E-book
11.76
drukowana A5
85.28
drukowana A5
Kolorowa
127.46
Daleka droga

Bezpłatny fragment - Daleka droga

Czarni braciszkowie

Objętość:
618 str.
ISBN:
978-83-8221-179-5
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 85.28
drukowana A5
Kolorowa
za 127.46


Moskwa

Rozdział I

O tym, że: ciekawość nie popłaca — nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — czasem marzenia potrafią się szybko spełnić — dowiemy się, kto jest kim? — kto i dlaczego napadł na wioskę Iwana — są na świecie „czarni braciszkowie” — Iwanka jedzie do Moskwy. A po co, to się dopiero okaże.


Konie szły wolno leśnym duktem, stąpając cicho po grubej warstwie bukowych liści. Jeźdźcy — widać zmęczeni długą drogą — drzemali w siodłach. Opuszczone głowy kiwały się im rytmicznie w takt wolno stawianych końskich kopyt. W mrocznym jesiennym lesie panowała zupełna cisza i gdyby nie ciche parsknięcia, dobywające się od czasu do czasu z buchających parą chrap, nikt nawet by się nie domyślił, że drogą ciągnie mały wojskowy oddział zbrojnych. Jednak, myliłby się ten, kto by pomyślał, że przejazd odbywał się zupełnie bezwiednie, bowiem gromada była pilnie obserwowana.

Czyjeś czujne oczy już od jakiegoś czasu nie spuszczały wzroku z żołnierzy. Wykorzystując znajomość terenu i rosnące co jakiś czas kępy cisów bądź jałowca, krępa i nisko pochylona postać, podążała w ślad za cichym pochodem.

Czasem nawet wyprzedzała kawalkadę, biegnąc do przodu i przewidując którędy zbrojni pojadą. Nie było to łatwe zadanie, bo nie dość, że osoba musiała się ukrywać przed wzrokiem jadących, to jeszcze taszczyła ze sobą dwa upolowane zające.

Wreszcie, kiedy tajemniczy obserwator już znacznie wyprzedził grupę, rzucił szaraki w kępę wrzosu i zaległ za wielkim kopcem mrowiska. Tam zdjął z głowy grubą futrzaną czapę i otarł spocone czoło. Złote loki, wolnione od czapki, wysypały się na ramiona. Rękawem skórzanej kurtki otarł zwisający z nosa smark i poprawił, tkwiący na plecach łuk z kołczanem.

Przejazd wojska obserwował dwunasto, a może trzynastoletni chłopiec, szczupłej budowy ciała o wręcz dziewczęcych rysach twarzy. Kiedy chwilę odsapnął, wyjął zza pazuchy nadgryzione jabłko i cicho ugryzł kawałek, chowając resztę z powrotem pod kurtkę. Wolno żuł miąższ owocu, patrząc uważnie w stronę skąd mieli nadjechać żołnierze. Kiedy wreszcie znowu ich dostrzegł między drzewami, przywarł mocniej do mchu i tak przyczajony, dalej z ukrycia obserwował niemy pochód kalkulując, czy na rozstaju pojadą prosto, czy też może skręcą w stronę wioski.


Rumaki żołnierzy były wielkie i potężnie zbudowane.

Kobyłka wujka Wasyla z chutoru, to był przy nich jakowyś śmieszny skrzat, który mógłby im przelecieć pod brzuchem, a nawet by ich uszami nie zahaczył — pomyślał i uśmiechnął się pod nosem. — Ech, mieć takiego, jak ten czarny, co idzie na końcu…! — rozmarzył się.

Dalej z zachwytem obserwował konie i jadących.

Jeźdźcy — tak, jak i ich rumaki — też byli rosłymi mężami. A szczególnie jeden, który jechał w środku kolumny. Ubrany w długą brązową szubę z nasadzoną na głowę czarną baranicą. Przy tym wielkim mężu, to nawet wysoki koń, którego dosiadał wydawał się mały! Chłopiec patrzył na żołnierza z rozdziawioną gębą, a potem przeniósł wzrok dalej. Z samego przodu jechał chyba ich dowódca, bo czujnie obserwował teren przed sobą. Trzymał się w siodle prosto i dostojnie. Był wysoki i szeroki w barach. Długa żelazna misiurka wystawała mu spod grubej skórzanej kurtki podbitej futrem, kładąc się na udach. Na głowę miał nasadzony wysoki i złocony szłom1 ze szpicem, spod którego na kark opadał kawałek czarnego futerka zdobionego perełkami, a na mim zaś leżał żelazny oplot kolczy, chroniący kark jeźdźca.


Spod hełmu wystawały ciemne włosy, a lico zdobił ostry prosty nos, pod którym srożył się sumiasty wąs. Po jakimś czasie, jeździec odwrócił wolno głowę dokładnie w tę stronę, gdzie leżał chłopak ukryty w swojej kryjówce.

Uważne oczy lustrowały krzaki, a obserwatorowi na chwilę zamarło serce, bo wydało mu się, że dowódca kolumny zauważył go i pilnie mu się przygląda.

Włosy — mimo, że były długie — zjeżyły mu się na głowie.

Właśnie o takich hełmach opowiadał dziadek Prochor! Mówił, że to są tureckie szyszaki! Turki idą! — pomyślał i zadrżał ze strachem, niżej pochylając głowę, jakby to cokolwiek miało zmienić.

Ale niee, to niemożliwe — zreflektował się po chwili. — Turcy tutaj? Niby skąd? Puknij się w łeb głupi Iwanie…

Szybko policzył.

Będzie ze szesnaście konia i dziesięciu chłopa!… Popatrzył na tył kawalkady. Do jednego z jucznych koni były przytroczone długie drewniane piki, zaś do ich ostrych końców przyczepiono ozdobne, biało-czerwone chorągiewki. Chłopiec dopiero teraz zrozumiał kogo miał przed oczami!


Lachy jadą! — myślał gorączkowo. — Trzeba zaraz dać znać do chutoru!


Obserwując cały czas żołnierzy, nasadził na głowę czapkę, złapał za uszy zające i powoli, rakiem zaczął wycofywać się z kryjówki. Po kilku ruchach, kiedy już miał się odwrócić, poczuł na szyi zimny i bolesny dotyk żelaza.

Zabolało!

Zastygł w bezruchu. Zrozumiał, a instynkt mu podpowiedział, że lepiej będzie się nie ruszać, bo inaczej ostre niczym balwierska brzytwa ostrze, zaraz mu się wbije w kręgosłup! Trwał tak dłuższą chwilę, a kiedy ręce zaczęły mu już drżeć z wysiłku i niewygodnej pozycji, usłyszał za sobą basowy głos, który łamanym ruskim zapytał:

— A ty dziewuszko, co tu robisz?!

Przełknął ślinę.

— Ja nie dziewucha. Jestem Iwan, pachołek z pobliskiego chutoru.

Głos zaśmiał się wesoło, wbijając jednocześnie ostrze mocniej w skórę.

Popłynęła krew.

— Ja doskonale wiem i widzę ptaszyno, żeś ty nie baba! Tylko te złote loki mnie zmyliły!

Ostrze odsunęło się od szyi i zahaczyło o czapkę, która spadła na ziemię tuż przed nosem chłopaka.

Iwan chciał się poruszyć, ale stal ponownie wbiła się w szyję.

— A, a, a…! A gdzie to się Iwanka wybiera, co?!


Chłopak dostrzegł, jak ten, co jechał z przodu kolumny zawrócił konia i nie spiesząc się podjechał do nich poprzez krzaki. Stanął tuż przed chłopcem. Koń opuścił łeb i powąchał spoconą ze strachu głowę Iwana. Potem dotknął blond włosów grubymi wargami i parsknął głośno, rozsypując je na boki.

Siedzący na koniu rycerz odezwał się:

— A to co znowu, Łaska?! Kogóż my tutaj mamy?

— Złapałem dziwną leśną Iwankę, panie poruczniku!

Zaśmiał się spytany wesoło.

— Bo to ni dziewucha, ni chłopaczysko, a na dodatek… ciekawskie!

Mocniej docisnął szpic szabli do karku.

Część jeźdźców też zawróciła konie i ruszyła w las. Stanęli półkolem przed klęczącym.

— Łaska, odstąp. Chyba nam to chucherko krzywdy żadnej nie uczyni, co?


Na te słowa śmiechem parsknął jeden z jeźdźców, a ten co go zwali Łaska, odjął ostrze. Iwan odetchnął i już miał wstać, kiedy jego prześladowca zdzielił go mocno płazem szabli w wypięty tyłek.

— Auuuu…!

Chłopak zawył i podskoczył jak zraniony zwierz, pocierając rękami pośladki.

— A to była mała nauczka! Bo nie wolno z ukrycia baczyć na kogoś! Tym bardziej na zacnych rycerzy, co w gości jadą! — krzyknął jego prześladowca.


Mężczyźni zaczęli się głośno śmiać. Jednak nie przewidzieli tego, co nastąpiło po chwili.

Iwan, czerwony na gębie jak burak, błyskawicznie zdjął z pleców łuk, a po mgnieniu oka wyjęta z kołczanu strzała tkwiła na nim oparta o cięciwę. Grot był wycelowany prosto w oko Łaski, czyli Zbrosza Kapicy — zwiadowcy husarskiego pocztu.

Szybkość z jaką chłopak wykonał wszystkie te ruchy była niesamowita. Płynność i oszczędność w każdym z nich, nie pozwoliła na jakąkolwiek reakcję ze strony jeźdźców. Nawet szybki i wyćwiczony w walce Kapica był tak zaskoczony, że nawet nie zdołał podnieść szabli.


Zapadła kompletna cisza w czasie której, słychać było jedynie szybki oddech chłopaka.

— No, no mały… — mruknął rycerz, nie spuszczając wzroku z wycelowanego w oko ostrza grotu. — Odpuść. Mnie może i ustrzelisz, ale reszta towarzyszy zaraz cię usiecze, jak mi Bóg miły! Po co ginąć w tak młodym wieku? — uśmiechnął się szeroko. — Okowity i miodku dobrego nie wypijesz! Ba, nawet dziewki nie pomacasz i nie posmakujesz! Odstąp, Iwanka.


Po tych słowach, chłopak usłyszał, jak z pochew wyciągane są szable i odezwał się ten w złotym szyszaku.

— Zbrosz dobrze prawi. Opuść łuk, Iwanie. To, co robisz nic nie da… Odejdziesz w spokoju, obiecuję ci to. Słowo rycerza.

Zsiadł wolno z konia. Cięciwa zajęczała od większego napięcia. Łuk w dłoniach chłopca, jak i sama strzała, zaczęły lekko drgać.

Widząc to rycerz powiedział:

— Ja, porucznik Tomasz Groszkiewicz, herbu Samson. Grochem przez przyjaciół zwany. Dowódca oddziału, pocztu jazdy — husarii polskiej, znamienitego i jaśnie nam panującego króla, wielmożnego Sigismunda. Walczący pod dowództwem wielkiego hetmana koronnego — Stanisława Żółkiewskiego. Wraz z moimi towarzyszami obiecuję ci Iwanie, że włos z twojej głowy nie spadnie!

Wolno podszedł bliżej.

— Odpuść Iwan.

— Niech przeprosi…! — odezwał się chłopak. — Ja rozumiem złapać! Moja wina, mało czujny byłem. Ja rozumiem, naśmiewać się. Każdy wygląda, jak wygląda, ale zaraz bić?! — Krzyknął — Płazińcem, jak niedojdę jakiego…?! Niech przeprosi! Bo nie odstąpię! I niech mnie przestanie nazywać, nazywać… Iwanka! — Zawołał jaszcze bardziej napinając łuk.


Groch mrugnął okiem do Kapicy.

— Przeproś, Łaska. Przyznaj, że bijąc chłopca płazem w dupę, naraziłeś na szwank honor młodziana. Przeproś, przyjacielu…

— Dobrze poruczniku, przeproszę.

Rycerz uśmiechnął się krzywo.

— Ja Zbrosz Kapica, drugi pocztowy imć jaśnie wielmożnego porucznika Tomasza Groszkiewicza, porucznika husarii polskiej. Zwany przez przyjaciół Kapturem alibo Łaską… — przerwał na chwilę. — Przepraszam Iwankę za to, żem go płazem szabli w dupę uderzył, co ten odebrał za wielką zniewagę na honorze.

— Dalej! — zawołał chłopak — Teraz o tym, żem nie żadna Iwanka, a Iwan!


I dla podkreślenia swoich słów, poruszył nieco łukiem, co spowodowało, że oko i głowa Zbrosza zeszły nieco z celu strzały. Ten nieznaczny ruch wystarczył. Łaska odchylił głowę i jednocześnie podbijając rękę z bronią, wyrywał strzałę i złamał ją w palcach. Trwało to może mgnienie oka, a może i mniej. Po chwili Iwan znowu leżał na ziemi, przygwożdżony kolanem.

— Durny… — sapnął rycerz — gdybym tylko chciał, nadział bym cię synek na szabelkę, jak na rożen! Ani byś nie zipnął dzieciaku. Wtedy jeszcze nie wiedziałem żeś chłopię. Pomyślałem sobie: nie będę zabijał, bo szkoda dziewuchy. Może do chutoru zaprowadzi i nakarmi zmęczone bojem wojsko? Myślisz Iwanka, że my tu dla zabawy przyjechali, co? To jest wojna!

Podniósł go za kołnierz do pionu i teraz warczał mu do ucha.

— Ja już cię widziałem, kiedy pierwszego zająca ubiłeś. Pomyślałem jednak sobie: dobra jest dziewucha i ma oko! Zobaczymy, co potem zrobi. Jak co, zawsze mam czas, by jej gardło poderżnąć!

Zaśmiał się, zaś chłopakowi do śmiechu nie było i blady był jak kreda.

— A pomyślałem tak już wtedy, kiedy ubiłeś Iwanka drugiego szaraka i zacząłeś nas obserwować. Nieładnie, oj nieładnie! Trzeba wtedy było do domku, do mamy uciekać!

Wyjął zza paska długi wygięty nóż, puginałem zwany.

— Cóż, wtedy darowałem, ale teraz trudno, za dużo wiesz i za dużo widziałeś…

Mrugnął do Grocha porozumiewawczo i przyłożył stal do gardła chłopca, ale oczywiście tępą stroną.


— Zbrosz, ostaw. Obiecałem słowem honoru, że mu włos z głowy nie spadnie — powiedział poważnym głosem porucznik.

Jednak teraz odezwał się ten największy z jeźdźców i huknął potężnym basem:

— Obiecałeś Tomaszu, to prawda! Jednak kiedy mu łeb elegancko zetniem, wtedy włosy nienaruszone będą, ha! Obietnica spełniona zostanie! Ja, to nawet ucinać nie muszę, bo mogę pałkę tego chuchra oderwać od kadłubka, niczym kokoszce grzebień!

Wszyscy wesoło zaczęli rechotać. Wielki rycerz zszedł z konia, bo zeskakiwać nie musiał.

Iwan ze strachu był już bliski omdlenia. A kiedy zobaczył obok siebie tego wielkoluda wiedział już, że koniec jego jest bliski.

— Zapamiętaj chłopaku, co ci teraz powiem.

Rycerz złapał go za kurtkę i podniósł jakieś cztery łokcie do góry, na wysokość swojej twarzy. Zarośnięta gęba, niebieskie oczy. Pod prawym szrama, która szła od ucha aż do brody. W całym swoim strachu, Iwan spojrzał w te blade i zmęczone oczyska, a tam — co dziwne — nie dostrzegł żadnych krwiożerczych zamiarów, a wręcz wesołe ogniki! Jak to mówią: dobrze wielkoludowi z oczu patrzało!

— My, husaria polska, nie walczymy z takimi chudopachołkami. Mówię ci to ja: Wyzima Bobrek, pierwszy pocztowy i towarzysz imć jaśnie wielmożnego porucznika Tomasza Groszkiewicza, którego już poznałeś, a jakżeby inaczej, przyjaciel tego tu Zbrosza Kapicy.

Postawił chłopca z powrotem na ziemi.

— A nauczka płazińcem należała ci się po wielokroć, boś głupi! Inne woje już by się z tobą tak nie cackały, jak Łaska. Masz wielkie szczęście, Iwanka!

Poklepał swojego kamrata po plecach aż zadudniło.

— Wysz! — zawołał porucznik. — Aleś się nagadał! Dawno nie słyszałem z twoich ust tylu słów! Niesamowite!

Groszkiewicz podszedł bliżej do Iwana.

— Wyzima ma rację, to było głupie Iwan. Bardzo głupie. Łaska mógł cię zabić w każdej chwili, wiesz o tym. Zdajesz sobie sprawę? To dobrze, że dbasz o siebie i swój honor. Ale na przyszłość, mam prośbę: pomyśl, nim coś zrobisz! Zawsze najpierw pomyśl, dopiero potem — działaj. Zapamiętaj to sobie raz i na zawsze!

Podszedł do konia i spod kulbaki wyjął bukłak na wino. Odkorkował, upił spory łyk i podał chłopcu.

— Masz napij się, bo ci chyba ze strachu w gardle zaschło, co?

Iwan wahał się, czy wziąć poczęstunek. Groch stał z wyciągniętą ręką i czekał. Zbrosz stanął obok i niby to oglądając uważnie łuk chłopca, odezwał się:

— Przed chwilą wielmożny pan porucznik, powiedział ci: myśl chłopie, myśl…

Iwan popatrzył zdziwiony na swojego niedoszłego oprawcę, a potem wziął bukłak z ręki żołnierza i napił się, przełykając ostrożnie.

Dobre! — Przeleciało mu przez skołowaną głowę. Upił jeszcze łyk i oddał wino.

— Dziękuję — burknął.

— No dobrze! To powiedz nam Iwanka, gdzie jest ten twój chutor, co? Zdrożeni jesteśmy i dobrze by było spędzić noc pod dachem, a może i coś zjeść dobrego będzie można. Nie bój nic! Zapłacimy i nic złego się twoim nie stanie. To co? Zaprowadzisz, czy mamy sami szukać?

— Iwan. Iwan Prochorycz Tomin — przedstawił się, podnosząc głowę. — Zaprowadzę, panie.

— Aaa tam, Iwan!

Zaśmiał się Łaska, wskakując na konia.

— Iwanka! Dla nas jesteś i będziesz — Iwanka!

Spiął konia i pogalopował przed siebie.


— Wskakuj na tamtego karego luzaka. Umiesz jeździć? — spytał Groch.

Iwan kiwnął głową, że umie.

— Tylko ostrożnie. Kruk niedawno w ataku był raniony. Lewy bok grotem bełtu mu naruszyli, a rana jeszcze do końca nie zagojona. Lekki jesteś, to poniesie.

Zawołał na Bartka — ciurę obozowego.

— Bartek, a pomóż mu się wdrapać na Kruka!

Chłopcu zabłysły oczy. Pojedzie! Pojedzie na tym wielkim karym rumaku!

Jak to marzenia potrafią się czasami bardzo szybko spełniać!


* * *


Kapica wracał cwałem, dając znaki, żeby się zatrzymali. Kolumna stanęła. Łaska tak ostro spiął konia aż jego Justyś przysiadła na zadzie i nachylił się do dowódcy, żywo mu coś szepcząc do ucha. Groch po słowach Łaski kiwnął głową, odwrócił się w siodle i zawołał:

— Szyszaki na łby! Broń krótka w gotowości, sprawdzić czy bandolety i pistolety naładowane! Kto może, niech założy misiurki albo przytroczy blachy. Ruszamy za dwa pacierze. We wsi ogień i widać trupy na gościńcu. Znaczyłoby to, że ktoś naszych gospodarzy napadł!

Poleciały na ziemię kurtki, szuby, czapy i inne niepotrzebne teraz części „cywilnego” odzienia. Wszystko zaraz pozbierał i załadował na juczne konie Michał — drugi ciura obozowy, zwany przez towarzyszy Dzięciołem z racji podziobanej gęby przez ospę.

Iwan usłyszawszy, że coś niedobrego stało się w chutorze, spiął Kruka i już zamierzał odjechać. Szczęście w tym, że koń był ranny, a przez to niezbyt skory do biegania. Zresztą, widząc co się dzieje, Bartek zaraz złapał za cugle i go przystopował.

Podjechał Groch.

— Zostaniesz tutaj Iwanie razem z Dzięciołem, Bartkiem i Łaską. Nie wiemy, co się we wsi stało. Pojedziemy, to sprawdzimy. Może was zbójcy napadli, a może jacyś maruderzy wojsk Wasyla albo czort wie, co za jedni. Zbrosz dobrze wie, co ma robić. Kiedy będzie potrzeba, pomożesz mu tym swoim łukiem, ale tylko wtedy, kiedy będzie potrzeba — powtórzył. — I masz się go słuchać. No chyba, że chcesz sam wygrać tę wojnę. To droga wolna, idź.


Iwan nie chciał. Pochylił głowę i zastosował się do dobrej rady; zaczął myśleć.


* * *


Stanęli w szeregu na niewielkim i gęsto zarośniętym wzgórzu, tuż pod osłoną cisowych krzaków. Pod nimi, jakieś pół staja w dole, widać było chutor Iwana, a raczej to, co z niego zostało. Kilka domów spaliło się tylko częściowo, a inne zabudowania zostały zniszczone do cna. Między domami leżały zwłoki ludzi — mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci. Wszędzie panowała kompletna cisza. Nawet nie było słychać szczekania psów, bo widać te albo uciekły albo zostały, tak jak i ludzie, ubite.

Przyglądali się wszystkiemu w milczeniu. Widzieli już takie obrazki nie raz. Wszędzie tam, gdzie toczyła się wojna najczęściej ginęli nie tylko żołnierze, ale przede wszystkim niczemu winni zwykli ludzie.


Groch kiwnął swoim pocztowym i zaczęli wolno zjeżdżać do wsi od frontu.

Pozostali; namiestnik, czyli zastępca porucznika — Kilian Ewikont, zwany Śledziem wraz ze swoim pocztowym — Mysłak Zdziewojem, nazywanym Maślakiem z lewej flanki, a towarzysz pocztowy Grocha — Tolimir Tumiłłowicz razem z pocztowym Milejem Dobkiem, na którego wołali z racji chudej postury — Wiór, z prawej.

Z doświadczenia wiedzieli, że wioska prawdopodobnie jest już pusta i prócz trupów, ranionych oraz tych, którym udało się gdzieś ukryć, nikogo już tutaj nie było. Ci zaś, którzy ich napadli musieli odjechać już jakiś czas temu, a dziwnym trafem z podpalonych domów ogień w wiosce sam ucichł.

Trudno też orzec ilu wioskowym jakimś cudem udało się uciec spod szabli, zbiec w las albo popaść w niewolę.

Wjechali między zabudowania i tak jak myśleli, nie było widać żadnego ruchu. Wszędzie wokół panował spokój. Unosił się jedynie słodki zapach śmierci i dymu.

Groch zeskoczył z konia i przywiązał zwierzę do żerdzi żurawia.

To samo zrobił Wysz i Unich Sellouf — trzeci pocztowy porucznika. Czujnie rozglądali się w koło, dobywając broni. Rozpoczęła się penetracja chutoru. Być może znajdą jeszcze kogoś żywego albo rannego, a być może odkryją coś, co naprowadzi ich na trop zabójców oraz — co równie być może — znajdą coś nadającego się do jedzenia.

Przeszukiwanie wioski przez żołnierzy nic nie dało. Bandyci zabrali ze sobą wszelkie dowody, które mogłyby naprowadzić na ich trop. Nie było porzuconej broni, ani trupów napastników, a wioska została dokładnie splądrowana. Wdać napastnicy mieli dużo czasu.


Z jednej z ocalałych chat wyszedł Ewikont i podnosząc rękę dał znać, żeby towarzysze podeszli do niego. W środku izby w zapadającym mroku można było dostrzec jakieś ciało leżące na barłogu ze słomy.

— Kto to jest? — spytał Groch.

Śledź wzruszył ramionami.

— Nie wiem Tomaszu, chyba jakiś miejscowy. Zawołałem cię, bo mimo rozprutych bebechów, chłopina jakimś cudem jeszcze dycha. Widać oprawcy myśleli, co on trup. Inaczej by go dobili — stwierdził. — Tak, jak zrobili przy innych. Opatrzę go, to może coś nam powie. Dobrze by było ściągnąć tutaj tego chłopaka. Dziadek ciągle coś szepcze o Iwanuszy i piciu.

Unich ukląkł i chciał podać konającemu wina z bukłaka.

— Nie rób tego!… — zawołał Śledź, łapiąc go za rękę. — Dasz mu pić, i to jeszcze wina, zaraz zemrze w mękach! Trza zawołać chłopaka, może go rozpozna i jemu coś powie.

— Maślak, wskakuj na konia i sprowadź resztę, ale nie stawajcie we wsi, a gdzieś w pobliżu, a chłopaka zaraz przyprowadź tutaj — polecił Groch.

Mysłak bez słów wyszedł z chaty.

— Wysz, zaprowadzisz konie w tamte zarośla powyżej, te same cośmy z nich obserwację chutoru prowadzili. Tam zostaniesz i będziesz pilnować, czy się czasem ktoś do chutoru nie zbliża. Wiór, zaś ty zaczaisz się po drugiej stronie, wedle brodu na strumieniu i gęstej olszyny.


Tolimir popatrzył na leżącego i bez słowa wyszedł na podwórze, chowając rapier do pochwy. Potem zajrzał jeszcze do chaty i powiedział:

— Powęszę jeszcze ździebko. Wszystkiego przecież wywieźć nie zdołali, coś musiało zostać.

Groch kiwnął głową na znak zgody i odezwał się do Selloufa.

— Unich, dziwne to wszystko, nie uważasz? Żadnych śladów? Nic nie zostało, tylko trupy wioskowych. Nie ma nawet świeżej ziemi z nagrobków, co by znaczyło, że nie pochowali swoich. Co znaczy też, że musieli swoje trupy zabrać ze sobą. A ze śladów walki widać, że chłopy broniły się dzielnie! Musiał przecież jakiś zbój polec! I to chyba nie jeden! Druga sprawa; w całym chutorze jeno się jedna martwa baba ostała? A reszta, gdzie? No i wreszcie; nie zostawili żadnej broni, ni tarczy, ni żelaza, ani kawałka materii. Wszędzie tylko chłopskie widły, siekierki i cepy…

— Też się zastanawiam Tomaszu, co się tutaj działo. Mały chutor, a tyle zachodu, żeby wszystko ukryć. Wystarczyło chałupy podpalić i byłby spokój. Potem trupy wrzucić w ogień i posprzątane. Małoto żeśmy takich obrazków widzieli? A tu podpalili, a potem co; chałupa się tylko do połowy spaliła? Ugasili? Kto ugasił i po co — chłopy? Jakby chłopy, to przecież by swojego dobytku nie zostawili, nie?

Podrapał się w głowę pod hełmem.

— Dziwne, dlaczego ktoś to zrobił, Tomaszu? Coś mi tutaj śmierdzi, przyjaciele! Oj, i to bardzo śmierdzi!…


*


Do chaty wpadł Iwan i od razu przyskoczył do leżącego. Uklęknął obok i delikatnie dotknął spoconej i bladej twarzy mężczyzny.

— Wujku Prochorze, to ja, Iwanuszka! Wujku Prochorze!

Mężczyzna wolno uniósł powieki. Oczy mu błyszczały niezdrowym gorączkowym blaskiem. Wzrok wolno szukał w mroku tego, który go wołał. Oddech miał ciężki i świszczący, a na czole perlił się obfity pot.

Unosz podał chłopcu kawałek płótna, żeby wytarł spocone oblicze rannego.

— Iwan…? To ty chłopcze? Nic nie widzę, ciemno tutaj…

Kaszlnął, a z ust pociekła strużka krwi.

— Bartek! Dawaj tutaj dwie pochodnie! A, żywo! — zawołał Unosz.

— Prochorze Siemionyczu, to ja, Iwan! Spójrz na mnie, wujku! Wszystko będzie dobrze! Wszystko będzie dobrze! — powtórzył chłopak raz jeszcze. — Przyprowadziłem żołnierzy!


W pewnej chwili, stary się nieco ożywił i złapał chłopca za rękaw koszuli. Głośnym świszczącym szeptem zaczął szybko mówić, jakby się bał, że nie zdąży opowiedzieć, co się stało nim umrze.

— Uciekaj, Iwanuszka! Uciekaj ze wsi i z lasu, chłopcze! Tutaj teraz panuje zło!… To szatan! Szatan i jego straszni słudzy zniszczyli nasz chutor! Zabili ludzi i porwali kobiety!

— Straszne rzeczy mówisz, wujku! Ale to na pewno z gorączki, która cię trawi! Uspokój się, bo utracisz resztkę sił! Opowiesz mi wszystko, kiedy już wydobrzejesz. Jestem tutaj z przyjaciółmi! Widzisz wujku? Już opatrzyli ci rany! Zabierzemy cię teraz do Moskwy, a tam zajmą się tobą medycy! Pomogą nam! Nie wysilaj się, odpoczywaj! Jak poproszę pana porucznika, to może nawet jeszcze dzisiaj wyruszymy! — mówił szybko Iwan, ściskając mocno dłoń mężczyzny. — Powiedz mi tylko wujku, gdzie są: Wiera i mateczka! Uciekły? — spytał.


— Nie! Nie!…

Stary nie słuchał i usiłował się unieść. Chłopak ujął jego głowę, którą wsparł kolanach.

— Słuchaj Iwanuszka, mnie już żaden medyk nie pomoże, bo ja wiem, że już jest po mnie… — przerwał, kaszląc głośno. — Słuchaj mnie teraz uważnie, chłopcze. Agafię i Wieroczkę porwały i uprowadziły diabły wcielone — sapnął. — Wiem, co mówię! Czorty w czarnych habitach, o białych gębach i czerwonych oczach! Wszystkich naszych ubili, a domy spalili!

Ciałem Prochora targnął kolejny atak kaszlu, a z oczu popłynęły łzy.

— Chłopy walczyli dzielnie! Sam Anton ubił toporem dwa diabelskie ścierwa!

Zaśmiał się cicho, co zaraz wywołało spazm bólu.

— Na dobrą siekierę i widły, nawet czort nie poradzi… — westchnął i uśmiechnął się słabo. — Ich przywódca dosiadał wielkiego i strasznego konia. Czekał cierpliwie aż jego pomagierzy zrobią swoje!

Zmęczony Prochor oddychał już bardzo ciężko.

— Na głowie, jak wszyscy inni, miał kaptur i nie było widać jego wrednej mordy, bo oblicze kanalii skrywał mrok! Kiedym walczył, tu pod chałupą, żeby nie zabierali Wieroczki, wtedy ten demon na koniu podjechał do mnie!…

Prochor splunął krwią na klepisko.

— Chciałem go dziabnąć widłami, ale on złapał je w locie, a potem się schylił i dźgnął mnie takim dziwnym krótkim żelazem prosto w brzuch! Dwa razy… — przerwał, oddychając z wielkim trudem.

— Pić, daj mi pić Iwanuszka, tak mnie teraz strasznie w trzewiach ogień pali… — poskarżył się, a z oczu pociekły mu łzy.


Przy chłopcu przyklęknął Unosz i podetknął Prochorowi pod usta kubek z wodą. Odezwał się Groch:

— Mówiłeś, by mu nie dawać pić, a teraz sam dajesz!

Żołnierz delikatnie sączył płyn do ust rannego.

