E-book
7.35
drukowana A5
78.06
Daleka droga

Bezpłatny fragment - Daleka droga

Siwa Wrona

Objętość:
534 str.
ISBN:
978-83-8245-184-9
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 78.06

Wstęp

O tym, że: dobrze by było, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, byście mieli przynajmniej jako takie pojęcie o tym, co się wydarzyło i zmusiło bohaterów pierwszego tomu, napisanej przeze mnie historii, do wyruszenia w daleką i pełną przygód drogę na drugi koniec świata — kiedy już się nieco w tym wszystkim zorientujecie, wówczas przedstawię Wam śmiałków owej karkołomnej wyprawy, byście wiedzieli: kto wróg, a kto przyjaciel — przy okazji, dowiecie się też o wielu ciekawych i fascynujących miejscach, faktach, zwyczajach, historii oraz niebanalnych ludziach z tego okresu — wreszcie, kiedy skończycie lekturę drugiego tomu „Dalekiej drogi”, wtedy zapragniecie jak najszybciej zagłębić się w tomie trzecim, ale… to już zupełnie inna historia.


Był środek lata, roku Pańskiego tysiąc sześćset dziesiątego, kiedy czwartego lipca husaria polska pod dowództwem wielkiego hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego pokonała, a wręcz można powiedzieć, że rozniosła w pył pod Kłuszynem, połączone siły wojsk szwedzkich i rosyjskich, kniazia Dymitra Szujskiego. Czego dalszą konsekwencją było zajęcie Moskwy.

Z lektury pierwszego tomu opowieści wiemy już, że nasi dzielni bohaterowie właśnie wracali po wygranych wojennych potyczkach do miejsca stacjonowania wojsk polskich w Moskwie. Jednak, jak to zwykle bywało w takich historiach, nie była to droga ani łatwa, ani też lekka. Jednemu z oddziałów — pocztów sławnej husarii, będącego pod dowództwem porucznika Tomasza Groszkiewicza, hetman rozkazał wykonać pewne specjalne, delikatne i niebezpieczne zadanie.

Podczas realizacji polecenia, pojawiły się oczywiście nagłe i niespodziewane trudności!

W malutkiej wiosce, zagubionej gdzieś w rosyjskiej głuszy, żołnierze mieli odnaleźć ważne dla korony polskiej persony. Łatwo kazać, trudniej zrobić, bo w chutorze ktoś już przed nimi był! I nie dość, że wymordował żyjących tam kmieci, to jeszcze porwał właśnie owe potrzebne hetmanowi i królowi polskiemu osoby! Cała sytuacja nie byłaby niczym nadzwyczajnym w czasie działań wojennych, gdyby nie pewne niepokojące fakty.


Cudem ocalały świadek zdarzenia wyznał przed śmiercią, że napadli ich dziwni i straszni ludzie! Wszyscy ubrani w czarne mnisie habity, szczelnie okrywające ich sylwetki, z naciągniętymi na głowy kapturami, które skrywały w mroku bandyckie oblicza! Ludzie ci ponoć posługiwali się niesamowitą i straszną bronią, nigdy dotąd nie spotkaną przez polskich żołnierzy. Strasznymi sztyletami, nazywającymi się, jak się później okazało — „Duszami”! Z całej wioski ocalał chłopiec o imieniu Iwanka, uratowany przez husarów oraz kilka porwanych kobiet, wśród których były jego matka i siostra, uprowadzone przez tajemniczych mnichów — tytułowych „Czarnych Braciszków”.


Po dotarciu do Moskwy, żołnierze oczywiście starali się wyjaśnić, skąd się tam wzięli i kim byli napastnicy oraz dlaczego dokonali mordu na Bogu ducha winnych chłopach oraz dlaczego uprowadzili akurat te kobiety.

Wszystko wskazywało na to, że ci doskonale wyszkoleni mnisi, to najemni zabójcy! Wykorzystywani przez Szwedów do niecnych politycznych celów!

Zresztą, polska korona i sam hetman Żółkiewski też mieli w tym, co się wydarzyło, swój sekretny i polityczny interes.

Duchowi przywódcy i dowódcy najemnych mnichów, byli ludźmi równie bezwzględnymi, co oni sami. Zaś braciszkowie (co ciekawe zazwyczaj sami albinosi) prócz doskonałego wyszkolenia, byli fanatycznie oddanymi Bogu, sprawie i zwierzchnikom. Smaczku całej sprawie dodawał fakt, że w gronie owych „Czarnych Braciszków”, były też kobiety! Równie dobrze wyszkolone i tak samo bezwzględne, jak ich kamraci.


W tym niespokojnym czasie, kiedy w Moskwie i w całej Rosji działy się różne, czasem dziwne, a często straszne rzeczy, w sam środek wojny trafił wysłannik cesarza oraz szoguna z dalekiej Japonii — ambasador Yoshikatsu Imagawa. Japoński wysłannik miał za zadanie zawrzeć korzystne umowy handlowe z miejscowymi włodarzami albo z tymi, co w tym czasie byli w Rosji u władzy.

Niestety, plany dzielnego samuraja pokrzyżowali właśnie owi najemni mnisi, zabijając kilku najważniejszych ludzi z jego świty. A co najgorsze, przede wszystkim czyhali na życie samego Imagawy, który nie wiedząc o tym, wepchnął się w tkaną z mozołem i od szeregu lat, sieć wpływów polityczno-gospodarczych króla Szwecji! Nie dość, że zrobili to już Polacy, najeżdżając Moskwę, to jeszcze pokazał się ów wysłannik egzotycznego kraju z wypchanymi złotem kieszeniami i konkurencyjnymi propozycjami. Chciał kupować drewno, miedź i żelazo, czy drogocenne kamienie i handlować!

Nie mogli do tego dopuścić!


Rozpoczęła się perfidna i zabójcza gra, w której jedną z głównych ról odgrywali właśnie „Czarni Bracia”. Oczywiście, wplątani w nią zostali rycerze z pocztu Tomasza Groszkiewicza, ambasador Japonii i wielu innych ludzi oraz, co ciekawe, porwane w wiosce kobiety z małym Iwanką uratowanym z wioski.


Powiem tylko tyle, Szanowna Czytelniczko i Szanowny Czytelniku, że po wielu groźnych wydarzeniach, za namową i na prośbę hetmana Żółkiewskiego (któremu się przecież nie odmawiało), ten sam poczet husarski, który wcześniej trafił do chutoru, teraz miał za zadanie odeskortować japońskiego ambasadora daleko na wschód. Co się wiązało z tym, że Groszkiewicz razem ze swoimi żołnierzami i świtą Imagawy, zmuszeni byli opuścić Moskwę, kierując się na dzikie i nieznane tereny siczy zaporoskiej albo i jeszcze dalej.

Karkołomna misja miała na celu odprowadzenie i ochronę wysłannika cesarza Japonii, nawet gdyby trzeba było dotrzeć do jego rodzinnego kraju! Przy okazji, mądry hetman, chciał się pozbyć z Rosji niewygodnych dla korony polskiej ludzi z wioski — owych tajemniczych kobiet i chłopaka. Dlaczego? Wystarczy powiedzieć, że w istocie, nie byli to prości wieśniacy! Bowiem w leśnym chutorze żyła sobie, skrzętnie ukryta przed światem; jedyna córka podstarzałego Karola Podiebranda — księcia oleśnickiego, która wraz z dziećmi była ewentualną pretendentką do książęcego tronu, co koronie polskiej było bardzo nie na rękę!


Nie będę przywoływać i ponownie opisywać, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, tych wszystkich niezwykłych wydarzeń albo szeregu dziwnych, a czasem groźnych lub śmiesznych przygód, jakich doświadczyli bohaterzy opowieści w siedemnastowiecznej stolicy Rusi. Nie będę też opowiadać o przeogromnych i dzikich stepach Azji, na których porucznik, ambasador oraz reszta przyjaciół walczyła o życie, będąc w niewoli u wielkiego tatarskiego sułtana. Ani o tym, że w akcie rozpaczy podjęli walkę z wrogiem, by zaraz potem, zrządzeniem losu, znowu znaleźć się w lochach, tym razem kozackiej twierdzy Perekop! Czy też mówić o tym, że i z tej opresji znaleźli sposób na ucieczkę!


drugiej części pierwszego tomu „Dalekiej drogi”, pojawiają się kolejni i nowi bohaterowie historii, jak na przykład: tajny wysłannik korony polskiej, czy dowódca oddziału wojsk kozackich o wdzięcznej nazwie „rota pułku kozackiego pod wezwaniem Świętego Pantaleona” porucznik kozacki Semen Pawluk, albo też — tajemniczy mędrzec o imieniu Horhur.

Śledząc ich przygody, poznacie niektóre zwyczaje i życie ówczesnych Kozaków, Tatarów i innych ludów zamieszkujących dalekie i dzikie stepy, jak choćażby sposób polowania za pomocą drapieżnych ptaków.


Dlatego, po tych kilku słowach zachęty, może jednak skusicie się i sięgniecie do lektury pierwszego tomu „Dalekiej drogi”!

A wtedy, sami się przekonacie ile Was ominęło!


*

Szanowna Czytelniczko i Szanowny Czytelniku!

Żebyście się nie pogubili w tym, kto jest kim w kolejnym tomie „Dalekiej drogi”, przedstawiam bohaterów opowieści z tomu pierwszego, których spotkacie, czytając o ich dalszych przygodach, dodając przy tym krótki opis każdego z nich.


OSOBY


Husarski poczet Groszkiewicza (albo raczej to, co z niego pozostało).

— Dowódca. Porucznik Tomasz Groszkiewicz, herbu Samson. Przez przyjaciół zwany Grochem. Jeden z głównych bohaterów opowieści. Po tragicznej śmierci matki Tomasza, ojciec zdziwaczał i w rezultacie stracił rodzinne włości. Na szczęście jednak, zostało mu trochę złota, które oddał synowi, by potem przepaść bez wieści. Groch wyruszył w świat, ucząc się wojaczki u znamienitych nauczycieli i na różnych wojnach. Wędrując po wielu krajach i miastach, pozbierał kompanię, która od tego momentu została jego drużyną — pocztem. Baśka, to pieszczotliwa nazwa tomaszowej karabeli.

— Pierwszy pocztowy — Wyzima Bobrek. Przez przyjaciół zwany Wyszem lub Wyzimą — przyboczny Groszkiewicza. Pochodził ze Śląska. Wielki i małomówny siłacz, który w cywilu „robił” jako gwarek (górnik) w kopalni srebra w Tarnowskich Górach. Przyjaciel Groszkiewicza na śmierć i życie! Groch mu dwa razy życie uratował. Raz, kiedy usiekł Turka, co to mu chciał łeb ściąć, a drugi, kiedy wywiózł Wysza z wioski, gdzie gawiedź chciała ubić Bobrka za miłość do Halszki, wójtowej córki, przypisanej już innemu. Jego miecz, to potężny Pogrzebacz.

— Drugi pocztowy — Zbrosz Kapica. Najczęściej wołany Kapicą albo Łaską. Jeden z rycerzy pocztu. Onegdaj porzucił zakonny habit, czyli zrzucił kapicę właśnie. Od małego wychowywał się w tykocińskim klasztorze. Niby chucherko, ale jak to mówią: żyła, co nożem rozkroi i szablę wbije gdzie trzeba. Woli kobitki i wino, niż śpiewy kościelne.

— Trzeci pocztowy — Unich albo Unosz Sellouf. Zwany Angolem. Ojciec Anglik, co to uciekł spod stryczka, a matka Czeszka. Zatwardziały protestant. Jednak mocno oddany Polsce, bo jak twierdził: Polska kiedyś zostanie pępkiem świata! Tak mu objawił we śnie sam Bóg Wszechmogący. Najbardziej kochał nasze jedzenie. Unosz, to pocztowa kuchta, która rządziła dwójką sług — ciur obozowych.

— Namiestnik pocztu — Kilian Ewikont. Najczęściej wołany Śledziem. Jeden z rycerzy Groszkiewicza. Kaszub z pochodzenia. Twardy i sprawiedliwy. Jego, z dziada pradziada, rybacka rodzina nigdy mu nie wybaczyła faktu, że porzucił rybaczenie. Pokłócił się z ojcem i resztą braci, bo wolał szablę, a nie smród śledzi. Dlatego musiał uciekać z domu, a potem zaciągnął się do Grocha. Wysoki i rudy.

— Pocztowy, czyli rycerz w poczcie — Mysłak Zdziewuj. Nazywany Masełkiem. Wolny Chłop z Podlipia. Twardy i uczciwy. Ruszył w świat, żeby jak mówił: znaleźć jaką babę, no i dla ojczulka trochę grosza uzbierać.

— Pocztowy — Dobek Milej — Czech. Wysoki jasnowłosy i suchy, jak wyschnięty wiór. Dlatego też, wszyscy wołali na niego — Wiór.

— Ciura pocztowy, czyli pachołek obozowy — Bartłomiej Smogorz. Drugi z ocalałych pachołków po przygodach w Moskwie. Chłop spod Kalisza. Turcy ubili mu żonę, poszedł więc walczyć i zabijać, jak mówił: te „psie syny”.


Grupa i świta ambasadora Imagawy (ci, którzy się ostali).

— Ambasador cesarza Japonii i wielkiego szoguna Tokugawy — Yoshikatsu Imagawa. Samuraj i najmłodszy syn głowy rodu Imagawa, zaufanego i poddanego szogunowi. Wysłany z tajną misją przez rządzącego w Japonii szoguna — Hidetadę Tokugawa do Rosji, by przysporzyć cesarstwu bogactw; drewna, żelaza i szlachetnych kamieni. Typowy przedstawiciel wysoko urodzonych elit ówczesnej Japonii. Jednak współdzielenie trudów i stałe przebywanie w towarzystwie innych członków wyprawy, wyraźnie zmieniło jego charakter.

— Przyboczny i przyjaciel Yoshikatsu — Tarö Hoichi. Samuraj. W wielu przypadkach chronił swojego pana i nadstawiał za niego pierś. Silny i wielki jak na Japończyka. Od małego wychowywał się razem z Yoshikatsu. Są jak bracia.

— Garderobiany i zaufany sługa ambasadora — Naoki Masada. Masada posiadał umiejętności i doświadczenie w leczeniu ran i chorób. Obsługiwał Imagawę w czasie posiłków. Cichy starszy człowiek. Z racji wieku i doświadczenia był „szefem” służby Imagawy. Służył jeszcze u ojca ambasadora. Małomówny, oddany i pierrońsko dobry w walce wręcz. Szkolił zresztą Imagawę w walkach. Znał łacinę.

— Zaufany szpieg i człowiek do zadań specjalnych — Ozu Sumiki. Jeden ze świty ambasadora, prawdopodobnie wyszkolony ninja.

— Sługa i członek świty ambasadora — Akio Suzuki. Imagawa nie darzył go zaufaniem. Podejrzewa, że Suzuki był szpiegiem cesarza albo jakiejś grupy nieprzychylnej Tokugawie.

— Podrzędni słudzy: Fumio Sasaki, Naoto Kitaru, Junji BushiShö Kusuki — postacie drugoplanowe.


Stała załoga czajki „Sira Worona” (Siwa Wrona).

— Komandyr (dowódca) czajki — Jan Tytus Wrona. — Polak, który po śmierci swojej ukochanej, wyruszył w świat. Tak trafił do kozackiej floty czajek, gdzie wykazał się odwagą i wieloma umiejętnościami. Zaufany komandyr pułkownika Toszenkowicza, dowódcy pułku kozackiego. Brał udział w wielu wyprawach kozackich czajek i łupił tureckie porty.

— Sternik — Agaton. — Drugi sternik w załodze Wrony. Babiarz i chyba chory na trypla. Wiecznie uśmiechnięty i pięknie śpiewał, lubił denerwować Jana. Ma basowy głos i długie wypielęgnowane włosy, którymi wabił białogłowy.

— Sternik i cieśla okrętowy — Stiopa Awramowicz. — Były pop, który podobnie do Łaski, wolał czcić Boga na swój sposób, a tym sposobem była włóczęga po morzach. Świetny cieśla okrętowy, który potrafił z drewnem wszystko zrobić! Zmajstrował galion na dziobie czajki Wrony.

— Sternik — Salak Ferah. — Pierwszy sternik dziobowy i rufowy. Pół Turek, a pół Tatar. Będąc małym chłopakiem, został uprowadzony na czajkę przez jedną z kozackich łodzi i… spodobało mu się bycie zaporoskim morjakiem. Szanował i podziwiał Wronę.

— Sternik — Danyło Swicz. — Drugi sternik rufowy, przez załogę nazywany Cwitek (Kwiatek). Młodzian o urodzie cherubina. „Latały” za nim wszystkie dziewoje w Perekopie. Umiał pisać i czytać, czym złościł Wronę, bo pisał… wiersze.

— Ostatni z załogantów — Hurak-Durak. — Chłopiec pokładowy, który nie grzeszył zbytnio rozumem. Przygarnięty przez Jana Wronę jeszcze jako dziecko, które komandyr znalazł ledwie żywe w jednym z portów Morza Czarnego. Hurak-Durak może i nie grzeszył umysłem, ale co do żeglowania i co do morza — miał szósty zmysł!


Reszta towarzyszy w drodze

— Iwanka, czyli — Iwan Prochorycz Tomin. Syn Agaty. Chłopiec zabrany przez Groszkiewicza ze wspomnianego wcześniej chutoru. Wytrwale poszukiwał matki i siostry. Tak jakoś wyszło, przynajmniej w jego mniemaniu, że przystał do podróżników. Doskonale strzelał z łuku.

— Agata, czyli Agafia Jegorowna Tomin, a tak na prawdę — Agata Podiebrand. — Matka Iwanki i Wiery. Prawdopodobnie (a wszystko na to wskazywało, że w istocie tak było), to jedyna żyjąca następczyni oleśnickiego księcia — Karola Podiebranda. Nie istotne, że z nieprawego łoża, ale zawsze to księżniczka. Piękna kobieta, o długich ognistych włosach, nic o tym fakcie nie wiedziała, aż do czasu, kiedy to „Czarni Braciszkowie” porwali ją z wioski.

— Wiera, czyli — Wiera Prochorycz Tomin. — Córka Agaty. Równie piękna jak jej matka, ale o bardziej delikatnej urodzie. Jak na razie, Wiera nie może dojść do siebie po tym wszystkim, co przeżyła w perekpskiej twierdzy. Miała, co prawda adoratora i wzięła z nim ślub, ale… to już było, minęło i nie powróci!

— Eks mniszka „Czarnego Bractwa” — Dagny. — Nic nie wiadomo o jej przeszłości. Jeszcze nie tak dawno należała do „Czarnych Braci”. Było tak do momentu, kiedy Yoshikatsu Imagawa odebrał jej mroczny sztylet — Duszę, ciężko raniąc w czasie potyczki. Wygolona głowa i ładna twarz. Gdyby nie fakt, że na prawym policzku miała bliznę, możnaby powiedzieć, że wyglądała niczym anioł. Blade i duże niebieskie oczy. Nie jest albinosem, jak większość braci.

— Eks mnich "Czarnego Bractwa" — Bö Isberg z Narkë. — Do niedawna zausznik szwedzkiego konsula i najważniejszy z członków tajnego bractwa „Czarnych Braci” w ówczesnej Rosji. Albinos i niezwykle sprawny zabójca, a zarazem największy wróg Groszkiewicza i Imagawy. Jeden Bóg wie, czym się kiedyś zajmował. Szrama na lewym policzku od oka do żuchwy, świadczyła tym, że nie były to tylko modlitwy i medytacje. Tak było do dnia, w którym, podobnie do Dagny, trafił na Imagawę.

— Ataman kozacki — Ołeksandr Pawluk. — Brat porucznika i dowódcy roty, kozackiego pułku spod sztandaru Świętego Pantaleona — Semena Pawluka, z którym nie jeden z „towarzyszy w drodze” miał i nadal ma na pieńku. Wszyscy mówili na niego Alosza lub Lonia. Wolny strzelec, który tak faktycznie rządził się i kierował własnymi prawami. Smalił cholewki do Agaty. Dobry, a wręcz wyśmienity szermierz, podobnie do Grocha, no i… klnie jak szewc.

— Wezyr tatarski — Guzel-bej. — Jeszcze nie tak dawno Guzel-bej był pierwszym ministrem nurredina Karim Gireja, który to, miał zostać sułtanem zachodniej złotej ordy tatarskiej. Porwany jako jeniec przez naszych bohaterów, przyłączył się do nich dla jakichś swoich, konkretnych i niewyjaśnionych celów, a że Guzel-bej to wytrawny gracz, co to nie jedną intrygę uknuł, trudno powiedzieć, jaki był jego faktyczny powód trwania w drodze.

— Dragon — Antoni Paweł Wyka. — Przez towarzyszy nazywany Anton. Potężnie zbudowany kowal z chutoru w którym żyła i mieszkała Agata z dziećmi. Jako jedyny skutecznie stawił czoła mnichom i wysłał jednego, czy dwóch do nieba albo piekła. Niezwykle słowny i niezwykle silny. Dorównywał siłą Wyzimie. Wysłany przez księcia Karola Podiebranda do opieki nad Agatą i dziećmi, z czego wywiązywał się bez wytchnienia.

— Mag i mędrzec o wielu imionach. — Horhur, zwany też Adapą, etc. — Tajemniczy człowiek, który prócz niezwykłej umiejętności leczenia ludzi z wszelkich chorób i przypadłości, potrafił mówić we wszystkich językach świata, miał umiejętność czytania w myślach, umiał zajrzeć w przyszłość oraz posiadał wiele innych umiejętności. Kolejną cechą Horhura było to, że nikt nie wiedział ile mag miał lat. Zresztą on sam tego nie wiedział. Jego nieodłącznymi towarzyszkami i opiekunkami były:

— Kichik-gul (Kwiatuszek) i Yoshbaliq (Rybka). Dziewczęta równie delikatne, co piękne. Potrafiące, kiedy zajdzie taka potrzeba, stanąć do walki i pokazać lwi pazur.

— Pułkownik królewski — Ursyn Nepomucen Kulicki herbu Kos / hrabia Ledóchowski. Dziwna, ale bardzo ważna persona, która pojawiła się na drodze towarzyszy Grocha i Imagawy jeszcze na zaporoskich stepach, gdy Groch i reszta byli w niewoli u Tatarów, a potem Kozaków. Człowiek o wielu twarzach i wielu umiejętnościach, a co najważniejsze — szpieg Korony, który wyciągnął ich z niewoli!

— Mały Waśka. Chłopczyk, który poszedł z wszystkimi w drogę, bo prócz nich, nic mu nie zostało. No, może za wyjątkiem krasuli, którą się zajmował. Ludzie mówili na niego: Głupi Waśka, ale on wcale głupim nie był, ooo… nie!

— Ostatnim uczestnikiem wyprawy, który dołączył do niej jeszcze w pierwszym tomie opowieści był Kotek! Nie możemy przecież o nim zapomnieć! Gepard, który zapałał miłością do Waśki i reszty bractwa. Miast wolności, wybrał drogę w nieznane u boku swojego nowego stada — ludzi.


Szanowna Czytelniczko i Szanowny Czytelniku!

Teraz już wiesz albo przynajmniej, masz jako takie pojęcie o tym, co i kto cię czeka na kartach książki, której lekturę zaraz rozpoczniesz.

Jeżeli, kończąc czytać, stwierdzisz, że trudno ci się rozstać z bohaterami historii, będzie to dla mnie — autora opowieści, wielka nagroda!

Dlatego, nie ma co zwlekać! Zacznijmy wreszcie podróż! W drogę!…


Autor:

Sergiusz Jan Urbanowicz

Morze Azowskie

Rozdział I

O tym, że: szara wrona wreszcie wyfrunęła w świat — szczury lądowe, kiedy trzeba, zamienią się w wilki morskie — kozacka czajka, to nie jakaś tam łódź, a doskonały statek bojowy — nie ma dobrego okrętu, czy też łodzi, bez załogi. Dlatego czas poznać załogantów „Sirej Worony”, a szczególnie jednego z nich — Kotka — rozbójnicy mogą z oprawców stać się ofiarami — Kotek posłużył jako groźna broń zaczepna — nie wszystko, co zdało się być martwym, w istocie było nieżywe — nawet w małej chacie można było czasem znaleźć skarb! — niektórzy cierpieli na nadmiar imion! A takie jak: Abu Abdallah Gabir ibn Hajjan ibn Abdallah as-Sufi, to tylko mała próbka!


„Sira Worona” pchana od rufy słabym wiatrem, szła po niskich falach lekko i w zasadzie bez jakiegokolwiek kołysania. Szczurom lądowym, którzy od kilku dni z przymusu stali się załogą kozackiej czajki, jak na razie, prócz uciążliwego wiosłowania i przyzwyczajania się do wspólnego życia na niewielkiej powierzchni łodzi, przynajmniej w tej chwili, nie doskwierały niewygody żeglarskiego żywota.

Oszczędziła ich nawet, przeklęta przez żeglarzy, morska choroba, a o innych niewygodach morskiego życia nie mieli jeszcze zielonego pojęcia.


Może działo się tak dlatego, że właśnie teraz pokonywali drogę wiodącą przez płytkie wody Sywaszu, która, kiedy nie było jakichś bardzo groźnych zjawisk atmosferycznych, była nudna i z reguły przebiegała spokojnie, bez specjalnych niespodzianek.

Jan Tytus Wrona — komandyr (dowódca) wojennego okrętu siczy zaporoskiej, specjalnie nie śpieszył się z informacją, że droga przez Sywasz, czyli Zgniłe Morze, ma ponad sto pięćdziesiąt mil i pokonanie tej trasy zajmie im jednak trochę czasu. Wiedział doskonale, że „nowi” mieli teraz doskonałą okazję, żeby spokojnie nauczyć się wiosłować. Wiedział też, że do tego czasu jeszcze nie jeden odcisk i bąbel pęknie im na dłoniach, zanim dopłyną do cieśniny przez którą pokonają Arabat beli — Mierzeję Arabacką w drodze na szerokie i szmaragdowe wody Barial-Assak.


Wiatr wiał lekki, a co najważniejsze — sprzyjający. Dlatego wszyscy — prócz oczywiście stałej załogi czajki — dziwili się: dlaczego snuło się tak ponure i straszne opowieści o ciężkim marynarskim żywocie?

Co prawda morjaki komandyra Wrony mieli pełne ręce roboty, ale w sumie byli nawet zadowoleni, że nie muszą całymi dniami trzymać w rękach stylisk ciężkich wioseł i już planowali, jakie obowiązki zwalić na plecy nowych załogantów.

Mimo stosunkowo ciepłych dni, jak na późną jesień, noce na wodzie stawały się coraz bardziej chłodne. Dlatego też, jednym z podstawowych problemów dla uciekinierów było zdobycie odpowiedniej odzieży, a w szczególności chodziło o odzienie dla pięciu kobiet, które zaokrętowały się na pokładzie czajki. Co prawda różnych i typowo męskich ubrań nie brakowało pod pokładem, ale wiadomo było, że chłop, to nie jest delikatnej budowy kobitka i w zasadzie wszystko trzeba było naprędce przerabiać.

Na szczęście na każdej łodzi, czy też okręcie z żaglem, musiały być dobre igły, silne nici i sporo żaglowego płótna. Tak więc panie miały co robić i jak na razie były bardziej zajęte szyciem, niż wiosłowaniem. Widać, to dlatego komandyr w swym doświadczeniu i morskiej mądrości, specjalnie nie nalegał, żeby kobiety „zapędzać” do różnych marynarskich prac.

