Zaraz za nim poszedł Tang i wreszcie ruszył się też urzędnik, niesiony przez służbę na rękach.

Przecież tak wysoka persona nie będzie sama wchodzić po stromych schodach!


Znudzony Lao Zhao siedział w głębokim wygodnym fotelu opodal otwartego okna. Obserwował szeroki plac pod zewnętrznym murem twierdzy. Stojący za nim służący schładzał spoconą głowę mandaryna dużym wachlarzem z piór, a kolejny, podawał mu w dużej szklanicy jakiś chłodny napój. Mandaryn popijając, obserwował ludzi wchodzących i wychodzących przez bramę strażnicy. Jako władającemu miastem, przelatywały mu przez głowę różne myśli, spostrzeżenia i pomysły. A szczególnie podobały mu się te, które spowodowałyby zwiększenie dochodów Turfanu, a co za tym idzie powiększenie się jego kiesy.

Co nowego wymyślił, to po pewnym zastanowieniu wyrzucał z pamięci, znajdując w pomyśle więcej wad niż pożytku. Zresztą, całe myślenie psuły dwie rzeczy, a w zasadzie trzy. Ucieczka córki, najazd ministra finansów oraz potencjalny atak Wilków. Nie mógł się przez to skoncentrować.


W pewnej chwili dostrzegł z góry Lianga, jadącego na małym mongolskim koniku. Razem z nim jechało kilkunastu wojaków ze strażnicy. Skądś wracali. Najpewniej z pierwszej linii umocnień, tych które są jeszcze poza murem obronnym. Najczęściej obsadzali te placówki żołnierzami, którzy coś tam mieli na sumieniu albo tymi najmniej potrzebnymi i przydatnymi w służbie, czy też przy budowaniu oficerskich domów pod najem.

Mandaryn uśmiechnął się krzywo, a na twarzy pojawił się grymas mściwej satysfakcji. Na pewno Lao Wang zainteresuje się tymi wszystkimi budowami. Już on się o to postara. Sekretariat (ministerstwo) bardzo nie lubi, kiedy żołnierze miast walczyć i zajmować się swoimi sprawami, nabijają sobie kabzy.

Potem takie opasłe typy jak Liang, miałyby bronić miasta i ludzi? Owszem będą bronić, ale swoich interesów — myślał Zhao, obserwując przejazd pułkownika ze świtą. — Wojsko. Patałachy, a nie żołnierze. A ich dowódca, nawet na porządnym koniu nie potrafi jeździć. Swoją drogą — nagle olśniła go nowa myśl — gdzie jest Hēi fēng (Czarny Wiatr)? Czy ta smarkula zabrała konia z sobą? — Zmroziła go ta myśl.

— Tang!

Wydarł się na cale gardło, mimo, że wierny sługa stał tuż za nim.

— Tak panie?

Ochroniarz wyszedł zza jego pleców.

— Biegnij… — zastanowił się chwilę. — Nie! Wyślij kogoś do yamenu! Niech sprawdzą, czy Hēi fēng jest w stajni!

— Nie trzeba, panie — zadudnił basowo Tang. — Sprawdzałem osobiście. Nie ma ogiera. Panna Yu musiała go zabrać ze sobą.

Zhao wstał gwałtownie i krzyknął:

— To dlaczego ja o tym nic nie wiem?! Co?!…

— Hēi fēng jest koniem panny Zhao, panie. A czcigodny pan wcześniej nie pytał.

— Ja was chyba wszystkich!…

Właśnie miał powiedzieć, co zrobi ze służbą, kiedy do komnaty wszedł pułkownik Liang w towarzystwie kapitana Gonga.

— Zejdź mi z oczu, idioto! Potem sobie pogadamy! — warknął Zhao, rozwścieczony nie na żarty.

— A cóż tak rozsierdziło niespodziewanego, ale i zaznaczam jakże szacownego gościa! — Gębę pułkownika rozświetlał szeroki, wręcz łobuzerski uśmiech. — Ja też jestem zdania, że służbę trzeba trzymać krótko, bo inaczej wlezą człowiekowi na łeb. Jak szacowny pan chce, to mogę tego wielkoluda oddać swoim ludziom, a oni już go nauczą moresu.

Skarcony Tang wycofywał się tyłem do drzwi, ostrożnie omijając stojących w nich oficerów. Mimo pochylonej twarzy, można było na obliczu wielkiego sługi dostrzec minę mówiącą: tylko spróbuj, a się przekonasz, kto kogo nauczy moresu.

Wymknął się na korytarz i zniknął w jego mroku.


Lao Liang podszedł bliżej i skłonił się mandarynowi, mówiąc:

— Wszak to ja miałem dzisiaj odwiedzić szacownego pana. Stało się coś, że tak wysoki urzędnik i… — spojrzał z lekkim uśmieszkiem na siedzącego w poduszkach mężczyznę — przyszły teść, zaszczycił mnie wizytą? Zgodnie z tradycją, nie powinno być odwrotnie?

Po tych słowach Lao Zhao sprężył się, a rysy twarzy stały się ostre i napięte. Widać było, że walczy ze sobą, by znowu nie wybuchnąć gniewem. Opanował się jednak i po chwili milczenia powiedział:

— Gdyby to nie było konieczne, to niech mi pan wierzy pułkowniku, że nie zobaczyłby mnie pan u siebie. To troska o miasto i ludzi sprowadziła mnie do pańskiej strażnicy.

— Tak? — Liang wydął i tak już pełne policzki, co upodobniło go do okrągłego papierowego lampionu. — A ja myślałem, że to sprawa ożenku z panną Yu sprowadziła czcigodnego mandaryna w moje progi.

Sapnął i nie pytając o pozwolenie, usiadł wygodnie w drugim fotelu. Wziął do ręki, postawiony na niskim stoliku pucharek z winem i wypił z niego spory łyk.

— Niech pan, pułkowniku, nie będzie taki pewny swego… — mruknął, a w zasadzie, wysyczał cicho mandaryn — jeszcze nic nie jest przesądzone. Tym bardziej, że do tej pory nie usłyszałem żadnych konkretów.

— Konkretów? — Dàxiào zaśmiał się cichutko. — Konkrety, że tak powiem, są, ale coraz mniejsze, panie Lao Zhao — przyszły teściu. Coraz mniejsze i skromniejsze. Topnieją z dnia na dzień, jak górski lód. Tym bardziej, że chyba córunia znowu gdzieś się ojcu zapodziała. Prawda?… — spojrzał na urzędnika, przekrzywiając na bok głowę, a na jego obliczu już nie było uśmiechu. — Jak tak dalej pójdzie, ktoś tu będzie musiał dopłacić, żeby rozwydrzonej latorośli wreszcie się pozbyć z domu. A wtedy ja, będę się zastanawiać, czy tyle wystarczy i, czy warto się poświęcić…


Upudrowana twarz mandaryna, skryła jego bladość. Jednak reakcję na słowa pułkownika było widać po powiększonych oczach i zaciśniętych ustach. Zhao kolejny już raz zdołał się jakoś opanować i teraz zapewne myślał gorączkowo, co dalej robić.

Dać się upokarzać temu tłustemu wieprzowi, czy pokazać, kto tu rządzi! Wówczas jednak straciłbym ostatnią szansę, żeby wydać Yu z domu i wreszcie pozbyć się problemu. Tylko gdzie ta piekielna niewdzięcznica jest! A jak uciekła na dobre? Szanse na jakiekolwiek układy z tym człowiekiem są coraz mniejsze. Jeszcze, gdyby było wiadomo, że przyprowadzi ją przed jego oblicze, wtedy mógłby dyskutować i stawiać warunki. Ale w takiej sytuacji?… Ten opasły wieprz doskonale wie, że Yu tym razem zostawiła dom na dobre i nikt nie wie gdzie jest. Nawet on sam tego nie wie, bo gdyby wiedział… Zaraz, zaraz, a może to on wie gdzie ona jest?… — myślał gorączkowo. — I dlatego się ze mnie natrząsa? Jak go tu pociągnąć za język.


Wypił łyczek wina i odezwał się w te słowa:

— Chęć do poświęceń z pańskiej strony pułkowniku, trwa już przecież od dłuższego czasu. Więc myślę, a wręcz jestem o tym przekonany, że nadal będzie pan skory do tego, by jednak okiełznać moją śliczną córkę i, oby się to panu udało.

Teraz Zhao uśmiechnął się, wyobrażając sobie Lianga na przeciw Yu.

— Ale, jak powiedziałem przed chwilą, oddaję panu pod opiekę śliczną i pełną temperamentu młodą dziewczynę, a do tego wykształconą i pełną wdzięku. Zapewne wartą poświęcenia, o czym pan doskonale wie. A, co do kwestii uregulowań… — złożył ręce i przytknął dłonie do czoła, co zapewne miało pokazać, że się nad czymś głęboko zastanawia. — Jeszcze jest na to czas. Bo tę kwestię muszę uzgodnić z córką, a nie oszukujmy się, z jej strony jakaś zgoda też jest potrzebna do tego, aby wejść do pańskiego domu i zostać panią Liang.

Rozejrzał się po komnacie i machnął ręką od niechcenia.

— Powtarzam: do domu, a nie, do byle żołdackiej nory. Bo charakter, charakterem, ale Yu jest przyzwyczajona do odpowiednich warunków życia.

Na te słowa odezwał się Liang.

— Szacowny pan Lao Zhao chce porozmawiać z córką?… — prychnął i z trudem powstrzymał się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. — Jak? Kiedy? Ach, już wiem! Napewno wtedy, gdy córka powróci. Jednak, kiedy to nastąpi? Czy też może wyśle pan za nią swojego wiernego Tanga? A może będziecie korespondować?

Pułkownik rozparł się wygodnie na poduszkach fotela z wyrazem satysfakcji na okrągłej gębie, kiedy widział niewyraźną minę mandaryna.

— A może, czcigodny Lao Zhang myśli sobie, że ja też mam mieć żonę na odległość, jak pan córkę? Wyda ją za mnie, kiedy ona będzie gdzieś tam, a ja zostanę sobie tutaj. — Westchnął. — Wtedy, po co nam jakiś tam… dom. Tym bardziej, że z tego co wiem, panna Yu pojechała konno w ślad za moim kapitanem Xie. Na dodatek, przebrana w męski strój.


Zhao aż podniosło w fotelu. Właśnie otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy pułkownik pozwolił sobie na niesamowity z jego strony gest zuchwalstwa i niesubordynacji! Uniósł dłoń, nakazując mandarynowi milczenie! Jemu, urzędnikowi cesarskiemu piątego stopnia!

— Niech się jednak szacowny i czcigodny Lao Zhao nie martwi, córka wraca do domu, pokorna i upokorzona przez ludzi prowadzących połączone karawany! Doniesiono mi o tym dosłownie przed chwilą! Umyślny przygnał z tą wiadomością, co koń wyskoczy. Związana jak prosiak jedzie pośród Hui i ani śmie się ruszyć! Panna Yu wraca grzecznie do ojca! Co szacowny mandaryn na to powie? Ile kosztuje taka informacja? Ile kosztuje milczenie za wstyd?… — Liang wstał z fotela i podszedł do okna. — Spójrz pan przez otwór! Na horyzoncie widać cienki tuman kurzu! Już idą!… Rankiem będą u bram, a za nimi? A za nimi, trop w trop — Wilki.


* * *


Kawalkada poruszała się bardzo wolno, a działo się tak z kilku powodów.

Pierwszym był fakt, że wielce czcigodny Lao Wang cierpiał na nagły i gwałtowny atak podagry, wykrzywiający mu boleśnie stawy palców u obu stóp. Musiano przez to przystawać co chwila, a w czasie postoju medycy ministra Cenzoratu, masowali mu stopy oraz poili wszelkiego rodzaju naparami leczniczymi i lekami uśmierzającymi ból.