— Wiem co robię, przyjacielu. Trzeba ulżyć umierającemu, teraz te kilka kropel wody już nie zaszkodzi…

Prochor przestał kaszleć i na moment wróciło mu więcej siły. Mocniej uchwycił koszulę Iwana i coraz słabszym głosem mówił dalej:

— Dajesz wiary, Iwaniusza?! Czort pochylił się na koniu… i nawet nie wiem kiedy, uderzył we mnie jakimś krótkim ostrzem!… Czort, uderzył mnie jakimś krótkim ostrzem! — powtórzył jeszcze raz, widać gorączka coraz bardziej mieszała mu zmysły. — Szatan, chłopcze! Wiem to na pewno! Bo kiedym upadał, złapałem go za ten jego czarci kaptur!…

Rozkaszlał się na dobre, a z ust obficie popłynęła krew. Iwan cierpliwie ocierał usta rannego własną koszulą, a Unosz co chwila dawał mu pić. Kiedy Prochor się wreszcie uspokoił, jego ciało naprężyło się mocno, a głowa odchyliła się do tyłu. Zdążył jeszcze wyszeptać kilka słów, jednak tak cicho, że trzeba się było nachylić blisko ust konającego.

— I… wtedy… ujrzałem go… Ujrzałem oblicze szatana! On wcale nie jest czarny, ani szpetny!… To jest upadły anioł… a jego lico jest delikatne i białe — niczym śnieg! Takie też ma włosy i gładką skórę, i… — przerwał zbierając siły — i, tylko te straszne nieziemskie oczy! Oczyska ma czerwone, niczym ognie piekielne. Uciekaj stąd Iwaniuszka. Uciekaj, synoczek ty moj. Musisz odnaleźć matkę, i… Wiero…


Ciało rannego naprężyło się po raz ostatni i głowa Prochora opadła bezwładnie na kolana chłopca. Z ust wypłynęła strużka krwi zmieszana ze śliną.

Umarł.

Unosz zamknął mu oczy, a na czole nakreślił znak krzyża.

Iwan głaskał mokre od potu włosy wuja i płakał. Żołnierze cicho wyszli z izby.


*


Łaska zeskoczył z konia. Rzucił cugle na ocalały kawałek płotu i podszedł do sporego krzaka jałowca, który miał mocno połamane gałęzie. Wszystko wskazywało na to, że rozegrała się tutaj jakaś ostra potyczka. Na ziemi i na kikutach złamanych gałązek widać było wiele śladów krwi.

W jednej z belek, stojącej nieopodal chałupy, tkwił głęboko wbity w drewno wielki dwustronny topór.

Zaś obok ściany leżały strzępy skrwawionego materiału i jeszcze coś, co zauważył rycerz, siedząc wysoko na swojej klaczy. I właśnie to „coś” przykuło jego uwagę.

Podszedł do krzaka, gdzie głęboko pośród gałęzi — w żółtym świetle zachodzącego dnia — błyszczał jakiś przedmiot, niewątpliwie wykonany z metalu. Łaska miał nadzieję, że nie jest to kolejna siekiera, czy chłopski sierp, a jakieś porządne ostrze.

Zaczął tam grzebać szablą, rozrzucając na boki rosnące w zaroślach pokrzywy. Wreszcie usłyszał brzęk uderzenia metalu o metal.


Pochylił się mocniej, odsunął zawadzającą mu grubszą gałąź krzewu, by po chwili stękając, wytargać spomiędzy połamanych patyków i kłującego ziela broń, która już na pierwszy rzut oka wydała się bardzo dziwna.

Podniósł żelazo i otarł znalezisko o połę płaszcza. Stwierdził, że trzyma rękach sporych rozmiarów sztylet wykuty na niemiecką modłę z długim prostym ostrzem, szerokim jelcem i poręczną rękojeścią zakończoną solidną skuwką. Jednak te cechy, to było wszystko, co mu przypominało znane sztylety tego kształtu, bo cały wygląd noża był nad wyraz dziwny, a na dodatek, jego waga była niepokojąco mała, jakby broń nie była z metalu, a… z drewna!

Ki diabeł!… — pomyślał, oglądając sztylet ze wszystkich stron.


Przecież miał oczy i widział błysk światła na doskonale wypolerowanej klindze! Dotyk i twardość, też nie pozostawiały wątpliwości! Taki chłód mógł bić jedynie od stali albo żelaza! Drewno jest ciepłe z natury, a zresztą, kto by robił sztylet z drewna!

Uśmiechnął się.

No chyba, że do treningu — kombinował dalej.

Głownia była prosta i bez specjalnych ozdób, zaś rękojeść owinięto zabarwioną na czarno skórą, osadzając na końcu małą błyszczącą kulkę czarnego koloru. Jelec krótki i prosty. Najdziwniejsze jednak było samo — trójkątne w przekroju — ostrze. Jego szersze boki zdobiły po obu stronach dziwne znaki, przez środek których puszczono na calej długości płytki rowek.

Zbrosz wiedział doskonale po co robiono takie rowki. Krew po wbiciu w ciało lepiej spływała i pchnięty szybko się wykrwawiał, zwłaszcza kiedy sztylet tkwił długo w bebechach.

Jeszcze raz dokładnie wytarł klingę, a nawet pomazał bok ostrza poślinionym palcem, żeby lepiej widzieć znaki. Skądś je znał! Zdał sobie sprawę, że gdzieś już widział podobne rysunki! Może były wypisane w starych księgach, które oglądał nocami, służąc jeszcze w klasztorze? Jednak nie potrafił sobie przypomnieć. Przejechał palcem po ostrzu.

Syknął:

— Do kroćset! — zaklął, ssąc głęboko przecięty palec. — Ostrzejsze niźli nóż balbierza!2

Łaska ostrożnie owinął klingę, a potem cały sztylet w kawałek szmaty i delikatnie zatknął broń za pasek. Odwiązał klacz i piechotą ruszył w stronę chaty przed którą stali rozmawiając: Groch i Unosz.

— I co tam przyjacielu, znalazłeś coś ciekawego? — spytał porucznik, kiedy już znalazł się przy nich. — Rozmawiamy właśnie z Unoszem i jesteśmy przekonani, że coś tutaj mocno śmierdzi i nie chodzi mi o trupy wieśniaków. Na dodatek, ten ranny dziadek — wuj Iwanki — na łożu śmierci opowiedział o bardzo dziwnych rzeczach! Bardzo dziwnych, Zbroszu… A wiesz przecież, że konający, którzy za chwilę staną przed obliczem Boga, nie kłamią!


Łaska nie odpowiedział, a tylko wyjął zza pazuchy małą drewnianą fajeczkę i napełnił ją zielem z kapciucha. Podsunął mieszek Unoszowi, a ten bez ceregieli wyjął swoją fajkę, nabierając szczyptę tytoniu. Potem, wziął z dopiero co rozpalonego ogniska cienki długi patyk i przytknął do swojego i Unoszowego cybucha.

Zaciągnęli się głęboko.

— Jak wam pokażę, co znalazłem, to faktycznie zrobi się dziwnie Tomaszu. Bo czegoś takiego, jakiem żyw — zaznaczył — tom jeszcze nie widział — stwierdził, wypuszczając dym nosem i ustami.

Kapica sięgnął za pasek i wyjął owinięty w szmatę sztylet, podając go Grochowi.

— Tylko ostrożnie!

Pokazał rozcięty palec.


Porucznik delikatnie zdjął materiał.

Kiedy Sellouf zobaczył, co porucznik trzyma w rękach, aż się cofnął w przestrachu, żegnając się jednocześnie znakiem krzyża.

— Łaska! Skąd to masz! Gadaj natychmiast!

Kapica splunął śliną w ogień.

— Tam, w krzakach leżał.

Wskazał ręką.

— Musiała być niezła bitka, bo jałowiec wyglądał, jakby stratowany przez konia był. A i juchy wszędzie było sporo. Widać trafił swój na swego.

Ponownie splunął gęstą śliną w ogień, aż zaskwierczało.

— Nie dziwię się, że tam gdzie pokazujesz panie, były ślady po walce…

Ktoś niespodziewanie odezwał się za ich plecami. Odwrócili się.

U wejścia do chaty, nakładając czapkę na głowę, stał Iwan. Poprawił sznurki tobołka, uwieszonego na plecach i wyszedł przed dom.

— Tam właśnie mieszkał wujek Anton — kowal. Z niego taki sam mocarz, jak z pana Wyzimy. Na pewno walczył dzielnie. Widać stąd wszystko w koło połamane.

— Może dzielny kowal ubił jednego z zabójców, a ten utracił oręże? — spytał Łaska.

Sellouf, nie słuchał ani pytań Łaski, ani wyjaśnień Iwanki.


Zafascynowany odebrał ostrożnie sztylet z rąk Grocha i patrząc na ostrze, jak urzeczony zaczął opowiadać:

— Kiedym jeszcze był pacholęciem młodszym od Iwana, któregoś dnia ojciec zabrał mnie do kościoła. Tam posadził w ławce i kazał się żarliwie modlić. Mój fater, był człowiekiem wielkiej wiary, zasadami której kierował się przez całe swoje życie.

Odwrócił nóż na drugą stronę i dalej, patrząc na niego, mówił:

— Tego dnia podprowadził mnie pod sam wielki krzyż ołtarza, na którym zginął nasz Pan, Jezus Chrystus…

Przeżegnał się.

— Kazał mi położyć rękę na drewnie tuż pod boskimi stopami. Byłem bardzo wystraszony i chciało mi się płakać. Ojciec widząc to uspokoił mnie, kładąc mi dłoń na ramieniu. Było to coś niesłychanego, bo nigdy tego nie robił! Potem zza pazuchy wyjął… — przerwał, obracając w zębach ustnik fajeczki — …wyjął taki sam sztylet, jak ten! Złapał go za głownię i trzymając przed sobą niczym mały krucyfiks, kazał mi zmówić modlitwę Ojcze Nasz. Kiedym się modlił, robił to razem ze mną i tak mocno ściskał ostrze, aż z przeciętej dłoni zaczęła płynąć krew. Ojcowska posoka spływała mu po ręce, a potem zaczęła kapać na posadzkę kościoła, i… na moje nagie stopy! Kiedyśmy się wreszcie przestali modlić, ojciec podsunął mi sztylet pod nos i powiedział: „Zapamiętaj synu! Kiedy nie daj Boże w swoim życiu zobaczysz kogoś z takim samym sztyletem w dłoni, wtedy szybko zmów pacierz, bo to będą ostatnie twoje chwile! To jest tajemna broń „braci”, którzy za życia oddali swoją duszę w służbie Bogu!… Tak, jak i ja! Ludzi, którzy nie znają pardonu ani dla siebie, ani dla wroga, ani dla bliźnich!

Unich przerwał na dłuższą chwilę, patrząc uważnie na dziwne napisy.

— A potem fater powiedział jeszcze: nasze dusze zostały zakute w metal, który zesłał na ziemię w ogniu sam Najwyższy Stwórca! Każdy z wyświęconych braci, oddanych na śmierć i życie dla Boga ma swój nóż i nim wypełnia wolę Najwyższego. Rozumiesz, co mówię, Unich? Rozumiesz?!… — wołał do mnie i potrząsał mną, jak jakąś kukiełką.


Rycerz wzdrygnął się, przypominając sobie ten moment, ale kontynuował dalej, a reszta słuchała z niedowierzaniem i otwartymi ustami.

— Potrząsał mną bardzo mocno, a ja przecież byłem małym chłopcem na dodatek mocno wystraszonym!

Uśmiechnął się krzywo.

— Wreszcie z tego wszystkiego zsikałem się w gacie. Zaś ojciec na koniec powiedział: na tym ostrzu synu, Bóg napisał moje imię. Imię, które zna tylko On, i ja. Bo… Chciał coś jeszcze dodać, ale kiedy zoczył, że się zeszczałem, odepchnął mnie tak mocno aż się przewróciłem na posadzkę kościoła i uderzyłem głową o krzyż. Rozciąłem wtedy mocno łeb, stąd ta blizna…

Odsunął włosy i na dowód pokazał bliznę na czole.

— Fater nawet się na mnie nie obejrzał, odwrócił się i wyszedł z kościoła. Zostawił mnie krwawiącego i zapłakanego na ołtarzu, jak jakiś śmieć. Poźniej wyjechał i nie widziałem go więcej na oczy. Już jako dorosły mąż, usiłowałem dowiedzieć się coś więcej na temat tych napisów. Wiem tylko tyle, że kiedyś bardzo dawno temu, owe dziwne znaki albo tajemne pismo „runami” zwano, a używali go tajemni pogańscy magowie — druidami nazywani, co to w mrocznych północnych krainach żyli, gdzie słońce już nie docierało. Skąd mój ojciec znalazł się w Pradze, po co kazano mu pojąć husycką żonę i spłodzić z nią syna? Nie wiem. Wiem tylko tyle, że moja matka od tego dnia zabroniła mi wymawiać jego imię…

Schował fajkę w kieszeń i splunął w ogień.

— Do tej pory nie wiem, co te znaki mówią i czy to są faktycznie boskie imiona braci zaklęte w stali. Wiem jednak, że członkowie bractwa, posługujący się takimi sztyletami, są bezwzględnymi zabójcami. A najdziwniejsze jest to, iże w ich gromadzie — ponoć na równych prawach — służą też białogłowy i ową mroczną profesją się zajmują! Czy mój ojciec był jednym z nich? Widać tak było, skoro miał sztylet! No, bo skąd by u niego była taka broń i gdzie potem zniknął? Matka nic mi nigdy na temat ojca nie powiedziała, zabrała tajemnicę i żal do Boga ze sobą, do grobu… Znalezisko Kapicy nic dobrego nie wróży. Jednak wiele wyjaśnia, dlaczego całe to miejsce jest takie dziwne. Potwierdza też słowa starego, którego musiał ubić jeden z „czarnych braci” — jak ich tu i ówdzie nazywają, i wygląda na to, że ten co go ubił, to był jakiś ich przywódca. Pytanie: tylko po co komu usługi tak strasznej bandy? Jaki ktoś miał cel w tym, żeby podpalić i zabić biednych chudopachołków z marnej, zasranej i zapomnianej przez Boga dziury?


Oddał sztylet Kapicy.

— Masz, Łaska! Owiń to draństwo w szmaty i dobrze schowaj! I broń Boże nie używaj, bo ponoć to ostrze zwraca się ku temu, co nie jest jego właścicielem! Słyszałem, że marnie kończył ten, co bez prawa wywijał sztyletem!

Po tych słowach Kapica bardzo niechętnie odebrał sztylet od Unosza, a widząc to Groch, powiedział:

— Łaska, jak nie masz nic przeciw, wezmę sztylet od ciebie na przechowanie. Znajdź mi tylko jakąś pochewkę doń pasującą. Pokażę go kapitanowi i opowiem, co nas tutaj spotkało. To jak, zgadzasz się?

— A jakże poruczniku — sapnął żołnierz z wyraźną ulgą. — Trza pokazać nóż mądrzejszym i wszystko opowiedzieć! Niech pomyślą, co teraz z tym robić!

— Dobra. Czas na wieczerzę! — zarządził Groszkiewicz.


*


Nadeszła chłodna noc. Żołnierze siedzieli gdzie kto mógł, byle blisko ognia, który dawał trochę ciepła. Jakoś nie mieli ochoty wieczerzać w którejś z ocalałych chłopskich chałup. Okutani w futra i szuby czekali na posiłek, rozmyślając o swoich sprawach. Mało kto się odzywał i mało który się ruszał. Po trudzie dnia i po tym, co dzisiaj widzieli, ogarnęła ich jakaś niemoc i znużenie. Na jednym z dwu ognisk palił się mniejszy ogień, a nad nim wolno piekły się nadziane na rożen upolowane przez Iwana zające, wiewiórka i bażant.

Sprawione przez Unosza zwierzęta miały już dobrze podpieczoną skórkę. Tłuszcz skapywał na płonące bierwiona, skwiercząc na żarze. Wokół rozchodził się smakowity zapach pieczystego.

Dodatkowo Unosz zawiesił tuż nad paleniskiem sporych rozmiarów sagan. Wrzucił doń znalezione w lesie grzyby, kawałki mięsa ubitego przez Kiliana borsuka, kilka posiekanych cebul i kwartę jagieł3. Wszystko zalał wodą z kwaterką piwa słodowego znalezionego w jednej z chałup i doprawił czym tam miał, nie żałując cząbru, rozmarynu i niedźwiedziego czosnku.

Zupa bulgotała na wolnym ogniu, roztaczając wcale nie gorszy aromat od pieczystego. Obozowy kucharz podszedł do sagana i zaczerpnął drewnianą łyżką wywaru. Siorbnął głośno i cmoknął kilka razy, smakując potrawę. Dosypał jeszcze dwie szczypty soli, a potem zamieszał w garze i ponownie spróbował. Kiwnął na Dzięcioła i zawołał:

— Michał, dawaj miski! Pora na posiłek!

Wyzima, jako że największy, to przez to najbardziej i najgłośniej mu w brzuchu burczało, pierwszy znalazł się przy saganie, podstawiając Selloufowi pod chochlę michę wielkości koryta.

— Wysz, a zabieraj mi tę balię! Najsampierw pan porucznik, potem czata, i dopiero cała reszta! Z tobą, zawsze to samo!

Kręcił głową z dezaprobatą.

— Ty Unich, to byś mi nic do jedzenia nie dawał! Patrzyłbyś tylko, jak z głodu zamieniam się w patyk, a potem umieram! A moja to wina, żem na wielkiego wyrósł? Mateczka była duża, ojczulek też niczego sobie, to i mnie wielkości nie zbrakło! — żalił się głośno Wysz.

— Porządek być musi — protestował nieugięty drużynowy. — Co by to było, jakby każdy robił co mu się żywnie podoba! Zabieraj tę balię wielkoludzie, mówię! Dostaniesz tyle co inni i kwita! I w swoim czasie!

— Unosz! Bobrek! Cicho już! Z wami przy korycie zawsze to samo.

Odezwał się Groch spod strzechy.

— Pierwej Dzięcioł zaniesie wartownikom, potem dasz Iwance miskę strawy i kawałek pieczystego, a resztę równo podzielisz. Moje pieczyste daj temu wielkiemu marudzie. Ja — poprawił się na słomie — jakoś nie jestem głodny.

Patrzył na swoich drużynowych i uśmiechał się lekko pod wąsem.


Jakby mogli, to albo przy garnku albo w gadce o kościele ubiliby się jak nic, ale kiedy przychodziło do bitki, jeden za drugiego życie by oddał bez wahania — myślał, obserwując swoich podkomendnych spod przymkniętych powiek. — A Unich sobie ujmując i tak na koniec zostawi wielkoludowi ze dwie chochle zupy. W ogóle niezła mieszanina ludzi mi się trafiła. Coś, jak ta „unoszowa” strawa. Nie ma co.

Uśmiechnął się.

Sellouf, to ni protestancki, ni katolicki pół Szkot albo lepiej pół Anglik z matki prażanki.

Wyzima Bobrek, to zatwardziały katolik gdzieś spod Bytomia. Ślązak z dziada pradziada. Na dodatek kowal, który w złości potrafił podkowę w rękach powyginać, a potem zawinąć niczym kokardę na niewieściej głowie.

Zbrosz Kapica… Tajemniczy milczek. Eks-zakonnik, ale miłosierdzia bożego w nim nie znajdziesz, no chyba, że dla zwierzyny wszelakiej. Ludzi omija wielkim łukiem, ale w kapturze potrafi małą ptaszkę wieźć przez pół świata. Bezwzględny zabójca i łasy kobiecych wdzięków bawidamek. Jednak kiedy byłoby trzeba, zabiłby bez wahania tę, co akurat na nim siedziała.

Poprawił się lekko na słomianym snopku i odsunął na bok źdźbło, które od jakiegoś czasu usiłowało mu się wbić w ucho. Spojrzał na leżącego nieopodal Kiliana, jego namiestnika w poczcie.

A ten? Zbuntowany syn rybaka, któremu miast rybactwa zamarzyła się wojaczka. Rudzielec… Dwa razy mi życie ratował, nadstawiając karku. Oddany i twardy, jak każdy Kaszub. Ponoć dawno temu jego ród do szlachty przynależał i swój herb posiadał, ale czort to wie.


Podszedł Unosz z miską strawy. Porucznik usiadł i zaczął jeść, zagryzając zupę kawałkiem chleba. Nie przestał jednak rozmyślać o swoich ludziach, obserwując ich ukradkiem. Teraz jego wzrok zatrzymał się na pocztowym towarzyszu — Tolimirze Tumiłłowiczu, który właśnie ze smakiem obgryzał zajęczą nóżkę, wycierając ręce w koronkową chusteczkę.

Hmm… Tolimir Tumiłłowicz, herbu Ostoya. Ciekawy typ. Niby taki miękki, niby taki uległy i wymuskany, a w oczach czaiła się, taka jakaś, sakramencka twardość. Tutaj się uśmiechnie, chusteczkę z rękawa wyciągnie, a drugą ręką za rapier trzyma i na rożen nabije. Nosi się na zachodnią modłę. Kapelusze, wąsiki i takie tam — banialuki… A ten jego rapier? Ciężki i mało poręczny, a jednak ilu on ludzi nadział na to ostrze! Ilu szlachetkom, śmiejącym się z dziwnego oręża i machającym szabelką, zgasił uśmiech na wieki! Nigdy nie opowiedział, gdzie się nauczył tak walczyć.

Sporym kęsem chleba obcierał miskę z zupy.

Ponoć we Francyi albo gdzieś na iberyjskiego króla dworze, ale kto go tam wie? Coś w tym jednak musiało być, bo skąd te umiłowanie do zachodnich fatałaszków, mazideł pachnących i podkręconych wąsików? Nawet teraz. Ledwo zjadł, a już rączki w chustkę wyciera i usta winem płucze. Jedno było pewnym, niewiasty na widok „Baby” Tumiłłowicza, mdlały i głupiały, a potem szły za nim niby niedźwiedzie do miodu w pasiece albo ćmy do kaganka.


Rozmyślania Grocha przerwał Iwan, który wyszedł z cienia i stanął niedaleko, nerwowo ściskając w rękach czapkę.

— Co tam Iwanka, zaraz wieczerzać będziesz. Stało się co? — spytał.

Chłopak podszedł bliżej. Skłonił się nisko.

— Nie panie, ja tylko chciałem się pożegnać.

— Pożegnać? A gdzież to cię w noc niesie?

Iwan mówił cicho, ale pewnym głosem. Widać przemyślał to, co chciał powiedzieć.

— Muszę iść, wielce miłościwy panie poruczniku. Droga do Moskwy daleka, a mnie, jak powiedział wuj Prochor, mateczkę i siostrę trzeba odnaleźć nim się im jakaś krzywda stanie. A może już im się stała? Teraz, kiedy wujek Prochor nie żyje, a Anton gdzieś przepadł, one prócz mnie już nie mają nikogo, a i ja bez nich sam ostanę. Ojca dawno Bóg zabrał. Dlatego spakowałem co trzeba i ruszam! Podziękować tylko chciałem za wszystko i przeprosić…

Groch spojrzał na chłopaka, a potem pokazał ręką, że ma usiąść obok niego.

— Ponoć u was zwyczaj taki, że przed drogą spocząć trzeba. Prawda to? — Nie czekając na odpowiedź, dodał:

— To siadaj i poczywaj. O pustym kałdunie cię nie puszczę. Zjesz, posiedzisz, pogadamy, a jak zdania nie zmienisz, to wtedy pójdziesz. Zgoda?

Iwan przysiadł na snopku i kiwnął głową na znak zgody. Dzięcioł przyniósł miskę strawy i kawałek upieczonego królika na pajdzie chleba.

— Jedz Iwanka, zawsze zdążysz w drogę ruszyć. Jedz chłopcze, bo na drogę siły trza mieć!

Przez chwilę jedli w milczeniu. Groch odstawił pustą miskę, napił się wina z bukłaka i patrząc na płonące ognisko, powiedział:

— Mam dla ciebie propozycję. Oczywiście zrobisz, jak zechcesz, ale moja propozycja jest godna rozważenia.

Chłopak przestał jeść i spojrzał na porucznika.

— My ruszamy skoro świt, a ty pojedziesz z nami. Zawsze w kupie raźniej, a po drugie nóg nie zmożesz, bo na koniu byś jechał. Nie musiałbyś iść nocą przez las na piechotę. Podejrzewam, że idąc samemu, dotarłbyś do Moskwy równo z nami albo nawet później. Na dodatek; niewyspany, głodny i zmęczony. O ile w ogóle byś dotarł, bo jak widać w tym lesie zbóje jakoweś się zagnieździły. W mieście, zrobisz już co zechcesz. Pójdziesz w swoją stronę i będziesz mógł szukać matki i siostry. Zgoda? Zastanów się więc i daj mi odpowiedź.

Popatrzył na chłopaka.

Iwan, odkładając pustą miskę z jadłem, powiedział cicho:

— Ja się nawet nie będę zastanawiać panie. Powiem jeno, że miałem taką nadzieję; jechać z wielmożnymi rycerzami, alem nie śmiał prosić ani nawet myśleć o tym… A jechać do Moskwy muszę, bo coś mi mówi, że mateczka z siostrą właśnie w tym mieście są przetrzymywane. Może uda mi się tam znaleźć jakieś zajęcie? Wtedy będę mógł ich spokojnie odszukać.

— A co zrobisz chłopaku, jak już odnajdziesz te swoje niewiasty? Sam je wyzwolisz?… — odezwał się już nasycony Wyzima, który teraz leżał wygodnie w stojącym nieopodal wozie drabiniastym wypełnionym słomą. — Wojnę wydasz oprawcom? Usieczesz wszystkich kozikiem albo ustrzelisz ze swojego łuku? Tam przyjaciół trzeba mieć! To dla ciebie obce i niebezpieczne miejsce! W lesie może byś się i uchował przed dzikim zwierzem, ale tam w mieście, wierzaj mi; żyją sobie dobrze ludzkie bestie tak krwiożercze, że wilk przy nich to pokorne ciele jest. Samemu Iwanka, to najwyżej pchły na kołnierzu łapać możesz!

— Wysz straszy srodze, ale też i prawdę mówi. Tym bardziej, że cała ta sprawa jest dziwną wielce. A i ludzie, co w niej udział biorą, z tego co Unich opowiadał, nie są zwykłymi żołnierzami, a jakimiś okrutnymi najemnymi mordercami. To nie jest zabawa Iwanie — dodał Groszkiewicz.

Chłopak posmutniał, a z jego niedawnej pewności nic nie pozostało.

— To co mam zrobić? — powiedział cicho. — Odpuścić?

— Broń Boże!

Tomasz wstał ze snopka.

— Jak postanowiłeś jechać, to jedź! Tutaj nic cię już nie trzyma! Szukaj siostry i matki! Taki twój synowski i braterski obowiązek! Ale wszystko musi być z głową robione, bo sam zginiesz albo w jaką niewolę trafisz.

Kapica podszedł do ognia i wrzucił weń kostki po zjedzonym króliku.

— Ja ci już brachu mówiłem: myśl! Myślenie to wielka przyszłość!

— Moja rada jest taka — mówił dalej porucznik. — Pojedziesz z nami do miasta. Tam na własną rękę poszukasz jakiegoś zajęcia. Kiedy go nie znajdziesz, wrócisz do nas, a wtedy może my coś poradzimy. Nie bój i nie wstydź się przyjść i poprosić o pomoc. Kiedy będziesz coś planować, to wpierw spytaj kogoś z nas. Na miejscu zawsze któryś będzie, no chyba że chorągiew w pole ruszy. Wtedy wstrzymaj się aż wrócimy. Tyle mojej rady. A jak powiedział Łaska, zawsze wszystko dobrze przemyśl i sprawdź. Kiedy będziesz się trzymać wskazówek, wtedy może coś z tego będzie. A teraz pora na spoczynek. Ruszamy sokoro kur zapieje i jutrznia wzejdzie.


Porucznik podszedł do ognia i zawołał na pachołków:

— Dzięcioł, Bartek! Ogień zgasić i posprzątać mi tu wszystko do czysta. Wszystko ma wyglądać tak, jak było z rana! Żadnych misek, żadnych resztek strawy. Nic, co by wskazywało, żeśmy tu byli. Do roboty! Potem sam wszystko sprawdzę. Reszta, co nie ma czaty, rozlokować się po chałupach i to tak, coby nikogo widać nie było. Nas w tej wiosce nie ma i nie było! Konie wyprowadzić daleko od traktu, najlepiej za rzekę w ten gęsty olchowy zagajnik. Ślady zatrzeć. Ty to zrobisz Milej — powiedział do pocztowego Tumiłłowicza. — Tam sobie znajdziesz jakieś miejsce do odpoczynku i popilnujesz w nocy koni. We wsi wpierw ja będę pilnować do czasu aż miesiąc wzejdzie, potem mnie zmieni Kapica. Reszta, spać.


***


O brzasku ktoś delikatnie szarpnął porucznika za ramię. Kiedy otwarł oczy, zobaczył twarz Kapicy z przytkniętym palcem do ust. Zrozumiał, że ma być cicho i pozbierał się bez słów z posłania. Łaska pokazał na migi, w umówionych znakach, że we wsi są obcy.

Mają towarzystwo.

Groch wstał i wyjrzał delikatnie przez dziurę zrobioną w połaci słomy, pokrywającej daszek obórki w której spał.


Przez środek chutoru jechało wolno dwóch jeźdźców. Każdy z nich prowadził jeszcze po dwa juczne konie obładowane jakimiś tobołami. Pomyślałby kto, że to kupcy do wsi się zapuścili. Mogłoby i tak być, gdyby nie stroje w jakie konni byli odziani! Długie czarne szaty ze spiczastymi kapturami naciągniętymi na głowy, całkowicie zasłaniającymi oblicza! Kupcy tak nie wyglądają! W półmroku, jaki jeszcze panował na dworze, wyglądało to tak, jakby ci ludzie w ogóle nie mieli twarzy, a w to miejsce stwórca dał im jakąś czarną bezdenną otchłań.


— Czy reszta już wie? — spytał cicho.

— Tak. Zaraz, jak się tylko pokazali na skraju wsi, dałem znak umówionym sygnałem — szepnął Łaska.

— Diabli nadali! — zaklął Groch. — Musiałem mocno przysnąć po warcie i nic nie słyszałem.

Podrapał się po zarośniętej twarzy.

— Poczekajmy chwilę, a na pewno zaraz się dowiemy, co też nasi ciemni braciszkowie będą robili. Łaska idź ostrożnie do Wysza i Unosza, a także ściągnij Tolimira z czaty i Kiliana. Trzeba naszych gości przywitać serdecznie, prawda?

Na twarzy Łaski pojawił się złowrogi uśmieszek.

— Jasne poruczniku, przyjmiemy ich czym chata bogata — mruknął cicho i wyszedł w mrok wstającego jesiennego dnia.


Kawalkada dojechała do studni, która była swoistym centrum małej osady. Tam jadący zeskoczyli z koni, wiążąc je do pobliskiego płota i żerdzi studziennego żurawia. Wynikałoby z ich zachowania, że doskonale wiedzieli o tym, że wieś jest pusta, dlatego nawet specjalnie się nie rozglądali na boki, szukając ewentualnego intruza. Dopiero ponury głos puchacza spowodował, że na krótką chwilę zamarli przy jukach koni. Wtedy jednak było już za późno.

Z mroku i mgły, dopiero co wstającego pochmurnego dnia wyszło kilka postaci, trzymających w rękach broń. Zrobili to tak cicho i bezszelestnie, że ubrani w habity ludzie spostrzegli ich dopiero wtedy, kiedy jeden z nich — ten najwyższy i wielki niczym skała — odezwał się dudniącym basem:

— A wy to kto, że się cichcem do wsi niczym duchy skradacie?! Co?!

Gruby i głośny głos Wysza zagrzmiał niczym wystrzał z armaty! I taki też był jego efekt, co było widać po przyjezdnych!


Braciszkowie zamarli na ułamek chwili, jakby zostali porażeni gromem z jasnego nieba, a nie głosem Bobrka. Zdali sobie sprawę, że jednak ktoś w wiosce był i na dodatek zdołał ich zaskoczyć! Po owym krótkim stanie bezruchu, reakcja ludzi w habitach na zawołanie rycerza była błyskawiczna niczym myśl przebiegająca przez umysł!

