E-book
11.03
drukowana A5
47.1
Czynnik miłości

Bezpłatny fragment - Czynnik miłości

tetralogia toruńska I


Objętość:
256 str.
ISBN:
978-83-8414-108-3
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 47.1

Rozdział I

Wtorek, 23 września 2008

1.

— Szybciej! Szybciej! — poganiała samą siebie Patrycja, wyciągając długie nogi. — Żeby tym razem autobus się spóźnił, żeby stanął w korku!

Gdy wybiegła zza rogu ulicy, jej oczom ukazał się tył odjeżdżającej jedenastki. Zaklęła szpetnie i już powoli doczłapała do przystanku. Następny dopiero za trzynaście minut.

Celerowa znowu będzie się czepiać: „Jak można nie zdążyć na dziewiątą pięćdziesiąt?”. A co, jak się zaczyna później niż o ósmej, to już zaspać nie można? Ech! Co za idiota wymyślił szkołę!

Gdyby chociaż Patrycja miała inne nazwisko! Ci na „zet” nieraz wbiegali do klasy parę minut po niej bez żadnych przykrych konsekwencji, podczas gdy nieszczęśnicy znajdujący się na początku listy obecności dostawali „eskę”, zjawiwszy się choćby chwilę po dzwonku. A ojciec nie tolerował niepunktualności…

Autobus przyjechał po siedemnastu minutach.

„Jak nie trzeba, to są na czas, a jak się człowiekowi śpieszy, wloką się jak stonogi w gipsie! Szybciej, szybciej!” — poganiała w myślach kierowcę. Co za dzień! Nie dość, że nie mogła znaleźć drugiej tenisówki i wiozła w plecaczku stare korkery brata (w czymś przecież musi ćwiczyć na wuefie, może Neuman nie zauważy, że nieprzepisowe i trochę za duże), to jeszcze pierwsza lekcja z tą głupią Celerową. Na domiar złego Rejewski zapowiedział kartkówkę z matmy. Żeby tak zachorował albo coś… Dlaczego matematyka musi być obowiązkowa we wszystkich profilach? Niech entery sobie liczą do woli! Ona jest ogólna z angielskim!!! Dodawać i odejmować umie. Wystarczy! Co za idiota wymyślił szkołę?!

2.

W tym samym czasie Grażyna Adler, mama Patrycji, skończyła właśnie sprzątanie kuchni i zabrała się do składania uprasowanych rano mężowskich koszul. Co chwila zerkała na świeże oparzenie na przedramieniu. Miało kształt czubka żelazka. Skóra na środku była biała, z bąblem, na brzegach ciemnoróżowa. Jeszcze piekło. Mniej jednak niż wspomnienie porannej kłótni.

Ciągle na nowo wracała do niej myślami. Nie mogła się powstrzymać. Tak się starała! Ale cokolwiek zrobi, nigdy nie będzie dość dobra.

To była szósta czy siódma rano. Specjalnie wstała wcześniej, by uprasować rzeczy wyprane poprzedniego dnia. Już prawie kończyła, gdy wszedł Waldek.

Był w samych slipkach, z mokrym ręcznikiem przewieszonym przez ramię.

— Daj niebieską — rzucił. — Szybko. O ósmej posiedzenie.

W popłochu zerknęła na drążek, gdzie wisiały świeżo uprasowane koszule: kilka białych, kremowa, dwie szare. Niebieskiej nie było.

— Chwileczkę. — Uśmiechnęła się. — Zaraz wyprasuję.

Jak on na nią spojrzał!

— Czy ja kiedyś dostanę coś na czas? — wycedził.

Zerwał z wieszaka jedną z szarych koszul. Tak gwałtownie, że pozostałe pospadały na podłogę.

Cisnął w jej stronę ręcznik z krótkim: „Powieś!” i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.


Grażyna drgnęła, odganiając wspomnienia, bo z głębi domu dobiegł dzwonek telefonu. Pognała do aparatu.

— Halo?

— Co tak długo?

— Byłam w garderobie, składałam pranie.

— Od rana?

— Nie, ja tylko…

— Słuchaj teraz, bo nie mam czasu — w głosie Waldka usłyszała zniecierpliwienie. — Jedzie do ciebie Kowalczyk z zakupami. Jakby czegoś brakowało, to od razu powiedz, bo dwa razy jeździć nie będzie. Zrób porządny diner. Z przystawkami. O osiemnastej wszystko ma być na tip-top. Zrozumiałaś?

