E-book
7.35
drukowana A5
17.06
Daddy Issues

Bezpłatny fragment - Daddy Issues


Objętość:
34 str.
ISBN:
978-83-8189-782-2
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 17.06

Wieczorny mrok

Cisza jest jedynym, czego najbardziej teraz potrzebuje. Raz za razem wdycham porcje lodowatego powietrza, spoglądając na zachmurzone niebo, wypatrując pojedynczych gwiazd przebijających się przez warstwę chmur. Odwlekam moment, w którym to ruszę naprzód a cisza zostanie zakłócona przez odgłosy stąpania moich butów. Wtedy moje myśli skupią się na nich. Na rytmie, którym porusza się moje ciało. Ożywiam się i przechodzę na drugą stronę ulicy, pomimo wczesnej, wieczornej godziny nie dostrzegam nikogo. Jestem tylko ja i odgłosy moich kroków. Czyżby ciemność wszystkich odstraszyła? Docieram na drugą stronę, teraz poruszam się wzdłuż miejskiego parku. Stąpam po chodniku pokrytym warstwą jesiennych, suchych liści zmiatanych przez wiatr. Mrok mocniej daje tu o sobie znać. Światła są ledwie widoczne przez ogołocone z liści drzewa, które je przysłaniają. Z trudem można by dostrzec koniec ścieżki, gdyby nie blask ostatniej latarni, której światło jako jedyne pozostaje niezmącone. W scenerii takiej, jak ta wyobraźnia zaczyna pracować. Strach będący pozostałością pierwotnych instynktów obejmuje dowodzenie. Zmysły, dzięki którym na co dzień dostrzegamy zarysy piękna w postaci obrazów i dźwięków w momencie takim jak ten wyolbrzymiają smutną esencję otaczającej nas rzeczywistości. Napotykane cienie i szmery zdają się potworami skrywanymi w kątach umysłu. Nie potrafię znaleźć odpowiednich słów, by określić to, co teraz czuje, jednak z całą pewnością stwierdzam, że nie goszczę w swojej głowie choćby namiastki strachu czy niepewności.

Moja uwaga skupia się jedynie na kłębku myśli oraz rytmicznym odgłosie kroków, który co jakiś czas jest przyćmiewany przez szum wiatru. Z naprzeciwległej, kruchej ciemności powoli wyłania się para ludzi. Ich zarysy sylwetek stają się coraz lepiej widoczne z każdym następnym krokiem, który stawiają w stronę światła. Trzymają się za ręce. Są oni skupieni jedynie na sobie, więc ignorują moją egzystencję. Można by określić, że wyglądają na szczęśliwych, cieszą się ze spędzanego razem czasu. Mogłabym ich teraz zaczepić i przypomnieć o swojej obecności, ściągnąć uwagę przy pomocy ostrza noża, które znajduje się w lewej kieszeni mojego płaszcza. Żartuje. Nie mam noża. Nie w lewej kieszeni. Ciekawi mnie, w jaki sposób zareagowałaby kobieta na widok, w którym to wbijam ostrze w brzuch jej towarzysza. Co ujrzałbym na jej twarzy? Czy w jej dużych, wyrazistych oczach podkreślonych przez delikatny makijaż ujrzałabym przerażenie powiązane ze świadomością, iż to ona będzie moją następną ofiarą? Czy przed tym, gdy ogarnie ją duszący strach, wydusi z siebie pojedynczą łzę, która spłynie po jej zmarzniętym policzku w formie świadectwa bliskości, jaką czuła do drugiego człowieka?

Odstawiam żarty na bok i izoluję tę myśli, odpychając od siebie chęć zrealizowania hipotezy. Spowalniam swój krok, unikam konfrontacji wchodząc do parku przez boczne wejście. Jest to lepsze do milczącego minięcia się z nimi, odwrócenia wzroku i udawania kolejnego szarego przechodnia mijanego podczas drogi przez codzienność. Wraz z przekroczeniem progu parku mój wzrok ląduje na pobliskie korony drzew, na których ostały się już tylko pojedyncze liście. Dzienna sceneria znacząco różni się od obecnej. Przede mną rozstaj ścieżek. Decyduje się wybrać drogę, będącą swoistym objazdem. Przez sporą ilość drzew nie grzeszy ona ilością, jak i jakością oświetlenia. Przechodzę od latarni do latarni, pnąc się po sznurze światła, monotonnie z jednego punktu do drugiego. Zaspokajam potrzebę ciszy i samotności, których towarzystwa pragnęłam od tak dawna. Zatrzymuje się na moment przy kolejnym rozwidleniu dróg. Przede mną mały most, którym mogę przedostać się na drugą stronę rzeki przedzielającej park, zaś na lewo znajduje się ścieżka prowadząca wzdłuż tejże rzeki. W wodzie zaczął odbijać się sierpowaty blask księżyca skrywany do tej pory przez solidną warstwę chmur.