Mogły więc w spokoju wyszykować sobie odpowiednie ubrania, stosowne do ich sylwetek i sytuacji.

Może też nie było, jak na razie, reakcji ze strony Jana Wrony na ich wiosłowe „nieróbstwo” dlatego, że w tych dniach sprzyjała im właśnie owa lekka bryza, która pomagała w żeglowaniu, a łódź większość drogi szła na żaglu?

A może dlatego, że kobiety szyjąc i zajmując się swoimi sprawami, siedziały razem w jednym miejscu i nie plątały się pośród marynarzy oraz reszty męskiej załogi. Bo tak po prawdzie, tych co dopiero co znaleźli się na czajce, nazwać bracią marynarską, byłoby wielkim nietaktem i obrazą dla prawdziwych ludzi morza, no może poza jednym wyjątkiem — Kilianem Ewikontem, zwanym przez przyjaciół Śledziem. Kaszub kiedy tylko stanął na pokładzie Sirej Worony, to tak, jakby na powrót znalazł się u siebie w rodzinnym domu, na rybackiej łodzi ojca!


Do chwili obecnej, płynąc po Zgniłym Morzu, minęli ledwie kilka maleńkich osad rybackich. Nim dotrą na pełne morze, przepłyną jeszcze obok kilkunastu innych, aż wreszcie znajdą się przy sporej osadzie rybackiej o dziwnej nazwie Genicze.

Od nazwy tej osady nazwano jedyną cieśninę przez którą można było wypłynąć ze spokojnych wód Sywaszu na otwarte wody Morza Azowskiego.

Zatem, kiedy się postarają i nie będzie w osadzie ścigających ich kozaków (trudno sobie bowiem wyobrazić, by pułkownik Toszenkowicz albo porucznik Semen Pawluk, nie mówiąc już o porzuconym i pozbawionym honoru Ostapie Sachajdaczuku, darowali husarom, a Kulickiemu w szczególności, tak wielką zniewagę!), to powinni zaopatrzyć się we wszystko, co będzie im potrzebne na dalszą drogę przez morze.


Na pokładzie czajki, prócz sporej grupy doświadczonych i niedoświadczonych w żegludze ludzi, był jeszcze jeden nietypowy, dziwny i zapewne nigdy wcześniej nie widziany na kozackich łodziach „pasażer”.

Ulubieniec małego Waśki — Kotek, czyli… samiec mocno wyrośniętego geparda, który do niedawna był pupilem i maskotką tatarskiego nurredina — Karim Gireja.

Półdziki kot obrał sobie za legowisko kawałek szerokiego na dwa lub trzy łokcie pęku trzcin, ukształtowanych w wałek na długości obu burt łodzi, od dziobu aż po rufę. Wałek przymocowany był konopnymi linami do jej górnego rantu po obu stronach. Ta dziwna i co tu dużo mówić, niespotykana na innych jednostkach pływających konstrukcja, miała do spełnienia kilka zadań. Zwoje trzcin albo słomy, jako odbojnice stabilizowały czajkę w czasie większej fali. Zaś w razie abordażu, kiedy łódź z impetem dobijała do burty wrogiego statku, odbojnice powodowały, że nie wyrządzano tym manewrem większych szkód w poszyciu własnego okrętu.

Bywało też i tak, że dzielni kozacy ukrywali się za owymi trzcinowymi wałkami przed uderzeniami bełtów, strzał i włóczni wroga. Wbijano wtedy między źdźbła, osadzając w ten sposób, okrągłe tatarskie tarcze — kałkany, co bardzo upodabniało czajkę do wikińskiego drakkara.


Widać, kiedy kot wybrał sobie właśnie odbojnice za legowisko, to zapewne wiedział, co było dla niego najbardziej odpowiednie. Ze swojego leża mógł spokojnie obserwować cały pokład i bez przeszkód zajmować się tym, co wszystkie koty, niezależnie od wielkości, lubią najbardziej — leżeniem i wygrzewaniem się w słońcu.

Kotek, jak czule nazwał go Waśka, tolerował blisko siebie tylko kilka osób.

Pierwszą z nich, ma się rozumieć, był mały Waśka. Zaraz potem bez obaw mógł się zbliżyć i pozwolić sobie na poufałość drapania za uszami, miał stary i tajemniczy medyk — Horhur. Kolejnymi ludźmi, którzy w miarę swobodnie mogli chodzić obok geparda, a nawet się o niego otrzeć bez konsekwencji odgryzienia ręki albo palca, byli: (o dziwo!) dwaj członkowie stałej załogi czajki, sternik rufowy Agaton oraz zdolny pokładowy cieśla i sternik dziobowy Stiopa — ruski pop, który uciekł na sicz przed swarliwą i chciwą babą oraz kilkoma… no może niech będzie, że w sumie kilkunastoma, usmarkanymi bachorami.

Trudno powiedzieć dlaczego tak było, ale widać gepard w swoim rozumowaniu preferował tych załogantów od których zależał rejs i bezpieczeństwo okrętu, a co za tym idzie i swojego własnego.

Zaś taki komandyr Wrona, mógł co najwyżej popatrzeć na Kotka ze swojego miejsca dowodzenia przy sterze dziobowym, a i tak, kiedy gepard zauważył, że dowódca patrzy, to podnosił wargi i pokazywał kły.

Ostatnią grupą pasażerów i członków załogi Sirej Worony tolerowanych przez Kotka, były wszystkie zaokrętowane na łodzi kobiety: Yoshbaliq — Rybka i Kichik-gul — Kwiatuszek. Słodkie pomocnice i wychowanki Horhura. Agata — potomkini rodu księcia oleśnickiego Karolusa Podiebranda i jej córka Wiera. No i wreszcie, Dagny — śliczna zwiewna i… okrutna Dagny. Dziewczyna, która jeszcze nie tak dawno, jako mniszka z zakonu zabójców zwanych „Czarnymi Braćmi”, bez wahania zabiłaby nie tylko Kotka, ale i wszystkich ludzi na tym statku.


Kobiety, kiedy już przyzwyczaiły się do obecności geparda u swojego boku, były nawet zadowolone z takiego obrońcy i towarzysza, bo wiedziały, że bez ich wyraźnej zgody i przyzwolenia (szczególnie w nocy i pod pokładem), żaden z męskiej części załogi Sirej Worony nie miał szans się zbliżyć na odległość mniejszą niż dziesięć stóp. Kotek, co dziwiło wszystkich, miał jeszcze jedną „ludzką słabość”. Mianowicie, nieustannie odwiedzał i polegiwał przy drugim byłym członku czarnego bractwa, który jak Dagny, znalazł się na pokładzie czajki — okrutnym Bö Isbergu.

Dochodziło nawet do tego, że gepard często lizał albinosa po twarzy, a ten i tak siedział bez ruchu i czucia, niczym kukła! Wyglądało to tak, jakby zwierzę chciało dosłownie zlizać mężczyźnie z twarzy oznaki albinizmu! Te „kosmetyczne” zabiegi Kotka, nie robiły jednak żadnego wrażenia na mnichu. Nieruchomo trwał oparty o burtę łodzi. Jego oczy patrzyły gdzieś w dal, a twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Horhur powiedział, że: odrętwienie Bö z czasem minie, jednak na razie tak musi zostać.

Ponoć Isbergowi potrzebny był jakiś nagły, a być może i bolesny bodziec, który obudzi go z tego letargu.


Porucznik Tomasz Groszkiewicz, zwany Grochem — dowódca ocalałych husarów, zadeklarował nawet ochotę i wolę, że: zaraz może Isbergowi zaserwować bodziec, po którym na pewno wstanie i będzie biegać po pokładzie, niczym uciekający przed ogniem szczur!

Pomysł ten wyperswadowali Grochowi, Horhur i Ursyn Kulicki — organizator ucieczki. Jeden, jako doświadczony medyk i mag powiedział, że: według jego wiedzy, mnich, gdy tylko oprzytomnieje będzie już innym człowiekiem, co wielu ludzi na pokładzie zaskoczy. Zaś Kulicki dodał, że: Isberg jest mu, przynajmniej na razie, potrzebny do uzyskania ważnych informacji o szpiegach Szwedów i zdrajcach korony polskiej.


Po tych argumentach Groszkiewicz odstąpił od budzenia mnicha z letargu swoim sposobem.

Jednak nie tylko Groch miał ochotę na wysłanie Isberga w inny stan bytu i to nie koniecznie związany z jego powrotem do świadomości. Był nim Yoshikatsu Imagawa — ambasador Nipponii, który uważał, że za wszystkie zbrodnie Isberga, a w szczególności za: zorganizowanie zabójstwa jego przyjaciół i współtowarzyszy oraz za spowodowanie ujmy na honorze samuraja, mnich powinien zapłacić najwyższą cenę — gardłem!

Na szczęście jednak w obecnej chwili uznał, że zemsta, jak to kreślił: na bezdusznym zezwłoku, nie przystoi rycerzowi szoguna. Przyjdzie jeszcze na to czas.

Dlatego reszta „nowych” pasażerów, a co za tym idzie, załogantów Sirej Worony, dała na razie spokój Bö Isbergowi.


Gepard od początku rejsu, czy też morskiej ucieczki, miał zwyczaj co jakiś czas zeskoczyć z wygodnego legowiska i przespacerować się po pokładzie, chodząc między ludźmi. Wyglądało to trochę tak, jakby kot sprawdzał, czy wszystko jest w porządku w jego stadle. Taka sytuacja była inna niż zbliżanie się do niego, ponieważ, to On sam podejmował decyzję wstąpienia między marynarzy i żołnierzy będących na statku. Dlatego też w tym wypadku bliska obecność ludzi w zupełności mu nie przeszkadzała.

No, może poza dwoma wyjątkami.

Pierwszy był taki, że Kotek chyba instynktownie, wyczuwał obecność groźnych i tajemnych sztyletów — Dusz.

Dlatego, kiedy znajdował się przy Grochu albo Imagawie, włos na grzbiecie zaraz mu się jeżył, a żółtawe kły niebezpiecznie wysuwały się z pyska. Widać było, że drapieżnik był gotowy do ataku i jakikolwiek nagły ruch ze strony mężczyzn, mógłby taki atak sprowokować. Widząc takie zachowanie kota, Horhur poradził porucznikowi i Japończykowi, żeby na czas rejsu i wspólnego z nim dzielenia niewielkiej powierzchni okrętu, schować noże do sekretnej skrytki w szafce na broń, którą Tarö Hoichi — przyjaciel i poddany Imagawy — przytargał na statek na własnych plecach.

Drugi, to chorobliwe wręcz zainteresowanie osobą kolejnego członka, tym razem, „stałej załogi” Sirej Worony — Hurak-Durakiem, który dalej leżał bez czucia i z wysoką gorączką pod pokładem łodzi. W stosunku do chłopca kot zachowywał się nieco inaczej, niż w stosunku do nieobecnego wśród żywych Bö. Podchodził wąchał mu twarz oraz „zapaloną” na piersiach ranę po oparzeniu. Kichał potem długo i kładł się wzdłuż ciała Hurak-Duraka. Drzemał, mrucząc coś po kociemu.


Pod wieczór drugiego dnia rejsu, kiedy Kotek znów ruszył na „obchód” łajby, jak zwykle przystanął nad półżywym marynarzem. Długo mu się przypatrywał tymi swoimi bursztynowymi oczyskami. Za zwierzakiem stanął Horhur i coś tam do siebie mruczał. U wezgłowia chorego przyklęknął Naoki Masada — oddany sługa Imagawy oraz, tak jak i Horhur, świetny medyk i doborowy wojownik.

Kot spojrzał na Japończyka i nie spuszczając z niego oczu, wolno zbliżył pysk do twarzy Hurak-Duraka. Wpierw powąchał obrośniętą skórę policzków, potem wchłonął zepsuty zapach z jego rozchylonych ust, co spowodowało, że kichnął głośno. Na koniec ostrożnie powąchał jątrzącą się ranę po oparzeniu.

Odwrócił łeb i jakby szukając podpowiedzi, spojrzał na Horhura. Medyk nieznacznie skinął głową.

Kot prychnął niezadowolony, ale wreszcie zrobił to, co zwierzęta robią, kiedy same są ranne lub kiedy jakieś obrażenia mają ich pobratymcy. Zaczął ostrożnie i delikatnie wylizywać oparzelinę, tym swoim szorstkim jak pilnik kocim jęzorem.

Po kilku minutach zabiegów, obserwowanych nie tylko przez medyków, ale i przez kilku innych zaskoczonych i zszokowanych widokiem ludzi, Kotek podniósł się gwałtownie i wyskoczył na pokład. Tam przypadł do swojej miski z wodą, o którą sumiennie dbał Waśka, i zaczął pić!

Pił i pił… A kiedy woda się skończyła, spojrzał na Waśkę prosząc o jeszcze. Chłopczyk bez słowa pobiegł do beczki pod pokład i przyniósł świeżą porcję. Kot znów zaczął pić i kiedy wydawało się, że wreszcie pęknie od nadmiaru wody, wskoczył na odbojnicę i po naprężeniu całego ciała, zwrócił za burtę wszystko to, co wcześniej połknął!

Horhur przez cały ten czas stał przy zwierzaku.

Kiedy kot przestał wymiotować, wypluwając z siebie całą wodę wraz z mętną i śmierdzącą żółtą cieczą, medyk pogłaskał go po cętkowanym łbie i podrapał za uszami.

Podał mu do wypicia kilka łyków świeżej wody z kilkoma kroplami jakiegoś specyfiku, a potem szepnął coś do ucha. Kotek zamruczał zadowolony, machając długim ogonem na lewo i prawo. Otarł się pyskiem o szatę starca i zaległ ciężko na tataraku zasypiając natychmiast, jakby był bardzo zmęczony!

Waśka, to nawet musiał go trochę przyciągnąć bliżej burty, bo gepard mógł wpaść do wody.


Ludzie na pokładzie, nawet ci zajęci przy wiosłach, czy innych czynnościach stali nieruchomo, obserwując w kompletnej ciszy dziwną scenę. Grobową ciszę, jak grom z jasnego nieba albo huk armatni, przerwał głośny hałas wywracanych gratów, dochodzący spod pokładu! Wszyscy popatrzyli w tamtą stronę.

Po chwili we włazie ukazała się zdziwiona gęba Hurak-Duraka!

— Komandyr! Na łajbie so jakieś obce ludzie! — wrzasnął. — Co robić?!

A potem, widząc nie nazbyt mądrą minę Jana Wrony, niepewnie dodał:

— Trochem se pospał po tym smarowaniu masłem u wiedźmy, alem już zdrów, komandyr!

Podniósł rękę do góry z dwoma palcami, jak w szkole.

— Nawet osełki żem nie tknął! Mogem dalej smołę kłaść, ino głodnym, jak diabli bom od wczora nic nie jad!

Chłopak wyszedł na pokład, a widząc, że Sira Worona płynie, zdziwiony zapytał:

— A kiedy my na Sywaszsz wyszszszli?…

I wtedy, dostrzegł śpiącego na odbojniku Kotka.

— Jezusie Przenajświętszy i Matko Boska Jedyna!

Przeżegnał się zamaszyście trzy razy.

— Ależ to wielki kotek jest! A skąd on… i skąd te ludzie! Komandyr?!…

Wrona oprzytomniał w końcu i rzekł surowym głosem.

— Trza było tyle nie spać, to byś wiedział, co za jedni, Duraku! A kot śpi, bo wielce zmęczonym jest po ratowaniu twojego głupiego żywota! Dalej pod pokład i siedź mi tam, póki się rana nie zagoi!

— Tylko niech koszuli nie wkłada! — krzyknął Horhur.

— Słyszaleś, Durak? Koszula od dzisiaj nie dla ciebie! No, paszoł won!

Chłopak tylko skinął głową i wskoczył pod pokład.

— I weź się tam do jakiej roboty! — dodał jeszcze Wrona — I nie zeżryj wszystkiego!


Wrona już miał się odwrócić do Horhura, żeby z nim pogadać, bo w końcu — po dwudniowym główkowaniu — przypomniał sobie starca z wyprawy na Turków, ale głowa Hurak-Duraka znowu pojawiła się we włazie, a gębę miał tak wystraszoną, jakby zobaczył czorta wcielonego.

— Komandyr!… — syczał głośnym szeptem. — Komandyr, jakże ja mam bez koszuli chodzić, kiedy na dole som… — zanurkował i znowu zniknął pod pokładem, by po chwili wychynąć i trzymając dłonie przy ustach jak trąbę, zawołał półgłosem:

— Baabyy som na dole! Baby tam som, komandyr!


*


Ursyn Nepomucen Kulicki herbu Kos, rozebrany do samej koszuli i na bosaka, stał na dziobie czajki. Czyścił tłustą szmatą jeden z dwóch falkonetów — sokolików dziobowych. Obok niego, to samo z drugą armatką robił Groszkiewicz. Długi czas między mężczyznami panowała cisza, aż do momentu kiedy Hurak-Durak zniknął pod pokładem.

— I co ty na to, mości Kulicki? — odezwał się Tomasz. — Kolejny cud? Ten nasz medyk, a raczej nie tyle medyk, coo… czarownik. Znowu zrobił coś, co się nie mieści w głowie! Kim u licha jest ten staruszek?

Porucznik zerknął za siebie, gdzie przy burcie stał Horhur i rozmawiał o czymś z wezyrem Guzel-bejem. Może kiedyś Guzel-bej i był ważnym ministrem zachodniego sułtanatu Ordy tatarskiej, wezyrem nurredina, ale teraz, to Horhur górował nad nim. Może nie tyle wzrostem i posturą, bo w końcu medyk był zasuszonym starcem z długą siwą brodą, ale jakimś takim dostojeństwem i bijącą estymą, która roztaczała się wokół jego osoby.

Guzel-bej miał pochyloną głowę i z pokorą wysłuchiwał słów starca. Można było przypuszczać, że Tatarzyna zaraz rzuci się na kolana przed starym i zacznie mu całować stopy!

— Widzisz waćpan to samo, co ja? — kontynuował Groch. — Wezyr zaraz wyliże staremu stopy! A wiemy oboje, że grubas, to cwana bestyja jest i potrafi sobie owinąć ludzi wokół małego palca!

Kulicki przeszedł na przód, bliżej wylotu lufy swojego sokolika i teraz, czyszcząc metal lufy, mógł bez oporu obserwować wszystkich ludzi będących na pokładzie.

— Mości poruczniku, skończ waść w końcu z tą smętną gadką i „mości-waćpanowaniem” i takimi tam… — machnął szmatą — dyrdymałami! Przyjaciele, a mniemam, że waść nim jesteś, mówią do mnie po imieniu. Wyciągną otłuszczoną dłoń w stronę Groszkiewicza.

— Ursyn…

Groszkiewicz nieco zdziwiony, ale wyraźnie zadowolony z decyzji Kulickiego wytarł ręce o tłustą szmatę i złapał wyciągniętą w jego stronę prawicę.

— Tomasz, noo… albo i też dla przyjaciół — Groch!

Uśmiechnęli się, ściskając ręce.

— Trza by to jakoś opić, nie?… — odezwał się nagle jakiś głos tuż za nimi.

Łaska wychynął zza burty i po chwili zgrabnie wskoczył na pokład!

— A ty? Skądżeś się tu znalazł? — spytał Groch.

— Ano, jaśnie wielmożny komandyr kazali, tom za burtą na tych trzcinowych odbojnicach trochę powisiał! Ponoć trza było sprawdzić, czy liny nie są przeżarte, bo w porcie już czasu nie było.

Uśmiechnął się od ucha do ucha.

— To co? Pijemy?…

— A jakżeby! Ale wiesz, co by się stało mości Kapica, kiedy by komandyr zoczył okowitę w naszych dłoniach?

Kapica popatrzył na Wronę, który właśnie stał pod masztem i coś tam gadał ze swoim marynarzem, a potem powiedział z uśmiechem:

— Znając życie, spytałby: czemu pijemy sami!

— Ooo, co to to nie, panie Łaska! Wylecielibyśmy za burtę z wielkim hukiem! — Kulicki śmiał się wesoło. — Takie jest kozacze prawo na morzu. Okowita, miód i inne trunki są zakazane pod groźbą takiej właśnie kary! I nie ma z tym dyskusji!

— No, co waść gadasz! — powiedział zdziwiony Kapica. — Za łyk gorzały do wody? Phi!… — prychnął z pogardą — Co to za kara! Popływałbym, wypłukał wszy ze łba i po krzyku!

— Taaak?…

Kulicki dalej miał uśmiechniętą gębę. Pogładził wąsa i spytał:

— A jak długo byś waść pływał na środku morza? Wrzucają delikwenta do wody, a czajka dalej płynie sobie w dal! Ot, co!… — rechotał. — Dalej myślisz, że to marna kara za łyk okowity?

Młody morjak, który wcześniej gadał z Wroną podszedł do nich i powiedział:

— Komandyr kazał wszystkim pójść na rufę, bo ma coś ważnego do powiedzenia.


*


Jan Tytus Wrona, komandyr Sirej Worony, stał na sporej beczce i pykał fajkę. Chwościki, wiszące u każdego z rogów jego śmiesznej czapeczki, powiewały lekko, zgodnie z wiejącym mu w twarz wiatrem. Tuż za nim, wygięte w przód, łopotało wielkie prostokątne witryło. Łódź szła równo, pośrodku szerokiego na dwie mile jednego z kanałów Zgniłego Morza.

Na wachcie przy sterach stali dwaj wytrawni żeglarze: młody Cwitek i Ferach Salak, który tak jak kapitan łodzi, nosił na głowie dziwną czapkę z chwostem. Turecki fez, który zawsze i niezależnie od okoliczności, wciskał na łysą pałkę.


Dowódca pyknął z fajki i ogarnął smętnym wzrokiem dziwną zbieraninę ludzi, która teraz z zadartymi głowami czekała na jego słowa. Żeby nie przeciągać, chrząknął dwa razy, splunął elegancko z wiatrem za pokład i odezwał się w te słowa:

— Wiecie kim jestem. Dowódcą wojennego okrętu. Łodzi, która zabrała was z kozaczej niewoli. Nazywam się Jan Tytus Wrona! A od mojego miana, nazwano tę łajbę — Sira Worona… Rzeźbę, którą zapewne widzieliście na dziobie, przedstawiającą krzyczącą wronę z rozpostartymi skrzydłami, wyrzeźbił Stiopa, jeden z moich morjaków.

Przerwał, pyknął z fajki i znowu z zadziwiającą wprawą splunął za burtę, mówiąc dalej.

— Prawo morza mówi! — Podniósł do góry palec. — A musicie wiedzieć, że prawo morza jest świętym dla każdego marynarza i dla każdego szczura lądowego, który płynie na łodzi! Szczura lądowego, takiego jakim wy jesteście i zawsze będziecie! — Zaśmiał się głośno. — No więc, morskie prawo mówi, że: na okręcie zawsze i od zawsze, jest tylko jeden dowódca! Tyylko jeden pan i władca — komandyr! Nie ma żadnych poruczników, atamanów, oficyjerów, ani innych tego typu lądowych pizd… O, pardon, proszę damy o wybaczenie! Zapomniałem, że wśród nas są białogłowy!

Skłonił się lekko.

— Jak powiedziałem: na okręcie, a do tego na okręcie wojennym, jakim jest Sira Worona, może być tylko jeden dowódca! Taki morski hetman, generał, czy czort wie, jak go tam u was nazywają! A wiecie dlaczego tak jest?! — zawołał. — Nie?!… Bo tak jest od wieków i taka jest wola boska! Bo od tego jednego człeka zależy los statku, życie załogi, i innych istot, które na nim są… — spojrzał wymownym wzrokiem na śpiącego geparda. — Jak ktoś ma inne zdanie, droga wolna!… Niech zabiera tyłek i póki jeszcze może, niech skacze do wody!

Wrona odczekał chwilę, mając widać nadzieję, że może jednak znalazłby się ktoś, kto miałby inne zdanie, a w rezultacie, skoczył do wody.

Niestety, nie było ani takiej, ani takiego.

— No!… To widać z tego, że już wiemy, kto tu rządzi. Moje rozkazy są święte, bo to ja! — Klepnął się w pierś. — I tylko ja wiem, jak was bezpiecznie przewieść przez mętne wody Sywaszu, a potem przez burzliwe wody Barial-Assak! Może jednak w tej materii, ma ktoś inne zdanie?! I zna się na żeglowaniu lepiej niż ja?

Odczekał chwilę.

— Nie?! To jeszcze lepiej!

Jan zeskoczył z beczki i zaczął się przechadzać pomiędzy stojącymi.

— Nie znam was, a wy nie znacie mnie. Alee… — podniósł w górę palec. — Gwarantuję wam, że na pewno wszyscy dobrze się poznamy i będziemy wiedzieć o sobie, co trzeba! Na moim — zaznaczył dobitnie — okręcie nie ma lepszych i gorszych! Na mojej czajce nie ma mocniejszych i słabszych! Tu wszyscy są równi! Dlaczego? Bo wasze życie od tego zależy. Bo los jednego zależy od drugiego, a i też od tego, co powie i rozkaże komandyr! Z konia można zeskoczyć, wroga z szablą można zabić albo zastrzelić… Ale morza, powtarzam, morza nie da się ułaskawić, zastrzelić, czy pokonać! Zapamiętajcie sobie moje słowa! I niech was nie zwiedzie piękna pogoda i niska fala. Niech was nie omami ciepło i suche gacie. Nie dajcie się oszukać lekkiemu wiaterkowi i pięknym widokom. Woda jest podstępna, zdradliwa i mocarna niby największa armia świata i niezliczona liczba wrogów! Przed nią nie ma ucieczki… Rozumiecie? I wszystkie, powtarzam: wszystkie wasze umiejętności walki i szermierki albo taktyki walki z wrogiem są na morzu, jak psu na budę! Alee…

Lekko wskoczył na burtę i złapał jedną z lin.

— Ale, żeby pokonać żywioł i żeby żyć w zgodzie z morzem wcale nie trzeba broni, mieczy, pistoletów, czy też szabel. Żeby wygrać z morzem, a potem stać się jego przyjacielem, sługą i wyznawcą, wystarczy słuchać tych, co się znają na żeglowaniu i zdać się na ich wiedzę oraz doświadczenie. Dlatego od teraz, od tego momentu na Sirej Woronie, pierwszym po Bogu jestem — ja, a potem zaraz idą moje morjaki. Zaś na samym dalekim końcu, jesteście wy… — lądowe szczury, których trzeba będzie szybko nauczyć żeglowania! Ja wiem, że są wśród was kobiety i mężowie, którzy są wyśmienitymi wojownikami, dowódcami wojska, doskonałymi i mądrymi uczonymi, mocarzami o wielkiej sile, ludźmi o dużej wiedzy doświadczonymi w dowodzeniu, mędrcami i politykami…

Mówiąc te słowa patrzył na każdego ze zgromadzonych, wskazując tym samym, że doskonale wiedział, czym na lądzie zajmowali się ci ludzie.

— Jednak uwierzcie mi, tutaj i teraz musicie zostawić tę wiedzę. Odłożyć ją na bok. Bo tutaj, jesteście niedoświadczonymi i głupimi dziećmi, które dopiero co, nauczą się chodzić i nie raz będą srać ze strachu w gacie!…


Popatrzył na ludzi stojących na pokładzie wymownym wzrokiem i wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu, myśląc zapewne, że popisał się właśnie doborowym żartem. Widząc jednak, że nikt się nie śmieje, zeskoczył z burty i stanął w rozkroku przed małym tłumkiem.