— Tak.

Usłyszała trzask odkładanej słuchawki.

„Och! — przypomniała sobie. — Patrycja zostawiła porozrzucane buty. Jak Kowalczyk zobaczy, zaraz doniesie Waldkowi”.

Pobiegła do przedpokoju i zaczęła sprzątać, modląc się, by ochroniarz męża nie nadjechał za szybko.

3.

Magda Dzik, zwana Magdzikiem, najlepsza przyjaciółka Patrycji, uczennica klasy drugiej D, zajęła już swoje miejsce w czwartej ławce pod ścianą. Skupiła uwagę tylko na tyle, by odezwać się w czasie sprawdzania obecności, po czym błyskawicznie powróciła do ulubionego zajęcia, które praktykowała mniej więcej od tygodnia. Ktoś obserwujący ją z boku mógłby pomyśleć, że wsłuchuje się w słowa nauczycielki, pani Celer, jakby pragnęła odgadnąć różnicę między wyczytanym przed chwilą nazwiskiem „Jęczmyk” a następującym po nim „Kiełpińska”. Gdyby jednak uważniej się przyjrzał, dostrzegłby na twarzy Magdzika cień, a w oczach rozpacz. Pomyślałby może, że to z powodu żałoby, ponieważ dziewczyna ubrana była na czarno. Ale choć nikt bliski ani nawet daleki Magdzikowi nie umarł, to przecież cierpiała. I to jak! Takiego cierpienia mógłby pozazdrościć sam Werter.

Magda miała bowiem w duszy głęboką ranę. Głęboką jak Morze Czarne. Napisała o tym wiersz, którego nie pokazała nawet Patrycji, wkleiła natomiast na jednym ze swoich blogów. Blog nazywał się Spis nikomu niepotrzebnych myśli moich, a wiersz brzmiał tak:

Zraniłeś moje serce czarnym atramentem

Choć nie

Chciałeś


I w pustkę rzucona

W czarną

Czarną dziurę

Bezkresu kosmosu

Kosmosnego bezkresu

Za czarnym morzem łez

Cierpię

Trwam

Otrzymała aż dwadzieścia komentarzy, ale to nie ukoiło jej bólu. Magdzik bowiem cierpiała z miłości. Jedynej, beznadziejnej i niemożliwej. Zakochała się w Poecie. Do tego Poeta był od niej starszy o całe osiem lat. A przecież nie potrafiła się go wyrzec. Chociaż on… On kochał nie ją.

Rozdarte siedemnastoletnie serce zatrzepotało gwałtownie i Magda poczuła nieprzepartą chęć, by opowiedzieć Patrycji o wczorajszym wieczorze spędzonym z ukochanym. Jak najszybciej! Zaraz! Natychmiast! W przeciwnym razie ta rozkoszna udręka, która stała się jej udziałem, zabije ją na miejscu, ku uciesze całej klasy i dezaprobacie Celerowej. Ale krzesło przyjaciółki było puste. Zdesperowana otworzyła piórnik i wyjęła pogniecioną kartkę z wierszem, który On napisał wczoraj specjalnie dla niej.

Ostatkiem sił powstrzymała się od westchnienia. Komu ma się zwierzyć?

Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wpadła Patrycja. Magdzik była ocalona. No, prawie.

4.

— O! Panna Adler, witamy, witamy! — mruknęła Celerowa. — Jeśli myślisz, że w ten sposób unikniesz odpowiedzi, to się mylisz. Odłóż torbę i przyjdź tu z zeszytem.

— Wcale tak nie myślałam. Po prostu autobus mi uciekł — broniła się Patrycja, ale nauczycielka nie słuchała.

— A więc powiadasz, że elementem budowy nefronu jest kłębuszek ner-wo-wy? — zwróciła się ponownie do Kuby, który ze zbolałą miną wił się przy tablicy, strzelając oczami na boki w oczekiwaniu odsieczy. — I zadania domowego też nie zrobiłeś… Nieładnie — westchnęła. Wpisała coś do dziennika i odesłała chłopaka na miejsce.

— Co dostałeś? Co dostałeś? — dopytywał się szeptem Marek.

Kuba wzruszył ramionami.

— Buta! Widziałem — doleciał z przodu szept Bartka.

— Przecież wiem — odburknął.

— No to chodź, Patrycja — Biologica rzuciła polecenie, nie podnosząc wzroku znad dziennika. — Zadanie domowe masz?