Wykonując dwa karkołomne obroty — podobne tym jakie robili trefnisie na miejskich festynach — wyskoczyli na środek kręgu wyznaczonego przez ludzi Grocha.

Stanęli do siebie plecami, dobywając jednocześnie z czeluści habitów długie sztylety — dokładnie takie same, jak ten znaleziony przez Kapicę. Najdziwniejsze i najstraszniejsze w tym wszystkim było to, że wykonywali wszystko bezszelestnie i bez żadnego dźwięku! A jedynym, co słyszeli ludzie Tomasza, był furkot materiału ich czarnych ubiorów.

Dotykając się plecami, mnisi wolno przesuwali stopy, obracając się w koło.

Czerń pod nasuniętymi kapturami nie pokazywała ich twarzy, jednak ludzie Grocha doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że braciszkowie uważnie się im przypatrują, szukając miejsca gdzie mogliby zaatakować lub uciec z zasadzki.


Teraz odezwał się Groch:

— Rzućcie broń braciszkowie! Jak widzicie jest nas wielu, a wierzcie mi, my umiemy walczyć nie z takimi jak wy! Rzućcie żelazo… albo was usieczemy! Kiedy porzucicie sztylety, krzywda się wam nie stanie! Słowo szlachcica!…


Krąg wokół postaci zaczął się zacieśniać. Podkomendni Groszkiewicza wolno — krok za krokiem — zaczęli się zbliżać do osaczonych, cały czas gotowi do ataku.

Jednak ludzie w habitach wcale nie mieli zamiaru pozbywać się broni ani tym bardziej żądać pardonu!

Nagle jeden z nich wykonał szybki wypad do przodu, zadając prosty sztych w stronę zbliżającego się Kapicy. Drugi w tym samym czasie wyskoczył wysoko do góry, chcąc uderzyć sztyletem Tumiłowicza w kark!

Kapica sparował jakimś cudem mordercze uderzenie, zadając jednocześnie krótkie cięcie szablą. Ostrze jednak nie trafiło napastnika, a jedynie przecięło materiał w jego rękawie. Atakujący natychmiast odskoczył i ponownie stał w bezpiecznej odległości, przytulony plecami do kamrata, który po równie nieudanym ataku na Babę o mało, a zostałby nadziany na jego rapier.

Niespodziewany atak mnichów spowodował jedynie, że rycerze nieco się odsunęli. Stali się bardziej uważni i czujni. Po chwili znowu wolno ruszyli do przodu i krąg ponownie zaczął się zaciskać. Ujęcie dziwnych ludzi stawało się nieodwołalne. Bartek wskoczył na cembrowinę studni i odciął lejce koniom. Potem uderzył je płazińcem szabli w zadki i wszystkie rumaki uciekły, rżąc głośno. Droga ucieczki została odcięta.

W pewnej chwili obaj braciszkowie jednocześnie wykonali zgrabny obrót i ponownie zaatakowali. Tym razem jednak już nikt z husarów nie dał się zaskoczyć. Długi miecz Wysza syknął w locie i uderzył jednego z nich w nieuzbrojone przedramię. Odcięta dłoń upadła na ziemię, a palce w ostatnim spazmie wryły się w piach. Jednak myliłby się ten, kto by się spodziewał wrzasku lub oddania pola przez rannego!

Obaj, jakby nigdy nic się nie stało, wrócili do poprzedniej postawy obronnej! Jakby Wysz nie odciął przed chwilą jednemu z nich ręki!


Atakujący oniemieli i znowu zatrzymali się na moment, bo nigdy jeszcze w swoim długim żołnierskim żywocie, czegoś takiego nie widzieli!

To wystarczyło! Obaj „braciszkowie” odwrócili się do siebie przodem, a potem w śmiertelnej ciszy wbili długie sztylety w swoje ciała!

Jeden, drugiemu! Słychać tylko było cichy chrzęst, kiedy ostrza wnikając w ich torsy, otarły się o żebra. Chwilę jeszcze stali na nogach, a potem z głuchym odgłosem upadli na ziemię. Leżąc wyglądali tak, jakby jeden drugiego obejmował czule, w jakimś szaleńczym tańcu! Szczególnie w momencie, kiedy ich ciała drgały w śmiertelnym spazmie!


Żołnierze stali jak skamieniali. Kapica ocknął się pierwszy z zaskoczenia, przeżegnał zamaszyście i całując krzyżyk, wiszący mu na szyi, podbiegł do leżących. Przytknął palce do tętnic szyjnych.

— Exitus4… — mruknął, a potem szarpnął i zerwał im z głów kaptury.


Oczom rycerzy ukazały się twarze bardzo młodych ludzi. Oboje mieli ogolone do gołej skóry czaszki, a ich lica były jasne jak śnieg. Jeden z nich był mężczyzną, a drugi… Drugim człowiekiem w habicie, była młoda kobieta! Z ust obojga sączyła się krew, a półprzymknięte oczy patrzyły w pustkę. Byli martwi.

Groch spojrzał na Unosza i ich wzrok się skrzyżował. Oni już wiedzieli, że chyba lepiej było nie przyjeżdżać do tej przeklętej wsi.

— Łaska, wyjmij im sztylety z ciała. Trzeba zobaczyć, czy są takie same, jak ten, coś go wcześniej znalazł.

Pocztowy odsunął ciężki materiał habitów, odsłaniając trzymane w zaciśniętych dłoniach rękojeści noży. Zobaczyli, że ostrza zostały wbite aż po jelce z wielką siłą… i prosto w serca. Woleli zginąć z ręki kamrata, niż trafić do niewoli.

Kapica ostrożnie i wolno odrywał palce od uchwytów. Jednak w pewnej chwili rękojeść jednego, jak i drugiego sztyletu odsunęła się od ciała, jakby w ogóle nigdy nie miały ostrza i nie zostały przed chwilą na ich oczach wbite w ciało!

Łaska odskoczył jak oparzony, nieustannie żegnając się znakiem krzyża i plując na wszystkie strony, a Unosz zawołał:

— Na rany Boga! Ostrza wyparowały rozpuszczone w krwi tych stworów! Toż to jakaś czarcia sztuczka! To jest pomiot szatana! Jesteśmy przeklęci! Apage!… — wołał, trzymając w ręku prosty drewniany krzyż.

Bóg wie skąd i kiedy wyjęty!

— Spokój! — krzyknął Groch. — Spokój mówię!… Żadne tam dzieci szatana, jeno zwykli ludzie!


Porucznik klęknął przy trupach i włożył rękę pod czarne sukno okrywające mężczyznę. Długo tam grzebał, aż wreszcie wyjął odłamaną klingę noża. Krew kapała z metalu i ręki porucznika.

— Nic nie wyparowało, Sellouf! Obie głownie po prostu się złamały! Nie widzieliście tego?! Kiedy je sobie wbili, to potem razem się lekko przegięli, aż im zgrzytnęło po żebrach! Wtedy ostrza pękły! Starzy żołnierze z was, a nic nie widzicie! Te sztylety są może i diabelnie ostre, ale za to bardzo kruche i lekkie, bo czort wie z czego ukute! U dziewki też w sercu klingę odłamaną znajdziesz Unosz, ale ja już pod jej cyckami grzebać nie będę — warknął i wstał, wycierając ręce w podaną przez Bartka szmatę.


Wszyscy spochmurnieli i nikt więcej się nie odzywał. Jednak pokaz dowódcy wybił im z głów podejrzenia o udziale szatana w tej całej dziwnej sprawie.

— Unosz. Przeszukaj im szaty. Tylko ostrożnie. Wszystko co znajdziesz daj w jedno miejsce. Potem trzeba ciała związać i przerzucić przez grzbiety koni, na których przyjechali. Ty Wysz z Dobkiem i Maślakiem, kiedy już pachołki przyprowadzą juczne konie, sprawdzicie co tamci mieli w tych workach.


Idąc do studni, Tomasz zobaczył stojącego w drzwiach chaty Iwana. Chłopak był blady jak kreda i widać było, że jest bardzo przestraszony. Nie dziwota, po tym co widział. Porucznik umył ręce w cebrzyku, a podchodząc do chłopca, powiedział:

— Widziałeś, Iwanka?

Ten w odpowiedzi tylko kiwnął głową, patrząc jak urzeczony na trupy mnichów.

— Więc teraz już wiesz z czym mamy do czynienia, i z kim ty — dodał z naciskiem — możesz mieć do czynienia. Boisz się, chłopcze?

Znowu tylko skinięcie, potwierdzające, że: tak, boi się.

— To dobrze. Nie boi się tylko głupi i ciemny człowiek. Teraz już wiesz, co cię może spotkać w Moskwie.

Groch wytarł zabrudzony krwią kubrak.

— Dalej chcesz tam jechać?

— Tak, panie… — Iwan szepnął cicho, ale pewnym głosem.

— To znowu dobrze! Nie zawiodłem się na tobie, Iwanka. Dziwne, ale nie zachowujesz się jak inni Moskwicini. Nie bijesz czapką w ziemię, nie kłaniasz się w pas i nie błagasz o pomoc. Ciekawe. Nie masz ty jakichś przodów na polskiej ziemi?

Porucznik nie doczekał się odpowiedzi, a jedynie dostrzegł ruch wzruszenia ramionami.

— Dobra! Szykuj się do drogi, zaraz ruszamy!

Poklepał go po głowie.

— W Moskwie zetnij włosy, dobrze ci radzę Iwanie. No chyba, że chcesz, by zrobił to któryś z nas, Wysz jest w tym dobry!


*


Kiedy kolumna wreszcie ruszyła i wyjechali z wioski, do Grocha podjechał Bobrek.

— Wiesz Tomaszu, co było w jukach?

— Gadaj.

— Nasze szlacheckie szmaty i, nasze huzarskie chorągwiane oręże… Hełmy, broń, kolczugi… Zaś w jednym z worków znaleźliśmy… — przerwał przejęty tym, co zaraz powie — obcięte ręce, stopy i dłonie, a nawet czyjś okaleczony czerep… Kazałem natychmiast worek zakopać i krzyż w to miejsce wbić.

— Dobrze zrobiłeś przyjacielu… — mruknął Groch zamyślony. — Niestety tego się spodziewałem, Wyzima. Tego się właśnie spodziewałem. Ktoś bardzo chce i na dodatek, bardzo mu na tym zależy, a świat pomyślał, iżby to nasze wojska tę wioskę z dymem puścili i wszyskich chłopków wybili. Tylko po co?…

Popatrzył na kamrata, a kiedy nie doczekał się odpowiedzi dokończył:

— I tego trzeba się będzie dowiedzieć!


Groch spiął konia i pogalopował na czoło grupy, bo właśnie wjeżdżali w las.

Rozdział II

O tym, że: w lesie jest jednak weselej, a na pewno jest w nim więcej miejsca — Iwanka rusza w miasto — zawsze wszystko rozgrywa się w ciemnych komnatach, z dala od ciekawskich oczu — dowiemy się trochę więcej o Czarnych Braciszkach — trzeba dbać o własne interesy, nawet kiedy się jest z dalekich stron.


Kruk, mimo odniesionej rany w bitwie i przejściu wielu wiorst, był bardzo żywotny i niespokojny, dlatego Iwan miał wiele problemów, żeby go uspokoić. Tak samo zresztą zachowywały się inne konie z kolumny Grocha, wolno poruszającej się w gęstym tłumie pieszych, furmanek, wózków, bydła, owiec, i Bóg wie czego jeszcze.

Narowistość koni najwyraźniej była efektem dużej ilości ludzi i tłoku. A może też, konie były zdenerwowane tymi wszystkimi dziwnymi zapachami i hałasem, jaki zewsząd dochodził do ich nozdrzy i uszu. W każdym razie wielki czarno umaszczony koń porucznika już nie raz, rżąc głośno stawał na tylnych nogach, wierzgając przednimi kopytami. Kapica musiał złapać go krótko za uzdę, bo inaczej mogło dojść do jakiegoś wypadku. Ogier w końcu albo zrzuciłby niedoświadczonego Iwana z siodła, albo potraktował kopytami jakiegoś ciekawskiego, bądź nieostrożnego przechodnia, którzy wręcz ocierali się o końskie boki.

— Wysz! — zawołał Groch do jadącego za nim pocztowego. — Chyba trzeba będzie zejść z grzbietów i prowadzić konie za uzdy! One myślą, żeśmy są przez wroga osaczeni i do bitki się biorą! Skąd tu tyle luda się wzięło?! Święto jakieś, czy ki diabeł!

Groch dał ręką znak: „z koni!”

Jeźdźcy zeskoczyli albo raczej ześlizgnęli się wolno z siodeł i to bardzo ostrożnie, by nie skoczyć komuś na głowę.


A i tak Kilian miał pecha, bo schodząc o mały włos, a kopnąłby w głowę niziutką malutką starowinkę, szczelnie owiniętą dużą chustą i niosącą na grzbiecie wielki tobół wypchany jakimiś gratami.

Kobieta zdążyła tylko krzyknąć: łoj!…

I wywaliła się w błoto!

Rycerzowi zrobiło się głupio i usiłował podnieść babkę razem z ciężkim workiem. Kiedy to robił, jakiś bezczelny — i wydawało mu się, że sprytny — pętak wykorzystał chwilę nieuwagi i zerwał z juk konia Kiliana bukłak wina wraz z sakwą z rzeczami osobistymi.

Od razu dał susa pod brzuchem Buraka — tak się zwał ogier Ewikonta — i próbował uciec w małą uliczkę, prowadzącą gdzieś w stronę ciemnych zaułków przy rzece.

I zapewne byłoby mu się to udało, gdyby nie pocztowy Tumiłłowicza — Milej Dobek, przyzwyczajony do miejskiego tłoku, który zawsze panował w czeskiej Pradze. A, że na dodatek był chudy i suchy niczym drewniany wiór, to nie rzucał się w oczy i może dlatego chłystek nie zwrócił na niego uwagi. Dobek znalazł się błyskawicznie obok Buraka, widząc co się święci! Skoczył do przodu i złapał złodzieja za kołnierz!

Chłopak zaczął się wyrywać i drzeć w niebogłosy, że: on niewinien niczemu i tylko podniósł, co spadło! Inaczej na pewno, ktoś by to ukradł! I, żeby go puścić, bo w domu mateczka chora czeka, a on właśnie lekarstwa do balwierza szedł kupić!

Babuszka zaś, co to ją Kilian bezskutecznie na nogi usiłował postawić, wywalała się ciągle niby jakaś lalka przewrotna! Raz za razem, przeciążona tobołem i na powrót waliła się w błocko.


Rwetes robił się coraz większy i konie zaczęły „tańczyć” na dukcie coraz bardziej zdenerwowane, tupiąc kopytami i rżąc głośno. Ogier Groszkiewicza, kłapiąc w koło zębiskami, usiłował dosięgnąć bliżej podchodzących kmieci. Po chwili wreszcie mu się to udało i zerwał z głowy czapkę jednemu z nich!

Chłopek zaczął się głośno wydzierać, że mu polski koń cenne nakrycie głowy ukradł i zaczął nawoływać znajomków, że mają mu pomóc je odebrać! Na szczęcie odważnych do odzyskania mycki nie było, a Kruk po chwili sam czapkę z zębów wypuścił, bo widać niedobra była! Teraz w złości z satysfakcją wdeptywał ją przednimi kopytami głęboko w błoto, które gęstą warstwą zalegało na trakcie. Wokół pocztu Grocha tłum począł gęstnieć coraz bardziej. Każdy był ciekawy, co też się z czapką kmiecia stało, albo — o co chodzi z tym wierzgającym i płaczącym chłystkiem, trzymanym przez polskiego żołnierza za ucho.

Można się też było pośmiać z babki „wstańki”, co wyglądała już jak jakieś błotne dziwo, podobnie zresztą do Kiliana, bo kiedy ją dźwigał sam już kilka razy w błocie wylądował.

Kiedy w końcu zdesperowany rycerz chciał jej zdjąć tobołek z pleców, ta zaczęła się drzeć w niebogłosy: żeby jej ostatniego dobytku nie odbierać, bo ona biedna jest i tylko tyle, co na grzbiecie z całego majątku jej zostało!

Jakby w ogóle jakiś majątek, kiedykolwiek posiadała.

Jednym słowem, sytuacja zaczynała wymykać się spod wszelkiej kontroli.

Na dodatek od bramy Troickiej prosto w ich stronę zaczęli się przepychać, torując sobie drogę wielkimi halabardami, strażnicy miejscy strojni w długie do kolan czerwone kubraki i takiegoż koloru wysokie czapy.


Wtedy wreszcie stało się to, co musiało się w końcu stać!

Jakiś ciekawski typek albo kolejny złodziej, co miał lepkie ręce, zajrzał pod czarny materiał skrywający ciała braciszków i odsłonił trupio-białą twarz umarłego!

Rozległ się krzyk:

— Ludzie!… Uciekajcie!… Polaki trupy ubitych na koniach wiozą! Z wami zaraz zrobią to samo!


W tłumie nastąpiła chwila ciszy i konsternacji, co zaraz wykorzystał porucznik. Wyjął zza paska pistolet, uniósł go w górę i strzelił!

Głośny huk wystrzału spowodował, że baby i dzieci w pisk, chłopy w krzyk, halabardziści w tył zwrot, a reszta — która przed chwilą ciasno oblegała karawanę — zgrabnie obróciła się na pięcie i poszła… w diabły!

Dobek, to nawet wypuścił płaczącego złodziejaszka, mimo, że ten dalej trzymał w rękach bukłak Ewikonta! Zaś babuszka — jakimś cudem — nagle sama wstała z błota i taszcząc na plecach worek, gnała przed siebie żegnając się znakiem krzyża, plując na boki i klnąc na czym świat stoi.

Kiedy wokół zrobiło się pusto, konie wreszcie się uspokoiły.

Rycerze postali jeszcze przez chwilę na błotnistym trakcie, dysząc głośno, jak po ciężkim boju, by po chwili dosiąść koni i teraz bez przeszkód ruszyć w stronę kwater.


*


Na szerokim pałacowym podwórcu, kiedy poczet Groszkiewicza znalazł się w wyznaczonym dla nich miejscu na postój, żołnierze szybko zaczęli zajmować się rutynowymi czynnościami kwaterunkowymi. Byleby tylko jak najszybciej móc porządnie się umyć, zjeść i wreszcie odpocząć, prostując kości w jakichś ludzkich warunkach.

Bartek i Dzięcioł rozkulbaczali konie, a Groch pilnował, żeby reszta żołnierzy zabrała wszystko na kwatery.

Iwan czekał cierpliwie na moment, kiedy będzie mógł podejść do porucznika.

— I co tam, Iwanie? — spytał porucznik, widząc jak chłopak stoi niezdecydowany. — Podejdź, nie ugryzę. Widzę, że chcesz odejść. Jednak się zdecydowałeś.

— Tak, panie poruczniku. Lepiej będzie, jak sobie już pójdę.

— Może poczekaj aż wieczerzać będziemy. Zjesz coś i wtedy w drogę ruszysz.

— Bardzom rad i niezmiernie wdzięczny jestem za wszelkie dobro, jakie otrzymałem od łaskawego pana — skłonił się — alem już czas wybrał. Idę.

— No dobrze. Zrobisz, jak uważasz. Pamiętaj jednak o naszej rozmowie. Zawsze znajdziesz u nas miejsce.

Groch położył mu dłoń na ramieniu.

— A kto wie, może bym cię i do pocztu przyjął, uczył byś się żołnierki.

Chłopak pokręcił głową.

— Dziękuję, panie. Alem wujowi obiecał. I jak sam łaskawy pan wczoraj powiedział, mam synowski i braterski obowiązek szukać matki i siostry

Podniósł głowę wyżej.

— Może, jak już je odnajdę, to wtedy…

Groszkiewicz sięgnął za pazuchę i wyjął sakiewkę. Pogrzebał w niej chwilę, wyjmując kilka srebrnych monet.

— Masz Iwanka, to dla ciebie. Weź.

Iwan schował ręce za siebie.

— Nie, panie! Dziękuję, ale nie trzeba! Ja sam muszę na siebie zarobić! To, by już był zbytek łaski ze strony pana dobrodzieja!

— A masz czym zapłacić za jadło i spanie? Nawet w stodole? No masz?… — spytał Groch z przekąsem.

— Noo… nie mam, ale jakoś dam sobie radę!

— Dobra! Umówmy się więc, że to jest pożyczka! Dobrze? Kiedy będziesz mógł, oddasz. Zgoda?

Chłopiec zastanowił się chwilę i nieśpiesznie wyciągnął rękę po monety.

— Jak pożyczka, przyjmę… Ale tylko pod takim warunkiem. Oddam z procentem!

— Dobra, dobra! Idź już chłopcze i pilnuj się! Kiedy odnajdziesz matkę i siostrę, daj znać. A, poczekaj! Masz jeszcze to…

Groch sięgnął po sakwę przytroczoną do siodła, skąd wyjął zgrabny krótki nóż w skórzanej pochewce z rzemykiem.

— To też jest pożyczka. Noś na szyi albo przytrocz do paska. Tylko nie zgub! Może ci się przydać. A kiedy już będziesz wiedzieć, co z twoimi niewiastami, to powiadom nas. Moja propozycja jest dalej aktualna.


Kiedy Iwan zniknął za bramą prowadzącą na plac, Groch przywołał do siebie Dzięcioła.

— Michał, biegnij za nim i nie spuszczaj z chłopaka oczu. Zobacz, gdzie się zatrzymał. Wiem żeś jest już dzisiaj mocno zmęczony, ale teraz czeka nas kilka dni spokoju, to odpoczniesz sobie, a kilka dodatkowych groszy ci ode mnie do mieszka skapnie. Idź, ale chyżo, bo jeszcze ci Iwanka gdzieś w tłumie zginie!

— Nie ma sprawy, panie poruczniku! — wołał chłopak, biegnąc w stronę bramy, niesiony perspektywą dodatkowego zarobku. — Te jego jasne kędziorki, jak latarnia będą mi drogę pokazywać!


Do porucznika podszedł Wyzima, trzymając w rękach siodło.

— Czy ty też Tomaszu masz takie jakieś dziwne przeczucie, że się z Iwanką jeszcze nie raz widzieć będziemy? I to, że Pan w niebiesiech, ma jakiś pierroński plan co do nas, i do tego pachołka?

Groszkiewicz spojrzał na przyjaciela i zdejmując kulbakę z Miłej, odpowiedział:

— Jest dokładnie, jak mówisz przyjacielu. Coś mi w głębi duszy mówi, że nie bez przyczyny Łaska Iwankę w lesie znalazł. Nie bez przyczyny…

Bobrek odebrał siodło od porucznika i teraz, niosąc oba mruczał coś pod nosem po swojemu. Poszedł do stajni.


* * *


W wielkim kamiennym kominku grube szczapy drewna paliły się żywym jasnym ogniem, strzelając głośno od czasu do czasu i sypiąc w koło iskrami. Duża izba oświetlona ogniem z kominka, wypełniona była sporych rozmiarów stołem i stojącymi przy nim kilkoma drewnianymi krzesłami z oparciem. Pod jedną ze ścian ustawiono szeroką drewnianą ławę, przykrytą grubym niedźwiedzim futrem.

Były to jedyne sprzęty w tym pomieszczeniu.

Wystrój był, jak na warunki bogatego moskiewskiego domu bardzo surowy i skromny. Na ścianach nie dostrzegło się tutaj żadnych kolorowych kilimów, dywanów ani nawet charakterystycznych barwnych malowideł z roślinnymi motywami zdobiących zazwyczaj obramowania okien, czy drzwi.

Wszędzie dominowało jedynie surowe drewno i gładkie ściany. Płaszczyzna belek w które wstawiono troje małych okien, została pomalowana jasnoniebieską farbą — ulubionym kolorem w tym mieście i kraju. Co drugi dom w Moskwie był niebieski, albo… niebieski.

Wpadające do pomieszczenia przez szybki w okienkach światło było bardzo mizerne, toteż na ścianach zawieszono kilka solidnych mosiężnych świeczników, dosyć sporych rozmiarów. Blask świec i palącego się ognia w kominku, przyjemnie rozświetlały ten dosyć ponury pokój.


Na blacie stołu z surowych heblowanych desek, postawiono kilka metalowych mis wypełnionych mięsem i owocami, dwa gliniane dzbany z jakimś napitkiem, bochen chleba na srebrnej tacy oraz kilka cynowych talerzy i kielichów do wina. Zaś na samym środku ustawiono duży pięcioramienny kandelabr z zapalonymi świecami. Wosk wolno z nich spływał na blat, tworząc dziwne żółtawe i półprzeźroczyste rzeźby.

U szczytu stołu — plecami do kominka — zasiadł szczupły mężczyzna o krótkich szpakowatych włosach i krzaczastych rudawych brwiach. Jego twarz była długa i wyciągnięta w ostry podbródek, podobna do „szczurzej” fizjonomii. Długi haczykowaty nos rzucał drgający cień ze świec kandelabra na gładko wygoloną twarz. Co dziwne, przy tych wszystkich „ostrych” rysach, mężczyzna miał wydatne i pełne wargi, zupełnie nie pasujące do reszty surowego oblicza.

Ubrany był na czarno, a do ramion — dużymi srebrnymi broszami — przypięto grubą pelerynę, zdobną na kołnierzu w gronostajowe futerko. Pod brodą pyszniła się śnieżno-biała ozdobna jedwabna kryza.

Człowiek ten jadł posiłek. Rękami rozrywał tłuste kawałki pieczonego drobiu, odrywając kęsy mięsa od kości. Nie miał z tym problemu, gdyż paznokcie u palców miał długie i ostre niczym szpony.


Po przeciwnej stronie stołu siedział drugi mężczyzna. Jego sylwetka była szczelnie osłonięta czarnym grubym habitem, więc trudno było określić jakiej faktycznie jest postury i fizjonomii. Tym bardziej, że na głowę miał naciągnięty szpiczasty kaptur, przez co jego twarz spowijał mrok. Widać w nim jedynie było błyski palących się świec, odbijających się w oczach. Siedział wygodnie rozparty na krześle z rękami schowanymi w fałdach materiału.


Trzecią osobą, znajdującą się w pomieszczeniu też był mężczyzna. I on, jak pozostali dwaj, siedział przy stole. Był bogato ubranym w drogie futra i kosztowne materiały Moskwicinem5, zwalistym i brodatym. Jego ruda i równo — niczym od linijki — przystrzyżona broda sięgała mu aż na białą koszulę wyszywaną kolorową nicią, dotykając odstającego brzucha. Na palcach obu rąk tkwiły złote sygnety, a do boku — na wzór polskiej szlachty — miał przytroczoną szablę w bogato inkrustowanej pochwie.


Zarówno ten w czarnym habicie, jak i bogato ubrany, siedzieli wprawdzie za stołem, ale nic nie jedli. Czekali cierpliwie aż mężczyzna siedzący u szczytu stołu, nasyci głód i rozpocznie rozmowę.


Wreszcie jedzący uderzył kilka razy pustym kielichem w stół.

Natychmiast uchyliły się drzwi i do izby w niskim ukłonie wślizgnął się służący. Podstawił siwowłosemu miskę z wodą, w której tamten zanurzył tłuste palce. Sługa wytarł je białą chustą. Potem nalał wina do pustych kielichów i zastygł w lekkim ukłonie przy drzwiach.

Wszystko odbywało się w zupełnej ciszy.

Jedynymi dźwiękami na sali, były odgłosy palącego się ognia, jedzenia, płukania rąk, czy też przełykania, jakie wydawał siwy jegomość przy piciu wina.

Kiedy wypił pokazał szponiastym palcem kielich, żądając w ten sposób kolejnej porcji z dzbana, a potem ruchem ręki dał znak, żeby sługa wyszedł.


Gdy lokaj bezgłośnie zniknął za drzwiami, siedzący u szczytu stołu wytarł chustką usta i odezwał się niskim chrapliwym głosem, patrząc to na zakapturzonego osobnika z naprzeciwka, to brodacza z pierścieniami.

— Szkoda panowie, że nie skusiliście się na skromny posiłek. Ręczę, że gąska była wyborna.

Chrząknął i wypił łyk wina, patrząc teraz na mnicha.

— Bö, zdejmij wreszcie ten kaptur z głowy — mruknął. — Wszak jesteś wśród swoich. Nie przystoi przy gościu, a na dodatek przy stole, siedzieć w nakryciu głowy. Prawda, Wasiliju Wasilijewiczu? — spytał i popatrzył bladymi wodnistymi oczami na tęgiego mężczyznę z brodą.

Zagadnięty nie odpowiedział, a jedynie skinął głową na znak zgody.


Mężczyzna z kapicą na głowie przez chwilę trwał w bezruchu. Potem jednak, jakby się namyślając i uznając rację ubranego na czarno jegomościa, płynnym ruchem ręki zdjął szpiczasty kaptur.

Ukazała się stosunkowo młoda, szczupła i trupio blada, wręcz „przeźroczysta” twarz. Pod cienką jak papier skórą, widać było prawie wszystkie naczynka krwionośne. Na głowie mężczyzny sterczały krótkie na dłoń i białe niczym śnieg włosy. Nie siwe, jak u starszych ludzi, a właśnie — białe.


Moskwicin, Wasilij Wasilijewicz Podrucznyj słyszał co nieco o tajemniczych ludziach, będących na usługach gospodarza dzisiejszego spotkania — Per Granath’a, konsula jej królewskiej mości króla Szwecji — Karola Dziewiątego. Zaś ten, który teraz siedział obok niego przy stole, zapewne był jednym z nich! Cały czas czuł się nieswojo w jego obecności bo wiedział doskonale, co to za bezwzględni i fanatyczni zabójcy!

Od małego szkoleni gdzieś w tajemnych klasztorach dalekiej północy, gdzie panuje wieczna noc, a rządzi wszechobecny mróz i śnieg. Sieroty, specjalnie wyszukiwane i dobierane, a potem doskonale wyćwiczone w różnych sztukach walki i zabijania. Co innego jednak o nich słyszeć, a co innego zobaczyć takiego człowieka na własne oczy!

A na dodatek — to co zobaczył, przerosło jego najśmielsze wyobrażenia!


Zdziwienie i zaskoczenie widokiem mężczyzny w habicie spowodowały, że jego dolna szczęka, jakby sama z siebie opadła niżej i usta Podrucznego zrobiły idealne spore kółko. Owo kółko jeszcze bardziej się powiększyło, kiedy Bö otwarł zmrużone powieki i spojrzał na Moskwicina.

W Wasilija wbiła się para czerwonych — niczym ogień żarzących się węgli — źrenic. Mimo, że wydało się iż bił od nich żar, oczy mnicha były tak przerażająco zimne, nieludzkie i nieziemskie, że Podrucznemu wydało się w pewnej chwili iż sam wzrok albinosa mógł zabijać!


Wytrzymał spojrzenie tylko na króciutką chwilę, a potem odwrócił wzrok, bojąc się, że Isberg — tak nazywał się człowiek Granath’a — wyssie z niego całą jego skołataną duszę i rzuci ją diabłu na pożarcie!

Ostatnim wysiłkiem woli powstrzymał się od wykonania znaku krzyża.

— Niech się waść nie krępuje i przeżegna, mości wysłanniku… — odezwał się zadziwiająco niskim i dudniącym głosem Bö Isberg. — Przecież to chał waści przed chwilą uczynić, prawda?

— Ja…

Słowa uwięzły w gardle Podrucznego, a oczy wyszły na wierzch w zdumieniu. Po głowie kołatała mu się myśl: skąd on mógł to wiedzieć?! Siedział w mojej głowie, diabeł wcielony!