— Pierwszym krokiem i pierwszym sprawdzianiem waszej dobrej woli i podporządkowania komandyrowi, będzie… — umilkł na chwilę — złożenie wszelkiej długiej broni pod pokład!…

Wśród mężczyzn przeszedł szmer.

— A co? Może zamierzacie walczyć tutaj ze sobą? Czy też będziecie się naparzać z wodami Zgnitego Morza, co? Wierzcie mi, kiedy będzie taka potrzeba, zdążycie wziąć w dłoń to, co trzeba. Powtarzam: długa broń pod pokład. Takie prawo, że tylko wachtowi mogą mieć przy sobie krótkie miecze. Po drugie. Po pokładzie poruszamy się na bosaka albo w wiązanych trzewikach, które wyszykuje wam Stiopa! Wasze obuwie jest tutaj psu na budę! Widzę, że co niektórzy już się tego nauczyli, to dobrze. Kiedy wpadniesz do wody, wysokie buty pociągną cię na dno… Łajba, to nie koń. Proste? Proste.

Wrona sięgnął do kapciucha i znowu nabił fajkę. To samo zresztą uczynili wszyscy ci, którzy z lubością oddawali się temu nałogowi.

— A, co do koni! O swoje dbaliście sami, czy robili to parobcy?… Nie ważne! Tutaj i na każdej innej łajbie na świecie, o okręt dbają wszyscy morjacy! Nie ma, zmiłuj! Pokład trza wyszorować i pociągnąć dziegciem, gary trza umyć, liny nawoskować, witryło zacerować, trzcinę ubić i podwiązać, i takie tam… Od tego jest okrętowa służba, czyli wachta. Moi marynarze nie są i nie będą dla was chłopcami na posyłki i służącymi. Tutaj każdy z was sam musi zadbać o siebie i… o innych. Rozumiecie? I nie będę tolerować żadnych tam, pachołków czy sług! Powiedziałem: na tym okręcie jesteście lądowymi szczurami. Wszyscy, po równo! Nawet, kiedy kultura i zwyczaje mówią co innego, panie Imagawa…

Ambasador tylko wzruszył ramionami po słowach Wrony, ale jak zwykle pierwszy odezwał się Groch.

— Dobra, panie komandyr! Niech będzie po twojemu. Z mojej strony i ze strony ludzi z mojego pocztu nie będziemy robić problemów. Morskie prawo, to morskie prawo, aleee… jak nazwa mówi: prawo owo tylko na morzu obowiązuje, bo na lądzie, a zapewne kiedyś na ląd trafimy mości Wrono, będziemy się rządzić prawami szczurów lądowych, panie morska, eee… — Tomasz szukał nazwy — wydro!

— Porucznik ma rację! — odezwał się nagle wezyr. — Ja, jako jego honorowy jeniec, popieram i przystępuję do takiego układu. No, może za wyjątkiem szorowania pokładu i czyszczenia, czy też mycia garów…

— Cisza!… — krzyknął Worona. — Co to ma być! Targowisko w Perekopie?! Kto w ogóle pozwolił wam gadać!

— A co? Prawo morskie zabrania mówić i mieć swoje zdanie? — żachnął się Groch.

— Tomasz ma rację.

Horhur wyszedł do przodu i wsparł się o beczkę na której niedawno stał Wrona.

— Stary już jestem. Nie jedno już widziałem i słyszałem, ale głupszej gadki, no może poza niektórymi wyjątkami, dawno nie słyszałem mości komandyrze. Chociaż, kiedyś dawno temu był taki jeden filozof, co gadał od rzeczy, jak on się… Ach, dajmy temu spokój… — machnął ręką.

— Mości Wrono — odwrócił się przodem do komandyra. — Wiadomym jest, że na twoim statku, tyś jest panem, a my jesteśmy twoimi podwładnymi. Nikt z nas nigdy tego podważać nie będzie. Zasad służby na okręcie, też się nauczymy od ciebie i twoich dzielnych morjaków. Ci ludzie nie jedno już przeżyli i wierz mi, najważniejszym dla nich jest, by bezpiecznie przedostać się na drugi koniec morza. Nikt z nas nie ma wątpliwości, co do twoich morskich umiejętności. Dlatego też, mości Kulicki wybrał ciebie i twój okręt. No, może jeszcze z kilku innych powodów, ale ten był najważniejszym. Prawda? — zwrócił się z tym pytaniem do stojącego nieco z boku Kulickiego, a ten zdziwiony tylko skinął głową. — Widzisz, Janie Wrono? Zaś, co do pana Imagawy i jego ludzi…


Horhur oderwał się od beczki i podszedł do Japończyka. Stanął przed nim i w łacinie zapytał:

— Pozwolisz ambasadorze, bym w twoim imieniu wyjaśnił dowódcy statku kilka spraw, szukając słów porady u twojego przyjaciela i… wiernego sługi — Naokiego?

Yoshikatsu spojrzał uważnie na medyka i odpowiedział po japońsku:

— Zgadzam się mędrcze. Bo wiem, że zrobisz to rzetelnie. Zaś, co do Naokiego… Tylko twoją wolą będzie, czy uznasz go za godnego, żeby ci doradzać.

— Dziwna odpowiedź. Czyżbyś z jakichś powodów już mu nie wierzył?

Horhur patrzył uważnie w oczy Japończyka, jednak Imagawa wytrzymał spojrzenie starca, odpowiedając spokojnie i cicho:

— Wierzę, bo wiem, że i ty mu wierzysz. Nie poprosiłbyś o pomoc Naokiego, gdybyś mu nie ufał. Prawda?

— Prawda.

Horhur odwrócił się do komandyra.

— Mości Wrono! Pozwolisz, że sprawę naszych nippońskich przyjaciół, wyłuszczę ci w osobnej z tobą rozmowie, a towarzyszyć mi w tym będzie mój przyjaciel i świetny medyk, pan Naoki Masada. Mówię tak, bo nie chcę tutaj zanudzać reszty przyjaciół przydługimi wywodami i wyjaśnieniami. Zgadzasz się?

Wrona nieco naburmuszony spojrzał na starca, ale widząc jego szczere i spokojne oczy, mruknął tylko:

— Zgoda…

— Ach, i byłbym zapomniał mości komandyrze. Trzeba też będzie pogadać o naszych nadobnych białogłowach, które…

W tym momencie mocny kobiecy głos wszedł mu bezceremonialnie w słowo.

— Dziękujemy ci za dobre chęci medyku, ale my biedne białogłowy, same potrafimy się wyrażać w naszym imieniu. Nie miej nam tego za złe drogi Horhurze.

To Agata stała za medykiem, podpierając się pod boki rękami.

— Potrafimy same i bez pośrednika wyjaśnić mości komandyrowi kilka oczywistych spraw, które widać sam źle sobie wytłumaczył, gdy nas wczoraj z wieczora zoczył na okręcie.

— Pyskata, nie? I taką właśnie ją lubię…

Doszedł ich chrapliwy głos Aloszy Pawluka. Ataman oderwał się od burty, stanął przy Horhurze i niby to, chowając się za starcem, powiedział:

— Zawsze taka była… Słowo za słowo. Ech, co za kobitka…

Agata już miała mu odpowiedzieć coś takiego, co by mu w pięty poszło, kiedy od dziobu doleciał do nich krzyk sternika.

— Komandyr! Na horyzoncie widać rybacką osadę! Widzi mi się… — meldował Ferach — że to Kaczy Zadek! Na razie za daleko, żeby coś zobaczyć, ale dymy z chat idą prosto w górę! Znaczy, ludzie są!


Wrona poszedł na dziób. Tuż za jego plecami ustawił się Kulicki, Groch i Imagawa. Alosza też podszedł, ale przystanął nieco z boku.

— Jak my ich widzimy, to oni zapewne już dawno nas zoczyli — podsumował Kulicki. — Żagiel na pustej wodzie widać lepiej niż te marne lepianki w krzakach.

Wrona spojrzał na Kulickiego.

— Dokładnie tak jest, jak waść mówisz. Ludzie z osady wiedzieli o nas już dawno, bo znają moją łódź i pasy na witryle. Nie raz do nich przypływałem po suszone i świeże ryby. Zresztą, jak sami zobaczycie, nie tylko to mają w swojej, że tak powiem — ofercie…

Kulicki wyciągnął zza pazuchy małą lunetkę. Przyłożył szkło do oka i z uwagą obserwował siedlisko. Oddał szkło Wronie ze słowami:

— Coś mi się to wszystko wydaje bardzo podejrzanym. Za spokojnie i nazbyt cicho. Dym z chałup idzie i owszem, ale ludzi jakoś nie widać. Ani na brzegu, ani w przystani. Łodzie jakieś tam mają? — spytał.

— A jakże! Toż to rybacy są! I nie tylko zresztą… — odparł Wrona, podając lunetę Grochowi.

Odwrócił się do Feracha.

— Salak wyciągaj pióro z wody! Dawaj tu Agatona i Stiopę! Trza żagiel refować!

— Komandyrze! — zawołał ktoś od strony „nowych”. — Nie musisz wołać swoich!

Kilian Ewikont podszedł bliżej i wyciągnął rękę.

— Stawiałem swoje pierwsze kroki na nie wiele mniejszej łodzi! Po Bałtyku pływałem razem z rodzicielem i braćmi! Zrefowanie żagla to dla mnie bułka z masłem! Do pomocy mam przyjaciela, co się na wyspie Brytów urodził i nie jedną łódź widział!

Machnął ręką w stronę Unicha Selloufa.

— Chodź Unosz! Robota jest dla nas! Nie wszyscy z nas, jak widać, to szczury lądowe!

Unich po chwili znalazł się obok kamrata.

— No, co ty Śledziu gadasz! — Sellouf szeptał mu nerwowo do ucha. — Mówiłem ci przecież, żem się wychował w Pradze, a nie na morzu! W czeskiej Pradze!…

Ewikont tylko machnął ręką.

— Cicho bądź! — syknął Śledź. — Grunt, że ja wiem co robić. Nauczę cię wszystkiego, czego trzeba. Jeszcze zatęsknisz za morzem, zobaczysz!


— Prawdę mówi?

Wrona z powątpiewaniem spojrzał na Groszkiewicza.

— No co ty, komandyr… — żachnął się porucznik. — Moi ludzie, to są moi sprawdzeni przyjaciele! Wiem, co potrafią, co mogą i na co ich stać! Śledź, to Kaszub i żeglowanie wyssał z mlekiem matki, a Unich jest na wpół Anglikiem, więc i on z urodzenia ma żeglarkę w jednym palcu!

— No dobra… — mruknął Wrona. — Salak zostajesz! Wyjmij pióro z wody, kiedy te dwie łazęgi zrefują witryło do połowy!… — krzyknął. — Cwitek, kiedy dam znak pójdziesz na prawą burtę, a potem w stronę tej małej wysepki z krzywym drzewem! Zrozumiano?!

— Tak jest, komandyr! Wyjąć pióro, po refie witryła! — krzyknął Ferach.

— Kurs na wysepkę! — zawołał Cwitek.

— Reszta do wioseł! — zakomenderował Wrona.

Część żołnierzy popatrzyła po sobie nic nie rozumiejąc. Groch zawołał po łacinie, a Horhur po japońsku.

— Do wioseł!

Dopiero po tych słowach zaczęli się wszyscy rozchodzić na swoje miejsca.

— Te!… Jak ci tam, do cholery! — zawołał Wrona do Kiliana.

— Śledziu, komandyrze! Śledź na mnie wołają, a na mojego kamrata — Angol!

— Dobra już! Refować!


Ewikont, biegnąc pod burtę, krzyknął do Selloufa.

— Złap tę grubą linę, co jest przy samym maszcie, odwiąż ją z knagi, ale nie do końca! Zostaw jedną pętlę i trzymaj mocno! Reja, czyli ta belka na górze szarpnie jak diabli, ale ja ją będę trzymać tą drugą liną! Słyszałeś?! Zaprzyj się mocno nogami!

— Dobra! — odpowiedział Angol w biegu pod maszt. — Ale, co to jest ta knaga, do ciężkiej posranej dupy!

— Noo, to ten metalowy kołek, co na nim lina jest zawinięta! Jak odwiążesz krzyknij, że: już!

Sellouf dopadł do masztu odwiązał nie bez problemu linę i kiedy na żelazie została jedna pętla zawołał:

— Już!…

Kilian odwiązał swoją linę i teraz żagiel już nie był „na sztywno” umocowany do łodzi.

— Ciągnij teraz Angol, ciągnij mocno!

Sellouf zaparł się o pokład i nawet zrobił kilka kroków, ale łatwiej powiedzieć, gorzej wykonać! Pod ciężarem rei i żagla, pojechał na butach po deskach pokładu i można powiedzieć, że miast zrefować żagiel, rozwinął go i to nie w połowie, a w całości! Wszystko walnęło na pokład, przygniatając o mały figiel kilku ludzi.

Wrona, co dziwne, nie reagował. Miętolił w zębach wygasłą fajkę i czekał, co z tego wszystkiego wyniknie. Wyzima wygrzebał się spod żagla, wstał ze swojej ławki i podszedł do „przybitego” do masztu Angola.

— Daj no brachu ten sznurek…

Odebrał delikatne linę od wystraszonego Unicha i bez specjalnego wysiłku pociągnął wszystko z powrotem w górę, aż do momentu, kiedy Kilian krzyknął:

— Dosyć!… Teraz, kiedy ja przywiążę swoją, ty Wysz zawiążesz swoją linę o knagę. — Już…

— Już, już!… A jak ja mam zaplątać ten gruby sznurek na takim małym gwoździu, co? Buczał Wysz, trzymając cały żagiel jedną ręką, a drugą obejmując maszt.

Podbiegł Kilian.

— Dawaj!…

Odebrał linę od Wyzimy, zgrabnie wykonał kilka ruchów po których sznur był zawinięty i zablokowany na knadze.

— Tak się to robi, o… Komandyr! Żagiel opuszczony do połowy!…

— Po co się tak drzesz, przecież każdy to widzi! — mruczał Wyzima.

— Bo na okrętach panuje taki właśnie zwyczaj, mój Wyszu drogi. O wykonaniu zadania zawsze się melduje, Nie zauważyłeś tego jeszcze?

— Zauważyłem, alem myślał, co oni małe mózgi mają i muszą se stale przypominać, co mają robić…

Kilian zaczął się śmiać.

— No, co ty gadasz!


Wrona nie skomentował sposobu w jaki żagiel został zrefowany. Grunt, że zrobili co trzeba. Uśmiechnął się tylko pod wąsem i pomyślał, że chyba jeszcze będą z nich morjaki. Już on się o to postara!

— Cwitek! Kurs na tę mała wyspę przed nami.

— Ty!… Śledź! Weź tego wielkiego, i w połowie drogi zrzucicie witryło do końca! Reszta, siadać do wioseł! Pop!… — Wrona pierwszy raz użył przezwiska Stiopy — A ty dopilnuj, coby wszyscy siedzieli gdzie trzeba!

— Tak jest komandyr! Robi się!… Nie słyszeliście?!… — krzyknął — wszyscy do wioseł!

W pewnej chwili Stiopa zobaczył dwie kobiety, które siadają na ostatniej ławce przy rufie.

— A wy, to gdzie?! — krzyknął i pobiegł do tyłu, przeskakując ławki. — Toż komandyr mówił, że wy nie do wioseł macie być!

Ruda wstała.

— Panie sterniku, czy jak ci tam jest… W tym właśnie problem, że wasz komandyr ma bardzo mylne pojęcie, co do tego, gdzie i co powinna robić kobieta. Niech go nie zwiedzie nasz niewinny widok, bo się bardzo co do nas myli, panie ster…

— Mówią na mnie Pop, albo Stiopa — przerwał jej. — Mnie nic do tego. Wyjaśnicie to sobie same z komandyrem. Jak tak, to siadajcie, i wiosło w ręce! — Odwrócił się. — Wszyscy siadać i wiosła w ręce! Gotowe, komandyr!

Wrona podniósł rękę i zawołał:

— Żagiel zrzuć! Wiosła staw!


Czajka mocno zwolniła. Pierwsze uderzenia wioseł były, jak zawsze, niemrawe i nierówne. Dopiero, kiedy Stiopa stanął na dziobie przodem do wioślarzy i podniósł ręce w górę, skończył się wiosłowy chaos. Każda ławka uniosła wysoko w górę pióro swojego wiosła. Wioślarze czekali i wreszcie zaczęli robić to, czego już się trochę nauczyli i to, co pokazywał im sternik. Teraz Stiopa złączył dłonie nad głową. Po tym ruchu wszyscy siedzący na ławach odchylili się do tyłu, a pióra wioseł posunęły się do końca w przód. Dalej, Pop opuścił ręce w dól i przesunął je za siebie…

— Rrraz!!!… — krzyknął.

Po tym geście i słownej komendzie, pióra opadły do wody i wszyscy wioślarze przesunęli się — jak jeden — w przód.

Sira Worona wreszcie ruszyła, a Stiopa obserwując ruch wioseł przesuwających się w tył, znów podniósł ręce do góry i cała procedura się powtórzyła.

— Iiii, rrraz!…

— Iii, rrraz!…

— Iii, rrraz!… — krzyczał Stiopa, cały czas pokazując rękami ruchy wiosłami aż do momentu, kiedy wioślarze w końcu złapali rytm.

Nauczą się — Wrona obserwował ludzi machających wiosłami. — Idzie im to coraz lepiej. I dobrze. Nim dopłyniemy do Geniczeskiej będą wiosłować, jak starzy marynarze. Już ja się o to postaram.

— Stiopa! Wiosła w górę! — rozkazał. — Cwitek, weź kogoś i rzuć kotwicę rufową!


Czajka siłą rozpędu przepłynęła jeszcze z jakieś dwadzieścia sążni, by wejść w dryf. Cwitek z pomocą jednego ze sług Imagawy — Fumio Sasakiego, wrzucił do wody sporych rozmiarów kamienne koło z otworem w środku. Zawiązał linę na pachołku. Czajką lekko szarpnęło.

— Stiopa, wyrzuć dziobową… — mruknął Wrona.


Kulicki wstał z ławy i stanął przy Janie. Teraz już razem patrzyli poprzez bezlistne brzozy na nieodległą rybacką osadę.

— I co o tym sądzisz, mości Janie? — spytał.

— Trudno powiedzieć, ale faktycznie coś tu nie gra. Zawsze jakaś łódka stała przy tym koślawym pomoście.

Wskazał ręką na krzywą kładkę, która z jednej strony mocno chyliła się ku powierzchni wody, jakby za chwilę miała się w nią zwalić.

— W sumie powinno ich być trzy. Nawet, kiedy wszyscy wypływali na ryby, to zawsze któraś z łodzi zostawała albo na brzegu przygotowana do smołowania albo tkwiła przycumowana do pachołka. No i w takim wypadku sieci na żerdziach by nie było… A teraz, wszystkie wiszą. Znaczy się, że nie wypłynęli na łowisko. No chyba, żee…

Słowa Wrony przerwał głośny gwizd i nagle z obu stron czajki w wysokiej trzcinie pojawiło się kilka małych rybackich łodzi, a na nich kilkunastu zakapiorów z gotowymi do strzału flintami, kuszami i, Bóg wie czym jeszcze!

— A tośmy wpadli, jak śliwka w kompot — mruknął Ursyn. — To są te twoje znajomki z osady, Janie?

— A, skąd — warknął Wrona. — Nie wiem, co za jedni, ale niektóre łodzie poznaję i owszem, są z osady. Przez to martwię się, że…


Jeden z ludzi w łodziach, krzyknął:

— A cicho tam mospanki, bo się zaraz któremu ołowiana kulka do głowy przyklei! Wszyscy na łodzi wstać z rękami nad głową! I bez kombinacji, bo na wyspie też są moi ludzie i widzą wszystko, co się u was dzieje!

Dla potwierdzenia, że nie jest to tylko czcza gadanina, bełt wystrzelony z kuszy wbił się w maszt Sirej Worony.

— Następną poczęstujemy któregoś z was! No komandyr, nie słyszę rozkazu!

Wrona splunął do wody i zaklął cicho.

— Słuchać, co mówi! Wstać z ławek z rękami w górze!…

Kulicki spojrzał na dowódcę łodzi jakimś takim dziwnym wzrokiem i nie był to wcale wzrok sprzymierzeńca, a raczej spojrzenie człowieka, które mówiło, że: tegom się Janie po tobie nie spodziewał.

— Pop! Sprowadź resztę ludzi na pokład! A chyżo, bo pan rozbójnik się niecierpliwi!… Hurak-Duraka też!…

Kiedy się odwracał do Stiopy, mrugnął do niego jednym okiem i niby to przesunął zawadzającą mu lufę falkoneta prosto w stronę łodzi ze stojącym na niej hersztem bandytów. W tym samym czasie, obudził się śpiący na odbojnicy Kotek. Nie zerwał się, ani też nie wstał od razu, a tylko leżał sobie spokojnie z lekko rozwartymi ślepiami, obserwując uważnie, co się wokół niego wyprawia. Zachowanie ludzi nie specjalnie mu się spodobało, bo nigdy wcześniej tak nie robili, a ponadto coś mu mówiło w kocim łbie, a wręcz podpowiadało, że: ci, co są w tych małych łódkach, to są wrogowie Waśki!

Kot wiedział już, co trzeba zrobić. Czekał tylko na odpowiedni moment i sygnał do działania.

Po krótkim czasie, wszyscy ludzie na czajce stali już z rękami w górze. Dopiero wtedy ich herszt — tak, jak i reszta bandytów — nieco się rozluźnił. Na zarośniętej gębie pojawił się uśmiech i właśnie w tym momencie popełnił pierwszy błąd. Dał ręką znak i odwołał swoich kamratów ukrytych w krzakach na wyspie.

Piraci wyleźli z ukrycia i stanęli na widoku. Co prawda dalej celowali ze swoich pukawek i kusz w ludzi na czajce, ale teraz oni już też byli doskonale widoczni. Drugim błędem było wdanie się w dyskusję z komandyrem i Kulickim.


— Miło widzieć tak dobrą współpracę! Widać, żeście są dzielne chłopy, ale… — zaśmiał się tamten głośno — myśmy są tu po to, co by takich bohatyrów ostudzić!

— Te filozof!… — zawołał Kulicki. — A czego ty w ogóle chcesz, co?! Po co napadasz pobożnych i Bogu ducha winnych kupców?! Na dysputy se tutaj przypłynąłeś, z tymi twoimi zbójami, czy może przerwaliśmy wam zbiorowe sikanie w tataraku, co?!

— Kupców?! Dobre sobie!… — rechotał zbir. — Tacy z was kupcy, jak ze mnie siostra zakonna! Ty, w czapie! Nie bądź taki mądrala! Będzie mnie tu od jakichś… fizololów wyzywał!… Trzymaj gębę na kłódkę i bacz, cobym ci ryja zaraz nie obił albo małego żelazka w bebechu nie zatopił!

— Wybacz mu, panie bracie! — odezwał się Wrona. — Ale mój kamrat od niedawna po morzu pływa, to i dobrych zwyczajów nie zna!… Ale masz rację, mospanku! My tak faktycznie, kupcami nie jesteśmy, alee…

Komandyr podniósł wysoko ręce, pokazując, że nic w nich nie trzyma, prócz worka na tytoń, a potem ruszył wolno do przodu, wyjmując z kapciucha fajeczkę. Nabił ją zielem i przypalił od krzesiwa. Co dziwne, tak mocno ciągnął dym aż by mu się od tego cybuch zapalił. Spojrzał na Kulickiego, a ten tylko lekko zmrużył oczy.

— …ale widzisz brachu, my są jeszcze większe zbiry od was, gamonie śmierdzący w posranych gaciach! Wszyscy, padnij!!! — ryknął Jan, przytykając jednocześnie zapaloną fajkę do spłonki działa, a potem rzucił cybuch Stiopie, który stał przy drugim dziobowym sokoliku.


Ludzie na łodzi byli wyćwiczeni w boju, więc rzuconego rozkazu powtarzać im dwa razy nie trzeba było! Rzucili się za trzcinową osłonę burt, zeskakując pod pokład i biorąc w ręce broń! Kiedy to robili, falkonety huknęły prawie jednocześnie! W tym czasie, mimo chwilowego zaskoczenia, została wystrzelona pierwsza salwa z flint, łuków i strzał oddanych z pirackich łodzi, która jednak przeleciała nad czajką, nie robiąc nikomu krzywdy. Nim piraci zdążyli przeładować, siekańce z wystrzelonych dział dosłownie zmiotły z powierzchni wody dwie łodzie napastników, razem ze stojącymi w nich ludźmi.

Reszta bandytów, widząc co się dzieje, a nadto, że ich przywódca przed chwilą odleciał do nieba, złapała w panice za wiosła i usiłowała odpłynąć. Dwóm z nich prawie się to udało. Zaś do trzeciej, stojącej najbliżej burty Sirej Worony łodzi, wpadł z wysoka żółty cętkowany diabeł, szczerzący długie zębiska i pazury! Kotek zdążył zatopić kły w szyi tylko jednego bandyty, bo reszta, widząc kto ich zaatakował, nie patrząc na nic, wskoczyła do wody, płynąc wpław byle dalej od strasznej bestii!

Kilka celnych strzałów z czajki i wymierzone w piratów kilkadziesiąt luf spowodowały, że ostatnie dwie łodzie zatrzymały się, a wiosła luźno zawisły w dulkach. Teraz tamci trzymali ręce wysoko w górze, krzycząc na dodatek: by im życie darować!


Na kawałku wolnego terenu maleńkiej wyspy, piraci leżeli na ziemi równo ułożeni niczym mięsiwo na ruszcie. Jeszcze nie tak dawno mieli chętkę na ograbienie Sirej Worony albo też, co gorsza, chcieli pojmać lub ubić jej pasażerów. Teraz związani i zakneblowani, czekali z pokorą na swój los, który niewątpliwie zależał od tego, czy i jakie wiadomości przekażą swoim pogromcom.

Groch przykucnął przy głowie jednego z leżących. Tego, który nim go zakneblowano, był najbardziej rozmowny i wygadany. Z drugiej strony jeńca stanął Yoshikatsu Imagawa. Trzymał w ręku swój długi miecz — katanę, zaś na głowę nałożył ten swój dziwny i straszny hełm. Nad mężczyzną zatrzymał się też Kotek, który systematycznie, zaczynając od brudnych stóp, obwąchiwał leżącego, czym wywoływał drgawki i tłumione przez knebel okrzyki przerażeniaoraz niczym nie tłumione pierdnięcia ze strachu.

Groch szturchnął spanikowanego pirata i powiedział:

— Nie ruszaj się i nie drzyj mordy, to nic ci nie będzie. Nie radzę ci też dalej pierdzieć, bo on… — pokazał na kota — tego bardzo nie lubi. Jeszcze w złości wygryzie ci w dupie wielką dziurę.

Po tych słowach mężczyzna sprężył się w sobie i znieruchomiał. Kotek prychnął zdegustowany ludzkimi zapachami i dając susa przez krzaki i tataraki, wskoczył na czajkę, gdzie położył się na swoim ulubionym miejscu.