Zadanie domowe na szczęście miała i chyba tylko to ją uratowało. A przecież mogła się spodziewać, że będzie pytana. Na poprzedniej lekcji zagadała się z Magdą i Celerowa to zauważyła. Magdę spytała od razu i odesłała na miejsce z jedynką za aktywność. Patrycję ocalił dzwonek. Od tamtej biologii minęło wprawdzie sześć dni, ale ta kobieta nigdy niczego nie zapomina. W przeciwieństwie do Patrycji, której wpadka wyleciała z głowy. W domu ledwo zajrzała do zeszytu, podręcznik w ogóle ignorując. Sama nie wiedziała, na kogo bardziej się złościć: na nauczycielkę czy na siebie. Jak mogła być tak bezmyślna?! Nie lubiła biologii, ale wiedziała, że jeśli nie poprawi dopa do wywiadówki, to ojciec jej żyć nie da, a poprawić nie było łatwo. Celerowa niechętnie pytała poza kolejnością.

— Dlaczego ten babsztyl nie zostawi nas w spokoju? — burzyła się głośno na przerwie. — Niech dusi tych z biol-chemu! Wybrali, to mają! Ja się o biologię nie prosiłam!

Magda przykucnęła w kącie z pogniecionym wierszem w dłoni. Podczas lekcji zdołała go Patrycji pokazać, ale nie udało się im spokojnie porozmawiać. Rozmowa na przerwie też nie wchodziła w grę, bo zaraz mieli matematykę, więc wszyscy zabrali się do powtarzania przed kartkówką.

— Albo Rejewski! — zawtórowała Patrycji. — To już trzecia kartkówa z matmy od początku roku! Co on, Einsteinów chce z nas zrobić?

— A może go nie ma? — spytała z nadzieją Ola. — Widział go ktoś? Może chory?

— Taa, jasne — rzucił ponuro Kuba. — Luki z Bartkiem spotkali go w ksero. Dobrze, że wbił, jak już se zmniejszyli ściągi, boby musieli ściemniać. Na sprawdzian Reju nawet w trumnie by przylazł.

— Dlatego ja bym na ich miejscu za bardzo na tę ściągę nie liczyła — parsknęła Patrycja, kontemplując obraz Rejewskiego wychylającego się z trumny, by dyktować zadania matematyczne. — Nie pamiętasz, co zrobił Adrianowi?

— Wstawił mu lacza z wykrzyknikiem — mruknęła Magdzik. — Ma chłopak przechlapane.

Wszyscy wiedzieli, że u Rejewskiego jedynka z wykrzyknikiem jest nie do poprawienia, a że pod koniec semestru wyliczał średnią ważoną, więc sytuacja Adriana nie zapowiadała się najlepiej.

— No to teraz chyba będzie musiał się przyłożyć? — wtrąciła nieśmiało Zosia. Jako jedna z niewielu nie bała się kartkówki, z matematyki była dobra. — Czy nie trzeba mu pomóc?

— Nic mu to nie da — rzucił Kuba złowieszczo. — „Raz zawiedzione zaufanie trudno przywrócić” — przedrzeźniał nauczyciela. — Reju jest teraz na niego cięty, jak nie wiem co. Już mu nie odpuści.

— Szkoda gościa — podsumował Przemek. — Ale może jeszcze znajdzie jakiś sposób?

— Sposoby — prychnęła Patrycja — są tylko w książkach. I to starych. Taki „Sposób na Alcybiadesa”. Kto to dzisiaj czyta! Zresztą nie wiem, może dawno temu były inne szkoły? A teraz, co? Nauczyciele nawet porządnych przezwisk nie mają! Tylko Fizia, ale to się nie liczy.

— A zauważyliście, że Celerowa w tym roku jakoś mizernie wygląda? — wtrąciła się znowu Zosia.

— O! Może chora? — wykrzyknęła z nadzieją Patrycja.

— Jakby była chora, toby poszła na zwolnienie albo na urlop zdrowotny — sprowadziła ją na ziemię Magdzik, kartkując zeszyt do matematyki. — Z czego to będzie? Daj mi podręk, bo chyba nie mam tych zadań. Życie jest niesprawiedliwe! Dzisiaj matka zabiera mnie z dwóch ostatnich lekcji. No i, oczywiście, co mi przepada? Wuefy. A gdyby zapisała mnie do ortodonty na rano, to przyszłabym do budy po bioli i matmie. Wyobraźcie sobie, matka cieszyła się jak sroka glizdą, bo się jej udało mnie wcisnąć na drugą, a to był ostatni numerek. Wszyscy się uwzięli!