Drugim powodem wolnego marszu był fakt, że tak faktycznie nikomu się za bardzo nie śpieszyło, a duża ilość wozów ciągniętych przez woły, nadawała ślimacze tempo całemu orszakowi.

Kiedy dodamy do tego, że cały czas przynoszono zatrważające wieści o krążącej w okolicy sporej armii Wilków, nikomu się nie śpieszyło, by sprawdzić, czy tak jest w istocie.

Co prawda minister miał ze sobą sporą liczbę zbrojnych, dowodzoną przez mistrza wuyi — Li Jiguanga, ale nawet gdyby do nich dołożyć służbę i pomniejszych urzędników, nie byliby oni zdolni do stawienia jakiegokolwiek oporu prawie tysięcznej liczbie żołnierzy Wilków.

Dlatego celowo poruszano się wolno, mając nadzieję, że sprawa buntowników przycichnie do przyjazdu, bo zostanie „załatwiona” przez strażników z Turfanu.


Po kolejnym postoju orszak ministra ruszył, zaś Lao Wang najedzony, napojony i opatrzony, a przez to w lepszym humorze, ułożył się wygodnie w swoim wielkim wozie podróżnym, ciągniętym przez szóstkę wołów. Jak to miał w zwyczaju, wezwał do siebie mistrza Li, by móc z nim prowadzić uczone dysputy o taktyce, sztuce walki i filozofii.

Mistrz podjechał, przytroczył konia do wystającego kołka w wozie i wślizgnął się do środka. Usiadł z podwiniętymi nogami przed ministrem, czekając aż tamten się łaskawie odezwie.

Jiguang był krępym i dobrze umięśnionym mężczyzną w „kwiecie wieku” z wygoloną na gładko do połowy głową. Gdzieś od ciemienia, włosy jak od kreski, były równo ułożone do tyłu i zaczesane w cienki długi warkoczyk, sięgający do połowy pleców. Obszerne jedwabne szaty — w różnych odcieniach szarości — nie utrudniały ruchów dàshī (mistrza) Li, ale dosyć szczelnie okrywały ciało. Nic nie zdobiło szat wojownika. Nie nosił ze sobą broni, prócz tej, którą miał przytroczoną do konia.


Inaczej było z czcigodnym ministrem Lao Wangiem. Ten — w porównaniu do Li Jiguanga — mienił się barwami i kształtem szat, niczym kolorowa papuga. A kiedy dodamy jeszcze do tego fakt, że minister mościł się pośród dziesiątek miękkich poduszek, wtedy będzie można sobie uzmysłowić przepych w jakim nagle znalazł się ascetyczny, niepozorny i „szary” mistrz wu-shu.

Jemu jednak przepych pana Wanga nie przeszkadzał, bowiem przede wszystkim cenił sobie przymioty umysłu cesarskiego urzędnika.


Wóz toczył się z wolna, a pan Wang wskazał na tacę, gdzie leżały w równych stosikach różne owoce.

— Częstuj się, mój drogi mistrzu. Wpierw przekąsimy coś lekkiego, a potem opowiesz mi, jak obiecałeś wczoraj — zaznaczył z uśmiechem — o dzielnym generale Qi Jiguangu — twoim drogim wuju. O japońskich piratach i rozbójnikach wakō oraz o zwycięskiej bitwie pod Fujian. Zgadzasz się?

— Jakże bym mógł odmówić tak znamienitemu gospodarzowi! — Uśmiechnął się dàshī Li. — Ale pozwól, drogi przyjacielu, że wpierw powiem coś na temat ewentualnego zagrożenia, jakie grozi nam ze strony tutejszych rozbójników, czyli bandy Wilków. Bowiem informacje dochodzące do mnie w tej sprawie są wielce niepokojące.

Na twarzy ministra pojawił się grymas lekkiego zawodu, ale trwało to jedynie krótką chwilę, po czym Lao Wang powiedział:

— Masz rację, wpierw obowiązki, a potem przyjemności. Mów mistrzu, mów…

Li Jiguang skłonił się lekko i powiedział:

— Wojsko buntowników jest doskonale zorganizowane. Dowodzi nimi jakiś doświadczony w sztuce wojennej — Hui (Arab). Żołnierze słuchają go bez szemrania i wykonują każdy rozkaz. Jak do tej pory potrafił pokonać znacznie większe liczebnie wojska mongołów i innych bandytów, czym zjednał sobie wielu wojowników z różnych narodów. Ma nawet pośród nich, sporą grupę Han w tym też, zbuntowanych oficerów.


Mistrz sięgnął po sporą kiść winogron i zaczął ją obierać z owoców, a na twarzy Lao Wanga pojawiło się lekkie zaniepokojenie i zaciekawienie. Jednak starał się nie okazywać zbytnio swoich emocji, bo było to niezgodne z etykietą. Zawsze trzeba było zachowywać pozory, a Li Jiguang kontynuował:

— Ustaliłem, że armią Wilków dowodzi mąż, którego nazywają — Hāmǐd ébǐ (Hamid-bej) albo „generał Hāmǐd”. Jest w tym jedna bardzo niepokojąca informacja. Wojsko tego generała kieruje się prosto — jak zapewne już wiesz mój przyjacielu — na Turfan. Na dodatek od północnego-wschodu z terenów mandżurskich zmierza w tym samym kierunku spora grupa — od kilkuset do tysiąca — dobrze wyszkolonych i zaprawionych w boju wojowników. To prawdopodobnie wódz Nurhaczy wysłał swoich Mandżurów i Ujgurów na spotkanie z Wilkami.

Pytanie jest teraz takie: mają stawić opór armii Hamid-beja, czy też, co byłoby najgorsze, połączą się z nim w jedną grupę. Wówczas, nie wiem, czy garnizon pułkownika Lianga dałby radę w obronie miasta. Chyba, że my dotrzemy na czas i zasilimy wojsko na murach, no i… — odłożył na tacę, obraną z owoców, pustą gałązkę winogronową — może zdąży też połączona karawana, idąca prosto od Dihua. Co ciekawe, Wilki nie atakują karawany mimo, że jest w niej wiele dobra. Próbowali kilkukrotnie, ale ktoś sprawnie kieruje obroną, a na dodatek jest nie mniej sprytny i obeznany w sztuce wuyi, jak generał Hamid. Z tego co mi wiadomo, dowodzą obroną połączonych karawan, żołnierze z dalekiej krainy nazywanej Bōlán Wángguó (Królestwo Polskie). Jak zapewne śledzisz, szacowny Wangu, doniesienia ze świata, to wiesz też, że nie tak dawno wojska tego państwa zajęły stolicę Éguó (Rosji).

— Dlaczego ci żołnierze znaleźli się w tej karawanie i po co zmierzają do naszego kraju, wiesz może przyjacielu? — spytał uprzejmie Lao Wang.

— O, a to jest bardzo dobre pytanie, mój drogi ministrze! Jak zawsze zadane celnie i w odpowiednim momencie! Tym bardziej, że razem z tymi Bōlán (Polakami), widziani byli też Rìběn (Japończycy) oraz inni dziwni ludzie o białych włosach i czerwonych oczach! I tutaj powracamy do głównego tematu naszego spotkania oraz opowieści, o którą byłeś łaskawie zagaić na początku naszego spotkania — czyli historii Japońskich rozbójników i, samych Japończyków, którzy od wieków nieustannie napadają na nasz kraj.

— To, co mówisz mistrzu, jest wielce ciekawe… — odezwał się Lao Wang — ale w dalszym ciągu nie powiedziałeś mi, dlaczego ten cały „wilczy generał” Hui, nie atakuje karawany! Przecież zmiótłby obrońców za jednym razem!

— Otóż, mylisz się, czcigodny Wangu. Hamid-bej zaatakował połączone karawany, niedaleko za Dihua, ale mimo, że atakujących było dwadzieścia razy więcej niż broniących karawany, wojska Wilków poniosły sromotną klęskę!

— Toż to jest niemożliwe! — obruszył się Wang. — W takim razie, jakiż z tego generała Hamida jest wielki taktyk! Dać się pokonać przez garstkę obcych wojaków, którzy nie dość, że są z daleka, to jeszcze nie na swoim terenie?!

— A i tutaj, szacowny panie, muszę ci o czymś powiedzieć. Ci dzielni żołnierze z dalekiego Bōlán, to nie jest byle kto! Wieści jakie mnie doszły mówiły, że w kilkuset potrafią roznieść w pył kilkutysięczną armię! Do niedawna myślałem, że to wierutne bujdy, ale teraz jestem zmuszony uwierzyć w te opowieści! Zresztą przyznam ci się, że wiele lat temu, kiedy jeszcze praktykowałem i pobierałem nauki, poznałem jednego z Bōlán. Męża, który uczył się już jakiś czas w klasztorze. Nazywano go Xióng (Niedźwiedź) prawdopodobnie od jego nazwiska. Nikt nic na jego temat nie mówił, ani nie dopytywał. Otaczała go tajemnica, którą znał jedynie najwyższy mistrz. Ów Xióng był niezwykle sprawnym wojownikiem i mistrzem wu-shu. — Zamyślił się. — Zaprzyjaźniliśmy się, ale trwało to niedługo, bo pewnego dnia po celującym przejściu egzaminów na wyższy poziom wtajemniczenia, Xióng po prostu zniknął bez słowa.


Li Jiguang umilkł, przypominając sobie widocznie dni pobytu w klasztorze. Lao Wang patrzył na swojego przyjaciela z niedowierzaniem, myśląc: jeżeli Li Jiguang tak twierdził, to w istocie tak musiało być! Nie bez przyczyny, ten biegły wojownik wu-shu oraz światły w różnych naukach mistrz, był dowódcą jego ochrony! Ufał jego umiejętnościom, przez co zawierzał mu swoje życie. Kiedy on mówił, że ci rycerze z dalekiego Bōlán byli świetnymi wojownikami, to tak w istocie być musiało! Jednak teraz w związku z tym nasuwały się pewne pytania.

— Ciekawe jest to, co mówisz mistrzu Li o tajemniczych rycerzach z dalekiego Bōlán. No dobrze. Przypuśćmy, że masz rację szlachetny Li, że ci wojacy są niesamowici i faktycznie odparli atak wielokrotnie większej liczby Wilków. Dlaczego zatem, ten dowódca bandy ograniczył się do jednego najazdu na karawanę? I kim są Japończycy, idący razem z tamtymi — wynikałoby z tego — aż od samej dalekiej Rosji. No i, jak oni tego dokonali? O, to są obecnie istotne pytania! — Minister podniósł wysoko palec. — Dochodzi do tego jeszcze jedno: czy mamy szansę pokonać bandę Wilków?


Twarz Li Jiguanga zasępiła się i przez chwilę siedział mocno zamyślony nic nie mówiąc.

— W chwili obecnej nie jestem w stanie ci odpowiedzieć na twoje pytania, przyjacielu. Ale mnie obecnie najbardziej zastanawia jedno; dlaczego generał Hamid-bej zmierza do Turfanu oraz… po co zmierza w jego stronę wojsko Nurhaczego. Bo to, że Hamid-bej jest Hui, znaczyłoby, że jest wyznawcą tej samej wiary, co Nurhaczy. A to z kolei by oznaczało, że Mandżurowie idą mu jednak w sukurs. Nie byłaby to dla nas dobra wiadomość, bo wyrosłaby nam za granicą kolejna siła, z którą musielibyśmy walczyć i chronić kraj. Czy ludzie pokroju pułkownika Lianga potrafiliby podołać takiemu wyzwaniu?