— No, teraz lepiej. Popatrz teraz w górę! Ten demon o szpetnym pysku, co stoi nad tobą z mieczem w ręku, ma wielką chrapkę na twój parszywy łeb. Wiesz, on bardzo lubi kolekcjonować głowy swoich wrogów i tych wszystkich bandziorów, którzy mu stanęli na drodze. A wierz mi brachu, ty do nich na pewno należysz. Tak więc wybieraj: ucięty łeb i gnicie w tym gnoju aż cię ptaszki i robale zeżrą albo… — Tomasz zastanowił się chwilę — kiedy choć troszkę staniesz się naszym przyjacielem i grzecznie powiesz wszystko co wiesz, jak na spowiedzi, wonczas głowę zachowasz. To jak? Będziesz gadać? Bo jak nie, to zobacz ilu mamy chętnych!…

Groch wskazał na resztę leżących. Jeniec nawet chwili się nie zastanawiał, tylko szybko pokiwał głową, że: opowie wszystko, co wie!

— Dobra, to teraz wyjmę ci knebel. Ale powiedz coś głośniej, a łeb ci z karku spadnie i będziesz patrzeć na świat z drugiej strony. Zrozumiałeś?…

Kiwnięcie głową.

— No…

Leżący, po wyjęciu szmaty z gęby, splunął gęstą śliną. Kaszlnął kilka razy, ale kiedy spojrzał na maskę hełmu Imagawy i błyszczącą katanę uniesioną w górę, ucichł natychmiast z oczami wytrzeszczonymi strachem.

Groch zapalił fajeczkę.

— Jak cię zwą, brachu? — spytał.

Jeniec chrząknął cichutko i odpowiedział:

— Wołają na mnie Korok, bo zębami wyjmuję korek z butli. A nazywam się Arkad Babycz.

— Pięknie mówisz paniee… Korek, Babycz — podsumował Groszkiewicz. — To teraz mi powiesz: kim są twoi kamraci, skąd żeście się tutaj wzięli i dlaczego nas napadliście… Mów szczerze i pilnie obserwuj demona, bo kiedy skłamiesz, miecz zrobi swoje.

— Panie, a dasz trochę wody, bo mi w gębie tak zaschło, że ledwie mówię… — poprosił Korok.

Porucznik wlał mu do ust kilka łyków wody z bukłaka.

— Dobra, a teraz słucham…

— Dwa dni temu nazad do naszego sioła wpadł jakiś kozaczyna z Perekopu. Trzymał w ręku wici i krzyczał, że: z twierdzy zbiegli groźni zbóje! Ponoć zaplute Lachy i okrutni mordercy, a nade wszystko śmierdzący zdrajcy!…

— No, no Korek… — warknął Groch. — Nie przesadzaj z tym opisem, bo możesz się zaraz żelazem udławić.

— Wybacz, panie, ale jam tylko chciał opowiedzieć, co ten kozaczyna krzyczał, stojąc wedle studni. — Wystraszony przełknął ślinę i popatrzył na miecz Imagawy. — Dalej, tamten posłaniec wołał, że: zbiegi uciekają skradzioną pułkownikowi czajką w stronę Genicza, co by na szerokie morze uciec! Dlatego z rozkazu jaśnie wielmożnego hetmana, trza ich zaraz pojmać żywymi albo do twierdzy dostarczyć ich głowy! Za każdego żywego albo głowę zbiega, hetman obiecywał dać pięć srebrnych półtoraków! Ponoć wśród zbiegłych były też jakieś baby, a za nie to dawali nawet po dziesięć srebrników! Kiedy żołnierz pojechał dalej, do kolejnej osady, we wsi zebrała się rada…

— Ile?!… — krzyknął Tomasz, przerywając mu gadkę. — Ile za nasze głowy daje hetman?! Pięć półtoraków?! A to kanalia, a to stary sknera i kutwa! Jakby to były szóstaki albo dukaty jakie, ale pół-to-ra-ki?! I wy, ścierwojady, za te marne grosze i w swej chciwości, oczywiście poszliście na chadzkę, coby nas złapać i na gorzałkę uzbierać, co?!… Najduchy przeklęte! Takie z was zbóje, jak ze świni królewna!…

— Panie, ale wtedy my nie wiedzieli, że to jest nieprawda!…

— A kto ci powiedział, że to, co tamten gadał nie jest prawdą? A gdyby, to jednak była prawda? Mordercy i zdrajcy… — Groch wyjął długi sztylet i przytknął go do drgającej grdyki pirata. — Mordercy, i zdrajcy, którym na takich łachach, jak ty i twoi kamraci od gorzały, nie zależy.

Porucznik przejechał ostrym czubkiem głowni po spoconej skórze jeńca.

— Gadaj śmieciu, co dalej było…

— N-nooo… Tooo… my się zebrali w kilku chłopa, a potem dołączyli do nas ludzie z innych osad. Wiedzielim, że popłyniecie w stronę Geniczy, bo tylko tam na morze można wyjść. Ten nasz herszt, co go wasz granat z łodzi do nieba wyrwał — Kaczur my na niego wołali — wymyślił, że w samej Geniczy, to może być, że wy się już nie zatrzymacie, ale w osadzie Wasyla „Rybki”, to na pewno, bo mają tam najlepsze suszone ryby i, i… nie tylko.

— Taa?… — odezwał się Wrona. — To, co oni tam u tego Wasyla jeszcze mają?

Jeniec odwrócił głowę i spojrzał zdziwiony na Wronę, jakby ten nagle pozbył się rozumu.

— No jak… Komandyr czowna, a tego nie wie?

— Powiedzmy, że nie wiem… Oświeć mnie, bom głupi.

Jeniec wyczuwał, że to jest jakaś próba, ale po chwili zastanowienia powiedział:

— Noo, wszyscy o tym mówią i wszyscy wiedzą, że u Wasyla jest żonka i córki czarownice, co potrafią takie zioła i mikstury przygotować po których człek może różne rzeczy zrobić, co by ich nigdy w życiu sam z siebie nie zrobił!

— Taaak? — Wrona pyknął z fajki. — A jakież to rzeczy, mospanku?

— Noo… Może na ten przykład bez jedzenia i picia przez dwie niedziele się obyć, albo… pod wodą przez dwa pacierze bez oddychania, jak ryba siedzieć, albooo… na umartego wygląda, a faktycznie żywym jest i z ziemi po dwóch dzionkach, sam wyjść potrafi! Może też…

— Dosyć tych głupot o czarach i ziołach — warknął Groch — gadaj, co żeście potem zrobili i gdzie jest Wasyl Rybka.

Jeniec po tych słowach miał minę nietęgą. Przełknął ślinę i mówił dalej:

— Ruszyliśmy niedługo po odjeździe gońca, a wczoraj z wieczora dotarli my do osady Wasyla. Kaczur i dwóch jego kamratów poszli do chaty Rybki, reszta została w szuwarach i stała ukryła się w krzakach. Kaczur znał Wasyla, to tamten nic nie podejrzewał, bo w końcu mało to razy swojaki po zioła albo ryby przypływali? Pewnie myślał, że ich tylko trójka była, a jak komandyr wiedzą, z Wasyla był kawał chłopa… — umilkł.

— I co dalej?

— Noo… Co się tam stało, tego nie wiem… — popatrzył wystraszonym wzrokiem na Grocha — ale, po chwili podbiegł do nas Kaczur i krzyczał, co mamy wyłazić z łodzi i… — umilkł.

— Ubić rodzinę Wasyla — dokończył za niego Groch.

Wzrok porucznika zrobił się zimny i bezwzględny, jak ostrze stali.

— Zabiliście wszystkich?

Jeniec głośno przełknął ślinę.

— Ja nikomu krzywdy nie zrobiłem! — krzyknął z rozpaczą w głosie, broniąc swojego życia. — Chciałem nawet pomóc jednej dziewuszce, ale mi reszta nie dała i przez to grzbiet obili kijami! Darujcie panie Lachu, jam niewinien! Kaczur mówił potem, że mamy się nie martwić, bo powiemy, że to wszystko wyście zrobili! Mówił: przeca to zbiegi, ludzi z osady wybiły!. Myśmy ich tylko pochowali po chrześcijańsku! Jeszcze się do hetmana po dodatkową zapłatę, za ujęcie zbiegów zgłosimy! Przeca wszyscy widzieli, jak było, nie?…

Chlipnął, płacząc.

— Nikt się nie odezwał, bo każdy wiedział, że wina po naszej stronie i głowę na sznur damy, kiedy i was nie ubijemy.

Groch bezceremonialnie wepchnął mu szmatę w gębę i wstał zamyślony. Imagawa podniósł katanę i spytał:

— Ściąć mu łeb?

Spojrzał na Japończyka.

— Nieee… Powiedział, co trzeba, a obiecałem, że kiedy powie daruję mu życie. Zostawimy ich tutaj związanymi jak świniaki, niech zdychają powoli ścierwa, bo i ścierwami są.

Splunął w piach.

— W Geniczy już na nas czekają. Albo będzie tam pułkownik ze swoimi kozakami albo też i inne swołocze, co chcą zarobić na naszych głowach. Nie ma co się tam pchać…

Odwrócił się w stronę łodzi i zawołał:

— Dobek, Łaska, Bartek!…

Kiedy jego ludzie pojawili się przy burcie rozkazał:

— Te leżące ścierwa rozwlec po całej wysepce i zostawić związane. Tylko daleko jednego od drugiego. Pęta poprawić i sprawić, by dobrze trzymały. Kneble w gębach mają zostać!

Potem zwrócił się do jeńców:

— Darujemy wam życie, ale nie myślcie sobie, że będzie ono łatwe! Zostawiamy was na tej wysepce. Jak się uwolnicie, przeżyjecie, a jak nie… trudno! Za grzechy i zbrodnie trzeba płacić!…

Spojrzał na Wronę i Yoshikatsu.

— Płyniemy. Nic tu po nas…


W osadzie panowała złowroga cisza i absolutny bezruch. Prócz unoszącego się dymu znad strzech i kur łażących między nędznymi domkami, nie zaobserwowali żadnego innego ruchu. Imagawa dał znak i pięciu jego ludzi zeskoczyło na ląd, zanurzając się w wysokich tatarakach, to samo zrobił Kotek, niknąc po kilku susach w krzakach. Każdy z mężczyzn był uzbrojony i gotowy do walki. Rozbiegli się po okolicy. Na czajce tuż przy burcie stał Wrona, Groch i Alosza, którzy też dzierżyli w rękach broń, zaś na rufie i na dziobie przy czterech falkonetach stali husarze Grocha z zapalonymi hubkami, gotowi — gdyby było trzeba — strzelać do wroga z armat. Zaś za odbojnicami ukryło się kilku łuczników i kuszników.

Wszyscy czekali, co przyniesie rozpoznanie.


Po kilku dłuższych chwilach zza jednego z domków wynurzył się Imagawa. W drodze powrotnej do łodzi, schował do pochwy katanę.

Kiedy znalazł się przy burcie, powiedział:

— W wiosce pusto. Nikogo nie ma. Widać musieli wszystkich gdzieś ukryć, wrzucić w wodę albo zakopać.

Przybiegł zdyszany Kapica.

— Znalazłem ludzi z wioski. Wszyscy ubici… Leżą pod tamtymi brzozami — wskazał na nieodległą kępę drzew — przykryli ich gałęziami i suchą darnią.

W pewnej chwili do ich uszu dobiegł głośny i przerażający kwik świniaka albo prosięcia, a po chwili z krzaków wyskoczył gepard, trzymający w pysku tłustego prosiaka. Popatrzył na nich, warknął groźnie, by po chwili zniknąć w trzcinach. Za jakiś czas, usłyszeli chrzęst rozgryzanych i gniecionych kości upolowanego zwierzaka.

Z Sirej Worony, po położonej desce, ostrożnie zszedł Horhur. Stanął na chybotliwym pomoście, a potem podszedł do Kapicy.

— Chodź synku, pokażesz to miejsce, bo coś mi mówi, że któraś z tych nieszczęsnych istot jeszcze żywa jest!

— Sprawdzałem dokałdnie, panie… — zaperzył się Łaska — wszystkie są martwe, i kobiety i mężowie, a nawet jedna dziewuszka tam leży…

— Wiem, Zbroszu. Dobrze wiem, żeś człek dokładny i dobry. Ale wiem też, że się mylisz, co do tej dziewuszki. Chodź! — powiedział medyk i ruszył przed siebie. — A ty, panie Wrono, pójdź w ślady Kotka! Zapasy trza zrobić i zwierzaki wyłapać! Zresztą, co ci będę mówić! Dobrze wiesz, co masz robić komandyr, w końcu to ty tu rządzisz!

I zniknął w trzcinach. Wrona wezwał swoich i tych, co akurat byli pod ręką, a potem poszli w stronę osady.


Horhur, Kapica oraz Imagawa, który też do nich dołączył, dotarli na miejsce. Medyk pochylił się nad ciałem małej, może dziesięcioletniej dziewczynki. Jej szczupła twarz była blada, wręcz sina. Wargi ust siwe, oczy zamknięte. Starzec przyklęknął i uchylił jedną z powiek dziecka, a potem dotknął palcem twarzy w okolicach skroni. Mruknął coś pod nosem i pokiwał głową. Potem odwrócił się do Kapicy i powiedział:

— Weź ją na ręce i prędko chodźmy do osady.

— Ale… — Łaska próbował protestować.

— Rób, co każę albo sam ją wezmę, Zbroszu…

Kiedy Łaska zabierał z ziemi ciało dziecka, medyk zwrócił się do Imagawy.

— Tych ludzi trzeba pochować, zadbasz o to, panie Imagawa?

Japończyk tylko skinął głową i pobiegł w stronę łodzi.


W jednej z chat, Horhur kazał ułożyć dziewczynkę na stole. W izbie były już dwie jego pomocnice: Kwiatuszek i Rybka oraz Dagny z Agatą. Pojawił się też Masada z drugim sługą Imagawy — Ozu.

Horhur nachylił się nisko nad dziewczynką i złapał ją z nos, uchylając usta. Potem odchylił jej głowę do tyłu i lekko nacisnął na klatkę piersiową. Delikatnie pomachał dłonią i wciągnął w nozdrza powietrze, jakie uniosło się z jej otwartej buzi. Wszyscy w izbie poczuli lekki i słodki zapach ziół.

— Noo… taak… Nie ma co do tego wątpliwości. Dziecko zostało uśpione! Mała żyje! Teraz trzeba ją przywrócić do żywych! — Odwrócił się od stołu — Kwiatuszku, Rybko! Sprawdźcie, co jest w tych słojach! Wszystko, co pachnie podobnie do tego zapachu, który unosi się w powietrzu zaraz mi tutaj podajcie!

— A my?… — spytała Agata — Co my mamy robić?

— Znasz się na ziołach, prawda? — Horhur bardziej stwierdził, niż spytał. — Zbierzcie z Dagny wszystko to, co nam się nada na łodzi. Tutaj jest skarbnica ziół i leków! Może nawet tak duża i niezwykła, jak mój utracony i bezcenny zbiór! Na pewno nam się przyda w przyszłości na równi z jadłem i wodą!

Kapica zaczął przechadzać się po izbie. Wszystko wskazywało na to, że jest to dom rzeczonego Wasyla Rybki. W pewnym momencie husar podszedł do ławy stojącej pod małym okienkiem. Przykucnął przy meblu, przyglądając mu się uważnie, a potem gestem przywołał Ozu. Pokazał mu, co ma zrobić. Złapali za siedzisko ławy z obu stron i szarpiąc jednocześnie podnieśli ją do góry. Razem z nogami mebla, uniosła się w górę sporych rozmiarów decha, będąca niby to elementem klepiska. Ostawili ławę na bok. W podłodze ziała spora prostokątna dziura, w której można było zauważyć czubek drabiny, schodzącej w dół!

— A to ci odkrycie! — krzyknął Masada. — Ozu, dawaj tu jakąś pochodnię i biegnij po komandyra!


*


— I co zrobimy z tym wszystkim? — spytał Groch Kulickiego.

— Jedzenie oczywiście zabierzemy, proch pójdzie na łódź, a potrzebną broń podzielimy między swoich. Złoto, srebro i monety przydadzą się, jak nic! Sukno wykorzystają kobiety i Wrona na swoje potrzeby. Ale te wszystkie księgi i dziwne zwoje?… Na ten temat niech się wypowie Horhur i Masada, ale tego wszystkiego nasza czajka nie pomieści.

Po drabinie zaczął ktoś schodzić. Szło mu to niezbyt dobrze, bo stękał przy tym i zrzędził, mamrocząc pod nosem.

Horhur stanął wreszcie obok Grocha i Kulickiego, a zaraz potem w obszernej piwnicy znaleźli się też: Imagawa, Wrona i Alosza.

— Oho… — mruknął Alosza — a to se Wasyl skrytkę wyszykował. Patrzcie, patrzcie…

Tak jak reszta, rozglądał się po wcale nie małym pomieszczeniu.

— To teraz już wiadomo, gdzie się podziały niektóre łupy i kto odpowiadał za znikanie kupieckich łodzi w tej okolicy! Dobry i wielkoduszny Wasyl, wraz ze swoimi dziewczynkami! Ziółka i eliksiry, suszone rybki i dobre rady! — Splunął na podłogę. — Ciekawe ilu teraz naiwnych pływa sobie w pokoju duszy na dnie zatoki…

— Ciekawym też, czy ta mała wiedziała, co jej tatuś i reszta rodzinki tutaj robili, tak faktycznie… — spytał ponurym głosem Wrona.

— Wydaje mi się, że nie wiedziała. A z tego prostego powodu, że jeszcze za młoda jest… Chociaż kto wie, kto wie, co w tej małej główce się kołata. Za kilka godzin zapewne się o tym dowiemy — powiedział Kulicki.

Horhur, zaintrygowany ruszył w stronę sporego stosu starych ksiąg i dziwnych zwojów pergaminu oraz innych starodruków leżących na wierzchu sporego stosu. W pewnej chwili zachwiał się i aż usiadł przy pismach, łapiąc się za głowę. Sięgnął przed siebie i drżącymi rękami podniósł jeden z rulonów, który zwinięty tkwił wetknięty w skórzaną szeroką tubę, na której wyryto dziwne złote symbole.


Zwinięte karty pergaminu albo papirusu, jarzyły się własnym delikatnym światłem, jakby były pociągnięte jakąś fosforyzującą substancją!

— Toż… Toż, to… Bogowie, toż, to!… Nie może być!…

Chyba pierwszy raz Horhur zapomniał języka w gębie. Groch pomógł mu wstać, podnosząc starca z ziemi.

— Zostawcie wszystko! Zostawcie broń i jadło! Zostawcie złoto i monety!…

Wszystko to jest nieważne, kiedy mamy ten pergamin!…

Podniósł wysoko zwój nad głowę.

— To jest!… To jest!…

— No mówże wreszcie, co to jest za diabelstwo?! — odezwał się Kulicki.

— Tak, jest się czego bać! Bo to Wielki i Tajemny Traktat Boga Hermesa „Po Trzykroć Wielkiego”! — odezwał się gdzieś z góry, cienki piskliwy głosik. — Łapy precz od Świętej Księgi Bogów! Jesteście niegodni, żeby jej dotykać! Tylko pomazaniec i kapłan Boga Hermesa, a także wszechpotężnego Thotha, może bez konsekwencji dotknąć Zwojów Mądrości!…


Dziewczynka, która jeszcze przed chwilą leżała „martwa” na stole, teraz stała przed zgromadzonymi w piwnicy mężczyznami, patrząc z groźną miną na Horhura. Jej oczy pałały dziwnym niebieskim blaskiem, i kiedy znowu chciała coś powiedzieć, uważniej przyjrzała się medykowi trzymającemu zwój w rękach. Jej groźna i wykrzywiona złością mina nagle złagodniała, a wręcz zmieniła się w wielce zdziwioną i… przestraszoną. Wyglądała jak ktoś, kto nagle zdał sobie sprawę, że stoi przed Bogiem lub osobą mu równie potężną!


Mała wyjąc padła na kolana, a bijąc głową w ziemię i zawołała:

— Mistrzu Gerberze! Panie mój! Wybacz, żem cię od razu nie poznała! Bogowie, toż stoi przede mną sam Abu Abdallah Gabir ibn Hajjan ibn Abdallah as-Sufi! Wybacz mi moją głupotę i niewiedzę, alem jest tylko małą i nędzną istotą w ciele dziewczynki! Ludzkim dzieckiem, niegodnym wypowiadać imię twoje! Nie złość się i nie zabijaj mnie! Wybacz, a będę ci wierna po grób!

Zapadła pełna konsternacji, kompletna cisza. Zgromadzeni w podziemnej skrytce Wasyla ludzie byli w szoku, a chyba w największym był sam Horhur vel Gerber ibn… coś tam, który kiedy wreszcie ochłonął, wsadził tubę ze zwojem pod pachę i podszedł do płaszczącej się na ziemi dziewczynki. Dotknął jej głowy i pogładził jasne słomkowe włosy, mówiąc:

— Wstań dziecko. Jak masz na imię?… — spytał. — Ach, nie mów!… już wiem!… — powiedział zdziwiony. — Tyś jest kolejne wcielenie królowej Teje! Sprytnej, młodej — Teje!… A na imię ci Tatiana.


Horhur skłonił się nisko.

— Wybacz, mi pani… Pozwól, że zwrócę to, co twoje…

Sięgnął po tajemny zwój i trzymając go przed sobą podawał pismo dziewczynce, która zdążyła już wstać z klęczek.

Uśmiechała się nieśmiało, a wyraz twarzy dziecka bardzo się zmienił. Teraz wyglądała faktycznie, jak mała, bezbronna i wystraszona dziewczynka.

— Panie, dziadku, ja nie wiem o czym ty mówisz! Faktycznie wołają na mnie Tania, ale żadnej Teje nie znam!

Usta dziecka wykrzywiły się w podkówkę, co świadczyłoby o tym, że zaraz się rozpłacze. Horhur przyklęknął na jedno kolano i delikatnie złapał ją pod brodę unosząc twarz.

— Wiem, Taniu. Ale już niedługo ją poznasz maleńka, uwierz mi. Wszystko będzie dobrze. Idź teraz z tą ładną i miłą dziewczyną — wskazał na drabinę, gdzie pojawiła się Kichik-gul — a ona ci wszystko wyjaśni, opowie i pomoże zrozumieć. Zabierze cię ze sobą, dobrze?

Tania skinęła głową i bez słowa ruszyła do wyjścia, dopiero u szczytu drabiny cicho spytała:

— Dziadku, a czy ja mogę się tak nazywać — Teje, i… i zabrać ze sobą Burego?

Horhur uśmiechnął się szeroko.

— Oczywiście, że tak, Teje! A Burego weź, przyda ci się przyjaciel!


Wrona, gdy mała zniknęła w otworze, burknął:

— A komandyra i dowódcę statku, to się już nikt nie zapyta, czy mała może wejść na pokład i do tego jeszcze zabrać ze sobą jakiegoś Burego, cokolwiek lub ktokolwiek to nie jest!

Horhur podszedł do Jana i położył mu dłoń na ramieniu.

— No, już już, panie Rys… panie Wrona — poprawił się. — Toż to przecież mała sierota jest. Zostawisz ją samą na pastwę losu i bandytów? — spytał i nie czekając na odpowiedź, powiedział: — No nie zostawisz, boś jest dobry człowiek, prawda? A Bury?… — zaśmiał się — Wierz mi, ten jegomość wiele miejsca na łodzi nie zajmie, bo przyjaciel dziewczynki jest malutki. Bardzo malutki! Tak mały, że gołym okiem go nie zauważysz!… Ha, ha, ha!…

Śmiał się już teraz na cały głos.

— Stary już jestem i wiele w życiu widziałem, ale dzisiejszy dzień pozostanie w mojej pamięci na wieki… — przerwał i zaraz się poprawił — noo… na zawsze. Tym bardziej, że to małe dziecko wreszcie otworzyło w moich wspomnieniach dawno już nie używaną i zakurzoną skrytkę o której zapomniałem tak samo mocno, jak o jednym z dawnych imion — Gerber.

Stary medyk umilkł i stał przez chwilę zamyślony, a na jego twarzy malował się tajemniczy uśmieszek. Wreszcie, spojrzał na stojących, machnął ręką i idąc do stosu zgromadzonych ksiąg i pergaminów, powiedział:

— Ja tu jeszcze trochę posiedzę, a wy przyjaciele, zajmijcie się całą resztą.

Umilkł i zaczął ostrożnie przeglądać swoje skarby, tracąc kompetnie zainteresowanie tym, co się wokół niego działo.


— Hmm… No tak — mruknął Kulicki — Horhur ma rację, trzeba szybko pozbierać wszystko to, co nam się może przydać, bo kto wie, co nas czeka w dalszej drodze do cieśniny i w samym Genicze. O ile w ogóle tam dopłyniemy.

— Tym bardziej że, jak żeśmy się już o tym przekonali, cała okolica właśnie zaczęła na nas polowanie — dodał Wrona.

Rozdział II

O tym, że: pora szykować zasadzkę na zbiegów! — porucznik Semen Pawluk miał pewne plany, co do Kulickiego i jak przez nie podpadł pułkownikowi Toszenkowiczowi — esauł Ostap Sachajdaczuk ruszył w bój! — tak, jak Kozacy mieli plan złapania Sirej Worony, tak też i załoga czajki opracowała swój plan, dzięki któremu uciekną na morze! — morska bitwa, to straszne, ale też piękne widowisko! — gniew pułkownika Toszenkowicza był straszny! — Morze Azowskie stało otworem! — trudna była nauka żeglowania — lepiej na łodzi unikać miodu i okowity, bo można to przypłacić utratą życia! — Waśka uczył się żeglować — Teje, czyli Tania, to faktycznie egipska królowa — idzie sztorm, a Horhurowi wróciła pamięć!


Pułkownik Toszenkowicz siedział wygodnie rozparty na krześle o wysokim oparciu. Nogi położył na blacie stołu i prosto z glinianej butli popijał jakiś bliżej nieokreślony trunek. Do izby wszedł Semen Pawluk. Zdjął wysoką futrzaną czapę i zrzucił z ramion wełnianą delię obszytą na kołnierzu rudym lisim futrem.

— I co tam, Semenie? — spytał pułkownik, pociągając kolejny haust z butli. — Gotowe wszystko?

Pawluk usiadł za stołem i sięgnął po cynowy pucharek. Nalał sobie miodu.

— Gotowe, a jakże… — wypił i otarł mokrego wąsa. — Teraz tylko trza poczekać na tych laskich psich synów — mruknął.

— Aaa, Ostap? — spytał Toszenkowicz.

Pawluk nalał kolejny pucharek miodu.

— Siedzi w wysokiej trawie na tych swoich łodziach. Zamaskowany niczym bóbr w żeremiu i, jak smok zieje ogniem zemsty. Ze dwa razy musiałem esauła po łbie sprać, żeby w końcu myśleć zaczął. Cały czas nic tylko powtarza i prosi, by tego człeka, co mu ryja obtłukł w jego własnym weselnym łożu, jemu zostawić.

— A ty wiesz Semen, kto to był? — zapytał Toszenkowicz. — Wiesz, kto tak Ostapa sponiewierał?

Pawluk splunął na polepę i stwierdził:

— A czy to nie wszystko jedno, mości pułkowniku? Sachajdaczuk dostanie ode mnie swojego krzywdziciela i zrobi z nim to, co będzie chciał. Tak samo, zresztą, jak z tą swoją, poślubioną kurwą. Czy ich zarżnie od razu, czy wpierw ze skóry oprawi, nie moja sprawa. Moją sprawą jest… — napił się miodu — moją sprawą jest, chuj Kulicki i ten Japoniec. A kiedy z nimi skończę zabawę, to sobie jeszcze poszukam to protestanckie szwedzkie ścierwo — Isberga. Resztę mam w głębokiej dupie.