— Ja tam bym wolała, żeby mi przepadły wuefy. — Zosia westchnęła.

— Ale gdybyś ty się wybierała do ortodonty, to matka zapisałaby cię na rano i straciłabyś biolę z twoją ukochaną Celerową.

— Ona wcale nie jest moja ukochana! — oburzyła się Zosia. — A biologia jest fajna. Będę ją zdawać na maturze. Dlatego wolałabym, żeby mi nie przepadała. No i gdyby zmienili nam nauczyciela, też bym się nie ucieszyła…

— Mnie tam wszystko jedno — mruknęła Magdzik. — Woźniak podobno jest fajny. Gośka Kosek mówiła… Znacie ją? Z drugiej Fuj. Oni mają biolę z Woźniakiem i mówiła, że wystarczy dwa razy zgłosić się do odpowiedzi i oddać jeden referat w semestrze i spokój… A Celerowa na zwolnienie nie pójdzie. Będzie przychodzić choćby po to, żeby nam zrobić na złość. Życie jest niesprawiedliwe.

— Ma coś z oczami — Kuba podniósł plecak z podłogi, bo dzwonek oznajmił koniec przerwy. — Widziałaś, Pat? Czerwone.

— Nie zwróciłam uwagi — odparła Patrycja z żalem. — Myślisz, że to coś poważnego? Od dawna to ma? Zocha, przyglądałaś się? Będzie z tego zwolnienie?

— She sees red! — zaśmiała się Magda, ale nikt jej nie zawtórował.

— Ja myślę — powiedziała powoli Zosia — że ona ostatnio dużo płacze. Że to nie choroba, tylko jakieś nieszczęście.

— I dobrze jej tak! — podsumowała mściwie Magdzik, wchodząc do klasy. — Widać ona też ma kogoś, kto ją gnębi! Jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie! Jeszcze na Reja by się coś przydało.

5.

Kiedy Patrycja wróciła do domu, przywitały ją smakowite zapachy napływające z kuchni. Mama miotała się między stołem a kuchenką z obłędem w oczach, zarumieniona, z włosami w nieładzie. Chyba znowu nie uważała, podnosząc pokrywki, bo na jej przedramieniu Patrycja dostrzegła świeże oparzenie.

— Kolejna impreza? — Nachmurzyła się. — Głodna jestem.

— Jest jeszcze trochę zupy z wczoraj, odgrzej sobie, a potem pokroisz mi jarzyny do sałatki, dobrze?

— Zupa? — skrzywiła się Patrycja. — Mogę trochę tego? — wskazała różnokolorowe tartinki ułożone w zgrabną piramidkę.

— Ani mi się waż! Zostaw! — Matka trzepnęła ją po ręce. — Jak sobie pójdą, to zjesz. — dodała łagodniej. — Przecież wszystkiego nie pożrą, a to musi jakoś wyglądać… Ojej! Moje zraziki! Nie rozpraszaj mnie! — Rzuciła się w stronę bulgocących garnków.

— Nie znajdzie się jakiś nadprogramowy? — spytała Patrycja, wciągając łakomie powietrze. — Aż mnie skręca.

— Oj, córuniu… — Mama westchnęła. — Nawet nie wiem, ilu ich dzisiaj ojciec przyprowadzi. A jak zabraknie? Potem sobie zjemy. Weź teraz coś szybciutko, mówiłam, skończ wczorajszą pomidorówkę albo zrób sobie „gorący kubek”. I przebierz się. Jesteś mi potrzebna.

— Mam dużo lekcji — odburknęła, myszkując w lodówce. Znalazła resztki sałatki sprzed trzech dni i galaretkę z kurczaka. A tak by sobie zjadła zrazika! Mama na pewno zrobiła z pieczarkami, pycha! I znowu wszystko zeżrą te grube typy. Dobrze jeśli tylko zeżrą. W zeszłym tygodniu… Poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła, i czym prędzej nakazała sobie myślenie o czymś innym. — Żeby ojciec nie zobaczył, że masz w kuchni rozpuszczone włosy — rzuciła szorstko i wyszła, zamykając drzwi nieco głośniej, niż chciała.