Lao Wang spojrzał na towarzysza podróży.

Czyżby Li coś wiedział? A może są to jedynie jego podejrzenia, co do korupcji w strażnicy i mieście Turfan. Wszystko trzeba będzie sprawdzić i szczerze z nim porozmawiać. Opowieści o wuju generale poczekają, postanowił. Zaś do przyjaciela powiedział:

— Wiem, co ci chodzi po głowie drogi Li. Jedź prędzej do Turfanu, bo coś mi się widzi, że zanim tam dotrzemy, może się stać dużo niedobrych rzeczy. Oceń sytuację i sprawdź osobiście, czy twoje podejrzenia nie mijają się z prawdą. No, a zaraz potem, wracaj. My tutaj, damy sobie jakoś radę bez ciebie. Gdybyś jednak nie wrócił, dojedziemy i tak.


* * *


Bö Isberg dogonił ich dosyć szybko. Zrównał się z Horhurem, mijając wcześniej zaskoczonego jego obecnością Wysza, a potem Iwankę, którego klepnął w ramię. Stojąc w strzemionach z dymiącą fajką w zębach, krzyknął do maga:

— Jużem myślał, że mam jakieś zwidy, widząc znowu tych staruchów! Ale niee!… Nie przewidziało mi się! Jak tylko ten jeden rozwarł gębę już wiedziałem, że mnie wzrok nie myli! Teraz demoniczne stwory straszą ludzi pod postacią naszego druha! Szkoda Isafana! Fajny chłop był! Mimo, że niewierny…

— A jaki on tam niewierny, bracie Bö — żachnął się mag. — Jak wierzył w swojego Boga, to dla siebie był dobrym wiernym. Najważniejsze, że innym dawał wierzyć w swoich stwórców i bogów. W odróżnieniu, co do niektórych. — Spojrzał na mnicha wymownym wzrokiem. — Co do reszty, to mam zdanie, że: nikomu nic do tego, w co kto wierzy, Bö! Chyba już coś o tym wiesz, prawda? Grunt, być dobrym człekiem i nie wojować w imię swojej wiary!… — Mag umilkł na chwilę, a potem spytał: — A w ogóle to, co ty tutaj robisz, co? Groch nic nie mówił, że masz z nami jechać.

— Święta prawda! — krzyknęli jednocześnie Isberg, i Łaska. Nie wiadomo, zgadzając się z Horhurem na temat wiary, czy też potwierdzając fakt kolejnej niesubordynacji Bö.

— No właśnie, powiedz no mnichu, skądżeś się tu wziął? Nie widziałem byś jechał, ani przed, ani za nami? — dopytywał Naoki. — Znowu praktykujesz te swoje „sztuczki” i podjazdy?


Szwed uśmiechnął się szeroko i pogonił konia do szybszej jady, wołając:

— A jakże, cały czas się uczę! Po za tym, nie mógłbym przecież wystawić swoich przyjaciół na niebezpieczeństwo, samemu siedząc na dupie! No i, przecież Wysz ma najlepsze fajczane ziele, tom nie mógł go puścić samego i bez opieki!…

Zaśmiał się głośno, galopując przed siebie i zostawiając wszystkich daleko w tyle.

— No tyż coś!… — obruszył się wielkolud, kręcąc się nerwowo na swoim baktrianie, a potem ruszył za uciekającym Isbergiem, poganiając zwierzę do szybszej jazdy, co wielbłąd przyjął z wielkim niezadowoleniem, rycząc przeciągle i plując w koło śliną. — Karolku!… — tak Wysz pieszczotliwie przemawiał do swojego wierzchowca — ty się musisz ruszać, bo sadłem obrośniesz! Goń tego wrednego typka ile sił w kopytkach! Hola, hola!!! — krzyczał, kiwając się w siodle w rytm coraz dłuższych kroków baktriana.

W ślad za Wyzimą i Bö szybciej ruszyła reszta grupy.


*


Tarö wskoczył na konia i pognał w stronę, skąd w ich kierunku jechała grupa kilku jeźdźców. W zapadającym z wolna zmierzchu, samuraj zdołał rozpoznać kompanów wracających z gór, gdzie mieli odnaleźć Isafana.

Karawana stanęła na nocny popas. Dzisiejszego dnia szli szybko i odpoczynek był potrzeby nie tyle ludziom, co ciężko pracującym zwierzętom. Jak zawsze wystawiono silne punkty wartownicze oraz odpowiednio zabezpieczono stojących w zbitym i szczelnym kręgu podróżnych, razem z ich zwierzętami i mieniem. Rozpalono ogniska, przy których zaczęto przygotowywać posiłki. Co prawda, zdawali sobie sprawę, że przez palący się ogień karawana była doskonale widoczna dla Wilków i innych pustynnych bandytów, ale już nie raz napastnicy boleśnie się przekonali, że lepiej nie zadzierać z obrońcami, bo na ich orężu można było sobie połamać zęby!

Dowodzący ochroną, Ursyn i reszta kompanii, stale mieli pod bronią blisko setkę ludzi, a gdy była potrzeba, mogli szybko podwoić stan wojowników. Udowodnili, że z nimi nie ma żartów, a ich podkomendni ufali im, wiedząc, że są to ludzie którzy doskonale wiedzieli co robić, a na sztuce wojennej znali się jak mało kto. Dlatego właśnie karawana mogła sobie pozwolić na rozpalenie ognisk mimo, że wróg nie spuszczał z nich łakomego wzroku, a gdy tylko zbliżył się na odległość krótszą niż zasięg wypuszczonej strzały, natychmiast podnoszono alarm.


Niebo od wschodu zaczęło zmieniać barwę z bladego odcienia żółci zmieszanej z niebieskim, na granat przechodzący w czerń od zachodniego horyzontu, wygwieżdżony miliardami białych świecących punkcików. Nie ma chyba piękniejszego widoku od nocnego i czystego nieboskłonu nad pustynią. Razem ze zmierzchem zaczęła się obniżać temperatura, która nad ranem — w zależności od pory roku — mogła nawet spaść poniżej zera, a w pobliżu gór zionąć srogim mrozem.


Hoichi dotarł do jadących.

— Jesteście wreszcie! — zawołał. — Co z Isafanem?!

— Dużo by gadać — burknął Naoki. — Nie żyje, ale i też… żyje.

— Nie ma już Isafana, ale jego dusza jest jednak pośród nas! — odpowiedział mu Horhur.

Tarö zdziwiony popatrzył na przyjaciół.

— O czym mówicie?

— Pamiętasz tych rozmnażających się staruchów w zapomnianym przez Boga mieście nad Martwym Dońcem? — odezwał się Łaska, a Japończyk w odpowiedzi jedynie skinął głową. Jakżeby mógł zapomnieć!

— To Isafan jest teraz jednym z nich. Dobrze powiedział Naoki: dużo by gadać. Opowiemy wszystko w obozie! Ruszajmy!

— Tak jest! — zawołał Iwanka. — Jedźmy już, bo bardzo nie lubię jeździć po ćmoku!

Chłopak miał zapewne w pamięci niemiłą przygodę, jaka go spotkała niecały miesiąc temu, gdy zgubił się pośród głębokich pustynnych piasków, myląc kierunki świata. Zamiast wracać do swoich, oddalał się coraz bardziej od obozowiska. Dopiero nie kto inny, a właśnie Isafan uratował chłopaka. Odnalazł go po trzech dniach błądzenia po wysokich wydmach, ratując od niechybnej śmierci z wychłodzenia, przegrzania i pragnienia. Ale to już była zupełnie inna historia.


W obozowisku Groch, Ursyn i reszta towarzyszy pozwolili im by odpoczęli i zjedli posiłek. Dopiero potem, siedząc w cieniu i z dala od ognia, zaczęli wypytywać Horhura i resztę, co się stało w górach. Kiedy już mag opowiedział o wszystkim, podpierając się pamięcią i obserwacjami pozostałych, nastała cisza.

Przerwał ją dopiero Bö.

— Kim by te stwory nie były, to teraz chyba dobrze, że stoją po naszej stronie, nie? Ja widziałem na co je stać, a i Tomasz, Łaska i Yoshikatsu mogą coś na ten temat powiedzieć. Lepiej nie mieć w nich wrogów. Pytanie jest tylko takie, kim jest ten Turek, co idzie z Wilkami i nimi dowodzi, jak twierdzi Bej i duch Isafana. Jaki ma cel? Ma ktoś jakiś pomysł?


Dyskusja i wymiana zdań trwała, a z pewnej odległości przysłuchiwały się jej kobiety, siedzące nieco dalej. Pośród nich posadzono Yu, która co chwila sięgała do miseczki, a potem wkładała do ust utoczone kulki z ryżu, maczane w gęstym aromatycznym sosie z pieczeni baraniej.

— Na kogo się tak gapisz? — spytała Dagny, która dłubała w paznokciach ostrzem sztyletu.

Yu odwróciła wzrok od siedzących mężczyzn i spojrzała na dziewczynę z blizną, hardym wzrokiem.

— A co, patrzeć nie wolno?

— Pewnie, że wolno, ale nie wszystkim się to może spodobać.

— A, ci wszyscy, to jesteś ty i…

Teraz odezwała się Agata, a na jej twarzy pojawił się krzywy uśmieszek.

— Uważaj dziewuszko, bo Dagny jest bardzo zazdrosna o tego swojego samuraja.

Zdziwiona słowami Agaty, Yu przyjrzała się uważnie leżącej obok niej Dagny. Wydęła lekko policzki i mruknęła:

— Jeżeli tylko o to chodzi, to nie masz się czego obawiać, Bái tóufǎ (Białowłosa). Dla mnie mężczyźni, a na dodatek żołnierze, to nic nie warte łamagi. Nie mówiąc już, o japońskich łamagach. Po za tym, nie patrzę na Japończyków, a na tego męża w białej szacie, co siedzi tuż obok nich. Tego z czarnymi jak noc włosami i plecionymi warkoczykami na brodzie. O pięknych… — przerwała, bo w porę się zreflektowała, co mówi.

— Dokończę za ciebie. — Zaśmiała się Yoshbaliq. — O pięknych i dużych niebieskich oczach! Nie wstydź się tego, że mag Horhur ci się podoba! Bo podoba się nam wszystkim! Przynajmniej, teraz… — dodała, chichocząc.


Yu nie mogła wiedzieć, że dopiero od niedawna Horhur wyglądał, jak młody i silny mężczyzna. Przecież jeszcze nie tak dawno był siwym staruszkiem, co to ledwie chodził i miał kłopoty z pamięcią.

— Phi! Od razu, podoba! — żachnęła się Yu. — Mówię tak, bo jakoś muszę opisać o kogo mi chodzi, nie? — powiedziała, myśląc zapewne, że w ten sposób wybrnęła z kłopotliwej sytuacji.

— Dobra, dobra. Nas nie musisz oszukiwać i zwodzić. — Znowu odezwała się Dagny. — Patrzysz na niego jak sroka w gnat, odkąd go tylko zobaczyłaś, tam w wąwozie.

Yu nic już nie odpowiedziała na insynuacje Białowłosej, ale w skrytości ducha nie mogła jej przecież odmówić racji! Otrząsnęła się natychmiast z tych głupich i niedorzecznych myśli! Ooo… nie. Żadnych chłopów! Ten cały mag, jak go nazywają, interesuje ją z całkiem innych powodów! Całkiem innych!


Zagapiła się na Horhura aż ich spojrzenia się skrzyżowały. A wtedy usłyszała w głowie!