Stoję na rozdrożu. Nie mija chwila, kiedy to do moich uszu dociera odgłos nacisku na deski mostu w formie powolnych, delikatnych kroków. Ktoś się zbliża. Przez jeden krótki moment, w którym pojawia się w świetle latarni będącej ostatnim przystankiem między nią a ciemnością, w której stoję, dostrzegam jej rude, kręcone włosy kontrastujące z czarną skórzaną ramoneską.

— Masz ogień? — pyta, stając naprzeciw mnie.

Milcząc, wyciągam z lewej kieszeni zapalniczkę. Iskra przemienia się w ogień, którym oświetlam jej twarz, przyglądając się rysom jej oblicza. W jej ciemnych oczach jawią się odbicia płomieni. Dziewczyna przypala papierosa, bierze głęboki wdech dymu i ciska mi go w twarz, powoli go wydmuchując. Odchodzi bez słowa. Idzie wzdłuż rzeki.

— Pierdolona suka — szepcze pod nosem.

Idę za nią. Na przemian stąpamy na mroku i mglistym świetle. Utrzymuje odstęp, nasze kroki na krótką chwilę się synchronizują. Mijamy kolejną latarnię i ukrywamy się w mroku, wtedy chwytam szklaną butelkę wystającą z pobliskiego śmietnika. Ściskam jej szyjkę w ręce i zbliżam się do niej. Odwrócona do mnie plecami nic nie podejrzewa. Podbiegam i rozbijam przedmiot na głowie kobiety, ta pada na ziemię, tracąc przytomność. Głupio postąpiłam, odłamek szkła skaleczył mi dłoń. Przewracam ją na plecy. Wyciągam z wewnętrznej kieszeni mojego płaszcza bawełnianą chusteczkę i ściskam ją w dłoni, hamując strugę wyciekającej krwi. Rozglądam się wokół, nieco zdezorientowana ciszą, która zapadła, nawet wiatr umilkł. Kucam przy dziewczynie. Chwytam za jej szyją moją lewą zmarzniętą dłonią. Czuje ciepło jej ciała, opuszkami palców wyczuwam rytm tętna. Mam ochotę rozwalić jej nos i patrzeć jak krew zalewa jej twarz. Jednak zamiast tego podnoszę przez chusteczkę spory, ostry kawałek rozbitej przed chwilą butelki. Przejeżdżam nieostrą krawędzią odłamka po jej policzku, zmierzając w stronę szyi. Zbliżając swe szklane ostrze, wiem, że w każdej chwili mogę się wycofać. Przebijam jednak warstwę skóry, wbijam ostrze tak głęboko, jak tylko się da. Tnę skórę, ścięgna i mięśnie. Gdy broń napotyka opór, wyciągam ją i wbijam nieco dalej, powtarzając sekwencję. Krew, która wypływa z ciała i zalewa podłoże w tym świetle jest tak gęsta i ciemna, że dużo bardziej przypomina atrament. Jeszcze kilka dźgnięć i wydaje mi się, że oddzieliłabym głowę od reszty ciała. Rany nie mają ani jednego czystego nacięcia, skóra jest poszarpana. W szyi tkwią niewielkie odłamki szkła, które błyszczą od mizernego światła księżyca. Masakra, kompletny brak estetyki. Całość wygląda, jakby była sprawką dzikiego zwierzęcia. One jednak rzadko zabiją z innych powodów niż zdobycie pożywienia. Użycie ostrza noża przyczyniłoby się do dużo lepszego efektu. Nachodzą mnie myśli, w których mógłbym zrobić coś jeszcze. Obciąć jej uszy lub wydłubać oczy. Ziemia nasączyła się krwią. Biorę portfel ofiary i wyciągam z niego gotówkę. Brzegi banknotów są mokre od krwi. Robię to, by upozorować kradzież. Porzucam portfel tuż koło ciała. Sprawdzam, czy moje buty nie zostawiają krwawych śladów na chodniku. Uciekam z okręgu zatopionego w mroku, którego granice zostały wyznaczone przez światła latarni odcinające ciemność, kieruje się do najbliższego wyjścia z parku, skracam sobie drogę, przechodząc przez trawnik. Cisza powoli ustępuje miejsca miejskim odgłosom pędzących samochodów. Wychodząc z parku, spostrzegam brodatego bezdomnego siedzącego na kartonie. Mijając go, rzucam w jego stronę wcześniej zabrane pieniądze. Znikam w czasie gdy on usiłuje zebrać banknoty z ziemi, zanim wiatr zdoła je porwać. Gdy przechodzę przez ulice, prawie potrąca mnie taksówka. Każe się pierdolić kierowcy i idę dalej. Skręcam na najbliższą mroczną uliczkę i zaczynam biec w stronę jej końca, choć go nie widzę. Jest tam tylko nieskończona ciemność. Jestem tak szybka, że moje kroki brzmią jak odgłos oklasków widowni. A ich odgłos oraz tempo tylko narastają.

Czwórka oczu dwoje ust

— To tyle — oznajmiam — Więcej nie pamiętam z tego snu.

— To i tak bardzo dużo.