Siadła do komputera, pochłaniając łapczywie namiastkę obiadu. Na naszej-klasie nie było nic ciekawego, wirtualne smoki potrzebowały do wyklucia się jeszcze kilku dni, nawet na ulubionych forach nie pojawiły się żadne nowe posty. Tylko piorun_kaczora jak zwykle trollował po wątkach, mimo że od dawna nikt ze stałych bywalców nie zwracał na niego uwagi.

Sięgnęła po ulubioną powieść, ale i ona nie wciągnęła jej tak jak zwykle. Zamiast subtelnych rysów Edwarda Cullena wciąż miała przed oczami spoconą twarz matki, jej pochylone ramiona, oparzenie na ręce…

Z trzaskiem zamknęła książkę i ruszyła do kuchni. Pachniało w niej tak, że znowu poczuła skurcz żołądka, chociaż przed chwilą jadła.

— Gdzie te jarzyny? — burknęła. — Pokroję, bo przecież nie zdążysz…

6.

Ojciec zjawił się po siedemnastej w towarzystwie dwóch obcych dziewczyn.

— Cześć kochanie! — zawołał z szerokim uśmiechem, całując żonę w policzek. — Wszystko gotowe?

Mama nie odpowiedziała, wpatrując się w przybyłe niechętnym wzrokiem. Roześmiał się.

— To jest Wiola. — Objął w talii biuściastą tlenioną blondynę. — A to — klepnął po tyłku drugą z dziewczyn — Pamela.

— Paula — poprawiła kobieta niskim schrypniętym głosem.

— Nieważne! — zaśmiał się, przyciągając ją do siebie. — Będą podawać do stołu.

Patrycja zastanawiała się, czy mówiąc ostatnie słowa, mrugnął, czy tylko tak jej się zdawało.

Puścił dziewczyny i podszedł do mamy. Ujął w obie dłonie jej rękę i ostrożnie podmuchał na oparzelinę.

— Ech, ty niezdaro kochana, zginiesz beze mnie — mruknął. — Patrycja, podaj z apteczki to cudo do psikania i plaster z opatrunkiem. Trzeba się zająć ranną na placu boju.

Kiedy córka wyszła po medykamenty, dodał półgłosem z ustami przy uchu Grażyny: — No, czego się boczysz? Oni lubią takie… — Zerknął w kierunku dziewczyn. — Przecież moja żona nie będzie kelnerką w moim domu. Jeszcze by wylała komuś gorącą zupę na… — Wybuchnął rubasznym śmiechem.

Podszedł do największego garnka. Ostrożnie podniósł pokrywkę, zamieszał i spróbował.

— Nie jest to wprawdzie Sheraton… — ocenił. Nabrał jeszcze jedną łyżkę potrawy, powąchał. — Ale Pulardzie i tak wszystko jedno, byle dużo. Taak, całkiem niezłe. Jak na osobę z doktoratem, to nawet bardzo dobre. Ale pewne rzeczy… — wziął tartinkę i pożarł w dwóch kęsach — ...pewne rzeczy — wymamrotał — lepiej zostawić profesjonalistkom. No co tak patrzysz? O podawaniu do stołu mówię! O! Jesteś, Patrycja! Po śmierć ciebie posyłać! Chodź tu, matka, opatrzymy.

Chwycił żonę i przyciągnął do siebie, ale wyrwała się z jego objęć.

— Nie trzeba, już nie boli — powiedziała drżącym głosem. — Pójdę zobaczyć, czy niczego nie brakuje na stole, czy dobrze nakryte. Dziękuję, Patuniu. — Wzięła z rąk córki opatrunki i wyszła z kuchni.

7.

Po osiemnastej zaczęli złazić się goście. Ojciec kazał Patrycji nie wychodzić z pokoju, ale przez okno widziała podjeżdżające samochody. Pierwszy przyjechał dyrektor Pularda. Kiedyś nazwała go „durektorem”, co ojca ogromnie rozbawiło. „Świetne! — wołał, klepiąc się z uciechy po udach. — Rzeczywiście durektor z niego, bo durny jest jak but z lewej nogi! Bystra dziewczynka!”.

Durektor Pularda bywał na wszystkich przyjęciach w ich domu. „Pewnie dlatego taki gruby” — pomyślała mściwie Patrycja.