— Deszczyku?…

Rozdział 4

O tym, że: nie zawsze władza bywała tam, gdzie by się wydawało, że jest. I nie zawsze rządzili ci, o których wydawałoby się, że byli u steru władzy — każda robota powinna być wykonywana należycie i z oddaniem, bo inaczej mogą być z tego spore kłopoty — dobrze wyszkolony wojak w bitce ma zawsze przewagę nad najlepszym poganiaczem wielbłądów, a to dlatego, że ten pierwszy szkolił się w tym jak zabijać i samemu nie dać się zabić. Zaś drugi, nie wiedział o tym na co tak faktycznie stać tego pierwszego — Agata i Yu trafiły najgorzej, jak tylko można było, a Hamid-bejowi, jak zwykle, sprzyjało szczęście.


Służący drobnymi kroczkami biegł długim korytarzem pałacu Niebiańskiej Czystości (Qianqingyong), niosąc w rękach szeroką srebrną tacę, na której położone były czajniczki z wrzątkiem i czarki na herbatę, wykwintne imbirowe ciasteczka ukryte pod szeroką pokrywą oraz ułożone w kunsztowny stosik suszone owoce. Wszystko było przykryte grubą tkaniną, chroniącą przed utratą ciepła.

Sługa śpieszył się, bo jego pan — cesarz Wanli, zapewne czekał już na tradycyjną wieczorną przekąskę.

Dokładnie w tym czasie, panujący monarcha kończył medytacje. Po czym żądał, by mu podawano zieloną herbatę oraz lekką przekąskę. A, że lubił ciasteczka imbirowe i suszone owoce, był to już stały zestaw przekąsek podawanych cesarzowi do stołu.

Wanli jakiś czas temu wycofał się z życia dworskiego, a nawet posunął się dalej i pozostawił sprawy kierowania państwem swoim urzędnikom i… — tak znienawidzonym przez poddanych mu Han — eunuchom, którzy faktycznie przejęli władzę w Chinach, decydując o życiu i śmierci wielu Chińczyków.


Wielki Sekretarz cesarza Zhū Yìjūn Shénzōnga — jak faktycznie nazywał się Wanli — szacowny i czcigodny Zhang Juzheng już dawno odszedł z polityki, a nowy pierwszy doradca władcy był nieudolny i poza własnymi sprawami oraz kolekcjonowaniem figurek ze srebra, nic go w zasadzie nie interesowało.

Za to eunucha o imieniu Wei Zhi, wręcz przeciwnie, tego interesowało wszystko, a najbardziej władza oraz pomnażanie i tak już gigantycznego majątku. Co prawda jego kariera dopiero się rozpoczynała, ale już w chwili obecnej wpływy i bogactwo Wei Zhi były wręcz niesamowite.


Sługa minął kolejny z niezliczonych korytarzy i podwórców, kierując się w stronę komnat cesarskich Zakazanego Miasta. Pod drzwiami pałacowymi, prowadzącymi bezpośrednio na osobiste pokoje cesarza, stało czterech uzbrojonych po zęby gwardzistów oraz nie kto inny, a sam… Wei Zhi. Służący, kiedy go dostrzegł lekko się zawahał, ale poszedł dalej, bo nie miał innego wyjścia. Szedł prosto w stronę ministra Zhi, a pod śmieszną małą czapeczką pojawiły się niewielkie kropelki potu. Nie był to efekt zmęczenia, a raczej symptom pocenia się ze strachu.


Wei Zhi uniósł dłoń nakazując słudze, że ma się zatrzymać. Mężczyzna posłusznie stanął z pokornie pochyloną głową. Nie śmiał nawet spojrzeć na eunucha.

Zhi podszedł bliżej i z ciekawością zajrzał na tacę podnosząc materiał, a potem podniósł pokrywkę pod którymi ułożone były w zgrabnych kręgach imbirowe ciasteczka. Wydął policzki w pogardliwym geście.

— I tak codziennie? Ciasteczka i herbatka? — spytał tym swoim śpiewnym melodyjnym głosem kastrata, udając jakoby nic nie wiedział o zwyczajach władcy. Co oczywiście nie było prawdą.

Sługa w odpowiedzi skinął jedynie głową. Nie mógł odpowiedzieć słowami, bo nie miał języka! Został mu odjęty przez, a w zasadzie z powodu Zhi, który pewnego dnia uznał, że słudzy cesarza zbyt dużo gadają. I tak mieli szczęście, że minister nie uznał iż służba cesarza za dużo widziała i słyszała, co mogło być przyczyną do skrócenia o głowę.

Co zresztą już nie raz się zdarzyło w historii dworu cesarskiego.

Trzeba powiedzieć, że mimo iż stale balansowali na cienkiej linie „być albo nie być”, to do służby i tak garnęło się wielu młodych ludzi. Powodem był splendor i sowite wynagrodzenie, które rekompensowało niebezpieczeństwo utraty zdrowia, a nawet życia.


Kropelka potu wolno spłynęła po skroni służącego, co oczywiście zaraz zauważył minister Zhi i uśmiechnął się krzywo. Podciągnął wyżej obszerne rękawy kunsztownie wyszywanej koszuli i delikatnie odebrał tacę z rąk służącego.

— Pozwól, że dzisiaj to ja zaniosę podwieczorek szacownemu i czcigodnemu Zhū Yìjūn Shénzōngowi, dobrze?

W odpowiedzi lokaj jedynie kilka razy gwałtownie pokiwał głową, co zapewne miało znaczyć, że oczywiście nie ma nic przeciwko, a z ust eunucha padło krótkie:

— Możesz odejść.


Wei Zhi szedł cicho jasno oświetlonymi korytarzami prywatnej części kwater cesarskich w Zakazanym Mieście, zmierzając bezpośrednio do pałacu Niebiańskiej i Ziemskiej Jedności (Jiaotaidian). Ulubionego miejsca pobytu cesarza Wanli, a tak faktycznie pełniącego rolę monarszej sypialni. Nieopodal znajdowały się kwatery służby i eunuchów pilnujących konkubin cesarskich, co było bardzo wygodnym rozwiązaniem. Mijał stojących w różnych miejscach strażników, by na koniec dotrzeć do bajecznie zdobionych, lekkich przesuwnych drzwi, prowadzących na jeden z wewnętrznych ogrodów pałacu. Kiwnął głową na strażników, a ci natychmiast rozsunęli „papierowe” podwoje. Zresztą, nie mogli zrobić inaczej i nie mogli mu odmówić, gdyż minister Zhi był przecież ich najwyższym przełożonym, czyli naczelnym dowódcą wojsk cesarskich. Nie cesarz Wanli, a właśnie on — eunuch Wei Zhi. Zresztą, minister nadzorował nie tylko wojsko w cesarstwie, ale przede wszystkim trzymał łapę na tajnych służbach nazywanych śpiewnie — Wschodnim Zakładem, będąc jednym z dyrektorów ministerstwa Ceremonii.


Monarcha, jak zwykle siedział sam, wygodnie wspary o stos poduszek ułożonych na niskim wygodnym łożu. Czytał swoje ulubione wiersze i opowiadania Yuana Zongdao.

Wchodzącego ministra zaszczycił jedynie chwilowym spojrzeniem, a oprócz tego, nawet się nie poruszył, ani też nie zachęcił urzędnika do wejścia. Było to typowe zachowanie dla cesarza, zajętego tylko własnymi sprawami i ulubionymi czynnościami. Sprawy państwa nigdy nie należały u niego do priorytetów, a w ostatnim czasie były ostatnimi rzeczami, którymi Wanli miał ochotę się zajmować.

— Długo tak będziesz stać, eunuchu? — odezwał się w końcu.

W jego głosie dało się wyczuć irytację, pomieszaną z lekką wzgardą. Nie, żeby gardził eunuchami jako poddanymi, bądź nie uznawał ich za pełnoprawnych ludzi, to nie było tak. Tym bardziej, że koniec końców, praktyk kastracji używano na dworach cesarzy Han od wieków. Zaś na służbę, poddając się temu „zabiegowi”, sami zgłaszali się młodzi chłopcy, by potem zostać przyuczonymi — jako już ci „bezpieczni” — do różnych zadań dla dworu, a w szczególności do opiekowania się cesarskimi konkubinami. Za przywileje, godzili się na okaleczenie, a w zasadzie, godziły się na to ich rodziny. Byli więc dla Wanli tak samo normalni i powszechni, jak codzienny poranek, czy deszcz albo ktoś, kto robił to, co do niego należało.


Nie, cesarz ze wzgardą traktował „Drugiego Cesarza”, jak nazywano po cichu Zhi, bo sobie doskonale zdawał sprawę jakim jest człowiekiem i jakie pobudki kierują eunuchem. Nie cierpiał go i unikał, jak tylko mógł. Jednak z drugiej strony nie robił nic, by zapobiec temu iż Zhi zdobywał coraz większą władzę i bogactwo, bo sprawy państwa, dworskich intryg, czy korupcji w urzędach były mu kompletnie obce. Ta postawa monarchy, doprowadzała rodzinę cesarza, a szczególnie jego synów do rozpaczy i wściekłości, nie mówiąc już o innych wysokich urzędnikach dworskich, czy państwowych. Zhi tak samo jak inni eunuchowie, umiejętnie wykorzystywali bierną i wycofaną postawę cesarza, zdobywając coraz większe wpływy. Nie dziwi więc fakt, że wszystkie próby doprowadzenia do odsunięcia Wanli od władzy kończyły się fiaskiem z tego prostego powodu, że urzędującym i trzymającym władzę w cesarstwie eunuchom, kompletnie na tym nie zależało. Dla nich takie status quo było, jak najbardziej na rękę.


Minister postawił tacę obok władcy i natychmiast przyklęknął, siadając na piętach. Czekał.

— No, mów wreszcie. Co tam znowu? Najazd obcej armii, zbyt niskie podatki? A może dziwki odmówiły pracy? — mruknął Wanli i odłożył książkę. — Użyłeś podstępu eunuchu, żeby się do mnie dostać. Gdzie jest ten idiota, mój Wielki… — syknął — Sekretarz Ni Zan? Też mu jajka obcięli? Dobra, gadaj, bo cesarz jest bardzo zajęty, ministrze od podsłuchiwania.


Wei Zhi skłonił się nisko i tym swoim cienkim śpiewnym głosem powiedział:

— Mam dwie sprawy, panie. Pierwsza, to coraz większy brak srebra w skarbcu. Nasze ustalenia w tym temacie wykazały, że ludzie przestali kupować, co spowodowało gwałtowny wzrost wartości srebra, a to z kolei, ograniczyło spływ podatków prawie do zera. Za to, ludzie zaczęli gromadzić srebro, co spowodowało, że jest go coraz mniej w obrocie. Dlatego trzeba bić więcej monet miedzianych, by nasycić rynek.

Po Wanli było widać, że był wyraźnie znudzony wywodami ministra, ale jakoś wytrzymał wykład o srebrze bez zbędnych komentarzy czekając, co będzie drugą „sprawą”.

— Druga sprawa, miłościwy panie, to coraz bardziej zuchwałe najazdy Mandżurów pod wodzą niejakiego Nurhaczego. Nie kłopotał bym szacownego i miłosiernego pana tymi problemami, gdyby nie pierwszy fakt, czyli brak sre…

— Dobra! — Wanli bezceremonialnie wszedł mu w słowo. — Nie jestem głupi, eunuchu! Dobrze wiem o co ci chodzi! Gdzie mam podpisać, żeby bito więcej bezwartościowych miedziaków! Dawaj mi to pismo i idź już sobie!


Zhi natychmiast wyjął zza pazuchy zwinięty papier z wiszącymi u dołu wielkimi lakowymi pieczęciami, który, kłaniając się nisko, położył na stolik. Cesarz już miał pędzelkiem podpisać edykt, kiedy trzymając narzędzie w górze spytał:

— A dlaczego z tym pismem nie przyszedł Lao Wang, minister skarbu?