Oczy Toszenkowicza zwęziły się i spojrzał na swojego dowódcę roty dziwnym wzrokiem, ale nie skomentował słów porucznika. Odstawił pustą już butlę po miodzie na stół, wstał i podszedł do okienka chałupy. Poprawił pas od kontusza i pochwę szabli. Założył ręce do tyłu i niby to wyglądając na podwórko, powiedział:

— Jesteś kozakiem rejestrowym, Semen? — spytał nagle i nie czekając na odpowiedź, dokończył: — Jesteś. I, czy to będzie w siczy, czy na terenie rzeczypospolitej — splunął — a nawet tu, na tym zadupiu. To byłeś, jesteś i zawsze będziesz „rejestrowym” i tylko dlatego masz to, co masz i możesz to, co możesz… Bacz, byś tego wszystkiego nie stracił poruczniku. Bo, jak już raz utracisz, zawsze będziesz zwykłą zaporoską śmierdzącą kozaczyną. Żaden z tamtych, ani ten, co wbił Ostapowi nos w gębę, ani Kulicki, ani tym bardziej Japoniec, nie są i nigdy nie będą twoimi. Ani Ostapa, czy nawet moimi, ani niczyimi! Będą ludźmi, których trza sprowadzić do Perekopu i oddać hetmanowi! Rozumiesz? Kiedy on postanowi oddać ci jednego z nich, a może to i być Kulicki, wonczas to twoje prawo zrobić z nim, co tylko zechcesz. Ale, kiedy hetman postanowi inaczej…

— To i tak chuja ubiję… — wszedł mu w słowo Semen.

— Poruczniku Pawluk!… — wrzasnął pułkownik i odwrócił się od okienka. — Kurwa twoja blać! Nie pozwalaj sobie! Jak nie posłuchasz rozkazu, to gorzko pożałujesz! Będą cię zbierać na stepie po kawałku przez całą niedzielę! Sam tego dopilnuję! A wiesz dobrze, że są u mnie tacy, co machają szabelką, jak dziesięciu Semenów Pawluków! Zamknij więc gębę i nie odzywaj się, kiedy dowódca mówi! Powiedziałem: w boju i w trakcie walki rób co chcesz, ale kiedy zabawa się skończy i któreś przeżyje, mają trafić do Perekopu cali i bez szwanku! Chłopy, czy baby… Ubijesz w walce Kulickiego, twoja sprawa.

Usiadł ciężko na krześle.

— Ale kiedy, nie daj Boże, on ubije ciebie… Nie moja to sprawa. Idź teraz do tego durrrnia Ostapa i wytłumacz mu to, co powiedziałem tobie!


Pawluk niechętnie, ale wstał od stołu. Nałożył czapę na głowę i skierował się do drzwi. Już miał wychodzić, kiedy Toszenkowicz zatrzymał go jeszcze.

— Czekaj… Wiesz, gdzie ich ostatnio widzieli?

— Przy osadzie Wasyla Rybki.

— Wasyl żyje?

Semen pokręcił głową.

— Ubity z całą rodziną i nawet ich ktoś pochował po chrześcijańsku. Za to na małej pływającej wyspie znaleziono ośmiu, związanych niczym prosiaki, dziwnych ludzi z innych osad. Takie tam, pijaczki i drobne bandyckie nasienie. Jeden z nich powiedział, że chcieli zasadzkę zrobić na Lachów, zachęceni hetmańską nagrodą, ale tamci ich zaskoczyli i nie dali nikomu pardonu, a potem z zemsty ubili wszystkich. Kobiety i dzieci też…

— Taak? — spytał Toszenkowicz. — A czemuż to, ich samych przy życiu zostawili, jak kobiety i dzieci wybili? Taką te świniarze w husarach litość wzbudzili? Chorzy jacyś albo z gromadą dziecek przy nogach zostali?

— To też się ich o to grzecznie spytałem… — powiedział Pawluk. — Długo odpowiadać nie chcieli, ale kiedy jeden z nich przez nagły przypadek wpadł do wody i się utopił, reszta zaraz się przyznała, co zrobiła ich banda na czele której stał niejaki Kaczur. Stary złodziej, kurewnik i pijak. To on ponoć kazał zabić Wasyla i jego kobiety. Potem ze strachu wyrżnęli resztę ludzi w osadzie, coby świadków nie było. Znaleźli się na wyspie, bo tam w łodziach po Wasylu zaczaili się na czajkę Wrony. Ale, my wiemy, że tamci na czajce, to jest wojsko, a nie pizdy bandyckie, no i… dali im popalić. Większość ubili, a resztę pojmali.

— A, cii… zbóje, coście ich grzecznie pytali, żywi są? — spytał pułkownik.

— A, bo ja to wiem? Pozwoliliśmy im, coby na środek Sywaszu dopłynęli łodzią. Zgodzili się na takie dictum bez dyskusji i z ochotą, bo obiecaliśmy, że tam zostawimy ich w pokoju. Co szczerą prawdą było! Zostawiliśmy ich, i owszem, ale bez wioseł i z maleńką dziurą w dnie. Nikt nie powie; żeśmy im szansy żadnej nie dali.

— Noo, tak. Pływanie w tym bajorze bez wioseł i z dziurą w łodzi, to jest jakaś szansa. W istocie, jest… — podsumował Toszenkowicz, uśmiechając się.


— Esaule!… Esaule!…

Sachajdaczuk poczuł, jak ktoś go szarpie za rękaw kurtki.

— Po drugiej stronie przy szuwarach, Sira Worona idzie po cichu na wiosłach! Prą do przodu, jak szatany! Towsta Guska, Okun i Zelenyj Piwnik już stoją w poprzek cieśniny! Pora ruszać dowódco! Bystro, bo nam Lachy uciekną!…

Podekscytowany kozak pokrzykiwał cicho, pochylając się nad pryczą Ostapa. Esauł zerwał się na równe nogi, zrzucając na deski gliniany gąsiorek po miodzie. Zapominał, że jest przecież na łodzi, dlatego grzmotnął i tak już obolałą głową w nisko zawieszoną belkę.

— Jezuusieee!… — stęknął z bólu i oszołomiony przysiadł na dupie, masując obity łeb. — Wszyscy na miejsca!… Falkonety pod ogniem! Haki w ręce! Wiosła do wody! Odbijać! Ruszamy w bój, złapać i ubić te laskie pizdy!

Chwiejąc się ruszył do krótkiej drabinki prowadzącej na górny pokład czajki, której nazwa — Pogonje, pasowała do dzisiejszego zadania, jak żadna inna.


*


Sira Worona w ogóle nie przypominała lekkiego okrętu, jakim była jeszcze kilkanaście godzin wcześniej. Teraz, była to jednostka bojowa bardziej podobna do potężnej greckiej triery, opancerzonej jak rzymska galera, a nie lekka i zwinna łódź bojowa kozaków.

Od dziobu, grubymi deskami zasłonięto galion ze słynnym wizerunkiem ptaka, a zaraz pod nim zostały umocowane — jedna na drugiej — trzy rzędy długich na dziesięć stóp belek. Drewno było solidne i mocne, a pochodziło ze ścian domostw osady Wasyla. Bele tak zmyślnie zamontowano, że przypominały teraz wielki i groźny taran, zaostrzony w szpic! Faktycznie podobny wyglądem do owych słynnych i groźnych taranów greckich trier.

Na górnym pokładzie ustawiono jeszcze czworo drzwi z chałup, w których wycięto szerokie otwory. Sterczały teraz przez nie, skierowane w przód cztery lufy falkonetów!

Burty czajki obito na całej długości deskami na wysokość pięciu łokci, zostawiając co jakiś czas szczeliny między nimi na tyle szerokie, żeby można było przez nie w miarę bezpiecznie strzelać z łuku, kuszy lub broni palnej.


W osadzie Wasyla długo zastanawiano się, jak wyjść cało z pościgowego ambarasu. Wydawało się, że powinni zdążyć przed ścigającymi i minąć cieśninę, a potem wyjść na otwarte morze. Jednak Pawluk i Toszenkowicz szybko się zorientowali, że Groch i reszta, uciekają czajką. Wszyscy na łodzi doskonale zdawali sobie sprawę, że teraz na pewno kozacy wezmą ich w kleszcze. Zapewne już siedzą w Genicze, a reszta ścigających płynie tuż za nimi przez Sywasz.

Co prawda Wrona miał wśród komandyrów perekopskiej floty wielu przyjaciół i dobrych kompanów od butelki, ale i — jak to bywa w życiu — miał też wielu zaciekłych wrogów, którzy teraz zrobiliby wszystko, żeby mu odpłacić z nawiązką za jakieś dawne urazy, czy zniewagi.


W czasie krótkiej „narady wojennej” przeważył głos Horhura, który słuchając kolejnych pomysłów i planów ucieczki, powiedział:

— Pamiętam kiedyś, dawno temu, a wiecie przecież, że pamięć mam dobrą, odbyła się bitwa morska pod miejscowością i przylądkiem, co się nazywaaał… — zastanowił się chwilę — Myonessos. Tak tak, Myonessos… Walczyły wonczas między sobą dwie wielkie floty; rzymska ze sprzymierzonymi Rodyjczykami i grecka pod wodzą niejakiego Poliksenidasa. Nie znałem go osobiście, ale ponoć był z niego niezły dowódca i porządny człek. Co prawda, i niestety, Rzymianie razem ze zdrajcami z Rodos wygrali tę bitwę, ale ja nie o tym. Grecy w swojej flocie mieli lekkie i zwrotne okręty, podobne do twojej Sirej Worony komandyrze, a nazywane — trierami. Co prawda były one nieco większe i, jak pamiętam, miały po dwa lub trzy rzędy wioseł, ale ja znowu nie o tym. Chciałem powiedzieć, że triery były uzbrojone w silną i mocną broń — dziobowy taran! Tym taranem, nabierając odpowiedniej prędkości, uderzano w bok wrogiego okrętu i w ten prosty sposób posyłano go na dno, przebijając się dalej!

Horhur wyszedł na środek izby i podekscytowanym głosem mówił dalej.

— Możnaby zamocować takie belki na dziobie naszej łodzi. Potem rozpędzić okręt i idąc mocno na wiosłach, siłą przebić się przez barierę wroga! A wierzcie mi, taka bariera na pewno będzie postawiona, żeby nas zatrzymać! Ale też, kozacy na pewno nie będą się spodziewać, że użyjemy zapomnianej taktyki walki sprzed… noo, powiedzmy, że: bardzo dawnej taktyki walki morskiej! Po szoku na pewno szybko się nie pozbierają i nie pójdą za nami! No przynajmniej nie od razu…

Wrona wstał ze swojego miejsca. Wiadomo było, że jego zdanie w tym temacie; temacie potyczek na morzu było najważniejsze. Poprawił śmieszną czapeczkę na głowie i powiedział:

— Medyk może mieć rację. Hmm… — mruknął i podrapał się w czoło, patrząc na Horhura — jak dla mnie, nie medyk, a mędrzec. Tak! Mędrzec Horhur ma rację! Dlaczego? Ano dlatego, że cieśnina Geniczeska jest stosunkowo wąska, a pułkownik ma tam zawsze trzy lub cztery gotowe do boju czajki. Pewnie nie wiedziałeś o tym mości Kulicki, co?

Popatrzył na Ursyna z wymownym wyrazem twarzy, mówiącym: a nie mówiłem?

— To wystarczy, żeby je na kotwicy postawić w poprzek, wypełnić po burty kozakami, a potem tylko czekać kiedy wpadniemy w zasadzkę, jak mucha w kompot. A kiedy do tego, walną ze wszystkich dział na łodziach albo sobie postrzelają z brzegu, to podziurawią nasz czowen, jak sito!

Popatrzył wymownym wzrokiem na resztę kompanii.

— Po tym czasie, kiedy my będziemy tonąć i ginąć, od rufy dopłynie reszta czajek, która zapewne już idzie z Perekopu i dobije tych, co będą jeszcze zipieć. Może w takim razie, uciekniemy lądem? Lądem nie damy rady, a raczej; to wy nie dacie rady, bo jak mówiłem: na jednym i drugim brzegu siedzi cała kupa zbrojnych! Wybaczcie, ale nawet tak dzielni woje jako i wy, nie dadzą rady. Wiecie, co mówią: i Herkules dupa, kiedy luda kupa, nie?

Wrona zaśmiał się, ale reszcie wcale do śmiechu nie było.

— Janie, gadaj co masz do powiedzenia, albo skończ z tymi banialukami… — mruknął Kulicki. — Powiedziałeś, że Horhur ma rację. Dlaczego?

— Ano dlatego, że kiedy udałoby się staranować jedną z czajek pułkownika, a dwie z nich zatopić lub mocno uszkodzić w inny sposób, na przykład salwą z falkonetów i rusznic, to może przeszlibyśmy blokadę i, mając kupę szczęścia, dostalibyśmy się na drugą stronę cieśniny. Tylko wtedy droga do morza byłaby wolna, a tam… — uśmiechnął się szeroko — moja Sira Worona nie ma sobie równych! Jest tylko kilka problemów.

Komandyr skłonił się lekko w stronę oficera.

— Szacowny Horhur ma rację! Alee… kiedy zaczną do nas walić z obu brzegów zatoniemy od samego ciężaru ołowiu i grotów strzał.

Zgromadzeni ludzie już chcieli coś powiedzieć, kiedy Jan podniósł rękę i dokończył:

— Ale jest też i drugie, „ale”! I na to jest sposób! Osłonić i podnieść burty! A potem, kiedy nie będą już nam potrzebne, zwalić wszystko do wody!

— To na co czekamy! — krzyknął Wyzima Bobrek. — Do roboty! Trza szybko zamienić naszą Wronę w szybko pływającego żółwia!

Wrona spojrzał na wielkiego husara ponurym wzrokiem.

— To akurat da się zrobić. Ale… i tak wszystko weźmie w łeb, bo jest na wszystko za mało czasu…

— Co się nie da! — odezwał się Masada. — Wybacz panie… — Japończyk skłonił się nisko, widząc zdziwiony wzrok Imagawy. — Wszystko się da! Są tu ludzie, co się znają na stolarce, a i innych do pracy nie zbraknie! I…

— Ja nie o tym! — Wrona przetrwał bezceremonialnie Naokiemu.

— Nie o tym? — Groch zdziwiony wstał z ławki. — A o czym? Do kroćset!… Materiał jest — podszedł do ściany z solidnych belek i poklepał drewno — ludzie też są, to w czym problem?!… Gadaj!

Wrona westchnął ciężko.

— Anoo… Problem jest w was samych, Tomaszu.

— W nas? — Alosza pociągnął spory łyk miodu z bukłaka. — A w czymże to jesteśmy problemem, komandyrze? To, że baby z nami płyną albo kupa dzieci i dzikie koty?

— Nieee… — prychnął Wrona. — Problem jest w tym, że nie umiecie wiosłować! A, żeby staranować inny okręt, nasz musi, powtarzam: mu-si! Nie tyle ledwie płynąć jak stara kaczka, a lecieć po fali, niczym szybka mewa!

Po tych słowach zapadła cisza. Kulicki wstał i popatrzył na komandyra.

— To tylko jest ten jeden problem? Tak?…

— Noo… tak. Ten najważniejszy, bo reszta ujdzie.

— Iwanka dawaj mi tu Popa, migiem!


Po chwili do chaty wszedł Stiopa, a Wrona w krótkich zdaniach wyjaśnił mu o co chodzi.

— Powiedz Stiopa ilu potrzebujesz ludzi, żeby przebudować łódź, powiedzmy w trzy, no góra, cztery godziny? — spytał Kulicki.

Pop podrapał się po głowie i mruknął:

— Noo… Będzie, żee… — cieśla zastanawiał się i poruszał palcami, jakby liczył — Będzie, żee… wszystkich? — wypalił.

— Dobra! — krzyknął Ursyn. — Tak myślałem! Wrona, a ile czasu potrzebujesz, żeby nauczyć nas na wiosłach latać jak mewa?!

Komandyr spojrzał zdziwiony na Kulickiego.

— No ile!… — i nie czekając na odpowiedź, dokończył za niego — do zmroku, wystarczy? Wystarczy, bo o świcie nasza Sira Worona staranuje i zatopi okręty wroga. Alosza! — zawołał. — Chodź, trzeba nam armaty przestawić!


*


Waśka i Teje stali na szerokiej skrzyni, ustawionej na dolnym pokładzie dokładnie pod włazem, przez to z otworu ponad deski górnego pokładu, wystawały im tylko głowy. I Waśka i dziewczynka trzymali w ustach drewniane gwizdki. Na zmianę, raz jedno, a raz drugie, ostrym gwizdem nadawali tempo wiosłującym. Tuż nad nimi, stał na szeroko rozstawionych nogach Jan Wrona.

Dowódca wydawał komendy dzieciom i dwóm sternikom na rufie.

— Dobra dzieciaki! Uwaga!… Teraz będzie szybciej! Wystukiwał tempo, tupiąc nogą o pokład. Raz, raz, raz, raz!… Równo!… Dobrze!… Tak trzymać!

— Cwitek! Agaton!… Na dwa palce ster na lewą burtę! Kiedy machnę ręką! Terazzz!… Raz, raz, raz, raz!… Dobra!… Tempo!…


Pierwsza kula z wrogiego działa przeleciała tuż obok rufy i wpadła do wody, a o deski osłon i odbojnice, co chwila odbijały się pociski i różne żelastwo. Z kozackich czajek i z brzegów cieśniny rozpoczęto ostrzał!

Jeden z dowódców Toszenkowicza, chyba ten z Okuna, jako jedyny dosyć szybko zorientował się, co zamierzają zrobić! Na okrętach widać było bieganinę i bezładne próby podniesienia kotwic i odwiązywania lin łączących ze sobą łodzie.

Sira Worona była już jednak bardzo blisko czajek, stojących w poprzek Sywaszu.

— Dzieci kochane! A teraz, dajcie z siebie wszystko! Trza jeszcze szybciej i nie patrzcie na skrwawione ręce!!! — wrzeszczał Wrona. — Raz, raz, raz, raz!…

Gwizdki tak szybko nadawały tempo wiosłowania, aż ślina pryskała z otworków świstawek, przez co, miast czystego gwizdu wydawały z siebie dziwne gulgoczące dźwięki! Wydało się to niemożliwym, ale czajka jeszcze mocniej przyspieszyła! Pierwsza kula z falkonetu wystrzelona od strony Towstej Guski, dosięgła wreszcie celu i uderzyła w postawioną ochronę tuż nad dziobem Sirej Worony. Na szczęście rozwaliła tylko kilka desek i rzuciła na wszystkich grad drewnianych drzazg.

— Rraz, rraz, raz, raz!… Uwaaagaa! Ognia ze wszystkich dział! W tę łódź na lewej burcie!… Teraz!

Jan machnął ręką i falkonety prawie jednocześnie huknęły z czterech luf.

Czajka zacumowana po lewej stronie od Okuna, zatrzęsła się od kul i szrapneli. Jeden ze strzałów był tak celny, że wyrwał sporą dziurę tuż pod linią wody. Kozacka łódź zaczęła nabierać wody! Zelenyj Piwnik, bo to on oberwał z Wronich dział, był już stracony. No chyba, że morjaki szybko zabiją dziurę deskami!

O boczne obudowy Sirej Worony cały czas waliły strzały, kule, bełty, a nawet jakimś cudem, dolatywały tu piki i dzidy! Dlatego burta okrętu przypominała już teraz nie żółwia, a jakiegoś monstrualnego jeża! Kilka strzał miało groty owinięte palącymi się szmatami, ale dzięki osłonom, ogniem zajęły się tylko zewnętrzne deski.

Marynarze i kozacy na okrętach blokady, teraz też już wszyscy, zdali sobie sprawę, co się za chwilę stanie! Przestali strzelać, a niektórzy, ci bardziej strachliwi, nawet wyskakiwali w panice za burtę! Dystans do wrogich statków skracał się błyskawicznie, zaś na Okunie pojawiły się pierwsze smużki dymu, bo wypuszczane z Sirej Worony strzały też były maczane w oleju i podpalane.


— Uwaagaa!… — krzyczał Wrona. — Trzymać tempo, bo za chwilę uderzymy! Kiedy podniosę rękę, podnieść wiosła do góry i natychmiast wciągnąć je na pokład! I wszyscy mają trzymać się tam, kto czego może! Hej, psubraty i kurewniki! To komandyr Wrona do was leci, a wraz z nim jego dzieci!… Uwagaaa!… Raz, dwa, trzy!… Druga salwa w tę łódź po prawej, to Towsta Guska! Celować w rufę, tam trzymają proch! Ognia!

Kobiety zdążyły przeładować działa i padła druga salwa z falkonetów Sirej Worony.

— Uwaga!… — krzyczał komandyr i podniósł wysoko rękę! — Teraaaz! Wyciągać! Żywo!…


Wioślarze błyskawicznie wyjęli wiosła z wody i wciągnęli je do środka łodzi.

Jeszcze: pięć, trzy, jedna stopa i taran wroniej czajki z impetem wyrżnie w burtę Okuna!

Jan dostrzegł przerażoną gębę Michaiła Rybczatki — komandyra Okuna, krzyczącego coś do swoich ludzi. Znał go i nie raz wypił z nim dzban dobrej okowity, ale teraz obserwował ze spokojem, jak marynarze Michaiła i zaokrętowani na łodzi kozacy, wskakują w panice do wody! Widział, jak ci bardziej rozsądni usiłują ratować okręt, przecinając szablami i toporkami ostatnie liny cum łączących ich z kotwicami oraz te, które jeszcze związane były z z tonącym powoli Zelenym Piwnikiem. Patrzył ze spokojem, jak za krócej niż mgnienie oka, taran Sirej Worony uderzy w kruchy bok Okuna.


Huk i trzask łamanego drewna! Zgrzyt i jęk pękających desek uderzonego statku, a potem, potężne i straszne szarpnięcie w przód, które targnęło Sirą Woroną, od czubka masztu po stępkę!

Czajka i jej potężny taran tak głęboko wbiły się w poszycie okrętu, że nieszczęsny i o wiele mniejszy Okun, został dosłownie przepołowiony! Zaś Sira Worona bez specjalnych problemów przesunęła się mocą rozpędu poza resztki wraku!

Kiedy Wrona pozbierał się z pokładu krzyknął:

— Broń do ręki i walić do psubratów! Reszta do wioseł i haków!

W zasadzie, to nawet nie musiał wydawać tej komendy, bo wyznaczona i określona do tego zadania część ludzi, hakami odpychała Sirą Woronę od szczątków Okuna i po chwili siadała do wioseł, zaś druga część, przez szczeliny w deskach strzelała do tych ludzi na pokładach wszystkich trzech zniszczonych czajek, którzy usiłowali jeszcze podjąć walkę.

Wysiłek siłaczy z bosakami opłacił się, bo — może przez szczęśliwe zatonięcie Zelenego Piwnika i Okuna — ich statek szybko wyrwał się z kleszczy szczątków, a wioślarze wreszcie zaczęli łapać rytm, reagując na gwizdki Waśki i Teje.


Dokładnie w tym momencie szczęście postanowiło podroczyć się nieco z uciekinierami! Od rufy pojawiła się Pogonje z Ostapem Sachajdaczukiem na czele i szybko zaczęła zbliżać się do ledwie co nabierającej rozpędu Sirej Worony! Grupa dwóch czajek, płynących równolegle do siebie, a dowodzonych przez esauła, parła do przodu na wiosłach niemal tak szybko, jak przed chwilą robiła to Sira Worona!

Padła salwa z ich dział dziobowych. Na szczęście dwie kule przeleciały nad czajką, ale dwie kolejne uderzyły w pokład uciekającą czajkę! Jedna z nich dosłownie zmiotła z pokładu stojącego przy prawym sterze Agatona, zabierając go na wieczną wachtę, a druga; przebijając deski górnego pokładu wpadła do środka! Na szczęście uderzyła w grubą stępkę, wbijając się w nią na amen. Hurak-Durak wyskoczył spod pokładu i dopadł do steru, łódź ponownie nabrała sterowności.

— Falkonety na rufę!!!… — darł się Wrona. — Walić do nich bez komendy! Wiecie, co macie robić!… Wiosła! Słuchać, kurwa, gwizdka, cokolwiek by się nie działo! Raz, raz, raz!… Waśka, no nie przesadzaj synek, wolniej! Śledziu!… Kiedy powiem, stawiasz z tym wielkoludem witryło! Wiosła, rraz, rraz, rraz!… Dobrze!… Celować w maszty!… Ognia!…


Czajki Sachajdaczuka były mocno rozpędzone, a Sira Worona dopiero nabierała rozpędu. Jan jeszcze nie mógł postawić żagla, bowiem wystarczyło kilka strzał zapalających i byłoby po witryle.

Jednak w tym momencie, szczęście po krótkich grymasach znowu uśmiechnęło się do uciekających! Esauł popełnił błąd, chcąc jak oni, przepłynąć nad zatopionym Okunem siłą rozpędu! Myślał, że wystające szczątki zatopionej łodzi mu w tym nie przeszkodzą!

Nie wziął pod uwagę faktu, że tuż pod powierzchnią wody sterczy w górę złamany maszt zatopionego przed chwilą Okuna i kiedy jego Pogonje wpłynęła na złamaną belkę, ta wpierw ugięła się pod siłą nacisku i wielką masą statku, ale potem, kiedy impet płynącej łodzi nieco zmalał, twarde drewno rozprężyło się i dosłownie wbiło w dno czajki, przebijając poszycie z dosyć miękkich wierzbowych desek! Czowen natychmiast stanął w miejscu, jakby został nabity na pal, a przez zaklinowaną masztem dziurę zaczęła się wlewać woda! „Pogoń” zaczęła tonąć! Druga z łodzi — Bobr, która tak faktycznie była większą rybacką łajbą przerobioną na czajkę, w konfrontacji z Sirą Woroną nie miała najmniejszych szans! Nota bene, musiała wykonać gwałtowny zwrot na lewą burtę, żeby ratować się przed kolizją z tonącą i dryfującą w jej stronę Towstą Guską. Kiedy Bobr wreszcie „obszedł” zawalidrogę i wyłonił się zza Tłustej Gęsi, dostał jeszcze dwie kule z dział Sirej Worony, która co prawda szła jeszcze na wiosłach, ale właśnie widać było stawiane witryło.


Wiejący od lądu stosunkowo silny wiatr, natychmiast wypełnił pasiaste płótno żagla i czajka ruszyła do przodu jak ptak, który dostał wreszcie pod skrzydła odpowiedni podmuch!

Tym bardziej, że będąc już daleko od brzegu cieśniny, a coraz bliżej otwartego morza, nie groziło im już niebezpieczeństwo ostrzału z brzegu. Zaczęto zrzucać boczne osłony, przymocowane do burt.

Statek nabrał lekkości i o dziwo nawet grube belki taranu nie przeszkadzały w żegludze, a wręcz pomagały, rozbijając coraz wyższe fale otwartego morza. Ostatnie do wody zrzucono osłony dziobowe i Siwa Wrona poleciała przed siebie jak wiatr, który mocno wypełnił witryło.

Bobr zwolnił i nawet nie podnosił żagla, tym bardziej, że jedna z kul z falkonetu Sirej Worony uszkodziła mu maszt. Komandyr Bobra przez chwilę obserwował jakim kursem idzie czajka zbiegów, a potem zawrócił swoją, prosto w stronę Geniczeskiego portu.

Było po bitwie!