— Jakieś spostrzeżenia? — pytam, prawie przerywając jego wypowiedź.

— Sny zdają się nie mieć ograniczeń, potrafią przedstawić nam wizje mogące nas zarówno bawić, jak i przerażać — odparł.

— A co z jego treścią? — pytam, licząc na jakąkolwiek sensowną odpowiedź.

— W chwili zamknięcia swoich oczu co wydaje ci się tam najwyraźniejsze? Co gra tam główne skrzypce?

Milknę na dobrych kilka chwil, udając, że się zastanawiam. Wpatruje się w jedno miejsce. Tuż nad biurkiem na szafirowej ścianie wisi scena przedstawiająca osobę na szczycie góry, otoczoną przez gąszcz chmur. W oddali jawi się wąska wieża, a na jej szczycie blask ognia. To jedyna ciepła barwa obrazu, wśród palety czarnych akcentów i koloru niebieskiego przechodzący przez granat aż po lekki błękit, który zdaje się niekiedy zahaczać o biel. Kolor ognia jest klejnotem w koronie ściągającym całą uwagę gapia, jest niczym błyszczący od blasku słońca bursztyn w morzu piasku. Niewielki szczegół wprowadził znaczący kontrast.

— Odgłos stąpania, blask ognia i odłamki szkła — recytuje kilka spośród setki.

— A co z zakrwawionymi pieniędzmi? — zapytał. — Zabrałaś je, aby, jak to określiłaś „upozorować kradzież”, jednak ich nie zatrzymałeś.

— Nie chodziło tu o żadne dobro materialne — odpowiadam, kierując wzrok w czubki butów. — Gdy bezdomny zacząłby szastać forsą poplamioną krwią, byłby idealnym podejrzanym, uznano by, że zabił w celu zdobycia pieniędzy.

— W twoich słowach nie słyszę, by wydawało ci się, że to coś złego — jego ton głosu lekko się zmienił, zabrzmiał poważniej.

— Bo tak właśnie jest, nie ma kary śmierci, więźniowie mają dobry dostęp do opieki zdrowotnej, darmowe zakwaterowanie i wyżywienie do końca życia.

— W zamian za utraconą wolność, niewinność i reputację. — Opowiedz mi, jak w twojej opinii wyglądają twoje relacje z rodzicami?

— Leniwe pytanie — zauważam. — To tak, jakby sięgać po owoc leżący na ziemi, zamiast wspiąć się na którąś z gałęzi.

— Wydaje mi się, że ten owoc spadł z samego czubka drzewa.

Choć siedzimy naprzeciw siebie, niczym równy z równym, to czuje, jakby miał nade mną jedną wielką przewagę. Z każdą odpowiedzią na kolejne zadane pytanie zna mnie odrobinę lepiej. Ja kieruje się tym, co widzę, lub tym, co chcę, bym zobaczyła.

— Możemy nieco odbiec od głównego tematu, prawdę mówiąc spodziewałam się po tym spotkaniu czegoś innego, zupełnie innego.

— A czego konkretnie? — zapytał już spokojnym głosem, zerkając na notatnik leżący na stoliku koło jego fotela.

Nie zapisał w nim jeszcze pojedynczego słowa, odkąd zaczęliśmy sesję.

— Choćby kupy fałszywych pochlebstw, będące odzwierciedleniem tego, w jaki sposób rozmówca pragnie się widzieć, zamiast tego dostaje krótkie ochłapy odpowiedzi oraz kolejne pytania.

— Pierwsze spotkanie zawsze jest w pewnym rodzaju badaniem gruntu, któremu towarzyszy rozwaga i rozsądek — oznajmia. — Zakładam, że to właśnie z tego powodu używasz formy bezosobowej i unikasz tytułowania mnie per „Pan” lub mówienia mi na „Ty”.

Traktuje mnie niczym otwartą księgę. Ma odpowiedź na wszystko. Gdy próbuje przekształcić temat rozmowy, on się do niego dostosowuje. Przynajmniej gabinet, będący początkowo ziemią nieznaną cieszy coraz bardziej moje oko. Jest wypełniony ciemnymi, orzechowymi meblami. Regały są pełne książek. Przeplatają się dzieła filozofów, romantyków, ludzi renesansu i oświecenia. Dostrzegamy również kilka traktatów naukowych. Na ścianach wiszą obrazy mało znanych malarzy, wpisując się idealnie do wnętrza. Kolory ścian gabinetu są dopasowane do palety kolorów znajdującej się na płótnie. Sceny rodzajowe przeplatają się z martwą naturą i pejzażami.

Między nami zapadła cisza, choć krótka to dobrze wyczuwalna. A minęło tylko kilka sekund, odkąd skończył swoją wypowiedź. Spogląda mi w oczy, widzę, że za moment padną słowa z jego ust. Chcę go uprzedzić i zapytać o coś innego, ale nie mogę zebrać myśli.

— Uważam, że nam dobre relacje z rodzicami — oznajmiam na pośpiechu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 17.06