— Panie, szacowny Lao Wang jest w drodze do Turfanu. Ma tam dokonać kontroli miejscowych urzędników.

Zdziwiony Wanli odłożył pędzelek.

— I ja o tym nic nie wiem? Lao Wang? Ten stary pierdziel pojechał sobie na drugi koniec państwa, a ja o tym nic nie wiem?


Na twarzy pochylonego Zhi pojawił się uśmieszek tryumfu. Udało się! Zaraz ten stary pryk straci stanowisko! Trzeba tylko podkręcić cesarza i będzie po wszystkim! Już otwierał usta, kiedy Wanli nie dał mu dojść do głosu mówiąc:

— A zresztą, co mnie to obchodzi — sapnął znudzony. — Zabrał może ze sobą tego swojego mistrza wu-shu?

— Tak, panie — odpowiedział wściekły Zhi, najspokojniej jak mógł. — Czcigodny Lao Wang zabrał ze sobą mistrza Li Jiguanga.

— Szkoda. Wielka szkoda… — mruknął władca i sięgnął po pędzelek. Ostrożnie zamoczył go w inkauście i kilkoma zamaszystymi ruchami postawił na dole pisma swój znak. Cesarski znak. — Dobrze mi się z nim dyskutowało. To jest mądry człowiek.

Minister skłonił się nisko i zabrał dokument. Już miał odejść, kiedy niespodzianie cesarz jeszcze się odezwał.

— Następnym razem, kiedy do mnie przyjdziesz, a ja o tym nic nie będę wiedzieć, a warta cię wpuści, każę srogo ukarać strażników. Przekaż to dowódcy warty. Dla jego własnego dobra. Odejdź wreszcie, Wei Zhi.


Machnął ręką w taki sposób, jakby odganiał natrętną muchę.


*


Uśmiechnięty minister wracał do swoich komnat. Minął Środkowe Jezioro (Zhong) i po chwili dotarł do pawilonu Kształtowania Charakteru w którym pracowali i mieszkali podlegli mu urzędnicy. Strażnik wpuścił go, odsuwając szerokie drzwi.

Zhi wszedł do środka budynku, minął kilka otwartych pokoi aż dotarł do obszernej komnaty, gdzie wzrokiem odszukał swojego zaufanego sekretarza. Przywołał go machnięciem dłoni. Qui Fong podbiegł natychmiast. Zhi obserwował, jak tłuste ciałko biegnącego eunucha, przelewało się pod zwiewną jedwabną koszulą, a mała czapeczka z dyndającym na jej wierzchu chwościkiem, kiwa się śmiesznie na ogolonej głowie. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę swoich pokoi.

— Przestań tyle żreć Qui — mówił idąc. — Więcej warzyw, a mniej sadła i tłuszczu. Bież przykład ze mnie… — Wei poklepał się po muskularnym torsie — ćwicz więcej.

Sekretarz skłonił się, ale w odpowiedzi tylko mruknął:

— Oczywiście, panie. Tak zrobię.

Sekretarz zawsze tak odpowiadał i przytakiwał zwierzchnikowi, kiedy Zhi go o czymś pouczał, a i tak potem robił po swojemu. Minister o tym wiedział i wcale mu to nie przeszkadzało.

Wszedł do siebie i usiadł w głębokim fotelu, ustawionym za potężnym biurkiem. Na blat rzucił pismo, które przed chwilą podpisał cesarz.

— Mamy to, Qui… Cesarz Wanli podpisał i jak zwykle nawet nie przeczytał, co podpisuje. — Uśmiechnął się zadowolony. — Srebro dobrze urodzonych, a co najważniejsze kupieckie srebro, zacznie wreszcie płynąć szerokim strumieniem do cesarskiego skarbca! Do naszego skarbca, drogi Fongu! — Uderzył płaską dłonią w blat biurka. — Teraz trzeba będzie zadbać, by ten strumień był jak najszerszy. A tym, zajmiesz się ty, mój drogi Qui.

Na twarzy sekretarza pojawił się grymas strachu.

— Ja, panie? Ale, ja…

— Bez dyskusji, sekretarzu — warknął Zhi. — Sowicie ci płacę za twoje marne usługi. Ja nie mogę jechać, bo muszę pilnować porządku w kraju, kiedy nasz czcigodny pan niedomaga. A nikomu innemu nie ufam i nikomu innemu nie powierzyłbym tak ważnej misji. Weźmiesz setkę zbrojnych, dwa kryte wozy i ruszysz w drogę. Jutro z samego rana omówimy — co i jak. W każdym razie, pojedziesz śladem Lao Wanga i będziesz mówić, że wydanie dodatkowych taeli, to jest jego polecenie, a ty tylko wykonujesz rozkazy ministra finansów! Rozumiesz, drogi Fongu? A, gdyby ktoś protestował… — zaśmiał się, a po chwili jego mina spoważniała — będziesz bezwzględny i nad wyraz okrutny. Możesz odejść. Jak powiedziałem, jutro uzgodnimy szczegóły.

Machnął ręką w ten sam sposób, w jaki jeszcze przed chwilą potraktował go cesarz Wanli.


* * *


Dwaj więźniowie siedzieli na piasku plecami do siebie. Mieli mocno związane ręce w nadgarstkach i skrępowane nogi. Tępym wzrokiem patrzyli przed siebie. Od momentu ich uchwycenia w tym samym wąwozie, gdzie zatrzymano też grupę kapitana Xie, nie odezwali się ani słowem.

Obaj byli krępymi, mocno zbudowanymi mężczyznami o mongolskich rysach twarzy. Wygolone na łyso głowy oraz ponure oblicza, mieli pokryte spiralnymi sinoniebieskimi tatuażami. Na liniach spirali, co jakiś czas widać było wypukły gruzełek, wystający ponad skórę. Dlatego tatuaż dzikich wojowników wyglądał podobnie do niebieskiego sznurka z węzełkami, zwiniętego w spirale i przytwierdzonego do skóry twarzy i głowy. Wyglądali przez to dziwnie, ale i zarazem strasznie.

Pozbawioną włosów głowę „zdobiła”, oprócz tatuaży, jeszcze jedna rzecz. Długi cienki kucyk, wyglądający podobnie do kozackiego osełedeca. Z tym, że ten, który nosili dziwni wojowie, był na końcu ozdobiony kościaną lub szklaną kulką.


W pewnej chwili, tak jeden jak i drugi, nagle zaczęli się krztusić, a potem wymiotować treścią, dopiero co podanej im strawy. Ich zachowanie nie uszło uwadze wartownika, który zaraz zareagował i zbliżył się do siedzących. Kiedy to zrobił, więźniowie się uspokoili i wyglądało na to, że dziwny atak niestrawności minął. Pilnujący ich poganiacz wzruszył ramionami, a potem odszedł dalej, bo smród wymiocin był nie do zniesienia.


Noc była coraz głębsza i na pustyni robiło się coraz chłodniej. Ci śpiący ludzie, co nie mieli warty, owinęli się szczelnie futrami i grubymi derkami. Ogniska przygaszono, przez co w obozowisku zrobiło się ciemniej. Wartownik pilnujący więźniów siedział spokojnie, podpierając się solidnym kosturem i chyba też się zdrzemnął, bo się nie poruszał, a głowa opadła mu na piersi.

Obaj związani wojownicy pochylili się tak mocno, aż dosięgli twarzami swoich stóp. Po chwili każdy z nich trzymał w zębach długi mniej więcej na trzy cale, wąski i giętki kawałek bambusa! Unieśli stopy do ust, a po chwili cichej pracy rozcięli tym dziwnym narzędziem więzy! Mieli wolne stopy!

Szmery obudziły wartownika. Wstał i zaspany podszedł do siedzących bez ruchu więźniów. Widać coś mu się nie spodobało, bo pochylił się nad jednym z nich. W tym momencie otrzymał mocne kopnięcie w skroń. Bez czucia padł twarzą w piach!

Więźniowie szybko powstali na kolana i go przeszukali, macając strażnikowi ubranie. Nie było to łatwe, bo przecież obaj mieli skrępowane dłonie na plecach. Jednak poradzili sobie nad wyraz dobrze.

Po chwili w rękach jednego z nich pojawił się długi nóż strażnika i rozcięte więzy znalazły się na ziemi. Ten z nożem w ręku bez chwili zastanowienia poderżnął wartownikowi gardło. Zdjęli z trupa odzież i dzieląc się nią, założyli na siebie, a potem szybko i sprawnie zasypali zwłoki piaskiem.


Cały czas poruszając się na czworakach, skierowali się na obrzeża kręgu karawany, gdzie leżały jeden przy drugim wielbłądy. Okutany futrami wartownik siedział na derce, oparty pecami o jedno ze zwierząt. Widać tak było mu cieplej. Obserwował ciemny horyzont. Zza grzbietu wielbłąda było tylko widać jego głowę. Podczołgali się od tyłu. Zdążył złapać oprawcę za rękę. Rozszerzone oczy zgasły patrząc w wygwieżdżone niebo. Teraz uciekinierzy mieli już dwa noże, krótki łuk i wiele innych potrzebnych w ucieczce przedmiotów.


Obwiązali dwóm wielbłądom pyski, a potem odcięli pęta. W tym miejscu obozowiska było najciemniej, więc mogli je bezpiecznie odprowadzić nieco dalej, a tam za małym kamiennym wzgórkiem, posadzić na ziemi i ponownie skrępować. Wdać było po ruchach i tym co robią, że mają wielką wprawę w zajmowaniu się wielbłądami.

Co dziwne, wojownicy wcale nie mieli zamiaru uciekać. Po krótkiej i cichej naradzie, kryjąc się nisko przy ziemi powrócili do obozu.

Za jakiś czas wrócili tą samą drogą. Każdy z nich taszczył na plecach dosyć spory tobół! A wyglądały one tak, jakby w workach były ukryte jakieś ciała albo spore dywany! Zarzucili wory na grzbiety wielbłądów i cichutko podnieśli zwierzęta. Nie wskoczyli im na grzbiety, a pobiegli w noc, trzymając dromadery za wodze.


*


— Zabiję! Ubiję gada jak psa! Aaagataa!… — Alosza biegał po obozowisku z karabelą w dłoni, szukając tego, którego mógłby ukrócić o łeb albo nadziać na ostrze szabli, jak pieczyste na ruszt.

Ataman miotał się nie bez przyczyny! Bowiem jego ukochana, jego „Słoneczko” i umiłowany „Rudasek”, zniknęła tej nocy bez śladu! A razem z nią, przepadła złapana dwa dni temu Chinka! Obie kobiety zniknęły tak samo, jak i dwaj jeńcy od Wilków! A to znaczyłoby, że za zniknięciem obu kobiet stali właśnie owi wytatuowani wojownicy!

Długo by gadać, ile czasu zajęło Grochowi i reszcie towarzyszy, powstrzymanie Loni od natychmiastowego ruszenia na wojnę z Wilkami! Jak się w końcu dał przekonać oklapł, siadając na piachu, mając łzy w oczach.

— A mówiłem, że każden, co ze swoją kobietą żyje, to powinien być przy niej w nocy! To nie! Bo to nie przystoi, bo ślubu nie ma! A pocałujcie mnie teraz wszyscy w dupę! Aagataa!… — zawył jak raniony, nomen omen, wilk.

Ech, to już nie był ten sam, zawadiacki Alosza — szutnik i mołojec!


Przy Agacie, Lonia stał się zrównoważonym i odpowiedzialnym mężczyzną, a co najważniejsze, oddanym jej do ostatniej kropelki krwi. To jego „poddaństwo”wcale nie znaczyło, że jego kozacka dusza całkiem zasnęła. O, nie! Tego Agata nie mogła i nie chciała utemperować u swojego ukochanego.