Teraz odezwał się Per Granath, spokojnym, wręcz znudzonym głosem.

— Bö, daj już spokój tym swoim sztuczkom. Nie strasz gościa. Wszak on nie jest wrogiem, a wysłannikiem naszego przyjaciela i dobroczyńcy!

Po tych słowach zwrócił się do Wasilija:

— Prawda, Wasiliju Wasilijewiczu? Wszak jest waść naszym sprzymierzeńcem! Więcej, jest waść wysłannikiem dobroczyńcy i wielce szacownego Gospodarza, który potrzebuje dzisiaj naszej pomocy, by zaprowadzić porządek w swoim państwie i wykurzyć stąd tych wrednych, głupich katolickich Polaczków. Prawda?


Podrucznyj przełknął głośno ślinę i napił się łyczek wina z kieliszka.

— Tak. Wszak dobrze o tym wiesz, mości konsulu.

Uspokoił się nieco, a potem nabierając odwagi, kontynuował dalej:

— Mój pan wysłał mnie dzisiaj do waści bo doszły nas słuchy, jakoby nie wszystko poszło po waszeci myśli w chutorze. Do dzisiaj nie dotarły do nas żadne, powtarzam — żadne informacje o tym, jakoby Polacy wymordowali chłopów poddanych, a potem spalili wioskę miłościwie nam panującego cara Wasyla. Moi ludzie w mieście nic o czymś takim nie słyszeli, a niech mi waść wierzy, mości konsulu, ludzi w Moskwie mam wszędzie.

Spojrzał na Granath’a wymownym wzrokiem.

— Wiem na ten przykład, co hetman Żółkiewski jadał dzisiaj na śniadanie i czy czasem od tego nie dostał sraczki. Zaś o chutorze? Cisza… — umilkł, czekając na odpowiedź Granatha.

Kiedy się jej nie doczekał, kontynuował:

— Tak więc, ci sami ludzie dalej czekają na umówiony sygnał, by rozpocząć rozpowiadanie plotek i rozpocząć podburzanie tłuszczy przeciw Polakom. Jednak kiedy nie ma żadnych wieści — ani z wiochy, ani od was — co mają robić? A to wszystko kosztuje, mości Granath! Waści usługi i usługi waszych ludzi…

Spojrzał na Isberga, który siedział z kamienną twarzą, wpatrując się w okno i nie dając po sobie znać, że słowa Podrucznego robią na nim jakiekolwiek wrażenie.

Nie widząc reakcji, gadał dalej:

— … i moich oczywiście — też, mości konsulu. Nawet, kiedy siedzą na dupach i nic nie robią. Mój Gospodarz jest zniecierpliwiony i pełen wątpliwości, co do waszeci możliwości i ma nadzieję, że sprawa spalonej wsi zostanie jakoś rozwiązana.

Skończył i napił się kolejny łyczek wina, które zresztą niezbyt mu smakowało, co było widać po wyglądzie twarzy.


Per Granath wstał z krzesła i stanął przodem do kominka, grzejąc kościste ręce nad płomieniami. Dopiero po dłuższej chwili i po znaczącym chrząknięciu Podrucznego, nie odwracając się, powiedział:

— Mości wysłanniku, Wasiliju Wasilijewiczu. Mam prośbę, proszę więcej nie wymawiać w tym pokoju imienia naszego szacownego Dobroczyńcy. A to z tego prostego powodu, że ściany mają wszędzie oczy i uszy, niestety nawet u mnie. Co prawda u moich sług jeno wzrok pozostał. Wszak coś im trzeba było zostawić! No bo cóż to za sługa, co by nie widział, gdzie ma zupy nalać… — zaśmiał się cicho. — Ale niech mi wasze wierzy, licho nie śpi. Proszę zapewnić jaśnie wielmożnego naszego Dobroczyńcę, że sprawa rzeczonej wioski jest właśnie w trakcie realizacji. I lada chwila będziesz waść mógł uruchomić… — przerwał na chwilę, uśmiechając się dziwnie pod nosem — tych swoich „wszędobylskich ludzi”, by już nie siedzieli, jako rzekłeś: na dupach.

Odwrócił się od ognia.

— A co do rzeczonej wioski… Mam dla waści niespodziankę i prezent dla mości Dobrodzieja.

Usiadł za stołem i uśmiechnął się półgębkiem.

— W piwnicy mojego domu jest kilka zacnych niewiast, które zostały przywiezione z chutoru. Zdrowe, piękne i młode, no może za wyjątkiem jednej…

Teraz uśmiechnął się szeroko, pokazując ostre niczym szpile, pożółkłe zęby.

— Bowiem ta białogłowa jest nie tylko zdrowa, ale też piękna i jeszcze niejednego męża zadowoli! Niewiasty oczywiście dobrowolnie pojechały z moimi braciszkami! Miały już po prostu dosyć życia w leśnej głuszy pod butem swoich durnych chłopów. Zresztą — nalał wina do kielicha — na co im martwe chłopy? Prawda Bö? Co komu po trupie?

Wypił do dna.


Twarz Podrucznego, mimo gęstej brody wyrażała wielkie zdumienie. A Granath ponownie wstał i tym razem stanął przy jednym z okienek, patrząc na podwórze.

— Tak więc, mości wysłanniku, aby pokazać naszą dobrą wolę, darowuję owe kobiety jaśnie wielmożnemu Dobrodziejowi. Będzie z nimi mógł zrobić, co tylko zechce. Ja, Per Granath, konsul najjaśniejszego króla Szwecji Karola Dziewiątego, działając w jego imieniu i z jego woli, darowuję owe białogłowy waszemu i naszemu najjaśniejszemu Dobrodziejowi. Moi ludzie przewiozą je dzisiaj w nocy do wskazanego przez waszeci miejsca. Gdyby waść nabrał ochoty i chciał zobaczyć owe niewiasty, słudzy zaprowadzą gdzie trzeba.


Kompletnie zaskoczony i oszołomiony tym oświadczeniem Wasilij Wasiljewicz Podrucznyj, popatrzył dziwnie na konsula. Po czym wstał gwałtownie, odsuwając z hałasem krzesło. Czerwony na twarzy rąbnął ręką w stół tak mocno aż podskoczyły stojące na nim naczynia i wywrócił się kandelabr.

— Waść chce dać mojemu panu jego własność?! — wysyczał. — Waść chce, podarować mojemu jaśnie miłościwemu panu jego własne — chłopki?! Czy konsul wie, co mówi!?! — ryknął na całe gardło.


Granath niezrażony, ani nawet nie zdziwiony wybuchem Podrucznego, postawił na powrót świecznik na stole i ze spokojem począł nakładać na talerz kolejną porcję mięsa, mówiąc:

— Siadaj, Wasiliju Wasilijewiczu!

Isberg znacząco popatrzył na Podrucznego i to wystarczyło, by skonfundowany mężczyzna usiadł.

— Niech się waść uspokoi i napije wina. Ja wiem, że waszeci wino wstrętne, ale u mnie wódki się nie podaje. Mocny trunek mąci umysł i odbiera rozum.

Ugryzł kawałek pieczystego i żując wolno, powiedział:

— Wszak owe niewiasty są już martwe. Nieprawdaż? Przecież dobrze waść wie, że nikt w wiosce nie ocalał. Prawda, Bö? — zwrócił się do mnicha, a ten tylko skinął głową. — No właśnie. Więc mój, jaśnie panujący nam król Karol, darowuje waszemu najjaśniejszemu Dobroczyńcy, kilka — teoretycznie, już nieżywych — kobiet. Czyż nie jest to wspaniały gest?

Podrucznyj spojrzał niepewnym wzrokiem na Granath’a, nie rozumiejąc o co konsulowi chodzi..

— Nieżywych?

— No tak!

Szwed uśmiechnął się szeroko.

— Tych białogłów przecież już nie ma! Umarły! Zginęły, czy jak kto woli — zostały ubite! A przecież my wiemy, że zabili je Polscy żołdacy! Katolickie niemyte ścierwa, najeźdźcy, mordercy i gwałciciele! Prawda, Bö?

Ponowne kiwnięcie białą głową na znak zgody.

— Tak więc, kiedy czegoś nie ma i nikt o tym nic nie wie, można z tym zrobić — co się chce. Kolejna prawda. Na przykład; można — wypił kielich wina — podarować taką rzecz — czyli takie białogłowy — jako prezent, bo nikt się o nie już nie upomni. Ani ojcowie, ani mężowie, ani… nikt. Nikogo już nie ma z ludzi, który je widział żywymi.


Podrucznyj siedział i przetrawiał w milczeniu to, co mu przed chwilą w tak prosty sposób przedstawiono. Wreszcie w jego oczach pojawił się ów drapieżny i pełen chciwości błysk. Wypił jednym haustem kielich wina i stwierdził:

— Zaiste, wielmożny konsulu, jest to w istocie królewski prezent! Myliłem się, wybacz! Nie omieszkam wszystko przekazać jaśnie nam panującemu Dobrodziejowi i… — zastanowił się chwilę — w szepnąć radą, jak w dobry sposób wykorzystać tak piękny podarek!

Wstał.

— No, na mnie już pora! Mój człowiek pojawi się i poda miejsce, gdzie zawieść ów podarunek… — skłonił się lekko. — Żegnam i czekam na dobre wieści z chutoru.

Odwrócił się na pięcie i wyszedł.


*


Per Granath odsunął ze złością talerz z mięsem, które wysypało się na stół.

— Słyszałeś Bö tego idiotę?

Pokręcił głową z dezaprobatą, a potem wziął ze stołu nóż i zaczął się nim bawić, obracając go w palcach.

— Usiądź bliżej, przyjacielu. Nie będę się wydzierać na cały głos. To co mamy sobie do powiedzenia, wymaga szeptu.

Isberg wstał niezbyt chętnie i usiadł na wolnym krześle, tyłem do okien, a przodem do drzwi. Nigdy, będąc w jakimś pomieszczeniu, nie spuszczał oczu z drzwi. Wsparł ręce na blacie i czekał, co też konsul miał mu do powiedzenia. Obserwował, jak tamten bawi się nożem, myśląc:

Przyjacielu?… Jaki ja tam dla ciebie — przyjaciel, człowieku. Kiedy to, co każesz robić jest zgodne z wolą Pana Naszego w Niebiesiech — jesteś bezpieczny. Kiedy płacisz — jesteś bezpieczny, a kiedy chcesz tego, co ja i inni moi bracia i siostry — jesteś bezpieczny. Kiedy robisz, jak chcemy — jesteś bezpieczny. To tyle, panie konsulu — przyjacielu…

Nagle Granath podrzucił noż do góry, złapał go zgrabnie za rękojeść i patrząc w oczy albinosa, wbił ostrze z całej siły w blat. Trafił dokładnie między kciuk a palec wskazujący lewej dłoni Bö.

Spojrzał na stół i mruknął, a w głosie wyczuć można było szczery zawód:

— O, nie trafiłem!

Isberg spokojnie wyjął nóż z drewna i odłożył na miejsce.

— Mnie się to nie zdarza. Zawsze zrobię tak, jak sobie zamierzyłem.

— I co czarny braciszku, może mi powiesz, że nigdy się nie mylisz, co?!

Konsul wysyczał mu te słowa w twarz.

— To wytłumacz mi, jaśnie panie nie-o-myl-ny, jak to się stało, że Olaf i Agnes wrócili z tej zasranej wiochy przytroczeni do polskich siodeł, jak dwa ubite wieprzki! Co!?! — ryknął na cały dom. — Wytłumacz mi, o ty nieomylny, i zawsze wszystko wiedzący bracie! Gdzie jest obiecany bunt ruskich chłopów przeciwko Polakom, co?! Wytłumacz mi, jaśnie wielmożny i namaszczony przez Pana; dlaczegóż to dwa wasze trupy, są teraz u naszych wrogów, a te polskie katolickie ścierwa, wiedzą już o was? Co?! Waści, nie-o-mylny?!…


Wykrzywione w złości oblicze Granath’a zbliżało się coraz bardziej do twarzy Isberga. Konsul w złości już się nie kontrolował, plując śliną i dmuchając w mnicha smrodliwym powietrzem z ust. Jednak ten nawet się nie odsunął, ani też nie odwrócił twarzy. Ba, nie mrugnął czerwonym okiem, kiedy Per Granath wykrzykiwał mu prosto w nos wszystkie te ciężkie oskarżenia, a kiedy konsul wreszcie skończył wymieniać przewiny braciszka, powiedział krótko:

— Pan w Niebiesiech, tak chciał…

Konsul miał taką minę, jakby w tym momencie ktoś dał mu w pysk.

— Co ty gadasz, Bö?…

— Widać, nasz umiłowany Pan miał inne plany — powtórzył albinos, odsuwając się od twarzy Granatha. — I niezbadane są Jego wyroki.

Wyjął krzyżyk spod habitu i pocałował go.

— Wysłałem tam Olafa i Agnes nie bez przyczyny. Już od jakiegoś czasu tych dwoje nad miłość do Boga i śluby zakonowi, przedkładali miłość do samych siebie. To miała być swojego rodzaju próba. No i zakończyła się tak, jak się zakończyć musiała. Prędzej, czy później…


Nalał wina do kielicha i wypił mały łyk. Konsul był dalej zdezorientowany, dlatego Isberg mówił dalej.

— A co nam samym wadzi rozpowiadać, że to polskie wojsko wioskę spaliło i ludzi wyrżnęło? Wszak teraz mamy dowód, że tam byli. Prawda? Nawet ubili dwóch, Bogu ducha winnych pobożnych braciszków! Wysłali swój oddział, żeby zatrzeć ślady i ubili braci, którzy przecież chcieli jeszcze w czymś pomóc biednym wieśniakom! Śmierć Olafa i Agnes nie pójdzie na marne! Trzeba tylko sprawy pokazać tak, jak my tego chcemy. Prawda, przyjacielu?

Patrzył na Granath’a tymi swoimi czerwonymi oczami bez mrugnięcia powiek.

Konsul nieco ochłonął, ale nie odwrócił wzroku. Nie mógł pokazać żadnym gestem, jak bardzo obawia się tego człowieka. Doskonale wiedział iż kiedyś przyjdzie taki czas, że Isberg będzie chciał go zabić. Jednak jeszcze nie teraz i nie dzisiaj. Kiedy będzie miało do tego dojść on musi być szybszy i musi uprzedzić tego szaleńca, a wtedy zabije go z uśmiechem na ustach.


Podniósł kielich i napił się wina. Przetrawił jakoś to, co przed chwilą usłyszał i odezwał się cicho:

— Może i masz rację Bö. Może i masz rację. Jak tylko przyjdzie umyślny od tego idioty Podrucznego, trzeba będzie przekazać wiadomość, że może wreszcie uruchomić tych swoich „dobrze płatnych ludzi” — prychnął. — Niech rozgłaszają co trzeba, byle szybko. Idź już Bö.


* * *


Niski drobny mężczyzna, odziany w zgrzebną szarą koszulę na której luźno wisiał brązowy kubrak z owczego błamu oraz w długie lniane portki przepasane konopnym sznurem, biegł między ludźmi. Starał się jak naszybciej ominąć tłum przechodniów, jakby uciekał przed pościgiem.

W biegu kiwał się mocno na boki jego długi czarny warkocz, zwisający prawie do końca pleców. Z uwagi na to, że czasem ten długi chwost uderzył tego, czy owego w głowę lub twarz, wzbudzało to oczywiście gwałtowne oburzenie i wrogie oznaki niezadowolenia. Dlatego za biegnącym — prócz zdumionych spojrzeń i wygrażania pięściami — ciągnęły się też okrzyki typu:

— Uważaj, kitajcu przeklęty! Jak cię złapię żółta małpo, to ci ten warkoczyk w dupę wsadzę!…

I tym podobne uprzejme zawołania.

Biegacz nic sobie z tego nie robił i kiedy dotarł wreszcie do okazałego i pomalowanego na zielono budynku, zastukał mocno do solidnych podwójnych drzwi, które po chwili się uchyliły, a on zniknął w mrocznym wnętrzu. Ten sam człowiek, który przed chwilą biegł w łachmanach przez ulice Moskwy, teraz przebrany w czyste białe szaty z włosami spiętymi w ciasny koczek, stał pod drzwiami w korytarzu, czekając na sygnał zezwalający na wejście.


Wreszcie z komnaty dobiegło krótkie zawołanie.

Mężczyzna podniósł skobel, otwarł drzwi i szybko wszedł do środka. Zaraz za progiem padł na kolana i tak zastygł w pełnej poddania pozycji, dotykając czołem drewnianej podłogi — czekał.


Przy małym okienku po drugiej stronie pomieszczenia — tyłem do klęczącego — stała dziwna postać.

Z postury można było wywnioskować, że jest to mężczyzna. Jednak jeżeli tak, to był on dziwnie ubrany jak na mieszkańca Moskwy lub innego przedstawiciela tej części Europy. Bowiem niskie i krępe ciało zdobiła obszerna i wzorzysta szata, sięgająca do połowy ud. Uszyta z delikatnej, ale dosyć sztywnej tkaniny, którą był niewątpliwie — szalenie drogi jedwab. Na ramionach materiał układał się w szerokie marszczone wachlarze powodując, że ubrany w strój człowiek wydawał się szeroki w barach. Szatę przepasano szerokim pasem, zza którego wystawała bogato zdobiona pochwa prostej szabli o bardzo długim trzonie z niewielkim okrągłym jelcem. Z drugiej strony pasa zatknięty został drugi oręż bardzo podobny do pierwszego, ale znacznie krótszy. Mężczyzna ten — miast ciasnych spodni lub hajdawerów — założone miał na nogi tak szerokie spodnie, że kojarzyły się raczej z arabską spódnicą niż znanym tu powszechnie — męskim ubiorem. Całość wyglądu dopełniały białe skarpety.

Najdziwniejsze jednak było jego obuwie.

Nie były to wysokie skórzane buty z cholewami, czy też niskie i modne ostatnimi czasy — męskie trzewiki z klamrą na podbiciu. Nie były to też chłopskie łapcie z łyka, ani nawet rzymskie sznurowane na łydkach sandały mnichów. Mężczyzna miał założone na stopach jakieś drewniane prostokątne klocki, postawione na innych, ale za to znacznie mniejszych, a wszystko razem zostało spięte rzemykami! Jak on na tym mógł ustać i na dodatek zachować równowagę? Więcej, jak ten człowiek mógł chodzić w tych drewnianych narzędziach tortur, trudno było orzec!

Dziwności całej postaci dopełniło uczesanie.

Głowę męża zdobiła kunsztowna fryzura uformowana w specyficzny sposób. Długie włosy spięto w foremny koczek, ukształtowany w zgrabny i gęsty ogonek, zwisający do tyłu i ściągnięty skórzanym rzemykiem. Tak równo przycięty, że przypominał swoim wyglądem pędzel malarza o długim włosiu. Całość włosów pociągnięto jakimś błyszczącym mazidłem.


Stojący odwrócił się wolno. Spojrzał na klęczącego i wolnym krokiem, tupiąc kołeczkami o drewno podłogi, podszedł bliżej.

— Wstań Ozu. Wstań — powiedział cicho w mowie równie dziwnej, co jego strój.

Podobnej bardziej krótkim szczeknięciom, niźli płynnej gadce Ruskich, Polaków, czy Żydów. Nie była to też szybka „szeleszcząca” kitajska mowa mieszkańców wschodu.

Kim więc byli owi ludzie?


Ubrany na biało wstał z podłogi. Na czole odbił mu się wzór drewna z deski. Głowa pozostała nisko pochylona, bo całym sobą prezentował postawę pełną uległości i poddania. Widać było z tego, że szczupły mężczyzna o imieniu Ozu, był sługą tego w szeleszczących jedwabiach, zaś on sam to jakaś wyjątkowo ważna persona, która trafiła do Moskwy z dalekich i nieznanych stron.

— Mów, czego się dowiedziałeś i co widziałeś — rozkazał. — Dołączyły jakieś nowe oddziały wojska?

Kiedy pytał, sługa mocno kiwał głową, jakby każde słowo pana było dla niego wyrocznią i powtarzał w kółko:

— Hai, hai watahsi no omo6

— Dobrze Ozu, mówże wreszcie!

Sługa przestał się kiwać, wbił oczy gdzieś w dal i zaczął szybko opowiadać:

— Wojska wróciły panie, i chyba teraz to już wszystkie, które stoją w mieście. Polacy zajęli prawie całą zachodnią cześć Moskwy i rozlokowali się w różnych carskich budynkach. Wszędzie jest ich pełno. Niedawno widziałem, jak z terenu powrócił chyba ich ostatni duży oddział. Nie widziałem ani rannych, ani zabitych. Ci żołnierze, których obserwowałem byli w dobrej kondycji, a jadąc śpiewali te swoje dziwne wojenne pieśni. Za nimi ciągnęła duża liczba wozów. Wszystkie wyładowane wielką ilością łupów. Widać znowu bitwa została wygrana przez Polaków. Co dziwne, panie mój, nie ciągnęli na postronkach żadnych pojmanych. W każdym razie, nikogo takiego nie widziałem. Wynikałoby z tego, że albo zostawili ich za miastem albo też w czasie bitwy, czy też w różnych potyczkach nie było pardonu i nie brano jeńców… — przerwał, czekając na dalsze pytania.

Mężczyzna w dziwnym stroju odwrócił się i powrócił pod okno.


Po chwili milczenia, odezwał się:

— Dokładnie, jak u nas. Poddaje się tylko tchórz, a nie prawdziwy wojownik! I co dalej? Mów…

Sługa z zapałem kiwnął głową i zawołał:

— Hai! Jak wiesz, panie mój, miejscowi z powodu mojego wyglądu i ubioru biorą mnie za Chińczyka, więc swobodnie mogę chodzić wśród nich bo myślą, że i tak nic nie rozumiem z ich mowy, a Chińczyków traktują jak powietrze. Koło jednej z karczm nadziałem się na małe zbiegowisko. Ludzie coś tam krzyczeli i pomstowali na Polaków. Zatrzymałem się z boku, żeby posłuchać i zorientować się o co chodzi. Na stopniu karczmy stał jakiś miejscowy. Znam go, bo to jeden z sług tego bogatego brodatego handlarza.

Przerwał na chwilę.

— Tego samego, panie mój, z którym już się spotkałeś na dwa dni przed zabójstwem pana Shimizu i pana Otake…

— Podrucznyj — powiedział wolno stojący pod oknem. — Nazywa się Podrucznyj, wasal i człowiek cara Szujskiego… Ciekawe, ciekawe. Mów, mów dalej Ozu! — mruknął.

— Hai!

Sługa skłonił się głęboko.

— Ten człowiek krzyczał, że polskie wojsko spaliło jakąś małą osadę w lesie o nazwie Anawatka, czy coś podobnego.

— I co ma być w tym dziwnego, Ozu? — odezwał się pryncypał spod okna. — Na wojnie nie jedna wioska idzie z dymem.

— Tak, panie! Masz rację… — sługa skłonił się z uszanowaniem — ale ten pachołek krzyczał jeszcze, że Polacy wymordowali wszystkich mieszkańców! Kobiety, mężczyzn, dzieci i starców, a domy spalili. Ponoć mieli z tego wielką uciechę! Nawet wszystkie zwierzęta wybili. Kobiety były gwałcone, a część została gdzieś uprowadzona. Nikt się nie uchował…


Yushikatsu Imagawa — specjalny wysłannik potężnego japońskiego sioguna — Hidetady Tukugawa, który rządził twardą ręką w tym dalekim kraju, odwrócił się wolno od okna, pokazując zdziwioną twarz.

— Polacy? Polskie wojsko spaliło jakąś małą wioskę dla za-ba-wy? — podkreślił. — Jakąś zapyziałą, nikomu nieznaną wiochę? — powtórzył. — Po co? U nas też się pali wioski i miasta, a potem wybija wszystkich mężczyzn, ale nie robi się tego dla zabawy, a z konkretnych powodów! Co to za dzicz!… W zabijaniu zawsze musi być jakiś cel, jakaś z tego korzyść, idea; niewolnicy, nałożnice, likwidacja niepotrzebnej już ludności pana, który przegrał wojnę, żeby nie miał się kto mścić… Ale, dla za-ba-wy?!

— Nie wiem, panie mój… Ale w mieście zapanowało z powodu tych wieści, wielkie poruszenie. Plotka się rozrosła i teraz już się o niczym innym nie mówi jak o tym, że: Polacy palą już teraz wszystkie wioski, jakie napotkają na swojej drodze! Mężczyzn mordują, a kobiety biorą w niewolę! Kiedym wracał, zobaczyłem kolejnego pachołka od tego Pod…, Pod-ru…

Nie potrafił wypowiedzieć nazwiska.

— No, od tego samego moskiewskiego kupca. Przedzierał się jedną z ulic w ślad za małym oddziałem wojska. Kiedy zrobił się zator przy którejś z bram prowadzących na Kreml usiłował ukraść juki z siodła, ale inny żołnierz go złapał. Potem, zdenerwowane gęstniejącym tłumem konie, zaczęły wierzgać i atakować ludzi, a na ulicy zrobiło się wielkie zamieszanie. Dopiero wtedy dowódca oddziału zrobił to, co trzeba było już dawno uczynić — strzelił w powietrze! Wszyscy ludzie uciekli. Ale wcześniej…

Imagawa podniósł rękę i Ozu natychmiast ucichł.

— I co w tym dziwnego Ozu? — warknął poirytowany. — Dobrze wiesz, że u nas, już nie jedna chłopska głowa dawno by poleciała pod końskie kopyta! Zaraz by się zrobił porządek! Idzie wojsko! Dodam: idzie zwycięskie wojsko! A tłum się nie rozchodzi, nie klęka przed nimi i co gorsza, nie boi się?! Co to ma być?! Dowódca strzelił w powietrze? On miał zastrzelić najbliżej stojącego, a drugiemu ściąć łeb! — mówił coraz bardziej podniecony. — Mów, czy jest w związku z tym wydarzeniem coś, co by nas obchodziło? Inaczej zamilcz i odejdź, Ozu!

— Hai! Tak, panie mój, masz zupełną rację! Już mówię, już mówię!

Pochylił się głęboko.

— Zanim ten ich dowódca strzelił, ktoś z miejscowych podejrzał, co za tłumoki są ułożone na jucznych koniach. Odchylił materiał, a pod nim zobaczył trupa! Polacy na koniach wieźli zabitych! Wszyscy wokół zaczęli krzyczeć! No, a po strzale, to już uciekać. Ten pachołek, co chciał okraść żołnierza uciekł pierwszy i cały czas krzyczał, że wojsko morduje i gwałci. Widziałem te tłumoki i trupy, panie mój… — przerwał opowiadanie.

— Dalej nie ma w tym nic dziwnego Ozu. Widać wieźli swoich poległych — stwierdził Imagawa już nieco spokojniej.

Sługa pochylił się jeszcze niżej i powiedział:

— Już kończę, panie. To nie były trupy polskich żołnierzy. Te trupy były owinięte w takie same szaty, jakie mieli na grzbiecie zabójcy pana Shimizu i pana Otake…

— Co? Ozu, co ty mówisz!

Ambasador, tupiąc głośno drewniakami doskoczył bliżej sługi.

— Czarne habity z kapturami! Odsłonięta twarz jednego z nich była biała jak śnieg, a głowa ogolona na łyso! Kiedy już ludzie uciekli albo się pochowali po bramach, poszedłem ostrożnie za tym oddziałem. Żołnierze zaraz wjechali na plac, gdzie stacjonowała reszta wojska…

— Tak sobie wszedłeś za oddziałem? — przerwał mu Yoshikatsu zdziwiony. — A gdzie byli wartownicy? Dowódcy?! Ja bym takich… — syknął.

Ozu klęknął i głęboko pochylił głowę.

— Tak, panie! Masz rację, ale oni tutaj postępują całkiem inaczej! Czasami zastanawiam się, jak to wszystko może jeszcze działać! I jak Polacy zdobyli, to miasto! — umilkł.

— Dobrze już, mów dalej.

— Hai. Na placu od razu zdjęli zwłoki z koni, a potem zanieśli je gdzieś za stajnie. Z tego co widziałem, cały czas ktoś ich pilnował. Kucnąłem nieco z boku i pod pozorem, że sprzątam i zbieram końskie odchody, słuchałem o czym mówią żołnierze do czasu aż jeden z nich zauważył mnie i zaczął mi się z uwagą przyglądać. Do tego czasu z ich gadki zorientowałem się panie, że ten oddział przywiózł ze sobą jeszcze kogoś — ocalonego chłopaka, który na pewno pochodził z tej spalonej wioski!

Tylko tyle zrozumiałem i wywnioskowałem z niektórych słów, kiedy chłopiec rozmawiał z polskim dowódcą. Wiesz panie, język tych żołnierzy jest jednak inny niż miejscowych, który już trochę poznałem — usprawiedliwił się. — Chłopak mówił coś, że musi odnaleźć matkę i siostrę, panie!

Sługa pochylił się nisko i dodał od siebie.

— Czy, gdyby to Polacy spalili wioskę chłopaka, czy on wtedy jeździłby z nimi i gadał z ich dowódcą?

— Mów dalej Ozu. Co jeszcze wiesz?

Twarz Japończyka wróciła do swojej nieruchomej pozy.

— Masz mówić, co widziałeś i co słyszałeś, a nie — co ci się wydaje…

— Hai! Tak, wybacz panie, to się już więcej nie powtórzy!

Sługa kontynuował opowieść.

— Kiedy chyłkiem uchodziłem z placu, bo w końcu jeden z żołnierzy zaczął coś podejrzewać, dostrzegłem w zaułku koło bramy dziwną postać, która siedziała na bruku, udając żebraka. Postanowiłem ukryć się za straganem i jakiś czas obserwować wyjście i tego dziwnego człeka. Po chwili faktycznie z bramy wyszedł chłopak, który przyjechał razem z wojskiem. Za chwilę w ślad za nim z tej samej bramy wyszedł polski pachołek, którego też widziałem z wojskiem. Poszedł w ślad za chłopcem. Już miałem iść za nimi, kiedy uprzedziła mnie owa tajemnicza postać! Cała była okutana w stary śmierdzący worek i ciasno przepasana sznurkiem. Pomyślałem sobie wtedy, że faktycznie to nie może być ani żebrak, ani inny łachmyta… — przerwał — bo człowiek ten, szedł bardzo szybko, sprężystym krokiem, a jego ruchy były szybkie i wyćwiczone, jak u żołnierza! Na dodatek, panie mój, spod brudnych łachmanów wysunął się kawałek czarnego materiału! Takiego samego jak ten, w który owinięto zwłoki! Panie, kiedy ten człowiek mnie mijał chciałem mu spojrzeć w oblicze, ale nie mogłem nic dostrzec bo mimo dnia było głęboko schowane pod kapturem, na który nałożył słomiany kapelusz! Miast twarzy, ziała stamtąd czarna czeluść… Odczekałem chwilę i ruszyłem za nimi.

Przestał opowiadać i rozpłaszczył się na podłodze.

— Panie, wybacz mi! Nie jestem godzien ci służyć! Nie wiem, jak się to stało, ale ów człowiek zniknął mi w tłumie z oczu! Nigdy mi się to nie zdarzyło!

Ozu umilkł, czekając w pokorze na słowa pana i ewentualną karę.

— A chłopak i polski pachołek?

Sługa odpowiedział nie podnosząc się z kolan.

— Chodzili długo po mieście, aż wreszcie ten młodszy wszedł do jakiegoś zajazdu i już tam został.

— Rozumiem Ozu — powiedział mężczyzna. — Idź teraz do siebie. Zastanowię się, jak cię ukarać za twoją nieuwagę… Idź już.


*


Kiedy sługa wyszedł, Yoshikatsu Imagawa usiadł, jak to miał w zwyczaju ze skrzyżowanymi nogami wprost na macie ułożonej na deskach podłogi. Położył obok siebie oba miecze schowane w pochway, a potem sięgnął głębiej w fałdy kimona i wyjął jeszcze jedną broń.