Zaraz za nim przyjechał poseł Wyrodek i jeszcze kilku najwyraźniej bardzo z nim zaprzyjaźnionych mężczyzn, których nie znała. Na jej pięterko docierało głośne: „panie marszałku”, „panie prezesie”, „panie pośle”, „panie senatorze”. Do ojca też nie mówili inaczej jak „panie przewodniczący”, choć przecież nie im przewodniczył. Ostatni zjawił się pan Witaszek. Ojciec od pewnego czasu nadskakiwał mu nawet bardziej niż durektorowi Pulardzie. Ciekawe, co tym razem chce sobie załatwić. Nowy kontrakt? A może już myśli o wyborach?

Skrzypnęły drzwi i do pokoju wsunęła się mama. Zapachniało bazylią, oregano i rozmarynem.

— Przyniosłam to, co się nie zmieściło na półmiskach. Spróbuj.

— Łał! Co to takiego?

— Filetto di manzo, czyli po naszemu polędwica. A to coś w rodzaju focacci, tylko pokroiłam na małe kawałeczki, żeby wydawało się, że jest tego więcej. Na przystawkę. Poza tym dzięki temu okrawki są dla nas. A to Chicken & mushroom puff pie. Te trzy mi trochę nie wyszły. Jedz, póki ciepłe.

— Pycha! A zraziki?

— Zraziki podałam na tamtym dużym półmisku z zielonym wzorkiem, więc nie dało się nic uszczknąć. Ale na pewno wszystkiego nie zjedzą.

— Niebo w gębie! Ale byłam głodna! — wymamrotała Patrycja z pełnymi ustami.

— Strasznie cię przepraszam, córeńko, że dopiero o tej porze jesz obiad. Może jednak powinniśmy ci wykupić abonament w stołówce? Zjadłabyś obiad po drodze do domu, a u nas najwyżej drugi?

— Eee, nie. Wolę, jak ty ugotujesz.

— Ale w takie dni jak dzisiaj… Sama widziałaś, nie miałam nawet czasu odgrzać ci zupy. A tak w ogóle to nie zdążyłam podziękować. Nie wiem, jak poradziłabym sobie bez twojej pomocy.

— Poradziłabyś, nie gadaj!

— No! — Mama zerknęła na zegar. — Robi się późno. Na którą masz jutro do szkoły?

— Na ósmą.

— Spakowana jesteś? Lekcje odrobione? Nie siedź dzisiaj za długo, dobrze?

— A ty?

— Ja też pójdę wcześniej spać. Przygotuję się tylko trochę do zajęć, bo już niewiele czasu mi zostało, a w ciągu roku… Sama wiesz, jak bywa. Zmywanie chyba odłożę do jutra.

Mama wyszła, jak zwykle bezszelestnie. Patrycja odrobiła najpilniejsze lekcje, resztę wieczoru zamierzając spędzić z ulubioną książką. Czytała ją już drugi raz, zatrzymując się przy opisach Edwarda. Jakże zazdrościła Belli! Gdyby rodzina Cullenów chodziła do jej liceum, wszystko wyglądałoby inaczej. I lekcje, i przerwy.

Ale takie rzeczy dzieją się tylko w książkach. Poza nimi czeka codzienność. Nudny dom, przewidywalna szkoła. A już chłopcy zwyczajni aż do bólu. I do tego mają pryszcze.

Gwar rozmów dobiegający z dołu początkowo jej nie przeszkadzał. Jednak z każdą godziną hałas stawał się coraz głośniejszy. Okrzyki, sprośne przyśpiewki, piski kobiet nie pozwalały się skupić. Gdy po raz kolejny zgubiła wątek, wściekła odłożyła powieść.

Miała ochotę wrzeszczeć, rzucić na podłogę klawiaturę i skakać po niej, zrywać plakaty, walnąć komórką o ścianę, tak żeby się rozleciała na maleńkie kawałeczki, jak w jednym teledysku, albo pozrzucać wszystko z półek, połamać płyty, porozrywać książki, byle tylko tamci się zamknęli. Znowu będzie musiała spać ze słuchawkami w uszach. A bo to pierwszy raz? Czy kogoś obchodzi, że jutro wstaje do szkoły na ósmą?


Nie wiedziała, co ją obudziło. Może ból ucha? Jedna słuchawka wypadła podczas snu, ale druga tkwiła na swoim miejscu, boleśnie twarda i pulsująca jednostajnym rytmem muzyki. Wyjęła ją czym prędzej. Jaka ulga!