Groch uklęknął przy przyjacielu i przytrzymał go za ramię.

— Pojedziesz, bracie. Pojedziecie we czwórkę: ty, Anton, Bö i ten perski poganiacz Abdul, bo jest on doskonałym tropicielem i zna teren. Odnajdziecie je. Tylko pamiętaj, bez wariactwa! Zresztą Anton was obu przypilnuje. Wysyłam też z wami Bö, bo on potrafi w takich sytuacjach się znaleźć. — Popatrzył na mnicha spokojnie pykającego fajkę. — W końcu, to zabójca…

Gębę Isberga wykrzywił szeroki uśmiech.

— Były zabójca, Tomaszu. Były…


Abdul okutany w obszerny błękitny płaszcz abaja, z głową owiniętą turbanem, stał już gotowy do drogi. Trzymał za uzdy konie Bö, Antona i Loni. Sam jechał na ukochanym dromaderze, którego nazywał pieszczotliwie Zadzior — zwierzaku wrednym i skorym do gryzienia wszystkich i wszystkiego oprócz swojego pana, ale za to bardzo dzielnym i odpornym na trudy. Za sznurem, którym była przewiązana abaja, Abdul nosił bardzo długą jambiyę w metalowej pochwie — pięknie zdobiony, zakrzywiony sztylet berberyjski.

Skłonił się lekko i powiedział:

— Pan Lonia, się nie martwi. Pan Lonia pojedzie z Abdulem, to na pewno znajdziemy „Ognistą Panią”. (Tak beduini nazywali Agatę, pełni podziwu dla jej miedzianych — ognistych włosów.) Tamci dwaj poszli piechotą w tamtym kierunku. Mają dwa nasze wielbłądy. Jak zaraz ruszymy, to może ich jeszcze dojdziemy.

— To na co czekamy, Abdul! Na koń! — wrzasnął Pawluk i podbiegł do swojego konia.

— Lonia!… — krzyknął Groch. — Obiecałeś! Nie narażaj nas wszystkich, no a przede wszystkim, swoich druhów na niebezpieczeństwo!

— Nie bój, poruczniku! Wrócimy, cali i zdrowi! — zawołał Bö, wskakując na swojego konika z rozbiegu.


* * *


Shakvat podszedł do siedzącego w siodle Hamid-beja, który stał samotnie na szczycie wysokiego kamienistego wzgórza, obserwując przez lunetę poruszającą się w oddali długą kawalkadę karawany. Kupcy niestrudzenie zmierzali w kierunku Turfanu. Nagle odwrócił szkło w inną stronę, bo na północnym horyzoncie, pojawił się niewielki tuman kurzu z którego wynurzało się coraz więcej jeźdźców. Uśmiechnął się pod nosem. Mandżurowie. Wreszcie nadchodzą posiłki…

— Panie?

Mirza oderwał przyrząd od oka i spojrzał na żołnierza.

— No, co tam?

— Wrócili dwaj nasi żołnierze z obozu karawany. Wiesz, ci co mieli wykonać twoje zadanie.

— Przywieźli, co trzeba?

— Tak, panie.

— Przyprowadź.

— Już czekają, panie. — Shakvat wskazał za siebie.

W pewnej odległości czekało dwóch uciekinierów, trzymających za uzdy wielbłądy na grzbietach których leżały jakieś tłumoki, które co chwila się poruszały. Przyboczny Hamid-beja przywołał żołnierzy gestem dłoni. Podjechali bliżej i bez specjalnych ceregieli zrzucili pakunki na ziemię.

Usłyszeli stłumiony jęk.

— No, no! Tylko ostrożnie! Nie chcemy przecież, żeby stała się im jakaś krzywda! Przynajmniej nie teraz… — mruknął. — Rozwiązać!

Żołnierze wyjęli noże, rozcięli materiał w obu pakunkach, a potem dosłownie wytrzepali zawartość w piach i kamienie.


Agata przy upadku z wielbłąda uderzyła się w głowę, przez co była oszołomiona. Widać to z tego powodu stała spokojnie, lekko kiwając się w przód i tył. Natomiast zadziorna Yu, spadła z grzbietu zwierzęcia na nogi. Dodajmy, że na nogi, które jakimś cudem w trakcie transportu zdołała wyswobodzić z więzów! Kiedy ją na nie postawiono, natychmiast — tak jak ją uczono w klasztorze — trzepnęła z całej siły najbliżej stojącego wojaka w tatuażach prosto w gębę! W powietrze poleciało kilka zębów zmieszanych z krwią i śliną, a wojownik padł twarzą w piach!


Drugi z nich był jednak bardziej przewidujący i nie dopuścił do kolejnego kopnięcia, wyprzedzając atak dziewczyny silnym ciosem w głowę, po którym to, Yu odeszła w niebyt. Zamierzał powtórzyć cios, ale efendi w porę wrzasnął:

— Wystarczy!

Żołnierz przyklęknął na kolano i pochylił głowę.

— Shakvat! Zwiąż dobrze tę sukę! I, ocuć obie… jakoś.

— Tak jest, panie.


Stały na przeciw Hamid-beja, który uważnie się im przyglądał. Zadbanymi dłońmi, ozdobionymi w kilka pierścieni — oczywiście w takiej ilości, na ile mu zostało palców — gładził się po szpiczastej bródce. Wreszcie zmarszczył nos, machając ręką przed twarzą, jakby nagle mu coś zaśmierdziało.

— Powiem krótko. Czy tego chcecie, czy nie, pomożecie mi przy wejściu do Turfanu. Dobrze, kiedy wasi kamraci na to pozwolą. Wtedy przeżyjecie. Ale gdy będą uparci, to trudno. Wasza śmierć będzie szybka, ale niestety bolesna. A szkoda by było, bo pożytek z was byłby niezgorszy w niejednym haremie. — Uśmiechnął się złowrogo. — Nie mamy czasu, więc wybaczcie mi brak dobrych manier, bo nikt się nie będzie wami zajmować. No, może oprócz kilku sprawnych wojaków, którzy przygotują was obie do spełnienia swojej roli.


Agata już otwierała usta, żeby powiedzieć coś, co by mu w pięty wlazło, ale stojący tuż za nią „wytatuowany”, sprawnie włożył jej knebel w usta. To samo zrobiono Yu. Potem — bez specjalnych ceregieli — zawleczono je, mimo stawianego oporu prosto w stronę stojących nieopodal żołnierzy.

Mirza przez chwilę patrzył, jak odprowadzają kobiety, a potem stanął w strzemionach.

— Widzieliście?! — krzyknął. — Stało się jak obiecałem! — A teraz popatrzcie tam!

Wskazał na nieodległy horyzont, gdzie dało się już wyraźnie dostrzec, zbliżające się wojska Nurhaczego.

— Widzicie?! Idą nasi sprzymierzeńcy! Turfan jest nasz!

Uniósł wysoko ręce w geście tryumfu, a odpowiedział mu krzyk z wielu gardeł.


Syn wielkiego mandżurskiego wodza, młody Tiancong, galopował na czele swoich Yeho-Nala (tych samych, z których wywodził się Shakvat i dwaj wytatuowani groźni wojownicy), szedł w sukurs Hamid-bejowi. Emisariusze wysłani już jakiś czas temu do Mukdenu — głównego miasta Nurhaczego — zrobili dobrą robotę! Chorągiew Tiaconga dotarła na czas!

Trzeba ich będzie sowicie wynagrodzić, a potem… jakoś delikatnie usunąć — pomyślał — bo, jak widać, są cwani. Zbyt cwani. A takim, może być tylko jeden człowiek — ja.


* * *


Kiedy stanęli pod potężnym murem obronnym głównej strażnicy Turfanu stwierdzili ze zdziwieniem, że potężne wrota do miasta są zamknięte na głucho. Zdenerwowany kapitan Xie, razem ze swoimi żołnierzami, wyjechał przed szereg karawany. Stanął pod bramą, wywołał dowódcę warty i kazał ją natychmiast otworzyć. Jednak nic takiego się nie stało.


Myśląc, że dowódca źle go zrozumiał zawołał raz jeszcze. Kiedy tamten wreszcie się pojawił w oknie strzelniczym, krzyknął:

— Co to ma znaczyć! Otwierać bramę! To rozkaz! Nie widzisz, że masz przed sobą oficera i zastępcę naczelnika twierdzy, idioto?!…

W głosie Xie dało się już teraz wyraźnie wyczuć wściekłość.

— Panie kapitanie! — krzyknął wartownik. — Ja doskonale wiem, że to jest pan, ale wpierw muszę wykonywać polecenia dàxiào Lianga! Który wyraźnie powiedział, że: wrota mają być zamknięte, nawet dla swoich! Koniec!… Wysłałem umyślnego do naczelnika, który właśnie teraz przyjmuje u siebie wielce szacownego Lao Zhao! Musimy czekać, co odpowie pułkownik!…

— Co to ma być! — wrzasnął Xie stając w strzemionach, już nie na żarty wkurzony. — Czy ten dęty idiota zgłupiał do reszty?! Za nami idzie cała armia Wilków i chorągiew mandżurska! Oni porwali córkę czcigodnego Zhao, kretynie! Biegiem do pułkownika i meldować mu o tym! Natychmiast otwierać wrota, czeka tutaj pół tysiąca ludzi!…


Do wrzeszczącego kapitana podjechał Horhur, który uważnie, ale i z pewnym zdziwieniem, słuchał dziwnego dialogu między Xie, a dowódcą warty.

— Kapitanie?… — odezwał się stając tuż obok oficera. — Może jest ci potrzebna jakaś pomoc?

— Pomoc?! — krzyknął Xie. — Z całym szacunkiem, a w czym żeż, ty możesz mi pomóc, panie!

— Och w bardzo wielu sprawach, kapitanie. Nawet nie masz pojęcia w jak wielu… — usłyszał drugi głos.

Po drugiej stronie konia Xie, przystanął Ursyn Kulicki. Wsparty o łęk siodła, żuł wolno kawałek suszonej baraniny. W odróżnieniu od Xie i jego żołnierzy, nie był w ogóle przejęty całą tą niedorzeczną sytuacją.

— Dlatego, jak szacowny Adapa grzecznie pyta, czy pomóc, to nie należy mu odmawiać, kapitanie Xie, a wręcz szukać tej pomocy jak diabli… — splunął gęstą śliną w piach.

— No dobra — syknął Xie — wybacz panie, ale w czym tutaj może pomóc czcigodny Lao Adapa, na przeciwko głupoty i zaślepienia tego… no, pułkownika Lianga!

— Już ja wiem, w czym — mruknął mag. — To co, pomóc? — spytał z uśmiechem na ustach, patrząc na kapitana, a w jego oczach było widać figlarne chochliki!

Xie znowu się spiął, ale w końcu dał za wygraną.

— Dobra. Niech czcigodny Lao Adapa, pomoże…

— No… — westchnął Ursyn z ulgą, kolejny raz spluwając z ziemię.


Adapa odwrócił się i przywołał Bobrka. Kiedy ten podjechał, powiedział do siłacza:

— Weź no Wyszu, tego przybocznego od kapitana. Jak to się on nazywa, Lao Xie? Bo mi z głowy wyleciało.

— Sun. Sierżant Sun — mruknął kapitan.

— No właśnie, Sun. Podjedźcie razem do wrót, bo wiesz kochany Wyszu, jakbyś sam podjechał, to jeszcze by któryś nerwowy żołnierz strzałę w twoim kierunku wypuścił, a tak, wszyscy będą widzieć, że swój podjeżdża do bramy. No i po prostu, otwórz te cholerne podwoje, bo czas leci, a Wilki siedzą nam na karku.