Jednak tej nie odłożył, a trzymał ją długo w rękach, przyglądając się uważnie wystającej z osłony rękojeści. Wreszcie ostrożnie wysunął ostrze z pochwy.

W świetle palących się świec błysnęła dziwna ciemno-szara stal. Złapał sztylet za rękojeść i przyglądał się z uwagą dziwnym znakom na klindze.

Kształt i wygląd tej broni był bliźniaczo podobny do sztyletu jaki znalazł w chutorze Łaska! Jedyną różnicę stanowiły: inny kształt i ilość blado błyszczących znaków. Reszta była dokładnie taka sama!


Mężczyzna odłożył sztylet i teraz wyjął z pochwy swój krótszy miecz. Trzymając sztylet i krótką katanę w rękach porównywał ich klingi. Ważył w rękach i sprawdzał ostrość.

Po każdej próbie z niedowierzaniem kręcił głową, bo za każdym razem, tajemniczy sztylet przewyższał kunsztem wykonania i wartością ostrza jego własne — wykute z takim kunsztem i precyzją — katany! Przecież oba miecze były wykonane przez najlepszych japońskich mistrzów! Nie ma na świecie lepszej broni siecznej, niż jego!

A jednak? — pomyślał. — A jednak jak widać, jest lepsza! Któż ją stworzył? Kto na tym świecie, potrafił wykuć tak niesamowite ostrze? I kolejne pytanie: z czego je wykuto! Co to jest za cudowna materia? — zastanawiał się, tnąc kawałek jedwabnej chustki na cieniutkie paseczki.


Po szeregu prób doszedł do jedynego logicznego wniosku: to nie jest ludzka robota! Takie ostrze mogli stworzyć tylko Bogowie. Bo tylko Bogowie mają taką moc! To jest nóż stworzony przez Bogów dla innych Bogów! Dlatego za wszelką cenę muszę go dostarczyć mojemu Panu, a on podaruje tę broń boskiemu cesarzowi. Są jednak pytania; skąd mają noże owi tajemniczy mordercy? I, dlaczego posługują się nimi jak swoimi, przynależnymi tylko im? A może właśnie dlatego nimi walczą, bo ta broń daje jego właścicielom wielką sprawność i siłę? Przy której nawet tak wyborni żołnierze, jak Otsuka i Shimizu nie dali rady? A jeżeli tak, to kto był tak nieuważny i czyj jest nóż, który teraz trzymam? Kim więc był ten młodzik w habicie, któremu zdołałem wyrwać oręże? Niedoświadczonym członkiem ich bandyckiej grupy? Może i tak być… Co prawda usiłował mi potem odebrać nóż, ale robił to już bez takiej siły i werwy! Przez co o mało, a go nie zabiłem. Zresztą, sam nie wiem dlaczego nie tego zrobiłem! Przecież ostrze trzymałem przy jego szyi! Wystarczyło pchnąć… A może dlatego właśnie nie mogłem, bo to jest jego sztylet?… Nie, niee, to bzdury! Tak nie może być, bo wszyscy ci w habitach kiedy zginęli, mieli połamane oręże. Jeden, to nawet sam go złamał, kiedyśmy chcieli wziąć mnicha w niewolę, a zaraz potem wyzionął ducha!

Przypomniał sobie scenę, kiedy po zadaniu mocnego ciosu kataną, mnich z otwartą raną nogi klęknął i wbił nóż między kostki bruku. Potem szarpnął mocno i złamał klingę sztyletu! Człowiek ten w ogóle nie zważał na kolejne ciosy mieczem, jakie zadawał mu Tarö! Wyglądało to tak, jakby złamanie tego noża było tym, co musiał zrobić ponad wszelką cenę!

Przewrócił się dopiero wtedy, kiedy wreszcie zniszczył nóż i po chwili, kopiąc nogami zmarł. A ten, jest cały…

Yoshikatsu dotykał teraz delikatnie dziwne napisy na klindze.

Niedoświadczony młodzik o gibkim sprężystym ciele… — rozmyślał. — Bardziej mi pasował na kobietę. Te przeklęte habity i kaptury zasłaniają oblicze i sylwetkę walczącego! — zdenerwował się na myśl o dziwnym odzieniu złoczyńców, ale po chwili zreflektował się i stwierdził: w końcu i u nas też, jako najemne morderczynie zatrudniano kobiety. Ale one z reguły trudniły się skrytobójstwem, a nie otwartą walką z wojownikami lub szlachetnie urodzonymi. Dużo pytań. Bardzo dużo. I trzeba na nie wszystkie znaleźć odpowiedzi…

Imagawa schował ostrze do pochwy, a potem ukrył broń w fałdach kimona. Klasnął dwa razy w ręce i natychmiast do komnaty wślizgnął się służący. Klęknął przy drzwiach ze spuszczoną głową i podobnie do Ozu, czekał cierpliwie na polecenia, jakie wyda mu jego pan.


Był to potężnie zbudowany młody mężczyzna o imieniu Tarö. Ten sam o którym rozmyślał Imagawa, badając tajemniczy sztylet. Ojciec Tarö — Takeo Hoichi — pierwszy stolarz na dworze ojca Imagawy — długo się zastanawiał, jakie powinien nadać imię synkowi. Dopiero kiedy chłopczyk skończył sześć lat otrzymał swoje obecne miano, a wcześniej był po prostu nazywany Trzecim Synem Takeo.

„Nowe” i właściwe imię otrzymał, kiedy Yösuke Imagawa — ojciec Yoshikatsu — zobaczył pewnego dnia, jak mały brzdąc schodzi z gór i niesie przerzuconą na grzbiecie młodą owcę, która uciekła kilka dni wcześniej z zagrody. „Stary Pan”, jak go powszechnie nazywano, był tak zafascynowany tym widokiem, że zaraz wezwał do siebie Takeo i zapytał: jak ma na imię jego duży i silny syn.

Takeo skłonił się nisko i zgodnie z prawdą odpowiedział, że: syn nie ma jeszcze imienia, a w tej chwili nazywa go swoim Trzecim Synem.

Pan Imagawa zastanowił się chwilę i powiedział:

— Drogi Takeo. Widziałem, jak twój Trzeci Syn mimo, że jest jeszcze małym chłopcem, sam niósł na grzbiecie owcę, schodząc z gór! Jak na swój wiek jest nad wyraz duży i silny! Dlatego proponuję ci Takeo, byś nazwał go Tarö (Duży Jasny Syn)! Ma jasne i uczciwe spojrzenie, no i to duży silny chłopak, więc pasuje do niego!

Stolarzowi bardzo spodobała się propozycja pana Imagawy i od tego czasu Trzeci Syn Takeo Hoichiego, nosił imię — Tarö.

Od tego też dnia chłopczyk już nie gonił po górach zbiegłych owiec, a został przydzielony do świty innych chłopców, którzy mogli się bawić z dziećmi pana Imagawy. Wśród których był między innymi Yoshikatsu. Po latach wspólnej zabawy, nauki, doli i niedoli — jednym słowem; wielu razem spędzonych dni, wytworzyła się między nimi swoista przyjaźń albo raczej braterska więź. Dlatego też w świcie Yoshikatsu, kiedy wyruszył do tego dziwnego kraju, nie mogło zabraknąć Tarö Hoichiego — potężnego wojownika i jedynego przyjaciela, któremu Yoshikatsu ufał bezgranicznie.


— Wstań Tarö i przestań się wygłupiać! Przekaż do kuchni, żeby przynieśli do pokoju stolik z herbatą, a potem przyjdź zaraz, bo musimy pogadać o ważnych sprawach. Chcę ci opowiedzieć, jakie Ozu przyniósł wieści z miasta. Wszystko tutaj zaczyna być coraz bardziej dziwne i niebezpieczne. I coś mi się wydaje, że trafiliśmy na najgorszy czas, żeby robić interesy z Moskwicinami. A jak nie z nimi, to z kim je robić — z Polakami? Czy też może wrócić do domu z gołymi rękami? To byłaby hańba dla mojego rodu i dla mnie! Kto nam tak bardzo chce przeszkodzić, Tarö? Zastanów się po drodze przyjacielu i wracaj szybko, czekam…


Po krótkim czasie ktoś zapukał do drzwi.

Imagawa zezwolił na wejście. Do pokoju wszedł Tarö, taszcząc przed sobą stolik z wszystkimi potrzebnymi instrumentami przeznaczonymi do zaparzenia aromatycznej zielonej herbaty. Drugi sługa wycofał się i zamknął cicho drzwi, a zaufany Yoshikatsu postawił mebel na tatami tuż przy nogach pryncypała. Usiadł skromnie z boku i czekał, obserwując cierpliwie, jak jego pan krok po kroku przeprowadzi cały rytuał parzenia herbaty. Wszystkie czynności odbywały się w kompletnej ciszy.


Wypili swoje porcje aromatycznego płynu, delektując się smakiem herbacianego naparu. Wtedy również nie odzywali się do siebie, bo tak nakazywał dobry zwyczaj. Dopiero kiedy przywołany sługa zabrał naczynia i stolik, pierwszy odezwał się Imagawa:

— Ozu dopiero po dwóch dniach wrócił z miasta i przyniósł wiele nowych informacji. Bardzo niepokojących informacji, Tarö.

Imagawa podniósł jedną z poduszek i wygodnie wsparł się o nią. Zastanowił się chwilę, a potem dokładnie opowiedział to, co niedawno usłyszał z ust Ozu.

— I co o tym sądzisz? — spytał, patrząc uważnie na przyjaciela i oceniając jakie wrażenie wywarły na nim usłyszane informacje.

— Na mój rozum, ktoś koniecznie chce się nas pozbyć z Moskwy. Trzeba nam będzie szybko ustalić kto. Może to być Szwed, może to być polski król, albo… — przerwał na chwilę — wybacz to, co teraz powiem, panie.

Skłonił się nisko.

— Może to być i… sam nam panujący, cesarz.

— Czyś ty Tarö oszalał?!

Yoshikatsu gwałtownie podniósł się z poduszek.

— Cesarz?! Zastanów się, co mówisz, bo możesz głowę stracić?! Obaj możemy ją stracić!

Tarö nie zrażony wybuchem Imagawy, spokojnie dokończył swój wywód.

— Panie mój, a kto wysłał cię na tę trudną misję? Nasz wielki pan i nasz wielki siogun — Hidetada Tokugawa! Może komuś z otoczenia jaśnie nam panującego boskiego cesarza — nisko skłonił głowę — jest bardzo nie w smak, że nasz pan Tokugawa będzie miał dostęp do rosyjskich bogactw? Będzie miał dobre drewno na nowe pałace, zamki i forty, żelazo na broń, czy też chociażby, klejnoty dla swoich żon i nałożnic? Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, panie?

Imagawa zdziwiony trafnością wywodu Tarö z powrotem usiadł na poduszkach. Klasnął dwa razy w dłonie i do pokoju wślizgnął się służący, który zaraz za progiem zastygł, klęcząc z opuszczoną głową.

— Przynieś jeszcze sake! — rozkazał Imagawa.

— Hai!

Sługa zawołał cicho i zniknął za drzwiami. Po chwili pojawił się z niskim kwadratowym stolikiem, na którym postawiona była gliniana butelka i dwie czarki przeznaczone do picia sake.

Znajdowała się tam też miseczka z tajemniczą przekąską, przypominająca wyglądem suszone mięso.

— Zostaw wszystko i odejdź, Akio. Zwalniam cię też z obowiązku pilnowania drzwi. Odejdź teraz, a kiedy Tarö wyjdzie, dopiero wtedy wrócisz na swój posterunek.

— Ale. Panie, mój! — szepnął sługa.

— Powiedziałem. Odejdź!

Tarö nalał wódki do czarek. Jedną z nich podał Yoshikatsu, kłaniając się przy tym głęboko.

— Nie ufam temu Akio. Jest jakiś dziwny. Niby robi wszystko, co trzeba, ale… — nie dokończył i przechylił czarkę. — Ale coś mi się w nim nie podoba, i tyle. Zresztą — jak zapewne wiesz — dołączył do nas, bo tak chciał pan Otsuka, który teraz nic już nam nie powie. Obaj jednak wiemy, że Otsuka był bardzo blisko kręgów cesarskich…

— Mam mu się przyjrzeć? — spytał Tarö.

— Tak, obserwuj go dyskretnie.

Hoichi podniósł rękę, dając tym samym znak, żeby Imagawa dalej coś mówił. W tym czasie sam przysunął się cicho do drzwi i otworzył je gwałtownie, sprawdzając czy nikt nie podsłuchuje. Jednak na korytarzu nikogo nie było i wrócił na matę.

Wypili alkohol, a Imagawa sięgnął do miseczki, skąd wyjął kawałek przekąski. Zaczął wolno żuć mięso.

— Polacy, Szwedzi i… — spojrzał na Tarö z wyrzutem — … być może też, ludzie cesarza. A może jeszcze ktoś, co?

Hoichi, nalewając kolejną czarkę wódki, odpowiedział pytaniem:

— A sami Rosjanie?

Yoshikatsu odbierając alkohol z rąk Tarö, stwierdził:

— Mnie już nic nie zdziwi w tym dzikim kraju…

Wypił.

Rozdział III

O tym, że: dziwny sztylet może być kluczem do rozwiązania wielu zagadek — w bani, jak u balbierza, gada się o wszystkim i czasem wpadnie do głowy jakiś dobry pomysł. No i, czasem dzieją się tam różne śmieszne rzeczy — Iwanka gdzieś się w końcu „zaczepił” — może istnieć „zimna” miłość — może też, wreszcie dowiemy się, czym jest ów straszny sztylet — Duszą? — najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, co inni knują za naszymi plecami.


Groch minął wartownika i wbiegł szerokimi schodami na piętro, gdzie kwaterował dowódca chorągwi — rotmistrz Andrzej Podkowiński.

Wszedł do komnaty. Pokój był pusty, a Tomasz już miał wyjść i odpowiednio potraktować stojącego na warcie żołnierza, który przed chwilą powiadomił go znudzonym głosem, że: oczywiście, dowódca jest na miejscu!

Z pomieszczenia obok do którego prowadziły otwarte na oścież podwójne drzwi, usłyszał ostry głos kapitana:

— Kto mi wlazł do izby bez pozwolenia, co?! Taka wasza, tańcowała!

— Spokojnie, Andrzeju! To tylko ja — Tomasz!

— No, jesteś wreszcie Grochu!

Ton głosu natychmiast się zmienił.

— A już zamierzałem wysyłać ludzi za tobą i twoimi zabijakami! Usiądź na chwilę wygodnie i nalej sobie czego tam chcesz, zaraz przyjdę! A!… I nim siądziesz, bądź łaskaw przyjacielu zdjąć z jednego z foteli moją pelerynę, bo jeszcze sobie przez przypadek spinkę w tyłek wbijesz!

Śmiał się głośno.

Groszkiewicz odsunął płaszcz, a potem usiadł wygodnie w zgrabnym eleganckim foteliku pokrytym złotogłowiem, który ustawiono bezpośrednio przy małym stoliku. Nalał sobie miodu do cynowego pucharka i czekał, popijając.

Po kilku chwilach przez otwarte drzwi wszedł wysoki szczupły mężczyzna, ubrany na zachodnią modłę. Długie, ciemne i kręcone włosy spływały mu na kark i szeroki śnieżnobiały kołnierz koszuli wystającej spod krótkiego czarnego serdaka. Ogorzałą twarz zdobił cienki długi wąsik i krótka bródka w modnym obecnie iberyjskim stylu. Do szerokiego pasa z dużą złotą klamrą, miał przytroczoną szablę, zaś w ręku trzymał szeroki kapelusz ze strusim piórem.

Widać było, że Podkowiński wyszykował się do wyjścia.


Na widok Groszkiewicza rozłożył szeroko ręce w geście powitania i szybkim sprężystym krokiem zmierzał prosto w jego stronę. Uściskali się serdecznie.

Kapitan odłożył kapelusz i usiadł w drugim fotelu, nalewając sobie miodu. Stuknęli się kielichami i wypili trunek.

Podkowiński przyjrzał się porucznikowi i stwierdził:

— Widzę, żeś wpadł do mnie prosto z drogi, przyjacielu. Mów zatem, co cię zatrzymało, gdzieś to bywał i coś ustalił. Wszak po to się oddzieliłeś od chorągwi, jak mi powiedział hetman.

Groszkiewicz wygodniej usadowił się w fotelu i nalał po kolejnym kielichu miodu. Po krótkim zastanowieniu — nic jeszcze nie mówiąc — wyjął zza pazuchy podłużny pakunek zawinięty w materiał i położył go na stoliku.

— Co to jest? Prezent jakiś z wyprawy? — zapytał rotmistrz.

— Zaraz ci wszystko opowiem, ale wpierw powiedz, czy masz dużo czasu, bo widzę, że się gdzieś wybierasz.

— Gadaj, Tomaszu! Ta, co czeka, może sobie jeszcze poczekać! — zaśmiał się głośno.

— Dobrze, to wpierw obejrzyj sobie, co za precjoza zdobyłem! Tylko ostrożnie… — dodał, podając mu zawiniątko.


Podkowiński zgodnie z radą, ostrożnie odwinął płótno. Nie był specjalnie zdziwiony wyglądem tego, co zobaczył, do czasu aż nie wyjął klingi sztyletu z pochwy. Wtedy z jego ust, dobyło się tylko krótkie:

— O!… — zawołał zaskoczony widokiem sztyletu, zapominając jednak o przestrodze, nacisnął palcem ostrze.

Ostry metal, tylko na to czekał! Bez żadnego problemu wbił się w naciskający nań opuszek, rozcinając palec głęboko i tak łatwo, jakby to była osełka masła. Rotmistrz syknął i zaczął ssać kciuk.

— A nie mówiłem? Ostrożnie!

— Co to jest u diabła! — krzyknął podekscytowany Podkowiński, ssąc skaleczony palec i wstając jednocześnie z fotela.

Podbiegł do wielkiego biurka gdzie leżał stos różnych pism i papierów. Złapał jedną z pustych kart, którą zaczął rozcinać na drobne paseczki. Nóż ciął papier z taką łatwością, jakby to było powietrze, a nie — grube karty. Wreszcie kapitan podrzucił wysoko ostatni kawałek i z rozmachem uderzył weń sztyletem. Oczywiście rozciął go, nawet nie powodując zmiany lotu papieru!

Tak się rozochocił sprawdzaniem ostrości, że po chwili wziął do ręki jedno z jabłek leżących na tacy. Zastanawiał się, co zrobić, a potem tak samo jak papier, podrzucił owoc do góry i kiedy spadał z rozmachem rozciął go na dwie części. Potem wziął kolejne jabłko i następne. Po chwili na dywanie walał się mały stosik pociętych jabłek, zmieszanych z poszatkowanym papierem.


Wrócił na miejsce i usiadł zasapany. Wypił kolejny kielich miodu.

— Tomaszu, toż to jest straszna broń!

Oglądał z uwagą „wypalone” runy na klindze.

— Boże mój, jaki ten sztylet jest lekki! — krzyknął, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego lekkości, a może i kruchości.

Ostrożnie odłożył mieczyk na drewniany blat. Spojrzał na przyjaciela i zastygł w oczekując wyjaśnień.

Groszkiewicz uśmiechnął się, podkręcił wąsa i nie zwlekając, opowiedział ze szczegółami o tym, co ich spotkało w leśnym chutorze, a także o swoich podejrzeniach z tym związanych.

— I mówisz, że masz te trupy. Przywiozłeś je tutaj — powiedział zamyślony rotmistrz.

— Tak. Leżą za stajnią. Teraz pilnują ich Kapica i Dobek…

— Idziemy!

Podkowiński wstał gwałtownie i ruszył do drzwi.

Groszkiewicz schował sztylet do pochwy, zawinął go w materiał i schował za pazuchę kurtki. Wypił resztkę miodu z pucharu i dopiero wtedy ruszył za dowódcą.

— No to, idziemy…


Na małym podwórku tuż za stajnią, panował niezły tłok. Żołnierze z różnych pocztów chcieli zobaczyć dziwne truchła zabitych przywiezione z wioski, jak ich nazwano — „czarnych braciszków”. A w szczególności trupa dziewczyny — mniszki. Z ust zgromadzonych padały różne komentarze, opinie i podejrzenia, dotyczące szczególnie tej osoby właśnie.

Kiedy zza stajni wyszedł Podkowiński, ktoś zawołał:

— Zrobić przejście dla jaśnie pana dowódcy!

Tłumek rozstąpił się na boki i zapadła cisza.


Groszkiewicz z rotmistrzem podeszli do zwłok leżących na deskach. Kapica stanął z boku, tuż obok Dobka. Rotmistrz wolno odsłonił materiał zasłaniający twarz jednego z trupów. Ukazało się martwe oblicze kobiety, na którym śmierć już bardzo wyraźnie odbiła swoje piętno. Groch, nic nie mówiąc, rozsunął bardziej habit. Odsłonił tors i dwie małe piersi dziewczyny, pod lewą można było dostrzec trójkątny ślad po wbitym sztylecie. Przez zebrany tłum przeszedł szmer.

Porucznik dał znak Kapicy, a ten wyjął spod trupa zwinięte w płótno, połamane sztylety. Co dziwne, rękojeści noży były w idealnym stanie, natomiast brzeszczoty wyglądały już nieco inaczej niż klinga, którą tak wytrwale sprawdzał Podkowiński. Rysunki na połamanych nożach były wyblakłe, zaś ostrza jakieś takie pokruszone i… tępe!


— Kiedy sobie wbili sztylety w serca, wykonali jednocześnie gwałtowny ruch co spowodowało, że głownie się złamały, pozostając w ich ciele. Wyjąłem tę, co była w mężczyźnie, zaś Kapica tę, co tkwiła w sercu niewiasty… Jak widać Andrzeju, ostrza zaczynają się rozpadać. Znaczyłoby to, że nie mogą być uszkodzone lub… — przerwał — nie mogą istnieć bez swojego właściciela. Żywego właściciela!… — umilkł, patrząc jakie wrażenie wywołały jego słowa. — Znaczyłoby to wtedy, że sztylet, który ci pokazałem należy do kogoś, co jeszcze żyje! Idąc dalej tym tropem, można powiedzieć, że właściciel broni albo też właścicielka… — kiwnął znacząco głową w stronę zwłok dziewczyny — będą robić wszystko, żeby go odzyskać!

W tym momencie zza kawałka materiału, który jeszcze tkwił na ramionach kobiety, wysunął się zawieszony na rzemyku mały drewniany krzyżyk i zawisł na jej szyi, dyndając smętnie.

Groszkiewicz zakrył ciało i owinął połamane sztylety w poplamione krwią płótno.

Panowała kompletna cisza. Nikt się nie odzywał, a niektórzy żołnierze żegnali się znakiem krzyża. Wreszcie Podkowiński — wielce zasępiony tym co przed chwilą zobaczył i tym, co wcześniej usłyszał — powiedział:

— Dobek, zawołasz tu moich pachołków. Każesz zabrać ciała i mają wykopać dwa groby na pobliskim cmentarzu przy cerkwi. Jakby popina miał problemy, należy mu grzecznie wytłumaczyć, że to są chrześcijanie, i chrześcijański pochówek im się należy. Jednak zanim ich zasypiecie, macie czekać na rozkazy. Trzeba natychmiast zabrać stąd ich zwłoki, bo się jeszcze nam jakaś zaraza urodzi — mruknął. — Jesień, a gorąc coraz większy się robi. Po drugie, niezdrowa atmosfera się wokół nich gromadzi.

Spojrzał na tłumek żołnierzy.

— Grobów pilnować. Być może sam hetman będzie chciał zobaczyć trupy.

Odwrócił się do Groszkiewicza:

— Tomaszu odpocznij teraz, umyj się albo weź kąpiel w bani. Jest ich pełno zaraz przy rzece. Wcześniej jednak przypilnuj, żeby twoi żołnierze dostali co trzeba. Jutro z rana obaj pójdziemy do wielmożnego hetmana. Dzisiaj nie ma go na miejscu, a tylko z nim będziemy gadać o tym ambarasie. Reszta! — zawołał, patrząc surowo na zgromadzonych. — Gęby w kubeł! Zrozumiano?! Nic nie gadać po próżnicy! A już niech was ręka boska broni, żeby coś na mieście chlapnąć! Tych trupów tu nigdy nie było! Jasne?! Poliwoda! — krzyknął do tęgiego żołnierza o czerwonej gębie. — Słyszałeś?!

— Słyszałem, panie rotmistrzu!

Husar strzelił obcasami.

— Noo! To na co czekacie?! Rozejść się! Bo kto wie, czy jutro nie ruszymy w pole!

Spojrzał na Kapicę i Dobka.

— A te złamane miecze… — zastanowił się — wrzucić do ich grobów.


*


Nad brzegiem rzeki stało kilkanaście małych drewnianych domków z sosnowych bali, pokrytych strzechą lub wikliną. Z pomiędzy gałązek poszycia dobywały się gęste kłęby pary. Wejścia domków były zasłonięte grubymi materiałami albo skórami, a od każdego — w stronę rzeki — prowadził wąski drewniany pomost, umocowany palami do dna na jakieś piętnaście łokci7 od brzegu.

Tymi chałupkami były właśnie „banie”, rodzaj rosyjskiej łaźni albo, jak kto woli — sauny, w których mieszczanie, szlachta i chłopstwo zażywali parowych kąpieli. Po wkroczeniu wojsk hetmana Żółkiewskiego do Moskwy, żołnierze licznie korzystali z tych przybytków, pozbywając się brudu, wszechobecnych i uprzykrzających życie insektów, a także, by dosłownie zmyć z siebie wojenne zmęczenie.


Tomasz półleżał nagi na szerokiej drewnianej ławie. Opierał się plecami o gładkie belki ściany jednego z takich przybytków i obserwował spod przymkniętych powiek innych mężczyzn, oddających się tak jak i on gorącej kąpieli w parze. Był wyszorowany przez łaziebnych pachołków aż do czerwonej skóry, zrelaksowany i miło odprężony wilgotnym ciepłem, jakie biło od polewanych wodą kamieni łaziebnego pieca. Całe zmęczenie po walce i ostatnich trudnych dniach wypływało z niego wraz z potem, a następnie spływało gdzieś w dół, kiedy na dodatek polewał się gorącą wodą i biczował wiechciem z brzozowych gałązek.

A jakby komu było mało parowych przyjemności i gorąca, to przed chwilą pachołek przyniósł jeszcze czarnej herbaty z miodem i wódką, po wypiciu której pot popłynął jeszcze większym strumieniem.

Przysłuchiwał się leniwym pogaduszkom towarzyszy i oficerów z innych pocztów, opowiadających o swoich przeżyciach i niedawno stoczonych walkach. Sam mało co się odzywał, nawet wtedy — a może właśnie szczególnie dlatego — kiedy jeden z poruczników zaczął go wypytywać o trupy braciszków. Tamten nie doczekawszy się nowych plotek, wydął w końcu policzki i umilkł obrażony, okazując tym swoje niezadowolenie z faktu, że Groszkiewicz nie ma zamiaru podzielić się informacjami o sensacji, jaką przecież sam wywołał na kwaterach, przywożąc truchła tajemniczych zabójców.


Po jakimś czasie Tomasz uznał, że był już porządnie wymyty, wypocony i tak wymęczony bezczynnością — że wystarczy! Zamierzał właśnie wyjść z pary, kiedy do środka zajrzał Bartek. Ujrzał dowódcę i tak jak stał w ubraniu, buciorach i czapce wszedł do środka!

— Bartek, no co ty! — krzyknął Groch. — Zdejmuj te szmaty z grzbietu, zzuj buty i dopiero przyjdź! Wyszorujesz się, wypocisz i będziesz jak nowonarodzony! Nie wstydź się, tu same chłopy siedzą! A wierzaj mi nie zawsze tak jest, bo bywa i tak, że w bani niewiasty z mużykami potrafią urzędować!

Jednak pachołek Groszkiewicza ani myślał poddawać się jakimś parowym torturom i to niezależnie od tego, czy w środku są niewiasty, czy też ich nie ma. Zrobił się czerwony na gębie nie wiedzieć, czy od gorąca, czy z zawstydzenia.

— Panie poruczniku! Jam czysty jest! Nie dalej, jak trzy niedziele temu myłem się dokładnie w tej rwącej rzece, cośmy ją na koniach przechodzili! Kasztanka mnie ochlapała i… i wystarczy!

— Taak? — Groszkiewicz dziwnie popatrzył na chłopaka. — Trzy niedziele temu, powiadasz? Kasztanka cię ochlapała… — uśmiechnął się. — Noo, to faktycznie, jakby to wczoraj było! Kąpiel niby w królewskim pałacu! — zawołał, patrząc na resztę łaziebnych kamratów.

Bartek na te słowa wyszczerzył zęby w uśmiechu, bo naiwny myślał, że kąpielowa męka w bani jakoś mu ujdzie płazem. Jednak bardzo się mylił, biedaczysko.

— Dobra Bartusiu, czyścioszku… — mruknął porucznik. — Zrobimy tak, ja bardzo wolno zmówię dwa razy „Ojcze nasz”, a ty w tym czasie wrzucisz swoje śmierdzące gacie do tego wielkiego kotła z wrzątkiem, co stoi przed banią. Potem wykąpiesz się w rzece i dopiero wtedy będziesz mógł tu przybiec i przekazać, co to za ważne wieści masz dla mnie! To jest rozkaz! A wiesz, co w stanie wojennym grozi za niewykonanie rozkazu dowódcy?! Kaci topór zbrata się z szyją, jak nic! Odmaszerować!…

— Panie poruczniku, alee!…

Chłopak próbował się jeszcze ratować.

— Ja mam naprawdę pilne wieści, które nie cierpią żadnej dłuższej zwłoki! A poza tym, a poza tym… — zaciął się — tam na dworze przy brzegu, same młode dziewczęta siedzą i gacie z koszulami piorą! Jak ja mam między nie z gołym tyłkiem do wody wskoczyć?!

Kolor gęby z czerwonego zmienił się w buraczkowy.

— Ach, tu cię boli robaczku! — zawołał Groch, śmiejąc się głośno, tak jak i pozostali mężczyźni. — Dam ci radę, jako twój dowódca i mąż doświadczony w braniu kąpieli. Z przodu, to sobie czapkę przystaw i na ptaszku zawieś, a z tyłu… No cóż. Idź tyłem, to one nie będą zainteresowane, wolą nie widzieć twojej chudej dupy tylko patrzeć, co pod maską wisi! A, jakby jakowyś wąż spod niej niej wyskoczył, wtedy zapiszczą i uciekną, jak to baby, kiedy dużego robala zobaczą! — mówił głośno, cały czas się śmiejąc.

Po chwili jednak umilkł i zaczął wolno odmawiać pacierz.

— Ojczee naasz, któreeś jeest…


Bartek wyprysnął z bani, jak strzała z łuku. Bywalcy wstali ze swoich miejsc i z ciekawością podeszli do grubej wojłokowej zasłony, która zastawiała wejście. Odchylili nieco materiał, obserwując, co też chłopak teraz zrobi.

Ten niezdecydowany stanął przed jednym z parujących kotłów, w którym kobiety międliły, sporych rozmiarów drągami, gotujące się w mydle kawałki gaciowej materii.

Groch specjalnie stanął przy wejściu ukryty za kotarą i przykładając dłonie do ust, głośno wołał:

— Chleebaaa, naaszeegoo!…


Kiedy chłopak usłyszał kolejne słowa modlitwy wypowiadane przez Groszkiewicza, ocknął się i zerwał się z kopyta, biegnąc galopem w pobliskie krzaki. Po chwili wyskoczył z nich golusieńki, jak go Bozia stworzyła!