*


Toszenkowicz chodził po izbie z kciukami wciśniętymi za pas kontusza. Ci, co znali pułkownika wiedzieli, że kiedy tak robi, lepiej się nie odzywać i pozostaje tylko czekać, co dowódca pułku powie lub jaką podejmie decyzję. Na dodatek ci, co bardzo dobrze znali Toszenkowicza wiedzieli też, że kiedy wreszcie zacznie mówić, a będzie to robić bardzo wolno, klnąc przy tym jak przysłowiowy szewc, będzie to oznaczało spore kłopoty dla tych, których on uzna za winnych porażki.


Dowódca siczowy stanął wreszcie przy okienku nędznej rybackiej chałupy i patrząc przez otwór, zaczął mówić bardzo cicho, cedząc z wolna każde słowo.

— Cztery, kurwa, czajki zatopione, a jedna mocno uszkodzona. Dwudziestu kozaków ubitych i utopionych, a czort wie ilu ranionych… Cztery łodzie na dnie… A jedna nie nadaje się do pływania, ale to nie wszystko, bo kolejna została skradziona, więc w sumie sześć czajek… Sześć, kurwa, moich, czajek!… Załatwili nas, jak małe dzieci!… Jak jakichś: małych obesranych gnojków!… Nas!… Flotę perekopską!… Ludzi, co do chana na chadzki pływają!… Wytłumaczcie mi łaskawie, mospanki! Przebóg, jakim sakramenckim cudem, tak się stało, co?!…

Komandyr Bobra widać nie znał zbyt dobrze pułkownika oraz jego zwyczajów, bo chrząknął cicho i powiedział:

— Dowódco, my nie winowaty! Kto znał, co one taką sztukę morską pokażą! Widać, samego czorta mali za soboju!…

Toszenkowicz zatrzymał się z rozdziawioną w zdziwieniu gębą. Po krótkiej chwili zastanowienia podszedł do Bohdana Kupałki, pyskatego komandyra Bobra.

— A ty kto, bo nie kojarzę?… — wysyczał pułkownik, stając lekko na palcach, bo Bohdan był wielkim chłopem. — No, pytam się?…

— Jaa, jestem komandyr Bobra, hospodyn pułkownik, Bohdan Kupałko, Bobrem nazywany, boo zębami gałąź mogę prze… — odpowiedział cicho morjak, a widząc minę Toszenkowicza, umilkł natychmiast, zdając sobie nagle sprawę, że lepiej było trzymać gębę na kłódkę.

— Tego, jedynego i małego Bobra, co ocalał i do portu powrócił?…

— Tak jest, hospodyn pułkownik…

Pułkownik odwrócił się od komandyra, co wyglądało jakby nagle stracił zainteresowanie swoim rozmówcą. Ale to była ułuda! A ci co go znali, dobrze o tym wiedzieli. Zmrużył oczy i wysyczał:

— Zabrać mi stąd tego dzielnego morjaka!!!… — ryknął. — Dwadzieścia batów na goły grzbiet aż świże gówno brać w zęby będzie! Jak przeżyje wypytać, gdzie popłynęła Sira Worona! Albo nie! Odwrotnie! Wpierw wypytać, potem obić!…

— Hospodyn!… Pomiłuj!… Ja nie winowat!… — krzyczał komandyr Bobra, kiedy zagończyki pułkownika siłą wyciągali go z izby. — Hospodyn!…

— Jeszcze któryś chce coś powiedzieć, nie pytany?… — warknął, a kiedy „odpowiedziała” mu cisza, burknął:

— No…


Znowu zaczął chodzić, trzymając kciuki za pasem kontusza.

Podszedł do karnie stojących w szeregu dowódców. Zatrzymywał się przy każdym przez chwilkę i na głos wypowiadał każdego; stopień wojskowy, jak i miano. Wyglądało to tak, jakby chciał sobie dobrze zapamiętać ludzi, których widział przed sobą. Nie był to dobry znak.

— Porucznik Semen Pawluk. Esauł Ostap Sachajdaczuk. Komandyr Towstoj Guski Arkad Klowarty. Ataman Kira Nosalnyk. Ataman Haczko Tryjanik i… Komandyr Okuna, Juchim Kornyło.


Popatrzył na resztę smętnym wzrokiem i machnął ręką. Usiadł za stolem i nalał sobie miodu. Wypił pucharek i siadając wygodniej na krześle, powiedział:

— Dwa Lachy, jeden zdrajca i jeden Kitajec, wykiwali moich najlepszych zagończyków i cały pułk siczowy… — wstał. — Jak to jest, powiedzcie mi, że przez tę gęstą sieć, przez którą, ponoć nic uciec nie mogło, wsio paszło w kibinimater! Jak to może być, że tysiąc brati kozaczych, sześć czajek i chuj wie ile jeszcze płynących od Perekopu łodzi nie dało rady odinomu czownu z lądowymi świniarzami i pijakiem za komandyra!… — krzyknął i podszedł do Pawluka. — Co, Semen?! Dlaczego tak się stało, porucznik ty moj, dorogij?


Pawluk już otwierał usta, kiedy do izby wszedł jeden z tych, co wywlekli na baty komandyra Bobra.

— Pułkowniku! Kupałko zdążył powiedzieć, nim popuścił w gacie, co Sira Worona poszła prostym kursem na ujście Donu. Wynikałoby z tego, co idą prosto na Azak!

Toszenkowicz łypnął kosym okiem na oficera i ni to do siebie, ni do zebranych ludzi, powiedział:

— O, znalazł się następny mądrala, co to wszystko przewidzieć potrafi — sapnął, a potem wrzasnął — Wooon!!!… Pókim dobry, mospanku!

Odwrócił się na powrót do Pawluka i stanął tak blisko, że prawie stykał się swoim długim haczykowatym nosem z nochalem porucznika.

— No, to gadaj poruczniku, wytłumacz mnie głupiemu, boś już gębę rozdziawiał. Jak to się stało, że Lachy znowu uciekły i na dodatek złoili nam tyłki?! Ponoć plan był najlepszy, ludzie przygotowani, a czowna gotowe. „Mysz nie przelizie, pułkowniku” — obiecywał twój esauł. A tu, masz! Sira Worona, moja Sira Worona, odleciała do Azaku! Jak to się stało, co?!…


Oczy Stepana Toszenkowicza wwiercały się w źrenice Pawluka, a ten nawet nie mrugnąwszy, odpowiedział krótko:

— Chuj wie, pułkowniku…


Toszenkowicz zbladł, a i tak wąskie usta pułkownika, zmieniły się w mało co widoczną kreskę. Zmrużył oczy w szparki i trwał na przeciw porucznika bez ruchu, no może za wyjątkiem lekko drgającej brody.

Stojący obok porucznika Ostap Sachajdaczuk pomyślał wtedy:

Teraz, to już na pewno jesteśmy trupami…


***


— Cwitek, Hurak-Durak! Kiedy za horyzontem znikną szuwary Sywaszu, zwrot na południowy-wschód!… — wrzasnął Wrona.

— Południowy-wschód, komandyr? A nie; tylko na wschód? — odezwał się Cwitek.

— Te, Cwitek, a od kiedy to na moim okręcie dyskutuje się z komandyrem, co?! Nawet, gdybym rozkazał: kurs w głęboką dupę Cwitka! Masz wykonać, a nie pytać: po co, albo: dlaczego! Zrozumiano?!

— Tak jest komandyr! Zrozumiano, nie pytać! — krzyknął sternik i powiedział do Hurak-Duraka — Uważaj Hurak! Jak powiem: wiosło na lewą burtę, przestawisz drąg na lewą burtę o dwa łokcie! Rozumiesz?!

— Rozumiem, Cwitek! Jak powiesz: wiosło na lewą burtę, przestawiam o dwa łokcie!


Danyło Swicz zwany Cwitkiem, od tego momentu przez cały czas obserwował horyzont za rufą. Łódź szła równo, pchana mocnym wiatrem, przez co zielona linia drzew i traw oraz odległe niskie wzgórza półwyspu, powoli zaczęły skrywać się pod linią widnokręgu. Najważniejsze, że nic innego, a co najważniejsze żaden żagiel, prócz ciemnego morza i właśnie owej zielono-burej linii, nie było widoczne jak sięgnąć okiem. Po chwili zniknęła cienka linia lądu, a po horyzont widać tylko było szafirową linię wody Morza Azowskiego.


Barial-Assak stał otworem przed Sirą Woroną.

— Hurak!… — zawołał Cwitek. — Wiosło na lewą burtę, dawaj!

Czajka posłuszna ruchowi wioseł sterowych, wykonała zgrabny zwrot, obierając kierunek wzdłuż linii brzegowej mierzei oddzielającej Sywasz od morza. Reja na której upięty był szeroki prostokątny żagiel, zmieniła położenie i łódź, teraz zgodnie z nowym kursem, ruszyła przed siebie kołysana mocną falą.

— Śledź! Witryło jest twoje! Pilnuj, coby zawsze było pełne wiatru, hals na burtę nawietrzną!

— Tak jest komandyr!… — krzyknął Kilian — Halsujemy na burtę nawietrzną!

— Unosz, Wysz, uwaga!… — Kilian krzyknął do swoich świeżo upieczonych morskich pomagierów. — Brasujemy!

— Cooo?!… — wrzasnął Wyzima. — Śledziu, co ty gadasz! Jakie tam brasujemy! Mów po ludzku!

— Dobra!… Unosz, złap za tę grubą linę. Tak, tę! Popuścisz ją kiedy ci powiem: dosyć!

Sellouf złapał linę, odwiązał ją i trzymając ją mocno w rękach, popuszczał sznur, a przez to wydłużał jego długość.

— A ty Wysz! Złap teraz za tę grubą linę po twojej stronie i mocno ją przyciągaj do siebie! Ile popuści Unosz, tyle ty podciągnij, aż witryło wypełni się w całości wiatrem! Dobrze, jest pełne! Teraz musicie zawiązać liny tak, jak były zawiązane! Dokładnie tym samym węzłem!

— Ale jak to się robi, do kroćset! — biadolił Wyzima.

Śledź doskoczył do przyjaciela. Odebrał od niego napiętą linę i pokazał, jak prawidłowo zawiązać linę brasu na pachołku.

— Widzisz? Teraz ona sama się zablokuje, i na pewno się nie odwiąże, za Boga! Proste, nie?

Podskoczył do Unosza i zrobił to samo.

— Komandyr!… — krzyknął. — Jest witryło na wiatr!

Wrona spojrzał na Śledzia i zadowolony skinął głową. Odszukał wzrokiem maga i ruszył w jego stronę, mówiąc:

— Panie Ewikont, Sira Worona w waszeci rękach! Cwitek! Trzymać kurs i słuchać mości Ewikonta!


*


Horhur siedział na ławce wygodnie wsparty o burtę i drapał za uchem Kotka, który położył się u jego stóp, wspierając łeb na kolanach medyka. Z drugiej strony ławki przysiadł Waśka i coś tam dłubał kozikiem w kawałku drewnianej szczapy, wyrwanej zapewne z jednej z desek osłony.

Kiedy Wrona stanął nad Horhurem, ten spojrzał na komandyra i nie przerywając kocich pieszczot, powiedział:

— Kiwa… — stwierdził. — Spora fala. Na szczęście płyniemy z wiatrem, ale i tak jeszcze trochę, a u niektórych zacznie się morska choroba. O, właśnie… — mruknął i wskazał na jednego z japończyków, był to Akio Sasaki, przewieszonego przez burtę i puszczającego ostrego „pawia”.

Chwilę przyglądał się temu z obojętną miną Zdziewuj Mysłak „Masełkiem” zwany, aż i on w pewnej chwili zbladł i idąc w ślady Akio, zawisł na burcie u boku tamtego.

Horhur mrucząc coś pod nosem wstał, co wyraźnie nie spodobało się Kotkowi. Położył rękę na ramieniu Wrony.

— Wpierw zrobię porządek z chorymi, a potem zajmiemy się modlitwą za duszę Agatona, dobrze Janie?

Komandyr skinął głową i powiedział cicho:

— To był dobry chłop i dobry marynarz.

— Wiem o tym. Każdy zasługuje na dobre słowo i wspomnienie. Godnie pożegnamy Agatona. Dlatego uważam, że wszyscy powinni być świadomi tego, co się wówczas będzie działo.

Horhur już miał odejść, ale Wrona przytrzymał go za rękę.

— Panie, a pamiętasz mnie? Wiesz kim jestem?…

Starzec uśmiechnął się, klepiąc go po dłoni.

— Jakżebym mógł o tobie zapomnieć, mój dzielny morjaku! Wszak wtedy u Turka, uratowałeś moje życie i honor dziewcząt! A poza tym… — spojrzał mu w oczy uważnym wzrokiem — przepowiednia musi się spełnić, Janie. Nie ma innego wyjścia, nie uciekniesz od niej tak samo, jak nie uciekniesz od Kwiatuszka. — Uśmiechnął się. — Ona zapewne już za tobą wypatruje. I wiesz co?…

Zatrzymał się jeszcze na chwilę.

— Idź teraz do niej, tylko wpierw się ogól Janie, a będziesz o jakie dziesięć lat młodszy!…

Medyk dostrzegł Masadę, który właśnie wziął pod opiekę pierwszego nieszczęśnika walczącego z torsjami i szybko poszedł w tamtym kierunku.

Wrona bezwiednie przejechał palcami po szczecinie brody i długich wąsach.

— Mam do niej pójść i się ogolić?… Młodszy o dziesięć lat?…

Przełknął ślinę, bo dostrzegł Kwiatuszka, jak stała przy burcie na rufie i wylewała z cebrzyka pomyje. Dziewczyna odwróciła się. Też go dostrzegła, a na jej twarzy pojawił się słaby uśmiech. Była blada jak śnieg… Choroba morska dopada wszystkich, nawet pomocnice medyka.


*


Alosza siedział pod pokładem i, jak zwykle ostatnimi czasy, popijał miód ze skórzanego bukłaka. Kiwanie okrętu nie robiło na nim specjalnego wrażenia, zapewne dlatego, że był już dobrze wstawiony, a przez to cały świat wirował mu przed oczami, co było ostatnio dla niego stanem normalnym i nakładało się na bujanie czajki.

Kulicki usiadł obok.

— Dasz łyczka, Lonia? — spytał.

Alosza spojrzał na Ursyna, a jego twarz wykrzywił dziwny grymas, ni to uśmiechu, ni kpiny.

— Pytasz?… Prosisz?… Czy też może — żądasz, mości Kulicki… — powiedział kozak i oddał bukłak.

Szlachcic przechylił i pociągnął spory łyk. Otarł wąsa.

— Niezły miodek… Masz może tego więcej, Alosza?

Twarz kozackiego atamana pojaśniała. Wstał i chwiejnym krokiem, walcząc z przechyłami łodzi, dotarł do kuferka wciśniętego pod jedną ze skrzyń i przykrytego kawałkiem jakiegoś płótna.

Nie bez wysiłku wytargał pudło na wierzch i po otwarciu wyjął zeń mały antałek.

— A co nie mam mieć, jak mam! — krzyknął tryumfalnie, niosąc beczułkę pod pachą.

Potrącił przy tym przechodzącego obok Zbrosza Kapicę o mało go nie przewracając. Wyraz twarzy Kapicy mówił wszystko: zaraz złapię pijaka za kudły i wywalę za burtę! Jednak husar widząc wymowne spojrzenie Kulickiego, dał sobie spokój. Zaklął tylko szpetnie i wyszedł po drabinie na górny pokład. Na Aloszy wrogie zachowanie Łaski nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Nie wiadomo było, czy wynikało to z wrodzonej i nabytej w siczy arogancji, czy też może albo przede wszystkim; z mocno już nabitego winem łba.

Kulicki wziął antałek z rąk atamana i ruszył ku drabinie po której nie tak dawno wchodził Kapica. Zdziwiony Alosza myślał zapewne, że popijawa odbędzie się pod pokładem, ale „przemyślawszy” sprawę doszedł do wniosku, że i na górnych deskach, równie dużo wypić można, ruszył więc za nim, chwiejąc się w lewo i prawo. Po drodze zahaczył o wyciągnięte nogi, leżącego między wręgami Bö i o mały figiel, a wywróciłby się na twarz. Na szczęście zdołał złapać się butów stojącego już na drabinie Ursyna.


Widok był bardzo ciekawy, bo obserwator stojący z boku mógłby pomyśleć, że Pawluk całuje buty Kulickiemu. Całą tę scenę widziała siedząca na rufie Agata, która będąc ukryta przed wzrokiem Aloszyza za beczką sadła, pilnowana przez śpiącego u jej stóp Kotka, cerowała zdobyte w siole Wasyla Rybki płócienne rybackie gacie, tak by nadawały się dla kobiet.

Widząc wszystko, przestała szyć i westchnęła głęboko, a potem wzruszyła ramionami.

Aaa… co mnie on obchodzi… — pomyślała — buc jeden niewychowany i, przeklęty. Narwaniec i pijak. Kulickiego po butach całuje. Ech… — znowu westchnęła i przez nieuwagę ukłuła się w palec. Syknęła przy tym głośno z bólu i zaczęła ssać kciuk. Kotek oderwał łeb od desek i spojrzał na Agatę pytającym wzrokiem: wszystko w porządku?

Pogłaskała go po miękkim futerku.

— Śpij, śpij. Nic się nie dzieje. To tylko jeden taki, znowu głupka z siebie robi. A szkoda…

Gepard ziewnął, mlasnął jęzorem i z powrotem zapadł w drzemkę.


Kulicki wyszedł na górny pokład i trzymając antałek pod pachą, patrzył z krzywym uśmieszkiem na gramolącego się po drabinie Aloszę. Kiedy ten wreszcie stanął na górnych deskach, złapał się burty i rozejrzał dookoła. Jego wzrok nie mógł dłużej skoncentrować się na żadnym z będących tam ludzi, bo cały czas i z uporem wracał do postaci Kulickiego, a w zasadzie do trzymanej przez niego beczułki z miodem albo siwuchą.

Pułkownik złapał ją w dwie ręce i patrząc Alosze w oczy z uśmiechem na ustach wyrzucił beczkę za burtę! Wysoka, ale płaska fala uniosła natychmiast antałek na wysokość oczu stojących na pokładzie i wydawać by się mogło, że jest na wyciągnięcie ręki! Może to spowodowało, że Pawluk nie zareagował od razu. Popatrzył, głupkowatym pijackim wzrokiem na Kulickiego kompletnie nic nie rozumiejąc.

Myślał zapewne w pijanym widzie, że Ursyn po prostu odrzucił napitek tylko na chwilę, bo tylko tak się z nim droczy! Miód zaraz sam „wróci” na łódź i wreszcie będzie można odbić korek! No bo, niby dlaczego JEGO ulubiony miód pływa sobie w wodzie? Raz unoszony wysoko, a raz, spadając gdzieś w bezdenną zieloną czeluść. I… co najgorsze, dlaczego beczka zaczyna się oddalać?


Pijany mózg Aloszy wreszcie połączył widok z faktem!

A kiedy zrozumiał, zaryczał jak raniony zwierz! Zrzucił z siebie żupan, strzelił czapą o pokład i złapał za szablę, ale nie po to, żeby ją dobyć tylko po to, by odpiąć pochwę!

Przesuwał się wzdłuż burty, cały czas obserwując beczkę, a jego bose stopy człapały po mokrych i obrzyganych deskach pokładu. Darł się przy tym na całe gardło, że: jak tylko wyłowi antałek, to zabije Kulickiego, jak amen w pacierzu!

Odsuwając, stojących przy burcie nieszczęśników z chorobą morską, dotarł w ten sposób na rufę, gdzie stanął na odbojnicy i zaczął szykować się do skoku do wody!

Zrobił to! Skoczył pięknym szczupakiem prosto w, z wolna wynurzającą się, ścianę wody na wierzchu której, jak korek pływał sobie jego ukochany miodek!

Wbił się w falę, jak ryba!

Po chwili wynurzył się i złapał beczułkę, którą podniósł tryumfalnie nad głowę.

Sira Worona, najpierw z wolna, a potem coraz szybciej zaczęła się od niego oddalać… Chłodna woda i widok odpływającego statku otrzeźwiły Pawluka! Widać to było po jego coraz większych oczach i otwartej gębie, do której od razu zaczęła się wlewać woda! Kaszląc podniósł wolną rękę i zaczął przeraźliwie krzyczeć:

— Bracia!… Ratunku, topię się!… Nie zostawiajcie na śmierć!… Bracia, pomiłujcie, na rany Chrystusa!… Ja nie umiem pływać!… Bratcy!…

Widząc, że jego błagania nic nie dadzą, odrzucił precz beczułkę i niemrawo zaczął machać rękami, chcąc płynąć w ślad za czajką. No cóż, nie szło mu to najlepiej, bo w końcu to był kozak, człowiek stepu, a nie ryba. Nie wiedział biedak o jeszcze jednym, że nim wskoczył do wody, Cwitek (widząc co się święci i na całe jego szczęście) zdążył owinąć mu wokół pasa cienką ale mocną linkę, umocowaną do pachołka na burcie. W sumie Alosza od momentu wskoczenia do wody, robił za przynętę dla ryb!


Kiedy statek oddalił się o jakieś dwadzieścia sążni, przymocowany do kołka sznur naprężył się i teraz ataman Pawluk na własnej skórze rozpoczął testy tak zwanej — dryfkotwy!

Co prawda był chłopem na schwał, ale i to nie wystarczało, żeby zwolnić bieg Sirej Worony. Czajka śmigała po falach, ciągnąc za sobą krztuszącego się i usiłującego krzyczeć nieszczęśnika, który za wszelką cenę próbował złapać za linę i przyciągnąć się bliżej statku.

Na dodatek, przez rozchybotaną wodę, łódź „szła” raz w górę, a raz w dół, zgodnie z ruchem długich fal, a ciągnięty za nią Lonia robił dokładnie to samo! Wyskakując o czasu do czasu z wody, niczym holowany na lince okoń albo szczupak.

Stojący na pokładzie ludzie, a stali tam już teraz wszyscy za wyjątkiem Bö, z zapartym tchem obserwowali, co też się stanie z atamanem! Przeżyje, czy utopi się niczym kura wrzucona do stawu.

Nikt z nich nie spodziewał się tego, że w obronie Aloszy stanie… Agata! Podeszła do Wrony i drąc się na komandyra na całe gardło zagroziła, że jak zaraz mu nie pomogą, to ona sama wskoczy do wody, żeby go ratować!

Padła komenda do zrzucenia witryła.

Czajka natychmiast zwolniła, by po chwili przejść w dryf, popychana jedynie siłą wiatru, napierającego na burty. Ściągnięto linę z „wiszącym” na jej końcu Aloszą i po kilku próbach wyciągnięto wreszcie z wody nieprzytomną i pijaną „dryfkotwę” na pokład.

Śledź z Unichem postawili żagiel i łódź na powrót zaczęła nabierać prędkości. W samą porę, bo zaczęła niebezpiecznie stawać bokiem do fali.

Horhur pochylił się nad kozakiem i przytknął ucho do jego piersi.

— Oddycha… — mruknął.

Przy pomocy Naokiego, mag przewrócił Pawluka na bok. Z ust atamana wypłynęła stróżka wody. Kaszlnął raz i drugi, a po chwili otwarł oczy. Jego błędny wzrok padł na klęczącą przy nim Agatę. Nie powiedział nic, a tylko się lekko uśmiechnął.

— No i z czego się cieszysz, głupku… — mruknęła kobieta. — No z czego…

Lonia dalej patrzył na nią i nie zrażony jej słowami, cicho powiedział:

— Nie wiesz? Z tego, że cię mam… Agato.


*


Kulicki zszedł pod pokład, gdzie nikogo teraz nie było, prócz śpiącego Kotka i leżącego bez ruchu Bö Isberga. Mocno i bez ceregieli szturchnął go w ramię. Mnich jednak nie zareagował. Kulicki mocniej potarmosił braciszka, ale i to nie pomogło. Isberg nie reagował, pogrążony w głębokim letargu lub w jakimś nienaturalnym stanie uśpienia mózgu.

— Daj spokój panie oficerze…

Tuż za nim stał Horhur z uczepioną do tuniki małą Tanią.

— On wie, że tu jesteś i doskonale też zdaje sobie sprawę, że chcesz z nim rozmawiać, bo cię słyszy, ale… — medyk usiadł na belce obok — teraz i w tym stanie, nic ci jeszcze nie powie. Może już niedługo przyjdzie czas na rozmowę, wierz mi — mruknął. — Kiedy będzie gotów, sam się do ciebie zwróci Ursynie, ale jeszcze nie teraz. Musisz wiedzieć jeszcze jedno, mości królewski pułkowniku…

— Skąd u diaska…

Horhur przytrzymał go za rękę, dając tym samym znać, żeby nic więcej nie mówił.

— Bö z Närke, to jest teraz inny człowiek, a jego nowa dusza walczy w głowie ze starą. Może lepiej, żeby jej nie przeszkadzać. Dagny też jest inną kobietą. Musisz mi uwierzyć na słowo, bo ja to wiem. Nie wiem tylko jednego — czy on i ona zostali lepszymi ludźmi. Jednak na pewno są inni niż tamten Bö Isberg i tamta Dagny z tajnego bractwa „czarnych braciszków”.

Wstał, a razem z nim Tania.

— I wiesz co? Może teraz lepiej pogadaj z atamanem. Bo z niego wroga sobie nie rób. Ja wiem, że to lekkoduch i od miodu nie stroni, ale widzisz, wasz dawny układ wisi na włosku…

Ruszył wolno w stronę rufy, gdzie siedziały dziewczęta — Kwiatuszek, Rybka, Wiera i Dagny. Brakowało jedynie Agaty, która dalej zajmowała się podtopionym Pawlukiem.

— Widzisz, a to z tej prostej przyczyny, że Lonia ma wyrzuty sumienia. Kocha brata i tęskni za wolnością, za stepem… Musisz mu dać coś takiego, co znowu skłoni Aloszę w twoją stronę. Przemyśl to, panie pułkowniku, przemyśl. Ach, no i nie wiem, czy wiesz, ale chyba płyniemy w strony, które wydaje mi się, że kiedyś dobrze znałem. Zna je też nasz wezyr, który teraz stoi dokładnie nad nami i uważnie słucha… — uśmiechnął się. — Ale on już to ma we krwi i bez intryg nie może żyć.

Podniósł głowę do góry i krzyknął:

— Szanowny Guzel-beju! Zejdź tu do mnie na chwilę, bo musimy pogadać o różnych ważnych sprawach, a szczególnie o pewnym miejscu, które powinieneś dobrze znać!

Po chwili okrągła gęba wezyra pojawiła się w otworze desek. Był wymizerowany, blady, a oczy mu błyszczały niezdrowym blaskiem. Nie wiadomo, czy od choroby morskiej, czy od gorączki.

Horhur spojrzał na niego.

— Zejdź, zejdź, coś na tę twoją przypadłość poradzimy. Tylko pośpiesz się bo za chwilę będę mocno zajęty!


*


Waśka wstał z ławki i odszukał wzrokiem Iwana. Chłopak był jednak zajęty rozmową z Antonem, który coś mu pokazywał i cierpliwie tłumaczył. Wzrok małego trafił teraz na, ciągle kręcącą się przy Horhurze, Tanię. Zeskoczył pod pokład i podszedł do dziewczynki.

Medyk nie patrząc na małego, bo on z kolei zajęty był rozmową z kobietami, powiedział:

— Waśka, a weź ty, mój mały przyjacielu szacowną Teje i poproś ją, niech cię nauczy czegoś pożytecznego o morzu i żeglowaniu. Wszak wychowała się na wodzie, prawda?