Wyzima tylko spojrzał na Horhura, ale nauczony doświadczeniem nic nie powiedział, ani nawet nie pokazał po sobie zdziwienia. Machnął jedynie ręką na Suna i wolno ruszyli w stronę bramy. Jakieś dziesięć czi od bramy Sun zawołał do żołnierzy sterczących w szczelinach strzeleckich.

— To ja! Sierżant Sun! Niech mi się który odważy strzelić, to sam go skrócę o łeb. Podjeżdżamy do bramy i tyle!

— Spoko sierżancie! Dowódcy już nie ma, zesrany w gacie, poleciał do pułkownika skomleć, co dalej robić! Podchodźcie ile chcecie! — odezwał się któryś z żołnierzy.

— Ty, sierżant — burknął Wyzima. — A w którą stronę otwierają się wrota? Do środka, czy na zewnątrz.

— Do środka. Chodzą lekko, bo są stale smarowane na zawiasach sadłem kozim.

— No, to dobrze. Łatwiej pchać, niż ciągnąć — stwierdził ze stoickim spokojem.


Wyzima posadził swojego baktriana na piasku i zszedł z niego jak z fotela.

— Ale te wrota otwiera i zamyka sześciu silnych chłopów! — dodał szybko Sun.

— Ach!… — Wysz machnął ręką i zadudnił basem. — Mnie to nie wadzi, widać taki u was zwyczaj. U nas, sami se otwieramy, jak coś jest zamknięte.

Dopiero kiedy mężczyzna zdjął swoją abaję, Sun zauważył długą pochwę od miecza, tak wielkiego, że on sam, a nie należał do ułomków, miałby problem z utrzymaniem go w dwóch rękach!

Mocarz stanął na środku wrót. Splunął na dłonie i wsparł się o drewno. Potem mocno zaparł się stopami w żwirze i piasku.

— Dalej, Wyszu! — krzyknął Adapa. — Spokojnie! Dasz radę!

Potężny husar podniósł rękę, dając znać, że słyszał i rozumie.

Strażnicy siedzący na blankach tuż nad bramą, zbili się w ciasną gromadę i głośno komentując to, co za chwilę się stanie już przyjmowali zakłady; czy obcy otworzy bramę, czy też nie. Oczywiście większość obstawiała, że nie da rady mimo, że żołnierz był nad wyraz potężnym mężem. Przecież wrota mają potężną poprzeczną belkę! Jak ją pokonać? To nie jest patyk!


Bobrek ponownie naparł na wrota, a wtedy… brama głośno jęknęła i zaskrzypiała tak, jakby się zaraz miała rozpaść! Potem podwoje lekko wygięły się do środka! Wyzima sprężył się i z całą mocą napiął potężne mięśnie i lekko „rozkołysał” wrota. Drewno zaczęło trzeszczeć, aż w końcu usłyszeli głośny trzask łamanej belki, a potem głośny huk! Jakby coś trzasnęło i pękło!

Brama do wei-suo zaczęła się wolno, ale nieubłaganie otwierać!

Na dodatek, po drugiej stronie wierzei, kilku strażników starało się ją na powrót zamknąć! Nic z tego! Wrota pchane przez mocarza, otwierały się coraz szybciej! Wreszcie Wyzima, już bez specjalnego wysiłku popychał raz jedną, a raz drugą połówkę bramy, wywracając przy okazji tych, co mu chcieli przeszkodzić!

Droga do Turfanu stała otworem! Wrzask, jaki się zaraz po tym podniósł był niesamowity! Krzyczeli dosłownie wszyscy!


Wiwatując, wrzeszczeli ludzie z karawany, ciesząc się z otwarcia drogi do bezpiecznego miejsca, ale darli się też strażnicy, zachwyceni niesamowitą siłą Wysza oraz tym, co przed chwilą zobaczyli, a co faktycznie było przecież niemożliwe do zrobienia przez jednego człowieka!

Ludzie porwali zaskoczonego husara na ramiona. Nosili go w kółko na placu garnizonu, a szczęśliwy Bobrek śmiał się głośno i krzyczał, by go w końcu postawili na nogi, bo go w końcu upuszczą, a on jest przecież bardzo kruchym człekiem i nie lubi kołysania! Kiedy wreszcie stanął bezpieczny na ziemi, podszedł do Adapy i uścisnęli sobie dłonie, puszczając do siebie perskie oczko.

No, przecież wiadomym było, że te potężne wrota nie mogły się otworzyć tak same z siebie, prawda? Powiedzmy iż była to praca zespołowa maga i siłacza. A siła i potężna postura Bobrka, znakomicie odegrała główna rolę w tym fortelu i pokazie potęgi, jaka stała za przybyszami!


Po tym co się stało, strażnicy byli już usprawiedliwieni, wpuszczając wędrowców za mury, gdyż brama została otwarta z zewnątrz, a rozkaz pułkownika wyraźnie mówił, że: nie wolno nikomu z żołnierzy na blankach otworzyć wrót! No i, nie było też mowy o tym, iżby nie można było nie wpuszczać nikogo za mur!

Karawana ruszyła, przekraczając bramę bez żadnych problemów. Groch, Ursyn i reszta kompanii stali z boku, przepuszczając kupców, towary i zwierzęta. Ale tak faktycznie, to czekali na powrót wszystkich swoich ludzi.

Nagle na placu, na którym przed chwilą Wyzimę noszono na rękach, dało się słyszeć jakieś hałasy i wrzaski. Łaska zaciekawiony, co się tam znowu dzieje, spiął konia i przejechał przez bramę.

Widok był zaiste kuriozalny!


Przed ludźmi i zwierzętami karawany stało kilkudziesięciu strażników na czele z shàngwèi Gongiem, zaś naprzeciwko nich, stał kapitan Xie ze swoją dwudziestką oraz ochroną karawany. Jedni i drudzy trzymali ręce na rękojeściach mieczy i szabel, gotowi do bitki.

— Gdzie się pchacie! Kto was wpuścił!… — darł się Gong. — Jeszcze krok, a rozniesiemy was na szablach. Cofnąć się za bramę! Natychmiast!

— Swoim grozisz! — krzyczał Xie. — Toż to zdrada! Za nami idzie potężna wroga armia! Ci ludzie zginą, kiedy zostaną poza murem twierdzy!

— A co mnie to obchodzi! Cofnij Xie swoich ludzi, bo i ciebie spotka należna kara! To jest rozkaz pułkownika!

— Nie pułkownika, a chyba, idioty… — odezwał się ktoś z boku głośnym i dosadnym głosem.

Gonga aż zatchnęło po tych słowach, a wrzawę zastąpiła kompletna cisza.

— Powtarzam, głośno, żeby każdy usłyszał — idioty!

— Kim jesteś! — wrzasnął kapitan, podskakując ze złości i wyciągnął z pochwy swój miecz dao. — Pokaż się, tchórzu! Jak śmiesz, obrażać naczelnika twierdzy, czcigodnego Lao Lianga!


Przez zgromadzonych ludzi, stojących po stronie karawany, przeciskał się niewysoki mężczyzna, ubrany w szare szeleszczące szaty. Miał gładko wygoloną głowę aż do potylicy z zaplecionym w tym miejscu długim warkoczykiem, zwisającym poniżej łopatek.

Wyszedł przed żołnierzy Xie i stanął naprzeciwko kapitana Gonga.

Z jego postaci emanował spokój, powaga, i jakaś taka — siła, której nikt nie śmiał się sprzeciwić ani też przeciwstawić.

— Dlaczego shàngwèi, nazywasz mnie tchórzem, nic o mnie nie wiedząc? Czyż, gdybym był tchórzem, odezwałbym się do ciebie i twoich żołnierzy? Raczej nie. Siedziałbym cicho, bojąc się twoich niedorzecznych wrzasków. Nie, nie jestem tchórzem, a nazywam się Li Jiguang. Czy wiedza o moim nazwisku coś zmieni w twoim postępowaniu, kapitanie Gong? A może zmieni je fakt iż dalej uważam, że pułkownik Liang jest… idiotą?

Tego już zausznik Lianga nie zdzierżył! Błyskawicznie wziął zamach i chciał ciąć na odlew przez głowę, krnąbrnego człeka w szarej koszuli!


Jednak dzień dzisiejszy, był chyba „tym” dniem — dniem cudów!

Bo błyskawicznie opadające na głowę mężczyzny dao, jakimś cudem znalazło się między dłońmi mistrza Li! Trudno powiedzieć, jak się to stało, ale zaraz potem — po wykonaniu kilku nieznacznych i trudnych nawet do zaobserwowania ruchów — rękojeść miecza znalazła się w dłoni Jiguanga, a ostrze broni kapitana dotykało jego własnej szyi! Żołnierze stojący po stronie Gonga, ruszyli do przodu.

— Stać! — krzyknął Jiguang. — Jeszcze jeden wasz ruch, a kapitan straci głos albo nawet… głowę! Nie wiesz kim jestem, shàngwèi Gong?! Czy może jednak obiło ci się coś o uszy?! Zacznij wreszcie myśleć, panie oficerze.


Blady jak ściana Gong patrzył na mistrza Li oczami wielkimi jak koła od wozu. Z nerwów, których widać już nie kontrolował, aż mu ślina spłynęła z kącika ust, kapiąc na kołnierz wzorzystej koszuli. Zaś Lao Jiguang kontynuował przemowę.

— Za to, ja… — ostrze mocniej wbiło się w szyję Gonga, co spowodowało, że po skórze spłynęła kropla krwi — tak do końca nie wiem, kim ty jesteś i ten twój cały, pułkownik — warknął Jiguang. — Głupcami, kombinatorami, czy zdrajcami. A może, wszystkim naraz? Jak myślisz kapitanie, co na to wszystko powie czcigodny Lao Wang albo wielce nam panujący i jaśnie oświecony cesarz? Odpowiadaj, głupcze!…


Shàngwèi już otwierał usta, kiedy gdzieś z tyłu zgromadzonych ludzi i żołnierzy, ktoś zawołał:

— Jak mnie wzrok nie myli, a mylić nie może! Stoi przede mną nie kto inny, jak mój wielki przyjaciel oraz mistrz nad mistrzami, sam Li Jiguang, dworzanin i zaufany samego cesarza Wanli! Skądżeś się tu wziął, przyjacielu!

Był to głos pułkownika Ursyna Kulickiego, który zeskoczył ze swojego wielbłąda, a potem zaczął przeciskać się w stronę — cały czas trzymanego na sztychu — kapitana Gonga i mistrza Li.

Po tym okrzyku, poważną twarz Jiguanga rozświetlił szeroki uśmiech.

— Poznaję ten głos! Czyżby to był i przemawiał do mnie, sam mistrz nad mistrzami oraz mój wielki przyjaciel, szacowny i czcigodny Lao Xióng?! Rycerz z odległego kraju, który pobierał nauki u największych w sztuce wuyi?! — zawołał.


Dàshī Lao Jiguang odjął ostrze od szyi nieszczęsnego kapitana, a potem gestem dłoni pokazał, że ten ma się do niego nachylić.

Gong posłusznie wykonał polecenie, a wtedy otrzymał szybkie i prawie niewidoczne uderzenie w skroń. Po którym osunął się na piach placu bez czucia. Jego żołnierze nawet nie drgnęli.

— Zabrać go.

Polecił stojącym nieopodal strażnikom Xie i zwrócił się bezpośrednio do niego.

— Myślę kapitanie, że wie pan, co teraz trzeba zrobić? Za chwilę będę do twojej dyspozycji, ale teraz muszę się przywitać z dawno nie widzianym przyjacielem!

Rzucił Shàngwèi Xie miecz Gonga i odwrócił się do cierpliwie czekającego za jego plecami Kulickiego.