W jednej ręce trzymał ubrania, zasłaniając nimi tyłek, a w drugiej czapkę (jak radził dowódca), która służyła niby tarcza osłaniająca dyndające klejnoty. W pełnym biegu wrzucił gacie i koszulę do kotła, a resztę ubrań porzucił na brzegu. Roztrącił zdziwione niewiasty i wskoczył do rzeki, świecąc gołą dupą! Zanurzył się po samą szyję. Ochlapał się nieco — byle nie za bardzo — i zastygł z głową wystającą ponad wodę, obserwując brzeg niczym przedpole wroga.

Gdyby zrobił wszystko tak, jak inni, to jest; wszedł wolno do wody w samych gaciach i koszuli, a potem przed wejściem do bani wrzucił owe rzeczy do wrzątku. Nikt nawet by na niego nie zwrócił uwagi. Teraz jednak oba brzegi wypełnione praczkami zamarły, czekając co też ten polski młodzieniec uczyni, tym bardziej, że czapka płynęła już sobie swobodnie wraz z nurtem, hen w stronę miasta!


— Aalee!… naasss zbaaaw, oodeee złeeegooo!…

Do uszu doszedł go głos porucznika.

Bartek zamknął oczy, przeżegnał się, pocałował krzyżyk i ruszył. Parł przed siebie niczym tur przez knieję, roztrącając na boki mętne wody rzeki.

Po chwili wyskoczył na brzeg, zasłaniając się jak tylko mógł rękami, a potem pozbieranym z brzegu ubraniem, by na sam koniec wpaść do środka bani niczym kula armatnia.

Chłopak był zmęczony, ale szczęśliwy, że rozkaz wykonał i żaden kat mu już nie grozi!

— Aaameeen!…

Porucznik dokładnie w tym momencie skończył litanię.


Na zewnątrz — po krótkim zamieszaniu i głośnych śmiechach — wszystko po chwili wróciło do normy. Bo to pierwszy raz widziano tutaj golasa, majtającego rodowym wężem?

— Siadaj Bartek! — rzucił krótko Groch i wskazał chłopcu wolne miejsce na ławach.

— Zaraz przyjdzie łaziebny pachołek, to cię brzozowym wiechciem obije, coby krew lepiej w żyłach płynęła. Da ci też kawałek suchej materii, żebyś się wytarł i klejnoty zasłonił.

— Ale, panie poruczniku! Ja nie muszę…

— Spokojnie, nie zajmie to dużo czasu, a tutaj nie ma specjalnych warunków do dysputy.

Popatrzył po siedzących w parze.

— Opowiesz wszystko, kiedy wyjdziemy. Do koszar mamy trochę drogi, będzie akurat.

— Rozumiem panie poruczniku, ale te rózgi…

— Bez dyskusji Bartek — przerwał mu bezceremonialnie. — Idę się ochłodzić w rzece, a potem poczekam na ciebie.

Tomasz zawiązał kawałek płótna na na tyłku i wolno wyszedł z bani, mijając po drodze łaziebnego z dużym brzozowym wiechciem w rękach.


*


Szli wolnym krokiem w stronę kwater. Bartek trzymał przed sobą tobołek z wypraną odzieżą i cichym głosem opowiadał dowódcy, co się stało.

— Jak pan dowódca rozkazał — kiedym tylko wybiegł z bramy — nie spuszczałem z chłopaka oczu. Lazłem za nim aż mi nogi odpadały. W pewnym momencie Iwanka wszedł w jakieś podwórze na oko bogatego domu. Stanąłem po drugiej stronie drogi i czekałem, co będzie dalej. Otwarły się wrota bramy i wylazł przed nią jakiś zarośnięty chłop w wielkiej baraniej czapie na głowie. Trzymał za kołnierz małego chudego parobka, odzianego jeno w koszulinę i dziurawe portki. Synek szamotał się i krzyczał, że: to nie on i, że to nie jego wina! Chłop wcale go nie słuchał jeno rzucił nim w błoto, jak jaką starą szmatą. Darł się przy tym w te słowa:

— A paszoł won, durak proklatyj! Bolsze nie pokazywajsia zdies!8

Synek tak się poryczał, że aż się posmarkał na brodę, a potem, kiedy chłop tupnął nogą uciekł, wyjąc niczym raniony wilk.

Patrzę ja przez tę bramę, a nasz Iwanka począł rozmawiać z tym zbójem w czapie i dał mu coś do łapy. Grosza jakiegoś mu dał!… — zawołał Bartek. — Skąd u niego diengi9, dowódco?! — spytał zdziwiony.

Kiedy jednak nie doczekał się od porucznika odpowiedzi, mówił dalej:

— Tamten drab obracał monetę w łapie, podrapał się pod czapą w łeb, potarmosił brodę, ale w końcu kiwnął na zgodę i zaprowadził chłopaka prosto do stajni na końcu podwórka!…

— Znaczyłoby to, że się Iwance udało i znalazł miejsce, gdzie być może będzie miał swój kąt — skwitował Groch.

Tomasz przystanął i popatrzył uważnie na Bartka.

— I to wszystko? Może mi jeszcze co powiesz Bartuś. No chyba żeś tylko dla tej wieści w bani mnie szukał, co?

— Noo nieee, paaanie poruczniku!… — zaperzył się młodzieniec, czerwieniejąc na gębie. — Przecież waść mnie zna! Wiem, co trza robić! Ta, in-informacyja — zająknął się — jest ważna, ale ja mam jeszcze ważniejsze wieści!

Teraz chłopak stał i drapiąc się w głowę, zastanawiał się, co i jak ma powiedzieć. Wreszcie kiedy porucznik ruszył dalej, Bartek poszedł za nim i kontynuował:

— Kiedym tak stał po drugiej stronie, jużem myślał, że trzaby było iść na kwatery, bo tu nic się więcej nie stanie. Ale właśnie wtedy, z bramy wyszedł Iwanka! Rozejrzał się na boki i ruszył w stronę Kremla. No to ja za nim, tak jak mi pan porucznik kazali! Chłopak doszedł do jakiejś dużej karczmy, która nazywała się „Zołotoj Pietuch”, a nad wejściem był wymalowany szyld ze złotym kogutem. Tam Iwanka wszedł do środka. Stanąłem ja przy drzwiach i nadstawiłem ucha. W środku nie było dużo luda, tom co nieco słyszał. Wypytywał karczmarza o te swoje kobiety — matkę i siostrę, ale właściciel karczmy nic o nich nie wiedział. I wtedy, i wtedy… — umilkł, jakby się czegoś wystraszył. — Wtedy dowódco go zobaczyłem! Stał trochę dalej w cieniu jednej z bram! Najpierw nie zwróciłem na niego uwagi, ale kiedy zoczyłem wystający spod jakiegoś łacha, czarny materiał, to już wszystko wiedziałem! Czarny habit, a na łbie wysoki kaptur przykryty dla niepoznaki jakimś słomianym kapelindrem! Nie było widać lica, a łapy miał schowane gdzieś pod materię! Aż mi serce zamarło dowódco, bom se pomyślał, że on chyba patrzy i czeka na mnie! Ale se pomyślałem, że przecież ja naciągnąłem czapkę na oczy i spuściłem łeb, coby mnie Iwanka nie widział! To jakby tamten mógł mnie poznać, i dlaczego akurat mnie?!…

Podekscytowany Bartek mówił szybko i coraz głośniej, dlatego Groch złapał go z ramię, co go nieco ostudziło.

— Poczekaj, poczekaj!… — powiedział Groch. — Chcesz mi powiedzieć, że ten w habicie, to taki sam bandyta, jak owi ubici we wsi braciszkowie?

— Właśnie tak, panie poruczniku! — zawołał Bartek.

— Dobra już, nie drzyj się. Usiądziemy na tamtym murku, bo ludzie na nas uwagę zwracają.

Kiedy siedli, Groszkiewicz kazał opowiadać dalej.

— No i, kiedym tak stał wystraszony przy drzwiach karczmy, Iwanka wreszcie wyszedł. Ja zaś stałem i bałem się ruszyć w ślad za chłopcem, bo widziałem tego drania w bramie. Dowódco, byłem cały spocony ze strachu!

— No widzisz!

Groch klepnął Bartka w plecy.

— Bania i kąpiel w rzece przydały się w sam raz!

— Może się waść śmiać, ale mnie wtedy wcale do śmiechu nie było… — mruknął urażony. — Widziałem, co te czarne demony potrafią!

— Dobra Bartuś, nie konfunduj się, ale gadaj dalej.

— Wtedy zdałem sobie sprawę, że tamten wcale nie za mną ślipia wywalał, a za Iwanką! Ledwie synek poszedł swoją drogą, tamten zaraz ruszył w ślad za nim! No to ja poszedłem za oboma naraz. Pilnowałem się cały czas, żeby ten czarny mnie nie zauważył. Po kilku przecznicach Iwanka doszedł do kolejnej karczmy. Ta buda nazywała się „Kriwyj Rog”, a na szyldzie wymalowano dwa baranie rogi. Kaptur przystanął, jak zawsze w cieniu panie poruczniku, ale tym razem bardzo blisko wejścia! Nie mogłem za bardzo się zbliżyć! Zauważyłem wtedy, że w rękawie trzyma ukryty ten ich czarci sztylet! Pomyślałem, nic tylko zbój sadzi się na życie Iwanki! Myślałem wtedy: co tu zrobić, co zrobić! Kiedy tylko chłopak wyszedł z karczmy, to jak na złość, stanął na samym środku drogi, jak jakaś głupia stara baba! A ten w kapturze tylko na to czekał i już szedł w jego stronę!

Bartek nerwowo przełknął ślinę, przeżywając raz jeszcze, to co się stało jeszcze nie tak dawno.

— Noo, too… wtedy ja się już nawet nie zastanawiałem. Wziąłem kamienia i rzuciłem nim w okno karczmy! Bęc!… Droga szybka poszła w drobny mak! Iwanka zdziwiony odwrócił się i patrzy, zbój też stanął i czeka, ludzie przystanęli i zaczęli pomstować! Karczmarz wyskoczył z budy, machając grubą pałką! To i ja wyskoczyłem z ukrycia! Dobiegłem do tego w kapturze i pokazując palcem i krzyczałem: to ten w czarnym habicie! Widziałem! To on rzucił!

Dopiero wtedy chłopak, jakby się obudził, a kiedy zobaczył kto przed nim stoi! Zrobił w tył zwrot i uciekł! Czarny chciał ruszyć za nim, ale doskoczyła do niego jakaś gruba pyskata baba oraz duży mużyk w szubie i karczmarz z pałką.

Zaczęła się awantura, bo ten w habicie machał rękami i się wyrywał, chciał za wszelką cenę biec za Iwanką, ale mu ludzie nie pozwolili!

Trzymali za szmaty i krzyczeli, że ma za szybę płacić, a inni zaś wołali na straż. Ja z wolna uchodziłem z ulicy, bo może jednak ktoś zoczył, że to nie on a ja rzuciłem. Ale wonczas ten, ten… — szukał odpowiedniego słowa — czarny bies skończony, strącił grubą babę z ramienia i odwrócił się! I wtedy… — Bartek zaniemówił. — Ja teraz to wiem, panie poruczniku, on odganiając się od ludzi dokładnie mi się przyjrzał. Przez ten czarny piekielny otwór patrzył na mnie, a mnie się wonczas tak zimno zrobiło, jakby mi naraz duszę wszyscy diabli skradli! Nie umiałem ani ręką, ani nogą ruszyć! Dopiero jakaś białogłowa, co się do przodu przez tłum przepychała, szturchnęła mnie łokciem w żebra i to mnie ocuciło, no i chyba — ocaliło! Zerwałem się i uciekłem do kwater — przełknął ślinę — a tam pan Wyzima powiedział, że jesteś panie w bani… — zakończył i spuścił głowę.


Groszkiewicz siedział i cicho przetrawiał to, co mu Bartek przed chwilą opowiedział. Potem wstał i bez słowa ruszył przed siebie, a pachołek w ślad za nim.

— Idziemy na kwatery, Bartuś! Dobrze zrobiłeś, inaczej ten czarny zbój, niechybnie nadziałby Iwankę na rożen, jak prosiaka i nawet nikt by palcem nie kiwnął! Musimy się wszyscy naradzić. Bo to, co się w koło nas onymi czasy dzieje, zaczyna mnie coraz bardziej wkurzać!


* * *


Bö siedział w zupełnej ciszy i przy słabym świetle grubej świecy czytał Biblię. Właśnie odwracał kartę, kiedy ktoś zapukał do drzwi komnaty.

— Wejść!

Drzwi z kiepsko oheblowanych desek uchyliły się i do środka wszedł, a raczej wślizgnął się, czarny cień. Stanął przy progu i zamarł w oczekiwaniu z rękami schowanymi w fałdach habitu.

— I co tam, bracie? — mruknął Bö. — Chłopak zapewne jest już oddany pod opiekę Boga, prawda? — spytał, chociaż przeczucie mówiło mu zupełnie co innego i Isberg już znał odpowiedź, która zaraz padnie.

Kiedy któryś z jego ludzi wchodził do niego w taki właśnie sposób, znaczyło to, że zadanie nie zostało wykonane albo, że coś poszło całkiem źle.


Postać odchrząknęła i odpowiedziała cichym głosem:

— Nie, bracie. Chłopak żyje.


Isberg odłożył Świętą Księgę na stół i wolno wstał. Podszedł do kominka, w którym paliło się kilka szczap drewna, a potem wziął do ręki pogrzebacz, którym przez długą chwilę poprawiał palące się polana.

Nie wiadomo, czy to w wyniku nagłego ruchu światła wywołanego rozbudzonym ogniem, czy obawą przed Bö, ciemna postać zadrżała i cofnęła się o kilka cali w stronę drzwi.

Isberg wyjął żelazo z płomieni. Końcówka pręta błyszczała bladą czerwoną poświatą. Podniósł rozżarzony metal blisko oczu, przyglądając się z ciekawością błyskom małych iskierek, skaczących po metalu niczym pchły. Wolno, nie śpiesząc się wcale, Bö przyłożył czerwony grot pogrzebacza do ramienia przybyłego brata. Pojawił się dym, a potem słaby żółty płomień, palącego się sukna. Z czarnej czeluści kaptura dobył cichy się jęk, kiedy rozpalony pręt, pokonując opór materiału, zagłębił się wreszcie w ciało. Postać zachwiała się, ale nie cofnęła ani o krok.

Wreszcie, Isberg odjął pogrzebacz i rzucił go na kamienie pod paleniskiem i na powrót usiadł na ławie przy stole. W pomieszczeniu czuć było gorzki swąd spalonego materiału i słodką — mdląca woń przypalonego mięsa. Nalał wody do kubka i pokazał ruchem głowy, że tamten może się napić. Jednak przybyły odmówił, kręcąc głową.


— Jak chcesz, bracie… — mruknął Bö i wziął na powrót Biblię do ręki. — To była kara — odezwał się. — Moja kara za twoją nieumiejętność, Ove. Kara Pana w Niebiesiech, będzie zapewne większa o czym zapewne się kiedyś przekonasz. A teraz — jeżeli jesteś w stanie — opowiedz mi, jak to się stało, że ten chłystek jeszcze żyje.

Ove odczekał chwilę, a potem cichym głosem opowiedział ze szczegółami o całym zajściu przed karczmą „Kriwyj Rog”.

— Hm… Powiadasz, że to nie był: ani ruski chłop, ani moskiewski kupiec, ani żaden inny mieszkaniec tego miasta? A więc kim był ten, co ci przeszkodził — duchem?

Isberg sięgnął po zielone jabłko leżące w plecionym koszu na stole. Wytarł owoc o habit i wgryzł się w miąższ.

— No? Słucham cię, bracie Ove.

— To zapewne był polski parobek, bracie.

Bö nie był zdziwiony tym stwierdzeniem. Nie dał jednak po sobie poznać, że spodziewał się takiej właśnie odpowiedzi i dalej zajadając jabłko, spytał:

— A z czego to wnioskujesz, bracie?

— Z niczego. Po prostu poszedłem za nim, kiedy tamten chłopak uciekł. Pachołek dotarł do koszar zajmowanych przez polskie wojska. Wartownik nawet go nie zatrzymał. Odczekałem chwilę. Po jakimś czasie wybiegł z placu i pobiegł w stronę rzędu bani stojących nad rzeką. Tam zniknął w jednej z nich. Czekałem dalej. Po jakimś czasie wykąpał się, a potem wyszedł razem z polskim husarem. Z tego co wiem, to był ten sam, którego oddział przywiózł do miasta ciała siostry Agnes i brata Olafa. Ich zabójca — dokończył cicho.


Isberg wrzucił ogryzek w ogień kominka i sięgnął po kolejne jabłko.

— To co powiedziałeś jest niezwykle ciekawe, Ove. Niezwykle… Idź już — rozkazał, a kiedy brat zamierzał wyjść z komnaty, dodał jeszcze:

— Ja już cię ukarałem, ale wiesz o tym, że musisz jeszcze ukorzyć się przed Panem. Ukorzyć się za to, że zawiodłeś jego oczekiwania… Wiesz bracie, co masz zrobić?

Ove wyszedł, nie odzywając się. Dopiero w mrocznym korytarzu powiedział:

— Wiem.


*


Ove odważył się zerknąć na oparzoną rękę, kiedy dotarł do swojej kwatery. Ostrożnie zdejmował habit i w pewnej chwili stwierdził, że materiał przykleił się do oparzeliny. Odczekał chwilę. Zacisnął zęby i mocnym szarpnięciem pociągnął za rękaw. Syknął z bólu. Z rany polała się krew i wodniste osocze.

Delikatnie przemył ranę w zimnej wodzie, a potem owinął oparzenie czystym kawałkiem płótna. Napił się wody i usiadł na łóżku. Chwilę tak siedział bez ruchu, zastanawiając się nad czymś. Wreszcie sięgnął pod łóżko, skąd wydobył niewielką płaską skrzynkę.

Wstał. Na stole postawił krucyfiks, a po obu jego stronach zapalił dwie krótkie i grube świece. Wziął do ręki pudełko i klęknął przed krzyżem. Złożył ręce razem i zmówił modlitwę. Przeżegnał się, a potem otwarł wieko skrzynki. Patrzył chwilę do środka. Wreszcie, wyjął ze środka krótki bicz, na końcu którego umocowano kilka żelaznych kolców. Przeżegnał się raz jeszcze i zmówił pacierz. Ujął bicz w dłoń i zważył go w ręce.

Wziął zamach i uderzył się bykowcem w plecy. Z pokrytej bliznami skóry popłynęła krew.

— Moja wina!… — szepnął i uderzył drugi raz. — Moja, wielka wina!…


* * *


Bö dalej siedział nad otwartą Biblią, ale już nie czytał. Patrzył zamyślonym, niewidzącym wzrokiem gdzieś w mroczny kąt pokoju, zastanawiając się nad tym, co się ostatnio działo.

A na dodatek wszystko szło nie tak. Czyżby Pan nie akceptował tego, co tutaj robią? A może On w swojej nieziemskiej mądrości, miał zupełnie inne plany? Może Przeor i Bö źle odczytali znaki, i nie powinni się poddawać woli tego zadufanego w sobie starca — Granath’a? Kim on tak faktycznie był? Zimne stalowe oczy, zero strachu, żadnej litości…

Per Granath, fanatyczny purytanin, i ponoć zaufany króla Szwecji. Ale, dla niego, dla Bö najważniejszym było, czy to zaufany sługa boży.

A może, był on zaufanym szatana, który tylko podszywał się pod imię Pana?!… Czego on chciał? Czego tak faktycznie chciał Granath, a teraz na dodatek, kim był ów tajemniczy polski husar, który ze swoimi ludźmi wlazł im w paradę? Kto go wysłał do tej wiochy i dlaczego tak zabiegał o zwykłego ruskiego chłystka? Mało to takich nabił na swoją lancę? A może ani on, ani ten mały, nie są znowu tacy zwykli, jak mu się zdawało?…

— Za dużo pytań. Za dużo… — westchnął cicho.

No i ta kobieta, ta dziwna piękna Rosjanka wzięta ze wsi razem ze swoją milczącą córką. Jak jej to było? Agafia… — przypomniał sobie. — Tak, Agafia. Po kiego grzyba Granath’owi tak zależało, żeby ją przywieźć z chutoru? Przecież i tak zaraz się jej pozbył. Obejrzał i ocenił, jakby sprawdzał, czy to była ta, a potem natychmiast kazał odesłać do tego idioty Podrucznego, a w konsekwencji do Szujskich.

Zamyślony podrapał się w gładki podbródek.

Kiedy w ten dzień popatrzył w jej ciemne, prawie czarne oczy, odczuł ściskający w piersi strach, a przecież w jej spojrzeniu i lekko uśmiechniętych ustach była jedynie sama dobroć! Kobieta, mimo bólu i cierpienia jaki im zadali, patrzyła na niego jak, jak… — szukał określenia. — Jak, święta? — Wzdrygnął się i zaraz przeżegnał. — Już prawie zapomniał, co to za uczucie — strach. Nauczył się odsuwać w najgłębsze zakamarki mózgu doznania, także i to obezwładniające o mdłym posmaku w ustach. Ale wtedy — przez tę krótką chwilę — stwierdził, że boi się jej bardziej, niż bał się przeora klasztoru z czasów, gdy pobierał nauki! Dobrze, że Granath je sprzedał! Byle dalej od tej baby! Suka! A może ona nie jest świętą, a czarownicą? Jeżeli tak, to musi spłonąć…


Zamknął Biblię, bo właśnie w tej chwili drzwi pokoju uchyliły się cicho i do środka bez zaproszenia weszła niska szczupła osoba. Ubrana — jak chyba wszyscy w tym domu — w czarną suknię mnicha.

Bö odłożył Świętą Księgę.

Postać podeszła cicho i zatrzymała się dokładnie na przeciw jego nóg i odrzuciła kaptur. Przed Isbergiem stała młoda kobieta — mniszka z gładko ogoloną głową. Jej twarz zdobił lekki — można powiedzieć — figlarny uśmieszek i gdyby nie porwana blizna, ciągnąca się od podbródka aż do połowy prawego policzka zniekształcająca nieco kącik ust. Gdyby nie to, uśmiech ten byłby zapewne uwodzicielskim, a lico dziewczyny powabne i ładne. Duże bladoniebieskie oczy, okolone cienką linią brwi uważnie wpatrywały się w twarz Bö.

Ten zaś siedział na łóżku bez słowa i z kamienną miną, nie robiąc żadnych gestów ani ruchów.

Czekał.

Ośmielona takim zachowaniem kobieta sięgnęła do habitu i rozwiązała opasujący go sznur, rozchylając wolno poły materiału. Cały czas patrzyła w oczy mężczyzny.

Dopiero w tym momencie wzrok Bö, zaczął wolno wędrować w dół. Rozpoczął od oczu, by potem tylko musnąć lekko rozchylone i wilgotne usta, podbródek i kształtną szyję. Dłużej zatrzymał się na nagich i krągłych piersiach, minął lekko spocony brzuch z okrągłym pępkiem i przesunął się po szczupłych, wręcz chłopięcych biodrach.

Wypukły brzuszek dziewczyny falował delikatnie w rytm przyśpieszonego oddechu. Oczy Bö spoczęły teraz na obrośniętym kręconymi loczkami rudawych włosów — wzgórku rozkoszy. Tam jego wzrok zatrzymał się na dłuższą chwilę. Zmusił się jednak, by oderwać oczy od tego przyciągającego, niczym wir w rzece widoku i po chwili tą samą drogą wrócił do bladoniebieskich oczu dziewczyny.

Ta, czując przyzwolenie jego bezruchem i brakiem reakcji na jej bezwstydne zachowanie, zrzuciła z siebie czarny habit na ziemię. Ukazały się szczupłe jasne ramiona i… poorane bliznami plecy po biczowaniach oraz okrągły, zgrabny i kształtny tyłek z dwoma dołeczkami nad pośladkami. Dziewczyna wolno — cały czas uważnie patrząc w niesamowite czerwone oczy Isberga — usiadła mu okrakiem na udach. Jedną rękę oparła na ramieniu mężczyzny, a drugą wolno wsadziła między poły jego habitu.


Bö siedział nieporuszony, ale teraz jego usta wykrzywił drwiący uśmiech. Bezceremonialnie zepchnął dziewczynę z kolan. Zaskoczona przewróciła się na podłogę i popatrzyła na niego z wyrzutem. Szybko i bez słowa pozbierała habit, narzucając go na ramiona i zasłaniając nagość, jakby teraz jej golizna była powodem wstydu, a nie — jak przed chwilą — zaproszeniem do rozkoszy.

Postawiła kaptur i już miała wyjść bez słowa, kiedy mnich wreszcie się odezwał:

— Zostań, Dagny…

Zatrzymała się w pół drogi do drzwi i wolno odwróciła w jego stronę. Teraz już nie patrzyła na niego para bezczelnych blado-błękitnych oczu, a czarna czeluść kaptura.

Poczuł się nieswojo.

Dlaczego?… — zastanawiał się.

— Zdejmij kaptur, Dagny…

Po chwili wahania mniszka odsunęła z twarzy kapicę.

Patrzył uważnie na tę śliczną, ale zniekształconą przez bliznę twarz. Wstał i wolno się do niej zbliżył. Kiedy stanął bardzo blisko, znowu poczuł delikatny zapach potu dziewczyny i ciepły oddech. Powiedział wolno:

— Nigdy więcej tego nie rób. Bo, jak jeszcze raz tak zrobisz… — przerwał.

Ich wzrok znowu związał się węzłem, ale teraz, to już był inny — złowrogi i bezwzględny węzeł — śmierci.

— To co, bracie Bö? To, co?… — spytała cicho.


Nie odpowiedział, a tylko odwrócił się szybko i usiadł na ławie przy stole. Nalał wody do kubka i cały wypił. Otarł usta i, jakby nigdy nie padły żadne słowa, a tym bardziej nic się przed chwilą nie stało, zapytał:

— Co tam u naszych skośnookich przyjaciół? Odzyskałaś już Duszę?

Dagny odwróciła wzrok.

— Nie, bracie Bö. Ten ich cały ambasador nosi nóż cały czas przy sobie albo chowa w jakiejś dobrze ukrytej skrytce.

— To niedobrze, Dagny. To bardzo niedobrze, masz już niewiele czasu, wiesz o tym. Dusza nie może żyć bez ciała, a ciało nie może istnieć bez Duszy. Jeszcze trochę, a twoja Dusza będzie mieć nowego pana! Nowe ciało!

— Dobrze o tym wiem, bracie Bö — szepnęła.

— Wiem, że ty wiesz — Dagny. Wiesz też zatem, że bez Duszy nie możesz już więcej z nami być! Jeszcze chwila, a nie będziesz mogła dzielić życia i śmierci z innymi siostrami i braćmi! Odnajdź sztylet! Odnajdź, Duszę! Bo inaczej… — nie dokończył myśli, a po chwili dodał:

— Wiesz pewnie, co się stało z Jakobem? Wielki chłop, a nie wytrzymał braku Duszy nawet przez dwa dni! Zapewne teraz, jako malutka i płacząca duszyczka, cierpi gdzieś w odmętach piekielnych.

Popatrzył zimnym wzrokiem na dziewczynę.

— Zabij go. Zabij tego Japończyka i odbierz, co twoje. Bo, gdy Dusza jego pokocha… — nie dokończył, patrząc gdzieś w bok. — To twoja jedyna szansa. Nikt za ciebie tego nie zrobi, ale o tym, też przecież wiesz, prawda? A przy tak przy okazji. Może zabijając japońskiego pawia naprawisz to, co spaskudziłaś i nie będę musiał angażować innych braci w zgładzeniu tych błaznów w kolorowych fatałaszkach.

Usiadł na łóżku i machnął ręką.

— Idź już. I nie wracaj bez swojej Duszy, Dagny…


*


Dziewczyna weszła do swojej celi, zamknęła drzwi i ciężko się o nie oparła.

Jak on powiedział? — zastanawiała się chwilę. — „Japońskiego pawia”? Czy Bö naprawdę nie wiedział i nie zdawał sobie sprawy, że te „pawie” to twardzi, bezwzględni i nieustraszeni wojownicy?

Oderwała się od drzwi i stanęła nad łóżkiem, nie wiedząc co dalej robić. Po chwili wahania zdjęła z siebie habit, który rzuciła w kąt posłania, jak jakąś szmatę. Naga podeszła do sporej drewnianej misy stojącej w rogu pokoju na koślawym stołku. Nalała wody i umyła się. Potem okryła czystym płótnem i usiadła na pryczy.

I co ja mam zrobić? — myślała, gniotąc w rękach skrawek materii. — Co zrobić. Nie mam szans w bezpośredniej potyczce z tym Japończykiem. Teraz, to nawet nie mam szans, żeby zrobić na niego zasadzkę. Pilnują się i tam gdzie chadzają są zawsze gotowi na odparcie ewentualnego ataku. Bö dłużej nie będzie czekać, Dusza dłużej nie będzie czekać. Jeszcze dzień lub dwa i jej osobisty sztylet w którym została zaklęta jej jaźń, zapomni o niej, a wtedy… — westchnęła — … a wtedy, będę już martwa. Albo zabije mnie Bö, albo będzie to mógł zrobić każdy z braci i sióstr. Jakob. Jakob zwariował. W dwa dni po utracie sztyletu, ciężko ranny po potyczce z tym wielkim wioskowym kowalem połknął własny język. Nic innego nie mógł zrobić, w końcu nie ruszał ani rękami ani nogami po strasznym ciosie siekierą w plecy. Zrobił to mimo wszystko.

Zadrżała.

I nie bał się ogni piekielnych? Zresztą, kiedy się już to wszystko skończy, dla nas i tak nie ma innej drogi jak ta, którą wybrał Jakob. A może… Może brat Isberg tylko tak nam powiedział, a sam go zabił.

Wstała i podeszła do stołu, na którym leżał przykryty kawałkiem płótna bochenek chleba, upieczona nóżka kapłona i dzbanek z winem ochrzczonym wodą.

Zamyślona oderwała kęs pieczywa i nalała kubek wina. Popiła przeżuty kęs i tym razem położyła się na pryczy, opierając się plecami o ścianę.

A może wynająć kogoś do tej roboty? Mało to jest ludzi na usługach Bö i Granath’a, gotowych za kilka groszy zabić własną matkę? Wystarczyłoby jakoś wywabić tego całego ambasadora z kryjówki, a potem zabić gdzieś w ustronnym miejscu. Co prawda już raz próbowali i lepiej nie pamiętać, co z tego wyszło. Ale w on czas, tamci niczego się nie spodziewali, a i tak dali odpór! Teraz, to już mają się na baczności. Kto by przypuszczał, że to są tacy wytrawni żołnierze i wojownicy! Na dodatek napompowani honorem i wolą walki większą, niż oni sami wszyscy razem wzięci do kupy! We trójkę walczyli przeciw dziesięciu chłopa, i mieli przewagę! Szczęście, że wtedy tylko piątka najemnych zginęła, a jej i dwóm braciom udało się zbiec! Dwoje ludzi Imagawy było przecież śmiertelnie rannych, i to z flakami na wierzchu, a mimo to stali u boku swojego pana z mieczami w rękach!

Westchnęła i położyła się na łóżku, głaszcząc się po łysej głowie.

— No i wtedy straciłam Duszę… — mruknęła.

Zaskoczył mnie i wyrwał mi ją z ręki, przeklęty żółtek! Dlaczego mnie wtedy nie przekłuł? Przecież swój nóż trzymał już wsadzony pod moją brodę…

Przypominała sobie teraz sceny z walki. Jednak po chwili odrzuciła wspomnienia na bok i dalej myślała o tym, co teraz jest dla niej najważniejsze — o odzyskaniu sztyletu.