Z miny dziewczynki można było bez trudu wyczytać, że pomysł maga niezbyt się jej spodobał. Dlatego Horhur ponaglił ją, mówiąc:

— No idźcie dzieci, idźcie…


Tania stanęła przy burcie wyraźnie zła i nawet nie patrzyła na Waśkę.

— Mój ukochany mistrz — Abu Abdallah Gabir ibn Hajjan ibn Abdallah as-Sufimi rozkazał, bym cię nauczyła czegoś o morzu i żeglowaniu… — parsknęła. — Ha! Dobrze więc, mały! Zaraz nauczę cię wszystkiego, co sama wiem i co będzie ci potrzebne! Słuchaj uważnie!

Waśka zaintrygowany przysunął się bliżej, wpatrując się w twarz dziewczynki. A Tania wyciągnęła rękę przed siebie i powiedziała:

— Patrz, słuchaj i ucz się! Przed nami jest morze i fale… — odwróciła się. — A tam… — pokazała na witryło. — Jest żagiel, co służy do żeglowania! Koniec nauki!… Już wiesz wszystko, co potrzeba! Teraz idę do mojego nauczyciela!

Waśka był tak zaskoczony, że na moment zapomniał języka w gębie, co zdarzało mu się niezwykle rzadko. Kiedy jednak ochłonął i doszedł do siebie, a stało się to szybciej niż trwała niedawno odebrana „lekcja”, mocno złapał odchodzącą Tanię za rękę i zawołał:

— Waśka już nie jest durak! Waśka jest mądrym…

Znowu odjęło mu mowę, bo oczy dziewczynki zajaśniały tym dziwnym blaskiem, jak wtedy w skrytce u Wasyla Rybki, a jej twarz wykrzywił grymas złości. Jednak po krótkiej chwili oblicze Teje złagodniało i mała odezwała się mocnym głosem dojrzałej kobiety:

— Wybacz mi, Wasylu Jakowlewie Kras, ja nie wiedziałam… — szepnęła — Jaaa… Jest mi wstyd. Bardzo wstyd… — spuściła głowę.


Pogładziła poranione dłonie chłopca i teraz to on bezskutecznie chciał się wyswobodzić z uścisku, ale nie miał na to siły. Ludzie zgromadzeni na górnym pokładzie z uwagą i wielkim zdziwieniem obserwowali całe to dziwne zdarzenie. Wszak wcześniej tylko kilku z nich było świadkami niecodziennego zachowania dziewczynki w piwnicy domu Wasyla Rybki.

Dla większości to, co teraz działo się pomiędzy Tanią i Waśką, było tak samo niezrozumiałe, jak i dla samego chłopczyka. Tylko Kotek nie okazywał zainteresowania i nie wyczuwał zagrożenia, bo chyba instynkt lub szósty zwierzęcy zmysł podpowiadał mu, że nie ma się czym przejmować. Otarł pysk o chude nogi Teje i zaległ u jej stóp, liżąc ją w palce. Waśka wreszcie przestał się szamotać i czekał, co się stanie. Dziewczynka uśmiechnęła się lekko i mówiąc dalej tym dziwnym i nieziemskim głosem, oznajmiła:

— Jestem Teje. I zaraz nauczę cię Wasylu tego wszystkiego, co ja i Tania wiemy o morzu, żeglowaniu i… nie tylko. Tak, jak mi nakazał mój mistrz — Abu Abdallah Gabir ibn Hajjan ibn Abdallah as-Sufimi zwany Gerberem. Nie obawiaj się, bo jesteś Wasylu, jednym z wybranych…

Dziewczynka uśmiechnęła się, a wtedy jej oczy zrobiły się niebieskie, jak letnie lazurowe niebo.

— Ucz się, Wasylu wybrańcu Izydy…


Mocniej ścisnęła dłonie Waśki, a wtedy chłopczyk, jakby chcąc coś powiedzieć, otwarł usta. Jego oczy zrobiły się równie niebieskie, jak oczy Teje. Stali tak przez krótką chwilę, by nagle zachwiać się i zwiotczeć niczym szmaciane laleczki. Ich nogi ugięły się i niechybnie upadliby na deski pokładu, gdyby nie szybka reakcja Grocha i Imagawy, którzy złapali je w locie. Kotek odskoczył zdenerwowany, waląc na lewo i prawo ogonem, ale nie był agresywny.

Warknął tylko, pokazując zęby i zeskoczył pod pokład.

— Co z nimi? — spytał Japończyk. — Co to znowu było, co? Ta mała, jest yösei satori

— Chyba w porządku — odpowiedział Groch. — Oddychają i teraz wyglądają jakby spały. — Spojrzał na Imagawę — Mówisz, że czym ona jest?… — spytał Groch.

— Demonem… — mruknął Yoshikatsu.

— A ja myślę, że ona jest małą czarownicą — rzucił Masełko. — Mała wiedźma, jak nic… — przeżegnał się, a wraz z nim zrobili to, stojący obok Wysz i Unich.

— A tam, gadacie głupoty. Widziałeś kiedy demona, ambasadorze?… — stęknął Groch, wstając z klęczek z dziewczynką na rękach. — Jaka to czarownica, jaki demon, to tylko dziwne dziecko i tyle…

Imagawie pomógł wstać jeden z sług. Akio odebrał z rąk samuraja nieprzytomnego Waśkę.

— A ja wam mówię — upierał się Japończyk — że mała jest demonem, co czyta w ludzkich myślach. A to wielka i straszna moc! Bardzo wielka…

— A pewnie! Jeszcze mi trza na moim czownie demonów, czarownic, wiedźm, diabłów i wariatów! Jakby było mało całej tej menażerii, co już tu jest! — marudził komandyr Wrona. — Trza medyka zawołać, niech wytłumaczy o co tu, do tysiąca zdechłych i śmierdzących śledzi, chodzi!

— Wszyscy jesteście w błędzie!…

Usłyszeli głośny krzyk, ucinający dalszą dyskusję. Nie trzeba było wołać, bo Horhur stał przy zejściu pod pokład.

— I, wszyscy macie… rację — wystękał, bo włażenie po drabinie bardzo mu nie odpowiadało. Widząc głupie miny stojących, powiedział dalej:

— Nie patrzcie tak. Zaraz wszystko wam wyjaśnię.

Oparł się ciężko o burtę i przysiadł na ławie.

— Naoki, przyjacielu, masz może łyczka wody?


Masada oczywiście miał w bukłaku świeżą wodę. Horhur się napił, otarł usta i rozglądając się w koło po twarzach stojących, powiedział:

— Teje, czy inaczej Tania jest zwykłą, i zarazem niezwykłą dziewczynką. Nie wiem, jak to się stało, ale jest pewnym, że do jej jaźni wdarła się dawna, bardzo dawna egipska bogini, czy też, królowa. Może stało się to wtedy, kiedy mała wzięła pierwszy raz do ręki manuskrypt i dotknęła Zwojów Madrości? Może to wówczas Teje w nią weszła?…

— Może być dokładnie jak mówisz, szacowny medyku! — krzyknął Unosz, przerywając Horhurowi. — Dlatego trza będzie wypędzić demona z duszy dziecka, bo teraz ta mała jest dla nas wielkim zagrożeniem! Szatan i jego mroczne sługi będą o nas wszystko wiedzieć! A, jak mówi ambasador, ten siedzący w niej demon umie czytać w naszych myślach. Apage!…

Unich wyjął krzyżyk i trzymając go nad głową, zaczął się głośno modlić.

— W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! Wyjdź z ciała dziecka, siło nieczysta!

— Angol ma rację! — Kapica wyszedł przed innych i stanął przy Grochu trzymającym „śpiącą” Tanię na rękach. — Egzorcyzmów tu trzeba i dobrego księdza! Coby „złego” z duszy dziecka przepędził! A kiedy to nic nie da, trzeba by…

— Noo… co ty Łaska! Co by trzeba…! — krzyknął Wyzima. — Może za burtę wyrzucić, co?!? Puknij się w ten głupi łeb, bo jak nie, to ja to zrobię! Niech mi któren tknie dzieweczkę, a ubiję jak psa gołymi rękami!


Widząc, że sytuacja staje się groźna. Groch trzymający Tanię na rękach wyszedł na środek zgromadzenia. Złożył dziecko na kolanach Horhura i krzyknął:

— A to, co to jest, do kroćset! Rokosz jakaś się szykuje?!… Kto pozwolił w wojsku na dyskusje niepotrzebne i głupie, co?! Widzieliście! Ksiądz, egzorcyzmy i, co jeszcze! — stanął przed Kapicą już wyraźnie wkurzony. — Może zrobimy mały stosik Zbrosz, albo topienie wiedźmy w wodzie! I może zaraz otworzymy karty Malleus Maleficarum, co?! Wstyd! Trzeba słuchać mądrzejszych i starszych! A nie, widzieć wszędzie podszepty szatańskie! Bo są na tym świecie rzeczy, o których nawet najwięksi mędrcy nic nie wiedzą!…

Odwrócił się do Sellouf’a.

— A ty co, Angol. Już zapomniałeś Unosz o swoim ojczulku fanatyku? — powiedział cicho.

Husar spuścił głowę.

— No? — mruknął Groszkiewicz. — Prawda. To co widzieliście nie jest normalne, jak i to, co się z nami dzieje, też nie jest normalnym. Nie zauważyliście tego do tej pory? Czy ta mała dziewuszka jakoś odstaje od tego, co się ostatnio nam wszystkim przydarzyło? Co?… Kapica? Unich? Masełko?… Pomyślcie. Nie zauważyliście, że sam Pan Bóg ma w stosunku do nas jakiś plan i to On oraz dziwny przypadek, pchają nas wszystkich do miejsca, gdzie mamy dotrzeć? Bo może właśnie tam mamy coś ważnego do zrobienia? Pomyślcie, ile każde z nas przeżyło ostatnio dziwnych i nie dających się wytłumaczyć spraw? Czy to jest przypadek? Czy ta mała, to wyjątek?

Groch chodził wzdłuż stojących i patrzył każdemu w oczy.

— Czy, tak po prawdzie, Tania to nic nowego pod słońcem!


Zapanowała cisza, a sytuacja po jego słowach wyraźnie się uspokoiła. Słychać było jedynie skrzypienie desek i olinowania okrętu oraz pisk mew, przemieszany z szumem morskich fal, które w tym momencie — tak jak i wiatr — zaczęły się z wolna uspokajać. Widać morze też chciało załagodzić napięcie, jakie wybuchło wśród ludzi na czajce.

— Czyż to, że jeszcze żyjemy, a teraz płyniemy tym pięknym statkiem po szerokim morzu, gdzieś na kraniec świata, to nie są właśnie… czary?

Podszedł do Yoshikatsu.

— Panie Imagawa… No niech waść powie, czy to nie są czary, ale dobre czary? Boskie czary. Waszych Bogów, i Naszego Boga?…

Imagawa nie odpowiedział od razu, a tylko podszedł do Akio, trzymającego w ramionach małego Waśkę. Pogłaskał chłopczyka po jasnych lokach i powiedział:

— Masz rację poruczniku. Zło nie mogłoby zagościć w ciele dziecka. Może i ta mała jest inna, ale coś mi podpowiada, że będzie z dziewczynki pożytek… To demon, ale dobry demon. A, czy czyta w myślach?… — umilkł. — Nie wiem, może mi się tylko wydawało?

Dagny, podobnie do Teje kręcącej się przy Horhurze, która stale znajdowała się w pobliżu Imagawy, przepchnęła się między Dobkiem a Ozu i wpierw cicho, a potem coraz głośniej, powiedziała:

— Ja wiem, co to jest zło… — szepnęła ze spuszczoną głową. — Wcielone, czyste i okrutne zło… Wiem, bom mu służyła przez wiele lat… Myślałam, że służę Bogu, ale to nie była prawda. Służyłam złu i o mało, sama przez to nie zginęłam, gdyby nie pewien dobry, prawy i… kochany człowiek…

Dotknęła dłoni Imagawy, a ten się nie odsunął, co zapewne zrobiłby jeszcze nie tak dawno temu. Ten ruch, a w zasadzie jego brak, zauważył Horhur i lekko się uśmiechnął.

— Rozmawiałam z dziewczynką już nie raz — mówiła dalej — to jest dobre i zdrowe dziecko. Może jest trochę dziwna, ale to wynik wielkiej tęsknoty za bliskimi, których niedawno utraciła. Nie rozumiecie tego? Wyście nikogo nie stracili?… — popatrzyła z wyrzutem na stojących. — Widać dlatego ma w głowie tych swoich dwóch przyjaciół: Burego i, jak ją nazwał medyk — Teje… Opowiadała mi o nich, ale więcej o Burym. Wymyślonym skrzacie, którego to niby znalazła u siebie w domu. Tak, Teje jest inna, bo to ona — królowa, jak ją nazwał Horhur, znalazła kiedyś Tanię i już w niej została. A Tania mówiła mi jeszcze, że Teje jest dobra i mądra…


Horhur w ogóle się nie odzywał, a tylko słuchał, co każdy z nich ma do powiedzenia. W tym momencie uwieszony na ramieniu Akio Waśka, otwarł oczy. Rozejrzał się przytomnym wzrokiem po wszystkich i zeskoczył na pokład. Podszedł do dalej nieprzytomnej dziewczynki, dotknął jej dłoni, a potem stanął przed komandyrem Wroną.

— Panie dowódco. Idzie burza od południowego wschodu. Za dwie klepsydry będzie wiać jak diabli! Trza zabezpieczyć Sirą Woronę i dobrze się przygotować! Może nawet, gdyby się udało, lepiej wpłynąć do tej małej i płytkiej zatoczki, co się nazywa Kucuk-Kumru i tam rzucić kotwice. Przeczekać. Czasu jest niewiele, Waśka to wie…

Odwrócił się w stronę Teje i pokazał na nią palcem.

— To ona mi o wszystkim opowiedziała i nauczyła czego trzeba o morzu i żeglowaniu, tak jak kazał szacowny Abu Abdallah Gabir ibn Hajjan ibn Abdallah as-Sufi, najlepszy na świecie medyk i mag… — mały śmiesznie ukłonił się Horhurowi.

Potem znowu podszedł do Teje, która, teraz już przytomna, stała przy Grochu, trzymając go za nogawkę portek. Wziął ją za rękę i razem pobiegli pod pokład, a w ślad za nimi wolnym krokiem „popłynął” Kotek, mrucząc coś po gepardziemu. Tania, schodząc po drabince, zawołała jeszcze:

— Bury! Szykuj się bo idzie burza, a ja cię szukać nie będę! Trza wszystko umocować! Pilnuj mi tam ksiąg i zwoju!…


Horhur wstał. Popatrzył na niezbyt mądre miny wszystkich, co stali wokół i powiedział:

— Nie słyszeliście? Trza wszystko umocować! Teje to wie, bo ta prastara królowa ma więcej oleju w głowie niż my wszyscy wzięci razem do kupy. Komandyrze, wiesz gdzie jest zatoka Mały Gołąb? — spytał.

Jan skinął głową.

— No, to póki co, wydaje mi się, że trzeba zmienić kurs!


*


Na otwartym morzu sztorm stawiał wielkie i potężne fale, pchając mocnym wiatrem i z wielką prędkością góry wody. Piana z szerokich i spienionych grzyw bałwanów, zrywana podmuchami szkwału, leciała poziomo gdzieś w sam środek morskiej kipieli. Wiatr wył na olinowaniu czajki, wygrywając jakieś dziwne i dzikie melodie, zaś deszcz zacinał tak mocno, że woda przedzierała się przez szpary w deskach górnego pokładu, przeciekając na dolny, gdzie siedzieli wszyscy ci, co nie mieli teraz wachty. W miejscach, gdzie najwięcej ciekła woda, podstawiono beczki, które szybko się napełniły, więc ludzie na górnym pokładzie robili teraz wszystko, żeby uszczelnić szpary.

I właśnie ta „reszta” załogi, czyli Hurak-Durak, Salak Ferach oraz kilku innych dobranych z „nowej” załogi, siedzieli na górze pilnując, czy mimo skrycia się przed sztormem w zatoce, czajka nie zerwie się z kotwic.

Okryci grubym płótnem starego żagla, trwali dzielnie, odpierając kolejne ataki zawieruchy.

Co dziwne, towarzyszył im Kotek, który wpierw stał uparcie na deszczu, nadstawiając się na nadchodzące co chwila fale ulewy! Kiedy stwierdził, że już wystarczy kąpieli, otrzepał się mocno kilka razy, a potem wśliznął pod dekę, pod którą siedziała wachta. Tam pielęgnacja futra odbywała się dalej, ale za pomocą długiego i szorstkiego jęzora. Miejsca Kotek miał sporo, czego nie było można powiedzieć o ściśniętych w kupę ludziach.


Pod pokładem zaś, większość odpoczywała lub zajmowała się własnymi problemami. Najczęściej polegały one na tym, by uchronić swój skromny dobytek przed wilgocią albo tak sobie umościć własne gniazdko, żeby było jak najbardziej wygodne. Wysz i Anton z uwagi na swoje rozmiary potrzebowali najwięcej miejsca, dlatego decyzją Wrony znaleźli się najbliżej rufy, tuż przed odosobnionym miejscem dla kobiet. Natomiast najmniejsi z załogi, czyli: Iwan, Waśka i kilku ludzi Imagawy z Masadą na czele, zajęli wolne połacie pokładu na dziobie łodzi. Reszta, wykorzystała różne dostępne miejsca byle w miarę płaskie i na tyle długie i szerokie, by można się jakoś ułożyć. Stała załoga Sirej Worony specjalnie się tym nie przejmowała, bo do spania wykorzystywali szerokie pałatki, rozwieszane niczym hamaki tylko wtedy, kiedy szli spać, zaś cały dobytek prawdziwego morjaka mieścił się w małym kuferku, stawianym pod wiszącą koją. Żeby zrobić coś takiego dla reszty załogi potrzeba było jednak czasu.

Sam komandyr zajmował wybrane miejsce na dziobie. Tam była jego koja i tam też znajdowały się osobiste rzeczy Wrony. Miejsce to było tylko dla niego i tylko jemu wolno było w nim przebywać, o czym nie omieszkał wszystkich powiadomić.


Horhur dziwnym trafem znalazł się nieopodal leżącego bez czucia Bö, tuż po drugiej stronie solidnej wręgi. Dobre: Kwiatuszek i Rybka, urządziły mu tam w miarę wygodnie posłanie i miejsce, gdzie mógł schować swoje księgi oraz, co najważniejsze, Zwój Mądrości.

Najwięcej problemu było z szafką Imagawy. Mebel, co prawda nie był zbyt wielki, ale i tak w ciasnym już podpokładzie, zajmował sporo miejsca.

Dlatego Stiopa razem z Cwitkiem, kombinując na różne sposoby, doszli do jedynego sensownego wniosku, że: trzeba by umocować to „durne drewniane pudło”, jak mawiał pokładowy cieśla, tuż pod sufitem górnego pokładu, ale jeszcze po wewnętrznej stronie burty. Przymocowali szafkę na szerokich pasach tak zmyślnie, że gdy była potrzeba, można ją było otworzyć bez zdejmowania. Dla niskich Japończyków, kobiet i dzieci, szafka była tam gdzie trzeba i zamontowana tak jak trzeba. Gorzej z Wyszem i resztą. Nim się nauczyli, że to miejsce trzeba omijać wielkim łukiem, guzy pojawiały się co chwila i Masada z Horhurem znowu mieli co robić.

Kulicki i Groch po krótkiej i burzliwej dyskusji, zaanektowali dwa wolne hamaki. Groch wziął jeden w spadku po Agatonie, a Kulicki zabrał ten, co był wolny, jak określił Wrona: gdyby co…

Imagawa uparł się, że będzie spać i odpoczywać tuż pod swoją wiszącą szafką. Więc Stiopa musiał mu zamocować do burty szeroką na dwie stopy deskę, składaną kiedy ambasador z niej nie korzystał. Japończycy są przyzwyczajeni do spania na dosyć twardych tatami z kawałkiem wałka pod głową, więc nie było problemu.

Płeć piękna chyba najlepiej poradziła sobie z problemem kwaterunku na czajce. W wyznaczonym dla nich kawałku rufy, urządziły się tak, że każda z nich miała tam dosyć miejsca dla siebie, a jeszcze mogły przygarnąć małą Teje.


Statek lekko kiwał się na małej fali w zatoce od podmuchów wiatru. Deszcz wreszcie ustał i skończyło się uporczywe zatykanie szpar przez które przeciekała woda. Gdzie było trzeba, zebrano i wylano to, co się nazbierało na samym dnie, a resztę osuszono szmatami. Wrona był pełen podziwu, bo wszyscy robili, co im kazano bez szemrania i wyjątku! Dowódca, ambasador, husar czy samuraj. Nawet Guzel-bej starał się jak mógł i pomagał, nosząc wiadra z wodą. Wielki wezyr był problemem na tak małym okręcie. Trudno było go gdzieś umieścić z uwagi na jego tuszę, a po drugie uparł się, że on nie da rady mieszkać pod pokładem, bo: jest człekiem stepów i wielkich przestrzeni, więc nie będzie spać w piwnicy. No i gadaj tu z takim.

Wrona podjął więc decyzję, że na pokładzie tuż przy dziobie, a przed stojącymi falkonetami postawią mu z grubego płótna żaglowego mały namiocik, w którym będzie mógł drzemać i odpoczywać nie nękany przez nikogo. Warunek: co rano szmata ma być złożona, a porządek na dziobie, jak się patrzy! W sumie wszyscy byli zadowoleni z takiego dictum, bo nikt specjalnie nie chciał mieć Turka jako sąsiada, a i sam wezyr wolał więcej swobody, a pod swoim namiocikiem był choć na krótką chwilę pozbawiony nadzoru (przynajmniej tak mu się wydawało).


*


Horhur drzemał oparty o wygodną poduszkę zrobioną mu przez Kichik-gul. Przed chwilą miał dziwny i męczący sen o ptakach albo o ludziach z ptasimi głowami. Ci półnadzy ludzie chodzili po jakichś ciemnych lochach albo korytarzach, na ścianach których było wiele różnych kolorowych rysunków podświetlonych jedynie migotliwym i słabym światlem pochodni lub kaganków. Horhur szedł tuż za tymi stworami wiedząc, że prowadzą go one do jakiegoś niezwykle ważnego miejsca. Droga ciągnęła się w nieskończoność i co chwila skręcali w różnych kierunkach. Zupełnie stracił orientację gdzie się znajduje i jak wyjść z labiryntu. Mimo, że szli już bardzo długo, nie mógł nigdzie dojść, zaś ludzie ptaki, co chwila zatrzymywali się i nawoływali go piskliwymi głosami… W końcu stanęli u szerokich kamiennych wrót, ozdobionych kolorowymi malunkami dziwnych stworzeń i przedmiotów.


Ptako-ludzie zniknęli, a on został sam. Stał przed ciemną, wręcz czarną ścianą rozwartych wierzei. Wiedział, że ma wejść w namacalną i wchłaniającą wszystko czerń, ale bał się bardzo i nie miał odwagi postawić nawet jednego kroku. Jakiś dziwny głos w głowie podpowiadał, że: nie ma innego wyjścia magu, tylko tam poznasz prawdę.

Odwrócił się szukając tego co mówił, rozglądając się bezradnie po drgających obrazkach. Nic z tego nie rozumiał.

— Jaką prawdę?! — pytał w pustkę. — Po co mi ona?! — krzyczał.

W odpowiedzi usłyszał, że: musisz wejść w czarną otchłań Horhurze. Adapo.

— Adapo? Tak się nazywam? — zapytał w ciemność.

Odpowiedziała, cisza… Spocił się i było mu niedobrze, jak po spożyciu jakiegoś niestrawnego posiłku. Wreszcie zebrał się na odwagę i z wyciągniętymi przed siebie rękami zrobił pierwszy krok w stronę czarnej czeluści.


Po chwili znalazł się w dużej i dobrze oświetlonej sali, na środku której stał wielki, wyciosany z kamienia, postument albo sarkofag. Na kamieniu, ze spuszczonymi w dół nogami, siedziała ludzka postać. Skóra istoty była biała jak górski śnieg, a nawet można powiedzieć, że: przeźroczysta w swej bieli niczym mleczny lód! Człowiek był nagi! Miał pochyloną sylwetkę i rękami opierał się o kamień. Inaczej zapewne przechyliłby się i spadł z postumentu. Jego głowa była pochylona i zwisały z niej pasma białych włosów, takich samych jak jego.

Zaintrygowany wyzbył się strachu i zrobił kolejny krok w stronę kamienia. Postać podniosła głowę. Miała zamknięte oczy, a teraz jej włosy układały się na ramionach, spływając aż do piersi.

Horhur przyglądał się uważnie twarzy, która wydała mu się znajoma. Znał to oblicze! Tylko za nic nie mógł sobie przypomnieć, gdzie już widział tego człowieka! Był dziwny i niesamowity, ale on wiedział, że na pewno był to człowiek! Już miał otworzyć usta i zapytać:

— Kim jesteś?

Ale wtedy siedzący otworzył oczy…


Horhur od razu zrozumiał kogo ma przed sobą!

Czerwone tęczówki, jak dwa rozżarzone węgle wwiercały mu się w mózg, a białą twarz wykrzywił dziwny grymas, przypominający krzywy uśmiech!

Siedział przed nim… nagi Bö Isberg z Närke!

Mnich zeskoczył z kamienia i człapiąc bosymi stopami, podszedł wolno. Stał teraz przed nim, niczym grecki posąg z marmuru, wrośnięty w kamienną posadzkę.

A w nim coś krzyczało:

To już nie jest zabójca i niegodziwiec! To jest… inna istota!


Isberg położył mu ręce na ramionach.

— Masz rację mistrzu. Już nie jestem tamtym Bö Isbergiem z Närke, którego na świat wydała w bólach waleczna Ingeborg z prastarego rodu Vaaldsen. Jedyna córka potężnego jarla Norrbotten — Ulryka Bezpalcego. Kiedy matka już mnie wypchnęła z łona, a potem zoczyła kim, albo raczej — czym jestem, umarła z żalu i bólu, wbijając sobie nóż w serce. Biedna, nie miała odwagi wpierw zabić mnie… A szkoda… Wielka szkoda, drogi Adapo, bo przez moją śmierć na świecie nie byłoby tyle zła — westchnął. — Nie jestem już tym samym bratem Bö, który mordował bez mrugnięcia okiem w imieniu… No właśnie, w czyim imieniu, szlachetny magu? W czyim? — powtórzył. — Nie wiesz? — potrząsnął nim — a może jednak, wiesz?

Stali przez chwilę w milczeniu, a Horhur cały czas słyszał jego pytania i wypowiadane słowa we własnej głowie. Nie wiedział, czy działo się tak przez cały czas. Słyszał, co mówił Isberg, ale nie widział, żeby tamten ruszał ustami!

Zresztą nie tylko słowa Bö docierały do jego mózgu!

Przez cały czas, gdzieś z góry lub z dołu albo z nie wiadomo skąd, dochodziły do niego fragmenty jakiejś rozmowy! Jakieś cytaty, wiersze, a może polecenia lub prośby, wypowiadane w dziwnym gardłowym języku! I coś mu mówiło, że nie były to gardła ludzkie! Na pewno nie! To były…


Z mroku wynurzył się Kotek, a może całkiem inny gepard. Podszedł do Horhura, otarł mu się o nogi, a potem zaległ i wsparł łeb na stopach.