Przyjęcie musiało się już skończyć, bo w domu panowała cisza. Ledwo to sobie uświadomiła, za oknem rozległ się ryk durektora:

— Prześliczna Wio… Wiolo…! Chodź tu zaraz, la, la, laaa!

Wyjrzała. Inne samochody już znikły z podjazdu, tylko bmw Pulardy stało jeszcze z otwartymi drzwiami. Ojciec i biuściasta blondyna, którą przyprowadził wieczorem, usiłowali umieścić durektora na tylnym siedzeniu. W końcu im się udało.

Ojciec wręczył blondynie kluczyki i coś powiedział. Ta roześmiała się, wsiadła do samochodu i odjechała.

Patrycja zerknęła na zegar. Druga trzydzieści. Ci to mają zdrowie!

Z powrotem zakopała się w pościeli. Słyszała ciężkie kroki ojca wchodzącego po schodach. Szczęknęły drzwi do pokoju rodziców i zaraz dobiegł stamtąd głos mamy. Wcale nie rozespany. Patrycja nie mogła rozróżnić słów, ale piskliwe, łamiące się tony sugerowały, że mama mówi przez łzy. Ojciec odpowiedział spokojnie, kojąco. I ponownie głos mamy. Krótkie, rwane zdania na wysokich tonach. I jego głos. Niski, wibrujący, stopniowo przechodzący w szept. I cisza.

Patrycja zasnęła.

Rozdział II

Środa, 24 września

1.

W środy Magdzik spotykała się z Patrycją dopiero na polskim, bo na pierwszej godzinie miały fakultety, a każda z nich chodziła na inny przedmiot.

— Czemu nie odbierałaś komórki?! — napadła na przyjaciółkę, gdy tylko ją zobaczyła. — Cały wieczór wydzwaniałam do ciebie, wysłałam nawet dwa esy, a ty co?

— Czekaj. — Patrycja oparła się o ścianę i pogrzebała w torbie. — No faktycznie! Rozładowana.

— Zapraszam do klasy! — usłyszały głos polonistki, która pojawiła się nie wiadomo skąd.

Tylko ona miała ten dar. Zjawiała się człowiekowi za plecami w najbardziej niespodziewanym momencie i równie niespodziewanie znikała, zupełnie jak duch. „Zresztą, kto ją tam wie — mawiała czasem Magdzik. — Blada, chuda, chodzi przy samej ścianie, jakby chciała ukryć, że nie rzuca cienia… Ubrana zawsze na biało, a po lekcjach idzie w stronę cmentarza Jerzego. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby tam mieszkała”.

— Proszę, wchodzimy, już jest po dzwonku, Kuba nie ociągaj się, wchodzimy, wchodzimy! — poganiała polonistka.

Wszyscy pozbierali torby i niechętnie weszli do sali. Znowu godzina nudów. W zeszłym roku do maja uczyła ich Szalona Ula, ale poszła na macierzyński, a wraz z nią atmosfera tamtych lekcji.

— Słuchaj — szepnęła Magda, gdy tylko usadowiły się z Patrycją w ławce. — On znów napisał dla mnie wiersz! Jak ja go kocham! Ty wiesz, że on potrafi ułożyć wiersz w niecałą minutę? Zobacz, czy to twoim zdaniem wyznanie? No wiesz, czy on mnie… też?

Patrycja zerknęła na podsuniętą jej kartkę, wygniecioną od częstego czytania. Znajdowało się na niej ledwie kilka wersów:

pogrzebana fala


uwierzy że granatowy smok żyje

jeszcze fioletowe zwierzę zła skarżyło się na diabła

wieczna woda zbiera truciznę


świetlisty kot cienia uciekł od cienia

żaglowiec pustki pęka

jak smutno

Poczuła zazdrość. Dla niej nikt nie układał wierszy.

— Otwieramy zeszyty — zabrzmiał monotonny głos polonistki. — Kontynuacja tematu Poezja jako wyraz światopoglądu romantycznego. Piszemy kolejny numer lekcji. I podtemat: Poeta jako bohater utworu literackiego. Zapisane? utworu literackiego. Proszę, kto mi powie, jakie znamy utwory literackie, których bohaterem jest poeta?

Nauczycielka wypowiedziała to wszystko jednym tonem i niemal na jednym oddechu. Patrycja zamarła, marząc o niewidzialności. Kiedy Halusia brała oddech, rozglądała się po klasie w poszukiwaniu ofiary.

— Łukasz, proszę. — Wskazała pierwszego delikwenta.