Wszystko da się zrobić, tylko jak go teraz wywabić z nory? Przecież nie pójdę i nie stanę pod oknem, a potem nie zawołam i nie powiem: — wyjdź łaskawco o północy, ale wpierw zabierz ze sobą mój nóż — moją Duszę! A kiedy wyjdziesz, to ja cię wtedy ubiję!

Uśmiechnęła się do siebie na te myśli.

A swoją drogą ten cały ambasador Imagawa jest całkiem, całkiem ładnym mężem… Gładka skóra, a pod nią same mięśnie. Muszą być przyjemne w dotyku. A jaką ma delikatną cerę na twarzy! Oczy czarne, jak otchłań piekielna… Nawet w walce wyczuwałam, bijący od niego jakiś taki, bardzo przyjemny zapach. Poczułam go, kiedy wyłamał mi nadgarstek, a potem wyrwał z ręki sztylet. Nie pchnął mnie tym swoim dziwnym mieczem, a był tak blisko, tak bardzo blisko.

Kwiat jaśminu?…

— Głupia niewiasto! Bój się Boga! Opętał cię szatan! — warknęła i zerwała się z łóżka, a potem kilka razy mocno uderzyła ręką w drewniany zagłówek łóżka.

Uklękła, przeżegnała się i odmówiła szeptem kilka modlitw. To ją nieco otrzeźwiło.

— Wiem! — krzyknęła. — Wiem, wiem, wiem!…

Wstała z klęczek podniecona nową niespodziewaną myślą i napiła się chrzczonego wina prosto z dzbana, otarła usta wierzchem dłoni.

— Dziękuję, Panie Mój!


Napiszę liścik, a umyślny pachołek Isberga go zaniesie. Umówię się na spotkanie, gdzieś w jakimś ciemnym zakamarku, najlepiej koło rzeki. Wywabię go obietnicą! Coś za coś! Obiecam, że zdradzę swoich mocodawców — tych, którzy zlecili jego zabójstwo oraz tych, co odpowiadają za śmierć jego towarzyszy w zamian za… zwrot Duszy.

Aż podskoczyła z radości na myśl o swoim genialnym pomyśle.

On zaś ma zabrać na spotkanie sztylet i przyjść sam! A kiedy odda mi nóż, wówczas go zabiję albo nie, inaczej… — wpierw ubiję tego „nippońskiego pawia” jak psa, a potem odbiorę co moje. Nie, jeszcze inaczej. Kiedy będzie się pytać kto zlecił zabójstwo, powiem mu, że to Polacy zapłacili złotem za jego głowę. Tak, Polacy! Teraz go nie ubiję, ale za to odzyskam sztylet i upiekę w ten sposób dwie pieczenie na jednym ogniu! Napuszczę skośnookich na Polaków! Co prawda, nie będzie to już miało znaczenia, ale być może odwróci ich uwagę od zakonu.

Bö powinien być zadowolony. Opowiem mu o wszystkim, kiedy Dusza już do mnie wróci!

— A jak się nie uda? — powiedziała na głos i usiadła zniechęcona.

A gdyby Japończyk zlekceważył jej list i nie przyszedł? — pytała w myślach samą siebie.

— Wtedy… — westchnęła. — Wtedy, nic mi nie pozostanie, jak zakraść się jakoś do ich domu i odebrać nóż siłą. Tak, czy siak, kiedy Dusza pozostanie w jego rękach, to i tak za niedługi czas będę trupem.


Dagny siedziała w swojej celi do późna w nocy, obmyślając szczegóły planu odzyskania Duszy.

Rozdział IV

O tym, że: czasami we mgle można znaleźć więcej, niż w świetle słońca — Agafia, to nie Agafia — Iwan zdał sobie sprawę z faktu, że nie wszystko wygląda tak, jak sobie wyobrażał, będąc dzieckiem — kiedy ludzie listy piszą, różne kłopoty z tego wynikają — czasem późne powroty z karczmy bywają zbawienne.


Od rzeki i okolicznych lasów, prosto w stronę miasta zaczęła się snuć nocna mgła. Obłoki pary podzielone na małe grupki parły do przodu, zahaczając o przybrzeżne budowle i drzewa. Potem postrzępione, niczym porozrywane płótna żagli po sztormie, dryfowały dalej wolno, zatrzymując się dopiero na wysokich murach obronnych okalających Moskwę. Tam mgła zbierała się w siłę, tworząc jeden gęsty i nieprzenikniony całun. Wspinała się wolno na blanki murów obronnych, żeby wreszcie spłynąć po drugiej stronie na ciemne i słabo oświetlone ulice wyludnionego o tej porze grodu. Wzrok mamiły dziwne fantasmagoryczne cienie budynków i ludzi, przemykających cichcem wzdłuż domów. Raz, sprowadzonych przez opary do rozmiarów małego gnoma, a innym razem, rozrastając się do wyciągniętych w górę złowrogich wielkoludów. Mgła spowiła Moskwę szybko i bezgłośnie, otulając wszystko mleczną pierzyną.

Miasto poddało się jej władaniu z wdzięcznością, bo było już bardzo zmęczone ostatnimi dniami szaleństw i okropieństw wojny.


Obudowany drewnem wóz konny zwany kibitką, wolno jechał przez ciemne i puste uliczki. Para mocnych koni, człapiąc w błocie ciągnęła pojazd bez specjalnego wysiłku. Z nozdrzy zwierząt buchała para, dołączając do oparów mgły, snującej się wśród mijanych domów i placów.

Na wysokim koźle siedział okutany w skóry woźnica. Pewnie prowadził zaprzęg, trzymając mocno lejce. Drzwi kibitki, znajdujące się z tyłu wozu były zamknięte na skobel i dużą kłódkę, która kołysała się w rytm ruchu pojazdu, stukając cicho to o metal, to o drewno. W prawy bok wbudowano dwa małe okratowane okienka, zasłonięte szczelnie szaro-burą materią. Między tymi okienkami, wprawny rzemieślnik namalował rysunek przedstawiający jakiś herb, określający zapewne właściciela wozu.

Przez pewien czas na szerokim drewnianym stopniu podwieszonym pod drzwiczkami dla ułatwienia wejścia, siedział chudy pachołek, ale kilka przecznic wcześniej zeskoczył w błoto, znikając gdzieś we mgle i mroku nocy.


Iwan wracał do swojej stodoły, trzymając się blisko domów, gdzie było mniej błota i nieco bardziej bezpiecznie. Robił tak co wieczór od kilku dni. Dopiero o tej porze kończył poszukiwania matki i siostry.

Chłopak był zamyślony i coraz bardziej smutny, bo — jak do tej pory — nie udało mu się trafić na żaden, nawet najmniejszy ślad po najbliższych. Powoli zaczęło Iwana ogarniać zniechęcenie. Gdyby jeszcze nadarzyła się jakaś maleńka szansa, iskierka albo niewielki ślad… Ale jak do tej pory nie znalazł nic, kompletnie nic.

Westchnął.

Wyminął jakichś dwóch podpitych okowitą chłystków, podtrzymujących się wzajem pod ramiona. Natychmiast przyśpieszył kroku i stał się czujny. Wszedł w cień bramy, gdzie się na chwilę przyczaił sprawdzając, czy pijacy czasami nie idą w ślad za nim. W ciągu tych kilku dni nauczył się już, że tutaj nie wolno ufać nikomu! Jednak pijacy widać mieli już zbyt mętne łby od siwuchy, by chciało im się gonić za jakimś niedorostkiem w rubaszce i połatanym kubraku. Postał w bramie jeszcze przez chwilę i już miał iść dalej, kiedy zobaczył, jadący w jego stronę dziwny duży wóz obity deskami.


Odczekał moment i kiedy zaprzęg zrównał się z nim, wyszedł na błotnisty trakt. Idąc chwilę w cieniu pojazdu z zaciekawieniem przyglądał się namalowanemu znakowi. Zdał sobie sprawę, że wóz musiał należeć do bogatego albo wpływowego człowieka, bo nigdy nie widział tak solidnie wykonanego furgonu, a wymalowany herb świadczył o tym, że faktycznie mógł być własnością księcia, bogatego kupca albo nawet bojara.

Iwan zastanawiał się, co też o tak późnej porze kibitka robiła na ulicach Moskwy.

Kiedy tak się zastanawiał, wóz z wolna zaczął go wyprzedzać na zabłoconej drodze. Po chwili był już o kilka kroków przed nim i wtedy z któregoś z okienek dotarły do Iwana dziwne i przytłumione ni to jęki, ni zawodzenia. W pierwszej chwili wydało mu się, że ma słuchowe zwidy i nie wiedział, czy faktycznie słyszał te dźwięki, czy też mu się tylko zdawało.

Kiedy jednak po chwili odgłosy się powtórzyły i stały się dosyć wyraźne, zdał sobie sprawę z tego, że w środku musi być ktoś, kto najwyraźniej chciał zwrócić jego uwagę!


Chłopiec przyśpieszył, chcąc dogonić pojazd, jednak nie szło mu to za dobrze, bo ciągle ślizgał się w błocie. Raz nawet się wywrócił, kiedy stopa wpadła w koleinę po szerokim kole kibitki. Wreszcie, znowu udało mu się dotrzeć bliżej furgonu, a wtedy z okienka coś wypadło! Jakaś ręka wyrzuciła przez kraty, mały błyszczący przedmiot!

Iwan przyuważył gdzie spadł, a kiedy się po niego schylał, znowu usłyszał te same jęki, ale tym razem było już inaczej, bo jeszcze doszły do nich krzyki, dochodzące ze środka! Zatrzymał się, rozejrzał dookoła i podniósł z błota mały okrągły medalik…

I wtedy serce chłopca zamarło!

Zdał sobie sprawę, że podobną monetę widział już nie raz! Wiedział doskonale, kto miał coś takiego zawieszone na szyi — mama!…


Gdy tak stał oniemiały, porażony myślą i strasznym odkryciem, ze środka dobiegł go kolejny stłumiony krzyk, a po nim usłyszał głośny rumor, po którym w pojeździe nastała złowroga cisza. Wtedy woźnica ocknął się, obrócił się na koźle i wstał. Zaczął wymachiwać batem i krzyczeć coś do niego szczekliwym głosem. Jednak Iwan był tak zafrapowany, trzymanym w dłoni znaleziskiem, że nawet nie rozumiał, co tamten do niego wrzeszczał. Wreszcie powożący machnął zaganiaczem nad głową i uderzył w zadek jednego z koni. Furgon ruszył ostro do przodu i skierował się prosto w stronę właśnie zamykanej miejskiej bramy.

Kiedy kibitka wjechała na bruk bramy, zatrzymała się. Woźnica stanął na koźle i mówiąc coś głośno, pokazywał w stronę chłopca. Po tych krzykach w kierunku Iwana ruszył jeden ze strażników, dzierżący w rękach długachną halabardę. Chłopak nie czekał aż tamten do niego dojdzie. Odwrócił się i ściskając mocno w ręku błyszczący medalik, uciekł w ciemny zaułek.

Kiedy dotarł do jakiegoś dużego placu, gdzie było więcej powtykanych w stojaki pochodni, a przez to i więcej światła, zatrzymał się pod jedną z nich i rozwarł palce aż do bólu zaciśniętej dłoni.

Serce mu biło jak młotem.

Nim oczyścił z błota metalowy krążek już wiedział na pewno — to jest złoty medalion matki! Medalion, który tyle razy trzymał w rękach!


Po jednej jego stronie przedstawiono profil głowy starszego i brodatego mężczyzny, który na szyi miał nałożoną szeroką ozdobną kryzę. Dookoła portretu można było wyczytać napisany alfabetem łacińskim napis o treści: „CAROLUS DUX”, a zaraz za nim wybito różne litery, których znaczenia Iwan nigdy nie poznał. Zaś na rewersie widniał profil szacownej matrony, uczesanej w wysoki kok z taką samą kryzą pod brodą, jak i u mężczyzny. Wokół jej portretu również wybito łaciński napis: „ELIS MAGDY: MUNS”. I na tej stronie były też różne inne litery, ale tak jak wcześniej nie wiedział, co te napisy znaczyły. W każdym razie od kiedy tylko mógł, pytał matkę skąd ma takie cacko. Wzruszała wtedy ramionami, i śmiejąc się odpowiadała:

— Synku, nie wiem! Mam go od babci i noszę od kiedy sięgam pamięcią. Widać jestem jakąś zaginioną królewną, wiesz? A to świecidełko ma być na to dowodem!

Całowała go w czoło i na tym rozmowa na temat medalionu zazwyczaj się kończyła. Przynajmniej tak jej się wydawało, bo Iwan, nie dając za wygraną chodził za matką marudząc:

— Mamusiu, a co to jest: ściedełko? — pytał, nie umiejąc wypowiedzieć tak skomplikowanego słowa.

Matka dla świętego spokoju wiedząc, że na jednym pytaniu się nie skończy, brała go na kolana i opowiadała po raz kolejny dziwną historię, którą tak bardzo lubił słuchać. Im był starszy, tym więcej wydobywał z niej informacji, które potem próbował jakoś poukładać w całość.


A owa historia, opowiadana przez Agafię, brzmiała mniej więcej tak:

— Z tego, co pamiętam — kiedy byłam takim małym i ciekawskim szkrabem jak ty — twoja babcia była wielką damą i na pewno nie pochodziła z naszej malutkiej wioski, Iwanuszka. Ludzie opowiadali, że: kiedy nagle pojawiła się w pewien gorący, letni i burzowy wieczór, to myśleli wszyscy, że czarownica jakowaś została do nich zesłana przez demony burzy albo i przez samego czarta!

Była wysoką, niczym sosna, szczupłą niewiastą, której jasne pukle włosów spływały aż na plecy. Te swoje kręcone włoski, to masz po babci, wiesz?

W tym momencie opowieści, matka zawsze całowała go w głowę.

— Zjawiła się tak nagle, jakby w istocie została zesłana przed dom dziadka Wasilija prosto z niebiesiech i przyniesiona na piorunie albo wyniesiona ogniem piekielnym z bezdennych otchłani!

Drzwi chaty twojego dziadka otwarły się z hukiem, a w nich stanęła, jak jakiś posąg — twoja babka! Za jej plecami hulał wicher i biły gromy jeden za drugim, a deszcz padał tak gęsty, że wyglądało iżby cała jej postać była zanurzona w wodzie!

Wiesz Iwanuszka — posąg, to jest taka sama figurka jaką z drewna wystrugał ci wujek Stiopa, tylko wielka jak człowiek, a nawet jeszcze większa! A zrobiony jest najczęściej z kamienia albo z metalu — wyjaśniła, uprzedzając pytanie synka.

— No więc — kontynuowała opowieść — kiedy twoja babka tak stała w otwartych drzwiach chaty Wasilija, a za nią waliły pioruny i przewracały się drzewa od wiatru, przerażony jej widokiem dziadek wstał z drewnianej ławki i rzucił się przed nią na kolana, jak przed figurką Chrystusa Zbawiciela! Złożył ręce i począł się modlić głośno i żarliwie! Wtenczas twoja droga babka Dorota, a ty już wiesz synoczek, że miała dziwne i nie podobne do innych imię — Dorota… — wyjaśniała Agafia zawsze w tym miejscu — wyciągnęła rękę i położyła dłoń na schylonej w pokorze głowie dziadka, a potem rzekła twardym i głośnym głosem w dziwnej mowie, którą twój dziadek znał, ale nie zawsze rozumiał:

— Wstań dobry człowieku! Sam Pan Bóg, a może też i ślepy los, zesłał mnie prosto w twe progi! Boś widać człekiem przyzwoitym i o szlachetnym sercu! Przeto…! Czy przyjmiesz pod swój dach dwie zbłąkane dusze?! Moją i tej… — odsłoniła skrawek materiału zasłaniającego buzię małej istotki, którą trzymała w ramionach — malutkiej bezbronnej dziewuszki?! Dasz im opiekę w imię Boga, Pana Naszego Jezusa Chrystusa i Maryi Dziewicy matki Jego?!

Dziadek drżąc z przerażenia, zdołał tylko wyszeptać:

— Dam, pani…!

Wtedy babka Dorota złapała dziadka pod brodę i bez wysiłku postawiła go na nogi, jakby on nie był krzepkim i ciężkim mężczyzną, a puchem lekkim niczym piórko ptaka! Przyciągnęła go blisko siebie, a on płynął w powietrzu bez żadnego wysiłku!

— Powtórz, dobry człowieku bom nie słyszała słów twoich!!! — zawołała babka mocnym głosem, a dziadek Wasilij nabrał powietrza w płuca i patrząc wielkimi ze strachu oczami na piękną twarz Doroty, zaczął coraz głośniej:

— Przyjmuję pod mój dach wasze dwie dusze, dane mi przez Pana Boga! W imię Maryi Przenajświętszej i Chrystusa Pana, i Zbawiciela Nieba i Ziemi!!! — krzyczał już na cały głos aż go w całym chutorze ludziska słyszeli, mimo ciągle walących w koło gromów. Dopiero po tej obietnicy, babcia puściła dziadka i weszła do chaty. Odwróciła się do niego i rzekła:

— To teraz, dobry człowieku, wnieś do środka te dwa kufry, co to na gumnie zostały, bo je deszcz zaleje i zniszczone zostaną.

Wyobraź sobie Iwanka, że dokładnie w tym momencie burza ustała, a pioruny przestały bić, zaś wicher zamienił się w lekki wiaterek! Od tego dnia twoja babka Dorota została we wsi, a razem z nią ostałam się i ja. Bo wiesz synoczek, w tym tłumoczku, to babka mnie trzymała na rękach.

Pogłaskała synka po głowie.

— Od tego dnia, ludzie we wsi wołali na mnie Agafia, choć babka Dorota z uporem nazywała mnie — Agatą, co wonczas nie za bardzo mi się podobało. Ale teraz tak do końca nie jestem pewna, czy owa Agata, to nie było moje prawdziwe imię!

Poprawiła Iwana, siedzącego na kolanach z otwartą buzią i pogładziła z czułością złote loki, spływające mu na ramiona.

— Mów dalej mamo Agato! — domagał się dalszej opowieści.

Matka śmiała się wesoło, słysząc jak śmiesznie jej „drugie” imię brzmi w ustach synka.

— Mniej więcej w dwie niedziele po tym, jak babka Dorota pojawiła się we wsi dziadek poprosił ją, żeby została jego żoną! Babka oczywiście się zgodziła! Potem odbyły się zrękowiny i po kilku dniach dziadek Wasilij i Dorota zostali małżeństwem. Przez cały czas uczyła mnie wszystkiego, co sama umiała; rozpoznawać zioła, szyć, śpiewać w różnych dziwnych językach, leczyć rany, jeść łyżką i… widelcem, kłaniać się uprzejmie i wielu, wielu innych różnych pożytecznych rzeczy. To dzięki jej naukom, jako jedyna we wsi, a potem — jak się przekonałam — i w całej okolicy umiałam czytać i pisać!

Przeczytałam wiele książek z tych, które twoja babcia w tajemnicy trzymała w onych dwóch wielkich kufrach i słuchałam — jak ty teraz — z otwartą buzią wszystkiego, co mi opowiadała. Ludzie w wiosce to prości drwale, chłopi i parobcy. Od początku podejrzliwie patrzyli na zachowanie babki. Do czasu, kiedy uratowała życie dwójki dzieci najbardziej pyskatej baby w chutorze, czyli twojej ukochanej ciotki Ksenii. Od tego też czasu, babka Dorota cieszyła się wielkim szacunkiem i uznaniem. Później zaś, kiedy twoja babcia i dziadek Wasilij byli małżeństwem od pewnego czasu, przybył do wioski jeszcze jeden „nowy” — młodziutki kowal, wujek Anton. Wielki chłop o ponurym spojrzeniu, ale złotym sercu. Sam zbudował kuźnię i pracował ciężko dniami i nocami, powodując że nasza osada stała się znana w okolicy. Anton był zawsze tam gdzie potrzeba i miałam wrażenie, że babka Dorota, a potem, kiedy umarł tatuś, ja i wy — moje dwa kochania — byliśmy jego oczkiem w głowie!

Kiedy któregoś strasznego dnia, babka Dorota mocno zaniemogła, a miałam już wtedy trzynaście wiosen, zawołała mnie późnym wieczorem bym się zbliżyła do łóżka na którym leżała. Trawiła ją gorączka i męczył suchy kaszel, po którym pluła krwią w płócienną chustę.

Kiedym tak stała, trzymając ją za rękę, babka sięgnęła do szyi i wyjęła właśnie owo świecidełko — medalionem zwane. Patrzyła na mnie, ale już niewidzącym od choroby wzrokiem i szepnęła:

— Agato ten medalion… To jest twoje dziedzictwo… To jest znak, czyją na prawdę jesteś córką. Rozumiesz? Wybacz mi dziecko i niech Bóg Wszechmogący mi wybaczy, że nie zdążę ci wyjaśnić… Wybacz kochanie, zabroniono mi!… Przysięgałam… Bo… ja… ja nie jestem… ja, nie byłam twoją matką… Kochany Boże, zmiłuj się i daj mi jeszcze choć trochę czasu!… — Mówiła jednak już tak cicho, że musiałam się nachylić do jej ust. Płakałam, całując jej zimną spoconą dłoń. — Twoją matką jest…

W tym momencie opowieści Agafia zazwyczaj milkła. Płakała i wycierała łzy sobie i Iwanowi.

— Nie zdążyła biedna mi powiedzieć… — westchnęła. — Zmarła zaraz po tych słowach i zabrała swoją tajemnicę do grobu. A wiesz Iwanuszka, co się wtedy stało? Co się wydarzyło, kiedy babka Dorota zmarła? — spytała.

Chłopiec kiwną głową, że wie.

— Ale ja i tak ci opowiem! Rozszalała się tak straszna burza, jakby świat oszalał! Szalone i straszne gromy biły we wszystko i nie pomagały nawet gromnice wystawione w oknach! Jeden, drugi i kolejne uderzały w dom dziadka Wasilija! W końcu mokra strzecha zajęła się ogniem, który mimo ulewy szybko ogarnął drewno chałupy. Musieliśmy wszyscy szybko uciekać! Schronienie znaleźliśmy oczywiście w kuźni wujka Antona! Pół wioski poszło z dymem! Tak odeszła z tego świata babka Dorota. Niech Bóg jej da wieczne odpoczywanie. Przeżegnała się.

Po niej został mi tylko ten medalik, który ma być świadectwem mojego pochodzenia. Rozumiesz o czym ci opowiedziałam, Iwanuszka?

Chłopczyk kiwał głową z poważną miną i obracał w rękach błyszczący metal. Nie patrząc na nią, powiedział:

— Ty mamusiu jesteś królewną, a babcia Dorotka była — carycą…


Iwan zdał sobie nagle sprawę, że odnalazł, a tak faktycznie, to odnalazł i znowu utracił matkę! Została uprowadzona w tym dziwnym wozie! Jeszcze jedna myśl przemknęła mu przez głowę. Nie tak dawno ten husar — porucznik Groszkiewicz spytał go, czy czasem nie ma jakichś przodków w jego kraju! Czyżby to nie był przypadek, że napotkał tych ludzi? Czyżby taka była wola Pana, że los go związał z Grochem i jego ludźmi?

Z zamyślenia wyrwał go dziwny dźwięk. Natychmiast oprzytomniał i czujnie rozejrzał się w około. Zawiesił wisior na szyi, chowając go pod koszulę i nie oglądając się za siebie pobiegł w stronę kwater husarów. Wiedział, że tylko tam mógł oczekiwać pomocy!


Z cienia wynurzyła się zakapturzona postać. Postała chwilę, a potem wolnym krokiem weszła w mroczną uliczkę, niknąc w oparach mgły.


* * *


Lniane ciężkie zasłony szczelnie okrywały okienka komnaty. Były tak zawieszone, żeby żadne ciekawskie oko nie mogło zajrzeć do jasno oświetlonego pomieszczenia. Ich drugą rolą było, że nawet, gdyby ktoś rzucił kamieniem w szybę albo strzelił w okno z łuku, to strzała albo kamień po przebiciu kruchego szkła na pewno zatrzymałyby się na grubej materii. Pokój był oświetlony licznymi olejowymi kagankami, które dawały więcej światła niż świece i mniej kopciły.

Yoshikatsu Imagawa przy pomocy jednego z zaufanych służących, sprawdzał i poprawiał odzienie. Tym razem nie był ubrany w szykowne kimono, a w dziwny czarno-brązowy strój dokładnie okrywający całe ciało wraz z głową. Pod grubą koszulą, przewiązaną w pasie szerokim czarnym pasem, ambasador miał założoną lekką stalową kolczugę z drobnych oczek.

Kolcza kamizela okrywała cały tułów z przodu i z tyłu, łącznie z ramionami i podbrzuszem. Głowę Japończyk owinął czarną chustą tak zręcznie założoną, że zasłaniała nawet twarz, zostawiając jedynie wąskie szpary na oczy i usta.

Imagawa usiadł na drewnianym zydlu.

Teraz sługa zakładał mu na stopy wysokie skarpety z jednym palcem, które od przodu miały wszyte nagolenniki z twardej niczym stal bawolej skóry. Dodatkowo na styku łydki i kolana obwiązał mu nogę cienkim płóciennym paskiem, mocując nagolennik tak, żeby się w żadnym wypadku nie zsunął. Ambasador wstał i podskoczył kilka razy. Osłony piszczeli trzymały się mocno i nie uciskały łydek. Zadowolony usiadł z powrotem. Teraz służący założył mu na stopy wygodne i miękkie sandały z grubej skóry, rzemyki których zgrabnie owinął na łydkach.

Po założeniu nagolenników i sandałów, przyszła kolej na ręce. Ambasador wyciągnął obie przed siebie, a pomocnik naciągnął mu na przedramiona dwa nabijane ćwiekami karwasze, chroniące od łokcia po nadgarstki. Umocował ochraniacze rzemieniami i naciągnął nań rękawy koszuli. Karwasze były tak długie, że sięgały aż do palców dłoni, ale nie krępowały im ruchów.

Sługa zapiął panu koszulę pod brodą i odsunął się.

Ambasador wykonał parę szybkich przysiadów i wymachów ramionami. Wszystkie elementy ubrania i jego ochronnych elementów były założone w jak najlepszym porządku.

— Jak zawsze wyśmienicie Naoki, teraz broń — powiedział Yoshikatsu.

Sługa skinął głową.

— Hai, omo yo…10


Szczupły starszy mężczyzna z dokładnie ogoloną na łyso głową, ubrany w pasiastą szarą yukatę11 z wyszytym na plecach herbem rodu Imagawy, tupiąc drewnianymi sandałami12 podszedł do zamkniętej szafki stojącej w rogu pokoju.

Mebel wykonany był z jakiegoś ciemnego drewna i pociągnięty dla ozdoby błyszczącym czarnym lakierem, na którym artysta wymalował sceny przedstawiające dziwne skrzydlate stwory — smoki ziejące dymem i ogniem.

Naoki otworzył drzwiczki i zastygł w lekkim skłonie czekając, co też jego pan zdecyduje się zabrać ze sobą na nocną wyprawę.

Ambasador podszedł do otwartego arsenału, bowiem tę dziwną szafkę wypełniał przymocowany w zmyślny sposób do gładkiej i błyszczącej materii, różnego rodzaju oręż do walki wręcz. Były tam długie i krótkie miecze, sztylety, noże, dziwne zakrzywione sierpy, krótkie kije połączone skórzanym rzemieniem, błyszczące metalowe gwiazdy o ostrych końcach, i wiele, wiele innych rodzajów „białej” broni o trudnym do określenia przeznaczeniu.

Jedno było pewne — każde z tych narzędzi na pewno służyło do zabijania.

Wzrok przykuwała czarna skórzana rękawica z wystającymi od przodu metalowymi szponami w miejscu gdzie miałyby być palce. Na samym dnie mebla leżały w olstrach13 dwa pistolety o krótkiej lufie.


— Jak myślisz Naoki, co zabrać? — mruknął Imagawa zamyślony, patrząc na oręże.

Imagawa przesunął wystający z wewnętrznego boku ścianki, przycisk w kształcie głowy smoka. Gdzieś w środku mebla cicho odskoczyła zapadka na sprężynie i tylna wewnętrzna ściana do której przymocowana była broń, otwarła się na kilka cali. Naoki pociągnął za uchwyt i otworzył ją szerzej. Za nią znajdował się jeszcze jeden skład broni. Tym razem były to trzy, różnej wielkości mini kusze na krótkie grube bełty o różnych dziwnych grotach.


Sługa chrząknął i kłaniając się nisko, powiedział cichym głosem:

— Jeżeli pozwolisz mój panie doradzić ci w tej materii, proponowałbym wziąć: ninja-tö14, koyetsu-shoge15, kilka czarnych gwiazdek shuriken16, i to krótkie aikuchi tantö17. Wydaje mi się, panie, że nie ma co się obciążać zbyt wieloma rodzajami oręża. A i tak, to co weźmiesz oraz twoje niezwykłe umiejętności walki, w zupełności wystarczą na wykonanie misji i zabicie wroga.

Imagawa nie odpowiedział, ale sięgnął po małe podłużne zawiniątko, które spoczywało na dnie schowka tuż pod kijami bö i jö18.

Odwinął materiał i wziął do ręki czarny sztylet — Ducha. Broń, którą w walce odebrał kobiecie odzianej w czarny habit.

Trzymając go w dłoniach poczuł ciepło czarnej rękojeści i — o dziwo –poczuł też bijące ciepło od dziwnego metalu z którego była wykonana głownia, jakby ten lekki materiał był żywym tworem!

Dlaczego jej wtedy nie zabił? — zastanowił się po raz kolejny. — Tego do tej pory nie mógł zrozumieć, a myślał nad tym wiele razy.

Może było to spowodowane zaskoczeniem, kiedy wreszcie zorientował się, że nie walczy z mężczyzną, a z kobietą? Może było to wywołane zdziwieniem i bardzo dziwnym, nieznanym mu wcześniej uczuciem, kiedy założył blokadę i wyłamał jej rękę, a potem wyrwał z dłoni tę dziwną broń. Albo, może była to obawa przed szalonym spojrzeniem jej szaro-niebieskich oczu, wpatrujących się weń z taką siłą i wściekłością iż myślał w pewnej chwili, że zaraz wgryzie mu się w mózg!


Dzisiaj znowu ją zobaczy. Dzisiaj znowu spotka tę dziewczynę — mnicha. Zabije ją, czy też może, to ona zabije jego i jego towarzyszy?

— Wszystko w rękach bogów… — westchnął.

W pewnym momencie uwagę Yoshikatsu zwróciła dziwna rzecz, a mianowicie wydało mu się przez moment, że tajemnicze znaki na głowni bardzo zbladły. Można powiedzieć, że prawie już zniknęły! Podniósł sztylet bliżej oczu, by mu się lepiej przyjrzeć w świetle olejowych kaganków. To jest niemożliwe! Znaki, które jeszcze kilka dni temu były tak wyraźne, niczym namalowane jasną glinką, teraz ledwie się odznaczały na szarym tle metalu.

Lepiej! Kiedy się bliżej i uważniej przyjrzeć jednej i drugiej stronie ostrza, mógł dostrzec, że pod „starymi” znakami w jakiś niewyjaśniony sposób, tworzą się „nowe”, ale o innym kształcie i wyglądzie! I te „nowe” zaczynają dominować nad poprzednimi! Zdumiony odsunął sztylet od oczu i położył go z powrotem w szafce na materiale.

Co to jest? — myślał gorączkowo. — Bogowie, czym jest ta broń, orężem demonów?

Zawinął nóż w szmatę i ponownie wyjął go z arsenału.

— Naoki… — odwrócił się do sługi — weźmiesz ten sztylet do siebie i dobrze ukryjesz. Masz go strzec, jak oka w głowie! Gdybyśmy nie wrócili z wycieczki albo, gdybym poległ masz go zniszczyć! Rozumiesz?