— Nie bój się, Adapo — powiedział, czy też, nie powiedział Isberg. — Mnie nie musisz się bać. Bo ja, wiem kim jesteś. Chociaż, sam jeszcze nie wiem kim albo czym ja sam jestem… — uśmiechnął się krzywo. — Zawsze będę przy tobie. Chociaż ty, tego nie będziesz chciał. Będę tak blisko, jak teraz są Kwiatuszek i Rybka.

Isberg ścisnął go tak mocno palcami aż poczuł, że długie paznokcie mnicha wbijają mu się w skórę!

— Pamiętaj, Adapo. Przypomnij sobie, Adapo…


*


Obudził się, a nim otwarł oczy, wyczuł w mroku panującym pod pokładem, że ktoś mu się uporczywie przypatruje. Dostrzegł dwie pary dziwnych oczu. Jedne były bursztynowe i należały do Kotka, który leżał u jego boku, mrucząc cicho, niczym gotująca się w garnku woda. Kot wspierał łapy na jego ramieniu. Zrozumiał, skąd we śnie wziął się ból, wbijających się w ciało paznokci.

Druga para, równie niesamowitych czerwonych ślepi, wyzierała znad wręgi oddzielającej jego posłanie od Bö Isberga. Widać, mnich ocknął się z letargu i teraz patrzył na niego dokładnie w ten sam sposób w jaki przed chwilą robił to we śnie! Na dodatek, tak jak tam, odezwał się w jego głowie, mówiąc:

— Zawsze będę z tobą, szlachetny… Adapo, synu Boga Ea! Bo tak mi nakazał mój Bóg — Najwyższy Stwórca Nieba i Ziemi!


Biały błysk i grom rozsadzający czaszkę!

Ciało medyka wyprężyło się w spazmie, a twarz wykrzywił grymas bólu.

Kotek wystraszony takim zachowaniem Horhura, odskoczył w bezpieczne miejsce, prężąc grzbiet i sycząc po gepardziemu ostrzegawczo.


Adapa!… Wieczerza u boga Anu! Chleb i woda życia wiecznego! Uprzedzał mnie mój stwórca — Ea, że: nie wolno nic brać do ust! Wyjaśnił w jaki sposób zyskać łaski Anu! Na bogów! Stało się! Zapomniałem i… pamiętam! Wreszcie sobie przypomniałem! Gdzie popełniłem błąd?

— Jestem… Adapa, a królestwo Babilonu, było moim domem… — westchnął.

Rozejrzał się uważnie po leżących wokół towarzyszach i doszedł do wniosku, że jego dziwne zachowanie (na całe szczęście) musiało ujść ich uwadze, bo większość, a w zasadzie wszyscy spali głęboko, znużeni niedawno przebytą chorobą morską i trudami podróży. Przypomniało mu się, jak kiedyś sam wybrał się na morze i łowił ryby w zatoce Chalidż-e Fars.

Uśmiechnął się do wspomnień.


Zarzuciłem sieć, a wtedy nadleciał wredny Lewanter i wywrócił moją ukochaną łódź! Ale ja, Adapa, dałem mu radę i szybko go uciszyłem!… — pomyślał o sobie z dumą. — To dlatego wielki i potężny Anu wezwał mnie do siebie na wieczerzę! Obawiał się mnie i chciał zabić! Wystraszył się moich mocy, podarowanych mi przez Ea! Mocy równych bogom! Że też się wtedy nie zastosowałem do rad Twórcy! Co prawda, ugłaskałem Anu pochlebstwami, przez co mnie nie zabił, ale i tak, pozbawiając pamięci, jakby to mimo wszystko uczynił… — zamyślił się.

Z chwilowej apatii wyrwał go mocniejszy przechył czajki i ciche, stłumione przez deski statku, wycie wichru.

No tak, przecież teraz, tam na morzu hula ten sam wiatr — Lewanter! Wyczuł mnie! Złośnik doskonale pamiętał zniewagę, kiedy go okiełznałem, jak narowistego konia, i nie odpuści!

Ale ja, teraz już wiem, pamiętam!… I całe szczęście, i biada ci Lewanterze! Słyszysz?!…


Usiadł gwałtownie i spojrzał w górę.

Porucznik leżał w swojej pałatce i zajmował się ukochaną karabelą, zerkając ukradkiem w stronę siedzącego starca.

Jednak ktoś mnie obserwował… — pomyślał Horhur/Adapa. — Ach, przecież każdy może mieć złe sny, a Tomasz nie jest z tych, co dochodzi prawdy za wszelką cenę. Może i ma niewyparzoną gębę, ale jest cierpliwy i za to go lubię. Machnął ręką do porucznika i marudząc pod nosem ruszył do drabiny omijając leżących. Tak naprawdę, to Horhur nie marudził, a wypowiadał cicho tylko sobie znane słowa w dawno nie używanym i zapomnianym już języku. Słowa zaklęć, które za chwilę miały uspokoić i okiełznać, panujący na zewnątrz szkwał.


Dziwne zachowanie Horhura, nie uszło uwagi jeszcze jednej osoby. Imagawa, leżąc na swojej desce, długo nie mógł zasnąć, a kiedy mu się to wreszcie udało, jego sen był płytki i krótki. Kiedy się obudził, jakimś cudem odwrócił się na brzuch i z tej perspektywy obserwował scenę, jaka się rozegrała tuż pod jego spartańskim leżem. Gdy medyk usiadł, zamknął oczy, udając że śpi. A to, czego był przed chwilą świadkiem, utwierdziło go w przekonaniu, że cała ta wyprawa od samego początku (od przyjazdu do Moskwy), a już szczególnie teraz, jest sprawką Bogów, którzy cały czas wystawiają go na różne próby. Kto wie, kim jest Horhur, kto wie, kim jest Masada, kto wie, kim jest polski porucznik i wreszcie, kto wie kim jest ten oficer — Kulicki. Zresztą, kto wie, kim tak na prawdę są wszyscy inni z którymi przyszło mu dzielić los.

Rozmyślając o tym, zasnął twardym i ciężkim snem.


*


Groch czyścił Baśkę i co chwila spoglądał w stronę rzucającego się na posłaniu mędrca. Miał już nawet zeskoczyć i sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Tym bardziej, gdy zauważył otwarte, błyszczące i czerwone oczy Bö.

Odczekał aż Horhur wgramoli się na drabinę i zniknie na górnym pokładzie. Dopiero wtedy zeskoczył z pałatki hamaka i przysiadł obok leżącego z zamkniętymi oczami mnicha.

— To co, panie mnichu, pogadamy?…

drugiej strony legowiska Isberga pojawił się nie wiadomo skąd, Kulicki.

Szwed otwarł oczy i patrząc raz na Tomasza, a raz na Ursyna, powiedział:

— Głodny jestem…

Rozdział III

O tym, że: Sira Worona zacumowała, a część załogi szykowała się do wyprawy na ląd — ludzie się zmieniają, co widać było po Isbergu i po… Horhurze! — zapasy na rękę wygrywał ten, co miał większą siłę? — Kozacy nie odpuszczą i będą ścigać uciekinierów do upadłego! — siła handlu tkwiła w zachwalaniu towaru o czym przekonają nas dwaj sukienni kupcy — kiedy jedni zwiedzali Kercz, drudzy zajmowali się różnymi ważnymi sprawami, takimi na ten przykład, jak wyjaśnienie sobie – kto był kim.


Zacumowali łódź w płytkiej, ale dosyć szerokiej zatoce, obrośniętej na brzegu bujną i gęstą roślinnością. Czajka wbiła się lekko dziobem w wysokie tataraki. Przed nimi, łagodnie pięły się w górę dwa niewysokie wzgórza, obrośnięte jedynie wysoką ostrą stepową trawą. Nie było widać żadnego zabudowania ani innych konstrukcji świadczących o ludzkiej bytności. Jedynie w poprzek pagórków pięła się wąska ścieżka, ale trudno było powiedzieć, czy była to droga dla ludzi, czy dla zwierząt.


Słońce stało wysoko na niebie i grzało stosunkowo mocno, jak na tę porę roku. Wokół statku panowała zupełna cisza, przerywana jedynie brzęczeniem sporej gromady małych dokuczliwych owadów oraz świergotem, oburzonych ich obecnością, ptaków ukrytych gdzieś w trzcinach i gęstych łozinach.

Kulicki stał na dziobie Sirej Worony i przez lunetę uważnie obserwował szczyty wzgórz. W pewnym momencie jego wzrok przykuł jakiś nieznaczny ruch na wschodnim pagórku. Patrzył tam z uporem. Jednak po chwili odetchnął i powiedział:

— To tylko suchak. Pasie się z młodym, a jak on się spokojnie pasie, to znaczy, że w pobliżu nie ma ani jego, ani naszych wrogów.

— Uhm… — mruknął Wrona, patrząc przez swoją lunetę — jest czysto. Prócz tego stadka nikogo innego nie widać. Trza teraz zejść na ląd i zamaskować czowen.

Groch dotknął ramienia Wyzimy.

— Idziemy Wysz. Zabierz trzech ludzi i prócz broni weźcie też toporki. Trzeba szybko obłożyć łódź zieleniną.


Na górnym pokładzie pokazał się Horhur w towarzystwie Masady i Imagawy. Medyk wdrapał się po drabinie, ale tym razem zrobił to jakby szybciej i nawet się przy tym nie nastękał. Stanął obok Wrony i przez jego lunetę zlustrował okolicę.

— Dobre miejsce… — mruknął mag, patrząc przez okular. — Puste i bez ludzi. Najbliższy dom jest jakieś dwie wiorsty stąd. Ale to nie problem, bo jest pusty. Tam można się będzie zatrzymać i przenocować przed wyruszeniem do miasta.

Złożył lunetę i oddał ją zszokowanemu komandyrowi.

— Nie patrz tak na mnie Janie, jakbyś ducha zoczył. Ja po prostu stary już jestem i przez to widzę więcej niż zwykły człek. Nawet tak doświadczony jak ty, drogi komandyrze — uśmiechnął się.

Dopiero wtedy Wrona, patrząc na twarz Horhura zdał sobie sprawę, że do tej pory kiedy tamten się uśmiechał, jego stare oblicze było poorane zmarszczkami niczym wysuszony owoc winnej latorośli. Zaś teraz, patrzył na niego człowiek, który był z wyglądu tylko nieco starszym od niego samego! I gdyby nie biała broda i włosy, można by o nim powiedzieć, że to mężczyzna w kwiecie wieku!

Komandyr miał właśnie skomentować swoje odkrycie, kiedy ubiegł go w tym Kulicki.

— Coś mi się widzi, że nocny sen i odpoczynek podreperowały twoje siły szacowny Horhurze. Wyglądasz niezwykle rześko, i jakoś tak… — przyjrzał się medykowi od stóp po głowę — wyższym się zrobiłeś?

Horhur machnął ręką.

— Ech, co waść gadasz, mości pułko… eee, oficerze — poprawił się — ale dziękuję za dobre słowo! Faktycznie, mocny sen bardzo dużo mi pomógł. Taak… Bardzo pomógł. To co, ustaliliście już kto idzie do Keriçu?

— U nas w Koronie, szacowny medyku, nazywamy to miasto Korczew — podsumował wypowiedź Horhura Groch.

Porucznik złapał za burtę i zgrabnie ją przeskoczył, wskakując do wody. Zaraz za nim uczynił to samo Wyzima, Kapica, Bartek i Iwanka. Waśka też się szykował do skoku, ale powstrzymał go, łapiąc za koszulę, Imagawa. Do ekipy dołączył oczywiście — Kotek, który długo szykował się do skoku aż w końcu długim susem zdołał wylądować we w miarę płytkiej wodzie, a potem zaraz zniknął w szuwarach.

Ludzie porucznika schwycili dwie mocne liny rzucone im przez Feracha i wciągnęli łódź jeszcze głębiej w szuwary. Teraz można było zejść z czajki po wysuniętej desce w miarę suchą stopą. Waśka wyswobodził się z uchwytu Imagawy i po chwili już razem z Teje przedzierali się przez wysoką trawę. Guzel-bej jakiś czas temu złożył swój namiocik i teraz nawet on, uginając mocno trap, gramolił się w dół, trzymając dla równowagi szeroko rozłożone ręce.

Grupa Groszkiewicza okrywała Sirą Woronę gałęziami. Ich ciężka praca dała taki efekt, że po jakimś czasie tylko wprawne i uzbrojone w lunetę oko mogło na brzegu wyłowić kształt łodzi z plątaniny krzewów i trzcin.


Na lądzie zebrali się już prawie wszyscy prócz wachty i dwóch pięknych opiekunek Horhura — Kwiatuszka i Rybki. Dzisiaj to one miały za zadanie przygotować posiłek. Towarzyszył im oczywiście Sellouf, który, jak wiadomo, zajmował się kucharzeniem w poczcie Grocha. Został też Naoki Masada, oferując swoją pomoc. Ze statku nie zszedł Wrona, no bo: jakże mógłbym zostawić na pokładzie Kwiatuszka samego, a po za tym, sprawy lądowe są dla tych co na lądzie — powiedział. — Mnie nic do tego.

Ci co już byli na lądzie, znaleźli i oczyścili z chaszczy dostępne i osłonięte miejsce, gdzie można było spocząć, a Imagawa wysłał jednego ze swoich na wzgórze, coby miał wszystko na oku.


Siedzieli lub leżeli w trawie, odpoczywając. Tu i tam toczyły się ciche rozmowy, kiedy u szczytu trapu pojawił się Bö. Mnich ubrany był w zgrzebną koszulę i płócienne portki. Jego czarny długi habit gdzieś zniknął. Na wychudzonej piersi wisiał prosty krzyżyk, sklecony z dwóch gałązek przewiązanych sznurkiem. Biała z natury twarz była teraz trupio blada i okolona siwą szczeciną rzadkiego zarostu. Na łysej do tej pory głowie mężczyzny zaczęły się pojawiać kępki krótkich, ledwie na szerokość palca, białych włosów.

Isberg rozejrzał się i, co było niezwykłe, a u niego wręcz niesamowite — uśmiechnął się! Zdali sobie sprawę, że był to szczery uśmiech, a nie wymuszony grymas ust! Zszedł wolno po desce, człapiąc bosymi stopami. Stanął na brzegu tyłem do siedzących. Wolno zdjął koszulę, a potem nie bacząc na obecność kobiet, po krótkiej chwili zastanowienia, ściągnął też portki! Świecąc gołym tyłkiem i zasłaniając dłonią klejnoty, wskoczył do wody! Wpierw zanurzył się, nurkując głęboko, a potem prychając pływał swobodnie wzdłuż brzegu przez długi czas.

Kiedy wreszcie stanął w wodzie, zamierzając wyjść na brzeg, Kilian podszedł i rzucił mu gacie.

— Zasłoń bracie swego ptaszka, bo nam białogłowy i dzieci wystraszysz… — mruknął.

Isberg złapał szmatę w locie i śmiejąc się głośno zawołał:

— Och wybaczcie, moi drodzy! Taka mnie chętka na kąpiel wzięła, żem zapomniał o obecności dzieci i niewiast! W moim kraju naga kąpiel w obecności dam, to rzecz oczywista i normalna! W saunie wszyscy gołymi tyłkami świecą i nikt się nie wstydzi!

— Jacy my są dla ciebie „drodzy”, mnichu — stwierdził kwaśno Alosza. — I nie świeć nam więcej gołą dupą, bo se jeszcze pomyślimy, że w ten oto sposób, pokazujesz gdzie nas wszystkich masz — bracie. A niektórzy są bardzo nerwowymi, więc może ci się jaka krzywda stać za tak jawną obrazę…


Isberg wyszedł z wody w szuwarach, gdzie jakoś udało mu się włożyć portki na gołe ciało, nie narażając pozostałych na oglądanie swojej nagości. Wytarł się koszulą i pilnie przez wszystkich obserwowany usiadł, jak reszta, na trawie. Wsadził sobie długie źdźbło w usta i powiedział:

— Moi drodzy, ja już nie jestem; ani „czarnym bratem”, ani mnichem, ani tym bardziej nie jestem tym dawnym Bö Isbergiem z Närke, którego znaliście do tej pory! Albo wydawało się wam, że poznaliście! Tamten człek umarł, tak samo, jak umarła dawna Dagny!

Spojrzał na dziewczynę, siedzącą niedaleko Tarö i… znowu się uśmiechnął!

— Szacowny Adapa wie o tym doskonale, prawda?

Skinął głową w stronę siedzącego pod drzewem Horhura.

— Możecie mi wierzyć albo i nie, ale jemu uwierzycie na pewno. On wam wszystko wyjaśni. Bo ja sam jeszcze nie wiem kim i czym teraz jestem. Wiem jeno, że urodziłem się na nowo, a to, jak zapewne wiecie, nic jeszcze nie oznacza. Wszak nowo narodzeni nic o sobie nie wiedzą, prawda? Bo to, co teraz jest we mnie, ta moja nowa-stara dusza, sama jeszcze nie wie kim jest. Czy jest dobra, czy też — na powrót stanie się zła…


Po tych słowach Isberg umikł, położył się na plecach, kładąc ręce pod głowę.

— Jaki znów Adapa? — odezwał się Imagawa, zwracając się do Horhura. — Ile ty w końcu masz imion, panie? Odami Pir-Pir, Horhur, a potem, to długie arabskie miano zakończone „Gerberem”, które wypowiedzieć potrafi tylko Teje i Guzel-bej. Teraz znowu — Adapa. Zaczyna mnie to irytować. Wyjaśnij nam łaskawie, medyku o wielu imionach: kim tak faktycznie jesteś i o czym teraz bajdurzy z uśmiechem na gębie, nasz zapiekły wróg i morderca? Należą się nam te wyjaśnienia, prawda? Wydaje się, że nie wiedzieć jak i skąd, ty medyku wiesz o nas wszystko, zaś my o tobie — prócz tego, że ci pamięć szwankuje, potrafisz leczyć kamieniami i znasz wszystkie języki świata — nie wiemy nic.

Imagawa wstał i przysiadł się bliżej Groszkiewicza, jakby u niego poszukując poparcia dla swoich słów.

— Inaczej, ani ja, ani chyba i inni na tej łodzi, nie będą widzieli możliwości dalszego przebywania z tobą w jednej kompanii.

Kulicki przekręcił się na brzuch i podobnie do Bö, żując źdźbło trawy, dodał od siebie:

— Zgadzam się z ambasadorem, panieee… Too, jak się po prawdzie nazywasz starcze? Bom się już trochę w tym wszystkim pogubił? Wszedłeś w naszą kompanię w miejscu i czasie niezbyt dla nas łaskawym. Zdobyłeś zaufanie, kierując nami, jak tylko chciałeś. Wierzę, że chcesz nam pomóc alboo… — przeciągnął ostatnie słowo — wręcz przeciwnie, kierują tobą inne, zgoła trudne do określenia pobudki, w których my mamy jedynie być ci pomocnymi dla osiągnięcia swojego celu. Powiesz nam, panie medyku o wielu imionach, ktoś jest? I nie zasłaniaj się brakiem pamięci, bo coś mi podpowiada, że pamięć masz dobrą, wręcz niesamowicie dobrą!


Horhur uśmiechnął się szeroko i przeciągnął zastałe stawy tak mocno aż chrupnęły stare kości. A to, co zrobił w następnej chwili, wprowadziło wszystkich w kompletnie osłupienie! Wstał z ziemi tak lekko i bez wysiłku, jakby do pionu postawiły go nie stare nogi, a jakiś dźwig albo siłacz, trzymający pod pachami. Owo lekkie powstanie wyglądało, jak samoistne uniesienie się w powietrze, a dopiero potem postawienie stóp na trawie!

Medyk zrobił wszystkie ruchy tak naturalnie i lekko, jakby czynił tak od zawsze, a przecież wszyscy nie raz widzieli i wiedzieli, ile trudu kosztowało go zrobienie bez narzekania i stękania choćby kilku kroków!

Teraz stał przed nimi, co prawda mąż zaawansowany w leciech, ale za to twardy i krzepki niczym rzepa! Twarz gładka, oko bystre i błyszczące, a włos gęsty i mocny.


Medyk przeszedł kilka kroków i przykucnął na przeciw Kulickiego.

— Pułkowniku, bo wszak nim jesteś, prawda? Jużem myślał, że ty po mojej stronie stoisz, bo siwy włos oraz doświadczenie cenisz nade wszystko! A tu, zdrada! — zachichotał, jak to miał w zwyczaju. — Starcze, mi powie! — Horhur zaśmiał się głośno, a potem spytał:

— Chcesz zobaczyć i sam się przekonać, co potrafi taki stary cap jak ja? To uklęknij i dawaj rękę tak, jak i ja to robię!…

Klęknął i wyciągnął przedramię przed siebie, opierając się łokciem na trawie.

— Na ręce siłować się będziemy! Jak wygrasz, w co szczerze wątpię, będziesz mnie mógł po wsze czasy nazywać starcem, a ja odpowiem na wszystkie wasze pytania zgodnie z prawdą. Ale, jak przegrasz… — umilkł na chwilę, przyglądając się zdumionej twarzy Kulickiego. — Jak przegrasz pułkowniku, to ja i tak opowiem wam wszystko o sobie, ale też i… o tobie! Oraz, zgodzicie się na jeszcze jedno, na coś, o co was poproszę. Przystajesz na takie warunki? Wszak nie powinno być dla ciebie problemem, powalić takie stare chuchro jak ja, prawda? — uśmiechał się pokazując rząd białych jak śnieg zębów.


Kulicki podniósł się z trawy i klęknął przed Horhurem, a potem tak jak tamten, wyciągnął swoją prawicę w trawie, przykładając ją równolegle do ręki medyka. Podnieśli dłonie i złapali się w krzepkim uścisku. Ursyn też się uśmiechał, a trzymając mocno dłoń Horhura powiedział:

— Zgoda! Przyjmuję zakład! Kiedy wygram i położę twoje ramię w trawę, w co nie wątpię, ty opowiesz o sobie wszystko o co cię spytamy starcze, bez żadnych warunków! A gdybym jednak jakimś cudem przegrał, wtedy ty opowiesz, co wiesz o mojej skromnej osobie, zaś my zgodzimy się zrobić ci tę przysługę o której mówisz, pod warunkiem jednak, że nie będzie ona w sprzeczności z naszymi zamiarami i celem. Zgadzasz się na taki układ, medyku?


Horhur patrzył w oczy pułkownika uśmiechnięty, ale już nie był to tak szczery uśmiech jakim, zapewne był chwilę wcześniej, a oczy mówiły: cwaniak jesteś, chcesz upiec dwie pieczenie na jednym ogniu! Jednak nie puszczając dłoni oficera powiedział:

— Zgadzam się Ursynie! Wszak, co mam do stracenia! Taki słaby staruszek, ba — starzec bez pamięci, jak ja! Co on też może opowiedzieć o innych, jak przecież sam nie pamięta swojego imienia! A tym bardziej, co może opowiedzieć o samym sobie? Ważne, by mieć ludzi, którzy za nim pójdą, kiedy będzie taka potrzeba.

— Hola, hola!… — zawołał Groch. — To jest rozgrywka między wami! Po co mieszać w nią innych? Może nie wszyscy z nas chcą i będą robić owo „coś”, nie wiedząc, co to w istocie jest? Zresztą, skąd panie medyku możesz wiedzieć różne rzeczy o innych i skąd niby twoja wiedza ma być tą prawdziwą?

— Na wszystkich naszych bogów, Grochu! — krzyknął Horhur, śmiejąc się. — Zastanów się! Jesteś zacnym i mądrym człowiekiem, ale w gorącej wodzie kąpanym. Zawsze się wpierw zastanów, nim coś palniesz! Bez urazy poruczniku. Jak myślisz, kto z tutaj zgromadzonych pierwszy wiedział, czy to, co powiedziałem do tej pory było prawdą?… Już nie pamiętasz? Ambasadorze, waść też nie pamięta? Mijałem się wtedy z prawdą? Agato?…

Imagawa z poważną miną, pokręcił głową zaprzeczając. Agata tylko machnęła ręką, co miało znaczyć: daj pokój Horhurze. Zaś po słowach maga na twarzy Iwanki pojawił się szeroki uśmiech.

A widzisz, poruczniku — pomyślał. — Teraz, to ty masz pogadankę o myśleniu. Tak, tak: myślenie ma wielką przyszłość, pamiętaj o tym…

— Noo, faktycznie…

Groszkiewicz zawahał się przez chwilę, a gdyby nie gęsta broda, można by było dostrzec rumieniec zawstydzenia na policzkach porucznika.

— Przyjmijmy, że ja się zgadzam. A reszta, co na to? — spytał, odwracając uwagę od swojej osoby.

Nikt więcej się nie odezwał, więc uznano, że na tak postawione warunki zakładu zgadzają się wszyscy zgromadzeni.

— Jeszcze jedno! — Wysz klęknął tuż obok Horhura i Kulickiego. — Do takiego zakładu trzeba sekundanta, coby wszystko odbyło się honorowo! Prawda?

Złapał dłonie siłujących się w swoje wielkie łapy.

— Zaczniecie, kiedy powiem: dalej! A wygra ten, co przydusi wierzch ręki drugiego do ziemi. Nie wolno pomagać sobie drugą ręką i przyginać całym ciężarem do ziemi. Tylko siła rąk się liczy!

Wyzima trzymał dobrą chwilę dłonie Horhura i Kulickiego aż nagle rozwarł palce i krzyknął:

— Dalej!


Obaj siłujący napięli mięśnie, albo może lepiej by brzmiało: Kulicki napiął mięśnie i tak mocno złapał za kułak Horhura, aż medykowi pobielały palce. Natychmiast dłoń starca pchana ramieniem oficera, powędrowała w dół, zatrzymując się o kilka cali nad trawą. I… tam się zatrzymała!

Kulicki naprężył się mocno, chcąc szybko zakończyć ten nierówny pojedynek. Zrobił się czerwony na gębie z wysiłku, a nawet, od napinania mięśni, wypsnęło mu się głośne pierdnięcie.

Może właśnie ta wpadka lekko go zdeprymowała, a już na pewno, związane z gazowym „wypadkiem” głośne i wesołe komentarze kibicujących. Może po prostu zabrakło mu sił, bo nie docenił mocy, krzepy i doświadczenia w takich zawodach zasuszonego staruszka? W każdym razie, Horhur wolno bo wolno, ale zaczął powoli unosić przygiętą rękę! Wpierw szło mu to bardzo niemrawo, ale im wyżej tym postęp był większy! Wreszcie obaj „siłacze” dotarli do punktu wyjścia i wtedy to mędrzec zawołał:

— Poddaj się, mości pułkowniku!

— Nie ma takiej opcji, staruszku! — wystękał Ursyn.

— Jak chcesz… — mruknął Horhur, a wtedy jego dłoń bez specjalnego wysiłku zaczęła przeginać rękę pułkownika.

Po chwili, to wierzch ręki Kulickiego znalazł się o cal nad ziemią. Wyzima leżał na brzuchu i z twarzą w trawie obserwował pojedynek, by w odpowiednim momencie ogłosić kto wygrał.

Wreszcie, po krótkiej chwili, dłoń pułkownika została „przybita” do ziemi!

— Koniec! — zawołał Wysz. — Bez wątpienia wygrał szacowny Horhur!

— Ale checa… — krótko skomentował Alosza, a Kilian tylko się przeżegnał i mrucząc pod nosem słowa modlitwy powiedział:

— Toż to niemożliwe! Czary, istne czary!…

— Ja tam, dałbym radę… — podsumował Anton, napinając potężny biceps.


Horhur powstał z klęczek i masując sobie dłoń powiedział:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 78.06