— Lao Xióng! Tyle lat! — zawołał uradowany i padli sobie w ramiona.

— No, tego jeszcze nie było — mruknął Łaska. — Ursyn jest jakimś „Lao Xiao”, a na dodatek — mistrzem nad mistrzami.

Spojrzał na stojącego obok Grocha.

— Wiedziałeś o tym Tomaszu?

— Jaki potrafi być Kulicki, wiemy już przecież nie od dziś, ale dopiero teraz przekonałem się, że on faktycznie jest niesamowitym mężem i wojownikiem! Niesamowitym… — dodał raz jeszcze.

Jeszcze raz spojrzał z podziwem na Ursyna, rozmawiającego z chińskim mistrzem i pojechał sprawdzić, jak wygląda przejazd karawany przez wrota.


*


Adapa stał pod bramą oparty o mur. Patrzył w stronę wei-suo, ale nie interesowała go awantura na placu strażnicy. Na bladą twarz maga wystąpił pot. Miał zamknięte oczy i w ogóle, był jakiś nieswój. Nawet Yoshbaliq nie potrafiła, jak to bywało zazwyczaj, poprawić nastroju Horhura. Dlatego dziewczyna trzymała go jedynie za dłoń i z troską obserwowała, co też niedobrego dzieje się z magiem.


— Ratunku!… — usłyszał w głowie czyjeś cichutkie myśli.

Po chwili, znowu doszło go wołanie.

— Ratunku!…

Po tym wołaniu o pomoc, doszedł do niego płacz z bólu i beznadziei. Poznał ten głos. Już go słyszał, a nie tak dawno „odezwał” się do tej osoby, bo ona potrafiła „mówić”.

— Yu? — „powiedział” do niej, jak najciszej potrafił, głosem pełnym spokoju i miłości.

— Co?… Jak?…

— Spokojnie, Deszczyku. Mówi do ciebie ten, którego obserwowałaś wczoraj z wieczora. Pamiętasz?

— Ale, przecież to jest niemożliwe! — „krzyknęła”.

— Zastanów się przez chwilę, Yu — „odpowiedział” spokojnie.

— No tak. Rozmawiamy przecież — stwierdziła po chwili, nie bez zdziwienia.

— Dobrze, Deszczyku. Jeżeli pozwolisz, tak będę do ciebie „mówić”. Słuchaj mnie teraz uważnie. My wszyscy właśnie wjeżdżamy za mur obronny Turfanu. Zaś wy obie będziecie musiały się wykazać dużą odwagą i siłą woli! Rozumiesz mnie? Powiem ci teraz, co obie będziecie musiały zrobić, żeby przeżyć. ROZUMIESZ, YU? — powtórzył, mocno stawiając słowa.

— Rozumiem. Kim ty jesteś, panie? Przerażasz mnie…

— Teraz, to nie jest ważne i, to nie mnie musisz się obawiać dziewczyno. Słuchaj uważnie, a będziemy mieć jeszcze nie jedną okazję, żeby pogadać o mnie i o tobie. A teraz, weź tę rudą piękność za rękę i trzymaj ją mocno…

Rozdział 5

O tym, że: czasem lepiej powiedzieć prawdę. Nawet tę najgorszą, ale prawdę. A jeżeli już nie, to lepiej siedzieć cicho — Hamid-bej ma plan, a w nim ważną rolę ma odegrać… smok — Tiancong ma wielkie wątpliwości, czy mirza jest w pełni władz umysłowych — groźby rzucane obrońcom na jednych działają, zaś na drugich nie robią żadnego wrażenia, a wręcz przeciwnie — Horhur nie tylko potrafi rozmawiać w wielu językach, ale równie dobrze może mówić bez słów — są tacy, co już podjęli decyzję, by poddać miasto generałowi Hamidowi — Hamid-bej nie docenił miłości i oddania — towarzysze w drodze szykują się do bitki.


Lao Zhao wyglądał przez okno kwatery pułkownika. Już kolejny raz przybył do Lianga, co było rzeczą niespotykaną, a to wszystko przez to, że cały czas miał nadzieję iż dowie się czegokolwiek na temat zbiegłej córki.

Wściekłość na jej wybryk, to jedno, ale obawa ojcowska o życie i zdrowie dziecka, to już zupełnie inna sprawa. Nie dalej jak wczoraj, dàxiào Liang napomknął mu o tym, że miał informacje, jakoby Yu była przetrzymywana przez ludzi i ochronę karawany, która właśnie podeszła pod mury!

Czekał więc z niecierpliwością, aż wszyscy znajdą się już za murem, a wierny Tang wreszcie przyprowadzi za kołnierz krnąbrną córkę, a wtedy…

Z zamyślenia wyrwał go głos pułkownika Lianga, krzyczącego na swojego dowódcę warty:

— Idioto! Miałeś nikogo nie wpuszczać, bez mojej zgody! Nikogo nie wpuszczać! A nie, że nikt nie może wjechać za mury! To jest zasadnicza różnica! Gdzie jest Gong, kolejny dureń! Dlaczego jeszcze go tu nie ma?!

Tłumaczenia dowódcy warty nie dało się usłyszeć, gdyż mówił cicho, a na dodatek jego słowa tłumiły deski drzwi. Za to mandaryn po chwili znowu usłyszał krzyk Lao Lianga.

— Coo?!… Mnich, który jak się nazywa?!… Li Jiguang? — Po tych słowach nastąpiła chwila ciszy. — Jesteś tego pewien?

Głos pułkownika z wysokich i krzykliwych rejestrów, zszedł prawie do szeptu.

— I Gong chciał go usiec szablą? Czcigodnego mistrza Jiguanga, dworzanina cesarskiego i osobistego doradcę ministra Lao Wanga?

Dowódca warty znów coś powiedział, a wtedy pułkownik wrzasnął:

— Zejdź mi z oczu! Wynoś się! Albo, poczekaj — mruknął już spokojniej…


*


Czyżby do Turfanu przybył już sam Lao Wang ze swoją świtą?… — przez głowę Zhao przeleciała jak błyskawica straszna myśl. — Jeżeli jest tutaj Li Jiguang, przyjaciel ministra i zausznik cesarski? No, to po takim występie tych kretynów, Lianga i Gonga, jestem skończony!

Mandaryn zaczął nerwowo dreptać po komnacie.

Co robić! Co mam teraz zrobić!…


Dokładnie o tym samym myślał w tej chwili naczelnik twierdzy. Po głowie biegały mu wszelkiego rodzaju rozwiązania i tłumaczenia. Obmyślał gorączkowo, dlaczego tak się stało i, co było powodem wydania takiego właśnie rozkazu!

Nie mam czasu! Nie mam czasu, by coś sensownego wymyślić!…

W pewnej chwili pułkownik podszedł do stojącego w skłonie dowódcy warty i złapał go za chwost hełmu. Pociągnął do góry, a przez to uniósł mu głowę.

— Słuchaj mnie teraz uważnie, debilu. Bo od tego co powiem, będzie zależała twoja dalsza kariera, sierżancie Kim. Pobiegniesz do szacownego Li Jiguanga i oznajmisz, że wszystkie te rozkazy wydał kapitan Gong. Rozumiesz? Powiesz, że ja o niczym nie wiedziałem, bo w tym czasie przyjmowałem u siebie wielce szacownego mandaryna Lao Zhao. Rozkazy Gonga, to była jego osobista inicjatywa! Samowola kapitana, który tylko się na mnie powoływał! Rozumiesz?

Żołnierz ochoczo kiwnął głową, że: rozumie.

— No. A teraz, dalej słuchaj uważnie. Służba ma osadzić Gonga w lochu. Tym najdalszym i najgłębszym, co jest w piwnicy północnej wieży. Ma być pod ścisłą wartą, a jak trzeba będzie, to zakneblować mu gębę! Nikt, powtarzam, nikt nie ma prawa z nim rozmawiać. Powiesz czcigodnemu Li Jiguangowi, że pan pułkownik, kiedy tylko usłyszał o zdradzie kapitana, kazał go zatrzymać i nic nie wiedział o jego samowolnym postanowieniu. Powiesz też, że czekam na niego i jego przyjaciół w mojej komnacie, razem z szacownym Lao Zhao, z którym omawiam plan obrony miasta i powiatu przed atakiem Wilków i Mandżurów.


Wojak już miał odejść, kiedy Liang znowu go przytrzymał.

— I jeszcze jedno! Wiesz, jak wygląda panna Yu? Córka mandaryna? — Sierżant skinął głową, że wie. — Masz ją odszukać pośród ludzi karawany i natychmiast do mnie przyprowadzić. A teraz idź już, bo ci twoi idioci, są jeszcze gotowi przyprowadzić mi tutaj kapitana Gonga, a ja nie chcę go widzieć na oczy!

Gdy żołnierz odchodził, pułkownik krzyknął jeszcze za nim.

— Postaraj się, starszy sierżancie Kim — zaznaczył, podkreślając nowy stopień w hierarchii strażników wei-suo — postaraj, a kto wie!


Lao Zhao na czas odsunął się od drzwi. Zrobił to dokładnie w momencie, kiedy Liang wszedł do pomieszczenia. Naczelnik spojrzał na urzędnika i wzburzonym, teatralnym głosem zawołał:

— Czy szacowny Lao Zhao wie, co ten idiota Gong zrobił?!

Mandaryn oczywiście zaprzeczył, kręcąc głową.

— Przekręcił moje rozkazy i polecenia! Gorzej! Samowolnie je wydał, podając, że są moje! Gong, to zdrajca! Zabronił wpuścić za mury karawanę uciekającą przed bandą Wilków! Karawanę w której jest twoja córka, szacowny Zhao. O co chodziło temu durniowi?

Zhao wzruszył ramionami, mówiąc:

— Nie interesuje mnie, co chodziło po głowie twojemu zaufanemu kapitanowi. — Uśmiechnął się krzywo. — Mnie w tym wszystkim interesują dwie rzeczy. Pierwsza; to powrót mojej córki. A druga… — podszedł do szerokiego wygodnego fotela i spoczął na piernatach — to, jak pułkowniku wytłumaczysz czcigodnemu Li Jiguangowi, powiedzmy; tak jawną niesubordynację we własnym garnizonie! I to nie byle jakiego żołdaka, a wysokiego rangą oficera! Swojego drugiego zastępcy! A co za tym idzie, jak wytłumaczysz wysłannikowi cesarza, że jesteś głupcem i nieudacznikiem? A może, ty wcale nie jesteś głupcem i nieudacznikiem, a w rzeczywistości… — wysyczał powiedziane słowa — wyrachowanym łotrem? I ja, urzędnik piątej kategorii, miałbym wydać za kogoś takiego córkę? — Prychnął, plując w koło śliną. — Nigdy! Nasza umowa jest nieaktualna!

Tymi słowami Zhao dał do zrozumienia pułkownikowi, że doskonale wie, kto wydał rozkazy, co do karawany.

Liang podskoczył jak oparzony.

— Umowa zerwana?! Tak?! — wrzasnął na cale gardło nie bacząc, że ktoś może usłyszeć. — Zobaczymy, jeszcze zobaczymy! Gong jest zdrajcą! Został pojmany, potem będzie osądzony i stracony! Tyle! Albo nie, powie to, co trzeba i jak trzeba, już ja się o to postaram! A umowa, jest aktualna! Zostanie zerwana, kiedy ja na to pozwolę! Mam pokazać papiery, jak się godzisz na udziały w domach?! Mam je wszystkie, dobrze schowane! Podpisane papiery przez pana Lao Zhao! Twoja córka jest w karawanie, i tylko ode mnie zależy, czy do ciebie wróci i…


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 83.15