— Tak, panie… — sługa pokornie pochylił głowę i odebrał zawiniątko, chowając Duszę pod ubraniem.

— Dobrze, Naoki. Teraz zakładamy wszystko to, co dla mnie wybrałeś. Zdaję się na ciebie, bo wiem, że na takim mistrzu oręża i walki mogę polegać!

— Dziękuję ci panie za słowa uznania!

Kiedy rynsztunek był już zamocowany we wszystkich miejscach gdzie być powinien, ktoś zapukał do drzwi. Imagawa sięgnął po leżący na stole nóż, zawinięty w takie samo płótno, co Dusza i zatknął go za pas koszuli. Wystająca z materiału rękojeść była doń łudząco podobna. Drugi sztylet?…

— Otwórz Naoki. To pewnie Tarö i reszta. Pora ruszać.


*


Dużo wcześniej, kiedy dopiero co zapadł zmrok i podniosła się wieczorna mgła, uzbrojony sługa pilnujący wejścia na kwatery ambasadora usłyszał mocne uderzenie w drzwi domu. Podniósł alarm i natychmiast wybiegł sprawdzić, co się stało.

W drewnie tkwił — przyszpilony bełtem kuszy — złożony we czworo kawałek papieru.

Natychmiast zaniesiono pocisk i kartkę ambasadorowi.

Imagawa trzymał papier w ręku i po raz kolejny czytał krótką wiadomość, nagryzmoloną niewprawną ręką. Zastanawiał się:

Oni nawet nie potrafią napisać poprawnie wiadomości, która być może jest na tyle ważną, żeby ocalić czyjeś życie. I te ich litery, jak one się mają do pięknych — mających czasem wiele znaczeń — znaków stawianych na japońskich dokumentach! W domu byle rachunek za kąpiel w ofuro był dziełem sztuki! A to? Co to ma być, kpina jakaś?!…


Popatrzył na Tarö i Naokiego.

— Z tego co zrozumiałem, bo jeszcze niezbyt biegle władam łaciną, autor tego świstka chce się dzisiaj spotkać, a w zamian za zwrot sztyletu obiecuje ujawnić mocodawców zabójstwa naszych przyjaciół.

Podał kartę Naokiemu.

— Czytaj i potwierdź moje słowa, Naoki.


Sługa skłonił się i odebrał kawałek kartki, niewątpliwie wyrwanej z jakiejś książki, gdzie na wolnym od druku miejscu ktoś napisał:


„Panie ambasadorze. Zapewne jesteś ciekaw kim są mordercy twoich towarzyszy. Zdradzę ten sekret w zamian za sztylet, który mi odebrałeś w walce. Nie mam złych zamiarów, a jedynie chcę byś zwrócił, co nie jest twoją własnością, Panie. Wyznaczam spotkanie dzisiaj w nocy, w rybackiej przystani nad rzeką. (W tym miejscu ktoś narysował rodzaj mapki, wskazujący, gdzie ma być miejsce spotkania.)

Jest tam drewniany dom, w którym rybacy przechowują ryby. To przy nim będę czekała. Będę sama i mam nadzieję Panie, żeś człowiek honoru i przyjdziesz na spotkanie bez broni i swoich żołnierzy, jako też i ja uczynię.”


Pod treścią zamiast podpisu czy pieczęci, tajemnicza osoba postawiła jedynie dużą literę „D”.

Naoki po odczytaniu notki, złożył list i oddał go Imagawie.

— Masz panie rację. Autor listu chce, byś oddał ów tajemny sztylet w zamian za informacje o mordercach pana Shimizu i pana Otake.

— Dziękuję ci Naoki, jesteś wolny. Możesz odejść do swoich obowiązków.

Imagawa podszedł do niskiego stolika, usiadł na macie i podwinął nogi. Rzucił pismo na blat i wskazał Tarö miejsce na przeciwko, dając znak głową, by ten też usiadł.

— Co o tym sądzisz? — spytał. — Czy to nie jest kolejny podstęp?

— Uważam, że tak! — odpowiedział zagadnięty. — Pewnym jest, że autor — a w zasadzie autorka — wcale nie ma zamiaru sprzedać ci panie swoich mocodawców w zamian za sztylet, ale… — umilkł.

— No, mów!

Niecierpliwił się Yoshikatsu.

— Ale, jestem też pewien i tego, że bardzo zależy jej na sztylecie! Nie wiem dlaczego, jednak chce go odzyskać za wszelką cenę! I myślę, że gdyby nie to iż nasza kwatera jest dobrze chroniona i pilnowana, spróbowałaby już dawno go odzyskać, włamując się do domu. Jednak po tamtej tragicznej potyczce, kiedy zginęli nasi przyjaciele, ona i jej mocodawcy już wiedzą doskonale, że ty panie i nasi ludzie, to nie są jacyś urzędnicy i zwykłe sługi. Wiedzą też, że ty nie jesteś zwykłym dyplomatą. Nikt z nich nie podejmie więcej ryzyka bezpośredniej konfrontacji. Dlatego, wpierw ktoś spróbuje podstępu. Będzie chciał wywabić cię z domu i odebrać sztylet, a potem opowie ci jakąś bajeczkę albo i nie…

Imagawa napił się wody.

— Myślę podobnie jak ty, Tarö. Dokładnie tak samo. A powiedz mi jeszcze mój druchu, czy warto iść na tę wycieczkę? Czy coś to da? No i, co by się stało, gdybym odmówił wydania sztyletu. Nie będę ukrywać, że wcale nie mam zamiaru oddawać tej dziwnej broni nikomu, za wyjątkiem szoguna. Co wtedy?

— Hmm… — Hoichi zamyślił się na chwilę. — Wtedy albo ona, czy też oni wszyscy, będą chcieli ciebie, a potem i nas po prostu zgładzić! Zresztą, jestem pewny, że nawet kiedy ta kobieta odzyskałaby swój sztylet i tak by się ciebie pozbyła.

Popatrzył twardo w oczy Imagawy. Nie doczekał się jednak reakcji na swoje słowa, więc kontynuował:

— Oczywiście zrobimy jak zadecydujesz, ale wydaje mi się, że warto spróbować pójść mimo, że zapewne jest to zasadzka. Jednak teraz już wiemy, kto czycha na nasze życie i nie damy się podejść.

Tarö zaczął chodzić po pokoju i podekscytowanym głosem przedstawił swój plan.

— Zastosujemy wobec naszych wrogów tę samą taktykę! W końcu uczyli nas wielcy mistrzowie, prawda?! Zaskoczymy ich, a przez to pozbędziemy się problemu, a może nawet uda się pozyskać języka! Wówczas od niego na pewno dowiemy się prawdy kto stoi za morderstwem naszych braci. Już ja się o to postaram…

— Myślisz i mówisz dokładnie to samo, co sam przed chwilą wymyśliłem w całej tej sprawie! Masz rację, przyjacielu! Miejmy tylko nadzieję, że owi tajemniczy ludzie w czarnych habitach nie są tak dobrze wyszkoleni, jak nasi shinobi19, bo wtedy prędzej odbiorą życie sobie, nim cokolwiek nam zdradzą.

Tarö uśmiechnął się krzywo.

— Wierz mi panie, i na to są sposoby.

Imagawa popatrzył uważnie na Hoichi’ego, ale już się nie odezwał na ten temat.

— Dobrze, więc teraz potrzebny nam dobry plan i to szybko, bo czasu mamy niewiele!


*


Imagawa z kilkoma swoimi ludźmi wyszedł w mglistą i ciemną noc, kierując się prosto w stronę moskiewskich peryferii. Ochronny strój i uzbrojenie wojownika ninja skrywała luźno narzucona yukata. Dzięki niej nie było widać broni, a jedynie wetknięte za pas obi podłużne zawiniątko w którym mógł się znajdować tajemniczy sztylet. Razem z nim szedł tylko jeden sługa, oświetlając drogę.

Skierował kroki prosto w stronę rzeki, niknąc w mroku wąskiej uliczki. Po chwili od ściany oderwała się ciemna postać i ruszyła w ślad za Japończykiem. W tym samym czasie z drugiej strony domu w noc cicho wybiegło kilka innych ciemno odzianych sylwetek. Mgła była na tyle gęsta, że rozpłynęły się w nicości już po kilku krokach.


*


Dagny czekała w mroku, siedząc na drewnianej pustej skrzyni. Była przekonana, że wybrała dobrą kryjówkę, bo stała ukryta w cieniu, a gdyby Japończyk przyszedł, widziałaby go już z pewnej odległości. Samo miejsce też było dobrze wybrane. Był to spory plac ograniczony z jednej strony przez łodzie, wyciągnięte na brzeg od strony rzeki, przy których poustawiano skrzynie w sztaple i na wielu drągach rozciągnięto suszące się sieci. Po drugiej zaś, na przeciwko łodzi po drugiej stronie ubitego tysiącami gołych stóp klepiska, poniewierały się różne graty, których przeznaczenia nie znała.

Były tam też, sklecone byle jak, jakieś budy, szopy i magazyny.

Wszechobecnym elementem placu był panujący — mimo stosunkowo chłodnej nocy — przejmujący smród zgnitego rybiego mięsa i wnętrzności pozostawionych po wypatroszeniu, które pływały w rzece albo walały się wszędzie wokół, zalegając w pozostawionych to tu, to tam koszach albo skrzyniach. W tej śmierdzącej brei grasowały ogromne szczury, a razem z nimi zdziczałe parszywe koty i psy.

Dagny patrzyła na to wszystko z obrzydzeniem, a kiedy od strony rzeki mgła przyniosła do jej nozdrzy większą dawkę smrodu, zebrało się jej na wymioty i pomyślała nawet, że już więcej nie weźmie ryby do ust.


Plac za jej plecami zamykał niewysoki drewniany budynek z połatanym dachem. U samego szczytu ściany były dwa spore otwory przez które wystawały solidne belki z podwieszonymi na wielokrążkach linami.

Na dole fasada budynku zwieńczona była szerokimi podwójnymi wrotami, teraz zamkniętymi na szeroki skobel. Był to rodzaj magazynu, w którym rybacy gromadzili świeżo złowione ryby i gdzie były one skupowane przez kupców i handlarzy. W środku znajdował się też skład soli i beczek, służących do przechowywania złowionych ryb. Dlatego przed budynkiem poustawiano w piramidy stos tych beczek, sięgający prawie pod dach magazynu.

Na plac można było się dostać tylko z jednej strony, główną drogą. Ewentualne boczne dojścia, były obstawione przez wynajętych ludzi. Tak więc Dagny, siedząc w głębokim mroku na jednej ze skrzyń pod budynkiem magazynu, miała doskonałą widoczność na trakt wiodący do rybnego placu.


Dziewczyna przeczuwała i coś jej nieustannie podszeptywało, że Japończyk przyjdzie na spotkanie. Nie był to człowiek, któremu byłoby wszystko jedno nawet, gdyby podejrzewał, że list i jej propozycja była podstępem. Po pierwsze — zapewne chciał wiedzieć, kto stał za śmiercią jego towarzyszy i nie mógł zbagatelizować takiej okazji, a po drugie — Imagawa, to człowiek honoru i to honor go tu przyprowadzi, a potem doprowadzi do zguby.

Szkoda… — pomyślała — to całkiem inny mężczyzna od tych, których znam. Całkiem inny. Silny, sprawny, i… pięknie pachnie jaśminem. Szkoda, że będę musiała go zabić. Wielka szkoda…


W pewnej chwili dostrzegła jakiś ruch na ścieżce od strony miasta. Nieliczne palące się tu pochodnie niewiele pomagały w dostrzeżeniu czegokolwiek w ciemnościach i gęstniejącej mgle. Jednak wyuczone zmysły nigdy jej w takich wypadkach nie zawiodły. Po kilku chwilach dostrzegła, jak traktem szedł Imagawa, a tuż przed nim, truchtem biegł sługa, oświetlając mu drogę niesionym na tyczce oliwnym kagankiem.

Ambasador był jak zawsze wystrojony w ten swój dziwny szeleszczący ubiór. Nie zauważyła też u niego długiego miecza, a jedynie jakieś zawiniątko zatknięte za szeroki pas. Zgodnie z jej sugestią w liście, Japończyk przyszedł na spotkanie sam i nieuzbrojony.

— Nie pomyliłam się. Honor, i męska głupota — westchnęła. — Szkoda. Po co on owinął głowę chustką? A, co tam, dla mnie to nawet może mieć na łbie garnek! Wreszcie odzyskam Duszę!


*


Yoshikatsu zbliżał się do umówionego miejsca spotkania.

Gęsta mgła skutecznie zasłaniała widok rzeki. Dopiero kiedy poczuł odór zgnitego rybiego mięsa wiedział już, że jest w dobrym miejscu. Przed nim w mlecznych oparach zaczęły majaczyć jakieś dziwne konstrukcje i zaczęły się pojawiać umocowane do słupów marne pochodnie, oświetlające trakt prowadzący do placu.

— Ozu? — odezwał się cicho.

— Tak, panie.

— Tu mnie zostawisz. I tak jak ustaliliśmy, wrócisz aż do bramy. Tam będziesz czekać i obserwować drogę.

— Hai — padła krótka odpowiedź.

Sługa zatrzymał się, skłonił głęboko i stojąc na poboczu przepuścił Imagawę przodem. Stał jeszcze chwilę, obserwując jak jego pan idzie w stronę rybnego placu, a potem szybkim truchtem pobiegł w stronę murów miasta.


Po kilkunastu krokach Imagawa poczuł na karku lekki powiew wiatru.

Całe szczęście zaczyna wiać od miasta — pomyślał — może lekkie powiewy odsuną ten okropny smród i mgłę.

Z obserwacji miasta wiedział, że wiatr przychodził zawsze o tej samej porze nocy, przewietrzając okolicę i samą Moskwę z wszystkich przykrych zapachów, no i do rana skutecznie przeganiał mgłę z rzeki.

Ostrożnie szedł traktem między rozstawionymi wzdłuż drogi różnymi przedmiotami, pomocnymi zapewne w rybackiem rzemiośle. Po kilku krokach ubity trakt się rozszerzył w niewielki plac, na końcu którego stał wysoki koślawy budynek obstawiony beczkami i wszelkiego sortu gratami.

Wiatr się wzmógł przez co coraz lepiej przeganiał mgłę i — na szczęście też — smród zgniłego mięsa.

Krople wody osadzały się na rozwieszonych sieciach, kapiąc cicho na ubitą glinę.


Imagawa zatrzymał się i stanął w cieniu, tak by być poza zasięgiem rachitycznego światła wolno dopalających się pochodni.

Wokół panowała kompletna cisza, nie licząc mlaskania, cmokania, warczenia oraz innych dziwnych dźwięków, które wydawały zwierzęta, zżerające rybie truchło.

Japończyk wyjął zawiniątko zza pasa obi i położył je tuż przed sobą na ziemi tak, by padało na nie światło pochodni. Wolnym ruchem odwinął pas i zdjął yukatę. Teraz, jego odziana na ciemno sylwetka rozpłynęła się w mroku.


Od strony drewnianego budynku usłyszał cichy kobiecy głos:

— Nie ufasz mi panie? Przecież mogłam cię od razu zabić, kiedy tylko tu przyszedłeś. Widziałam każdy twój krok i ruch.

Niska postać w kapturze, wyszła z cienia w słabe, blade światło pochodni.

Imagawa nie odpowiedział, stał w lekkim rozkroku i milczał.

— Czy to, co położyłeś panie przed sobą, to jest mój sztylet?

— Podejdź i sama sprawdź… — powiedział cicho. — Widziałem cię już dawno pani, siedzącą na skrzyni. To dlatego właśnie i dla twoich oczu, pozwoliłem sobie na to małe przedstawienie.

Zaśmiała się.

— Masz dobry wzrok, panie. A po co, to całe — jak je nazwałeś — przedstawienie? Czyżbyś się jednak obawiał, że nie mam uczciwych zamiarów?

Japończyk milczał.

Nasłuchiwał.

I chyba tylko on odkrył, że nagle skończyły się dziwne i obrzydliwe odgłosy żarcia, wydawane przez Bóg wie jakie zwierzaki. Czyżby coś je spłoszyło? A może przerwały posiłek i teraz słuchają z uwagą ich dialogu, przyglądając się z ciekawością, temu co się tu zaraz stanie?


— Małomówny coś jesteś, panie Imagawa. Nie chcesz ze mną rozmawiać?

— Słabo znam łacinę. Szukam odpowiednich słów — odpowiedział, co oczywiście nie do końca było zgodne z prawdą.

— Powtarzam pytanie, czy ten zawinięty w szmatę przedmiot to jest mój sztylet? Wiesz panie, jaki był warunek spotkania. Zwrot sztyletu, a w zamian za to — informacje…

— Tak ci zależy na tym kawałku metalu? Przecież możesz sobie znaleźć inny?

Szpicem buta przesunął w przód pakunek, a w czasie tego ruchu zerknął na jeden z otworów w budynku, z którego wystawała belka dźwigaru. Dostrzegł w nim zarys sylwetki i minimalny ruch.


Tak więc, zgodnie z przewidywaniami, jednak nie jesteś tutaj sama… — pomyślał. — Tak, jak myśleliśmy z Tarö. Kolejna pułapka.

Myślałaś naiwnie, że jesteśmy tak durni i tak bardzo honorowi, że uwierzymy we wszystko? Twoi zwierzchnicy by tego nie wymyślili. To jest tylko twój, głupi pomysł, dziewczyno… Szkoda.

— Nie, nie mogę sobie znaleźć innego, panie Imagawa. Ten należy do mnie, a ty mi go odebrałeś. Oddaj sztylet, a powiem co chcesz wiedzieć.

Yoshikatsu cofnął się w mrok.

— W takim razie… weź go sobie! Jest twój!

Kobieta w kapturze zawahała się chwilę, ale potem wykonała nieznaczny ruch dłonią. W panującej ciszy można było usłyszeć cichy jęk zwalnianej cięciwy. Imagawa natychmiast wykonał zgrabny obrót i przywarł plecami do ściany z desek. Bełt przeleciał kilka centymetrów od jego głowy i utkwił w pustej skrzyni.

Drugiego strzału nie było.

Kiedy Dagny skoczyła do przodu, Japończyk zdążył już wyrzucić w jej kierunku dwie gwiazdy shuriken oraz wyciągnąć z pochwy na plecach dwa krótkie miecze. Gwiazdki dosięgły celu. Kobieta jęknęła i potknęła się w długim susie w jego stronę.

Wtedy Imagawa usłyszał za sobą jakiś szelest. Za ścianą z desek ktoś się czaił! Nie zastanawiając się obrócił jeden z mieczy i wbił go między deski, obserwując cały czas atak mniszki. Zza ścianki dobiegł cichy jęk, a kiedy wyjął ostrze było aż po jelec pokryte krwią. Ciało człowieka, który stał za nim osunęło się po deskach i upadło, uderzając głucho o ziemię.

Dagny, zataczając się dopadła do zawiniątka. Złapała go w locie i wykonując przewrót w powietrzu, odskoczyła w bok, dobywając z fałd habitu długi wąski sztylet.

W tym momencie z otworu, w którym czaił się kusznik, wypadł człowiek. Nie wydał żadnego dźwięku, więc kiedy spadał musiał być już martwy albo nieprzytomny. Z hukiem uderzył w stojące beczki.

To wystraszyło i wytrąciło z równowagi mniszkę, bo nie spodziewała się w panującej ciszy takiego hałasu! Imagawa wykorzystał moment zaskoczenia i zaatakował, wykonał krótki pozorny sztych w ramię, ale tak faktycznie zakończył fintę, pchnięciem drugiego miecza w brzuch dziewczyny.

Dagny nie miała szans. Parując uderzenie od góry, odsłoniła się i w zasadzie sama nadziała na postawiony od dołu miecz, który zatopił swe ostrze głęboko w jej podbrzusze.

To była krótka walka.

Yoshikatsu wyjął broń z ciała i pozwolił, żeby dziewczyna sama osunęła się na klepisko placu.

Wyjął jej z ręki długi nóż i odrzucił go w stronę rzeki. Odebrał też — nie bez wysiłku — kurczowo trzymane w palcach zawiniątko. Dagny była jeszcze przytomna.

Japończyk odwinął materiał.

Z pochwy wystawała czarna rękojeść sztyletu.

Jej Dusza!…

Przynajmniej, tak się jej wydawało.


— Jak widzisz jestem słowny, pani. Przyniosłem twój sztylet. Dałbym ci go, wystarczyło ładnie poprosić.

Zobaczył, że kobieta traci przytomność i odpływa w nicość.

— Kto kazał zabić moich towarzyszy, mów!…

Na ustach Dagny zakwitł nikły uśmieszek. Otwarła nieco szerzej oczy i szepnęła:

— Ładnie pachniesz panie. Jaśminem…

Jej ciało zwiotczało.

Na plac wbiegli ludzie Imagawy. Tarö przyklęknął obok przyjaciela.

— Dwóch zdążyliśmy usunąć w tym kusznika z domu rybnego, trzech uciekło. Zanim go zabiłem, chciałem jeszcze wypytać, ale typ nie miał języka. Wszyscy byli najemnikami i nie chodzili w habitach. Jednego, tego przy płocie, ubiłeś sam. Noo… — spojrzał na leżącą Dagny — i tę mniszkę.

Dotknął palcami tętnicy na szyi i nachylił się nad ustami kobiety.

— Panie, ona żyje… — szepnął.

Imagawa się ocknął.

— Szybko, zabieramy ją do domu!

Wstał i rzucił zawiniętą w szmatę Duszę do rzeki.

— Ale ten sztylet…! — zawołał Tarö, chcąc skoczyć do wody.

— Spokojnie, to tylko imitacja. Sama rękojeść podobna do oryginału i drewniana głownia. Naoki wystrugał na poczekaniu.


Ludzie Imagawy podnieśli Dagny z ziemi i trzymając za materiał habitu ponieśli ciało w pałatce, kierując się w stronę miasta. Biegli równym krokiem, by donieść ją do Naokiego jeszcze żywą. Wkrótce wszyscy zniknęli w mroku nocy.


Po jakimś czasie, kiedy już na plac wrócił spokój nocy i powróciły też poprzedzające całe zajście niepokojące dźwięki mlaskania, warczenia, gryzienia i innych odgłosów ucztujących na truchłach padłych ryb. Ucichł też na chwilę wiatr, co dało możliwość powrotu wszechobecnemu smrodowi.

Spod odwróconej do góry dnem sporej łodzi wypełzł dziwny czarny stwór, i nie był to ani kot, ani pies. Po chwili postać wyprostowała się i otrzepała długi czarny habit z błota. Naciągnęła głębiej kaptur na oczy i poszła wolnym krokiem w ślad za Japończykami.


* * *


Iwan dotarł wreszcie pod znajomą bramę prowadzącą na plac koszarowy. Już chciał wejść, mijając dwóch wartowników, kiedy ostra pika lekko wbiła mu się w bok.

— A ty gdzie leziesz smarku, co?!? — zawołał znajomy mu z widzenia żołnierz. — Hasło podaj! Zawołanie!…

— Jakie znowu — zawołanie?! Nie znam żadnego hasła! Przecież waść mnie zna! To ja, Iwanka! Chłopak z pocztu pana porucznika Groszkiewicza! Nie raz tędy biegłem do niego!

Ostrze piki mocniej wbiło się w kubrak.

— Iwanka, czy nie Iwanka!… Ja tam nikogo bez zawołania nie wpuszczę, smarku!…

Odezwał się drugi żołnierz:

— Gadaj jakie jest wezwanie albo won!

— Wpuśćcie mnie łaskawi panowie! Ja muszę do pana porucznika albo do pana Wyzimy! Ważną informację mam dla nich! Kazali przybiec, kiedy tylko czegoś się dowiem o mojej matce i siostrze!

Iwan dzielnie napierał na pikę, odsuwając ostrze od siebie, jak tylko mógł.

— Ty, mały! A ty wiesz, co ja tam sobie myślę o twojej matce i siostrze? A…?! — warknął ten drugi. — A paszoł won, bo na ruszt nabiję jak prosiaka!

Machnął piką nie na żarty.

Iwan odskoczył wystraszony i odszedł na bok, słysząc jeszcze, jak jeden mówi do drugiego:

— Ja wiem, że to od Grocha synek jest. Ale, gdy wpuszczę i oficyjer zobaczy to mnie zaraz na żurawiu jak nic, za nogi obwieszą albo nie daj Boże, nahajkami potraktują!

— Rację masz Jędrzeju, świętą rację masz. Nie zna zawołania, to nie wlizie.


Iwan odszedł i przykucnął przy oświetlonej pochodnią ścianie. Zastanawiał się gorączkowo, co ma teraz zrobić i jak się dostać do kwatery porucznika.

Wstał i zaczął się rozglądać, czy czasem na plac nie prowadzi jakaś inna droga albo wejście. Ruszył na poszukiwania wzdłuż długiego niskiego budynku, a potem wzdłuż wysokiego na dwóch rosłych mężów — muru. Po kilkunastu metrach zauważył drugą mniejszą bramę, ale i tam stała warta, nawet w większej liczbie. Tamtych husarów nie znał.

Wrócił pod znane sobie wejście i spróbował raz jeszcze dostać się do środka, ale żołnierze byli nieugięci.

Kucnął więc pod ścianą i zastanawiając się, co dalej robić, przysnął zmęczony.


— Iwanka!

Ktoś postawił go na nogi i delikatnie szarpnął.

— Chłopcze, co tu robisz w środku nocy! Iwanka!…

Oprzytomniał. Tuż przed nim stał, a w zasadzie trzymał go w rękach na wysokości twarzy Wyzima Bobrek. Chłopak jeszcze nieco zdezorientowany, rozejrzał się w koło. Tuż przy wielkoludzie stali: Zbrosz, Unich i namiestnik Ewikont.

Przyglądali mu się z uwagą i lekkimi uśmieszkami na ustach. Było zimno, a z ust buchała para o mocno alkoholowym zapachu.

— Wysz, a postawże chłopaka, to może się rozczmucha! — zawołał Kapica.

Wyzima ostrożnie postawił Iwana na bruku.

— Stało się co?! — pytał Ewikont. — Po coś tu przyszedł? Środek nocy jest! Kiejby nie to, żeśmy poszli narodziny Bartkowego dzieciaka opijać, tobyś tu do rana muru pilnował! Jeszcze by cię ktoś mógł okraść albo ukatrupić! Czemuś nie wlazł do środka, co?!

— Wartownicy nie dali. — Iwan spuścił głowę. — Zawołania nie znałem…

— Ha!… Ja im tu zaraz to ich zawołanie przez łby do dupy przecisnę własnymi rękami! — krzyknął zezłoszczony Wyzima i ruszył w stronę warty.

Żołnierze, widząc szarżującego Bobrka, zrobili się jacyś tacy mniejsi i widać po nich było, że mają wielką ochotę zobaczyć, co też się w tej chwili dzieje na placu.

— Wysz, daj pokój! — zawołał Kilian za przyjacielem. — Robią swoje! Jakby znał hasło, to by wszedł.

— Ale, żeby chłopaka nie wpuścić?! Toż go wszyscy nasi już znają!

Wysz nie dawał za wygraną, ale zwolnił kroku.

— A Iwan powinien zawołanie znać! — podsumował Unich. — Jakby znał to by wlazł. To co, po coś przyszedł — kontynuował. — Stało się co?


Iwan tylko kiwnął głową. Był smutny i patrzył gdzieś w bok. Sięgnął za koszulę i wyjął medalion, a po policzku popłynęła łza.

— To jest wisiorek mojej mamy. Wywieźli ją z miasta… Teraz, to już nie wiem gdzie jest i co się z nią dzieje. Kiedym tu przybiegł była jeszcze możliwość dogonić wóz, ale teraz — machnął ręką — to już na pewno są daleko… — westchnął.

— Wywieźli?… Dogonić?… — mruknął Wysz. — Chodź no tu brachu!

Złapał Iwana w pół i podniósł do góry jak piórko, a potem ruszył w stronę bramy.

— Idziemy do Grocha!… Migiem!…

Rozdział V

O tym, że: lepiej trzymać język za zębami — czasami inni wiedzą o nas więcej, niż my sami wiemy o sobie — prawda zawsze wychodzi na wierzch — Agafia, to nie jest Agafia, ale… — kiedy o coś prosi dowódca, nie można odmówić.


Wóz zatrzymał się wreszcie bladym świtem. Przez maleńkie okienka kibitki do mrocznego wnętrza zaczęło wpadać szare i bardzo nieśmiałe światełko dnia. Woźnica złapał bat i trzonkiem uderzył w dach.

— Pobudka! Wstawać tam!… Jesteśmy na miejscu!

Zeskoczył z kozła i poszedł w krzaki gdzie się wysikał, a potem podszedł do drzwiczek wozu. Wyjął zawieszony na szyi klucz, otwarł wielką kłódkę i otworzył drzwiczki wozu.

— Wychodzić! Jesteśmy na miejscu! No, wyłazić baby!…

W środku coś się poruszyło. W szarości wnętrza można było dostrzec kilka postaci, które zaczęły się niemrawo i wolno ruszać.

Ta najbliżej wyjścia nagle powstała i wyskoczyła na ubity trakt.

Wysoki barczysty mężczyzna stanął obok woźnicy.

Rozprostował ramiona i przykucnął kilka razy. Robił to tak szybko i mocno, aż było słychać chrzęst i chrupotanie zastałych stawów. Potem poprawił baranią czapę, mocniej nasadzając ją na niskie czoło, przygładził rozczochraną ciemną brodę i przyciągnął szeroki skórzany pas, którym przepasany był długi kożuch.

Zza pazuchy wyjął mały bukłak, odkorkował i pociągnął dwa spore łyki jakiegoś napoju. Kiedy pił jego twarz wykrzywiał grymas, jakby płyn z trudem przechodził mu przez gardło, jednak musiało to być coś dobrego, bo woźnica patrzył na bukłak z pożądaniem, przełykając cicho ślinę.


Barczysty nie podzielił się zawartością, zakorkował łagiew i schował ją na powrót pod kożuch.

— Nie dla psa kiełbasa — warknął, głośno beknął i splunął tamtemu pod nogi. — Idę w krzaki, a ty przypilnuj, żeby baby wyszły z wozu… — mruknął i zniknął w gąszczu.

Woźnica zezłoszczony, że ominął go łyk okowity, wydarł się głośno, zaglądając do wozu.

— Wyłazić! Szybko!…

Złapał się za nos.

— Booże, ale smród! Co wyście tu robiły, co?! Śmierdzi gorzej niż w chlewie! Kto to będzie sprzątać!…

— Trza było stawać na popas, to by nie śmierdziało! Widzicie go, jaki delikatny!… — odpowiedziała wrzaskliwym głosem któraś z kobiet.

— Ty nie bądź taka mądra, durrrna babo! Zaraz ci odwaga odejdzie w pięty i zamrozi niewyparzoną gębę — warknął woźnica. — Zresztą, i tak same wszystko posprzątacie! Wyłazić, mówię!


Kobiety po kolei wyszły z wozu. Stanęły zbite w małą grupkę, rozglądając się w koło czujnie i ze strachem.

Wóz stał na skraju dużego placu tuż przy sporych rozmiarów budynku. Jego frontowa część miała dwa piętra, a z niebieskiej fasady patrzyły na kobiety ciemne otwory kilkunastu okien. Dom zbudowano od dołu do pierwszego piętra z cegieł, a od połowy ściany postawiono z drewnianych bali. Część okien zasłonięto okiennicami. Z obu boków głównego budynku, podwórze zamykały dwa inne, mniejsze i niższe jednopiętrowe domy, wykończone w tym samym kolorze co budynek frontowy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 85.28
drukowana A5
Kolorowa
za 127.46