Dziewczęta, spokojne o własną skórę, wróciły do przerwanej rozmowy.

— Sam to napisał? — spytała Patrycja z niedowierzaniem.

— Też na początku nie wierzyłam. Ale przekopałam cały net. Nie ma! A w każdym razie wyszukiwarka nie wyrzuca.

— A jak on się nazywa?

— Nie wiem. A jeśli to ktoś znany i dlatego się ukrywa? — Magdzik zastygła z otwartymi ustami, tak ją poraziła ta wizja.

— Magda Dzik, zapisujemy! — wyrwały ją z zamyślenia słowa Halusi.

Szybko pochyliła się nad zeszytem. Jeszcze tego brakowało, żeby i z polaka dostała lacza. Matka zagroziła, że następna zła ocena spowoduje odłączenie od internetu. A tego Magdzik by nie przeżyła.

— „Poeta-wybraniec, wirtuoz, geniusz, wieszcz”, kropka — ciągnęła monotonnie polonistka. — Otwieramy podręczniki, Ola Kowalik przeczyta nam Ogólniki Norwida. Znalazłaś?

— Ile on ma lat? — szepnęła Patrycja, gdy uwaga Halusi skupiła się chwilowo na Oli.

— Mówiłam ci przecież! Dwadzieścia pięć!

— No to nie może być nikt znany. Za młody. Do tego informatyk, tak? Czyli nie poeta.

— Jak to nie poeta?! — Magdzik aż poczerwieniała z oburzenia. — Jak to nie poeta?! Spróbuj napisać coś takiego w minutę. Przecież do tego trzeba mieć tę… no… co Mickiewicz…

— Dzik i Adler! Może powiecie klasie, o czym tak zawzięcie dyskutujecie?

Magda wstała, ciągle jeszcze wzburzona.

— O Mickiewiczu — palnęła bez namysłu.

— Naprawdę? — zdumiała się Halusia. — A cóż takiego kontrowersyjnego jest w Mickiewiczu?

— Pani profesor, jak się nazywało to, co miał Mickiewicz, a czego nie miał Słowacki? Mówiła pani o tym w poniedziałek.

Nauczycielka rozpromieniła się jak stadionowy reflektor. Czyżby jednak ktoś słuchał jej wykładu na ostatniej lekcji? Wprawdzie mocno wtedy zdryfowała i nie zrealizowała tematu, ale może było warto?

— Masz na myśli zdolność improwizacji?

— Właśnie! — ucieszyła się Magdzik. — Taka zdolność charakteryzowała prawdziwego wieszcza, prawda? To znaczy…

— W czasach romantyzmu przywiązywano wielką wagę do tak zwanego natchnienia — podjęła polonistka — ale fakt, że Słowacki nie umiał improwizować, a w każdym razie nie z taką łatwością jak Mickiewicz…

— ...to znaczy geniusza, prawdziwego poetę? — nie dała sobie przerwać Magdzik.

— Ale i Słowacki wielkim poetą był! — wykrzyknęła Halusia i zakryła usta ręką, jakby powiedziała coś niestosownego.

Chyba rzeczywiście, bo Zosia i Ola parsknęły śmiechem.

— Ale mi chodzi o to — nie ustępowała Magda — czy na przykład w dzisiejszych czasach można spotkać wieszcza? Dlaczego teraz już się nie używa tego określenia?

— Właśnie! — zawtórowała Ola, siedząca z Zosią pod oknem. — Dlaczego słowo „wieszcz” zarezerwowano tylko dla tamtych trzech? I dlaczego akurat dla nich? Przecież Krasiński wcale…

— Spokojnie, po kolei — Halusia w popłochu zerknęła do konspektu. Jeśli nie zrealizuje tematu, to nie wyrobi się z programem, a klasa wyraźnie usiłuje naciągnąć ją na dygresję. Przecież na maturze nikt ich o takie rzeczy pytać nie będzie, a jeśli nie zdadzą, na kogo polecą gromy? Na nią! — O znaczeniu słowa „wieszcz” można przygotować prezentację maturalną. Na przykład: porównanie trzech wieszczów. Nawet w opozycji do Norwida, Olu. To bardzo ciekawy problem: Czy Norwid zasługuje na miano wieszcza? — urwała przerażona własną samowolą. A jeśli coś takiego nie nada się na prezentację? Jak śmiała sama podsuwać temat, nie spytawszy przedtem o zdanie opiekuna stażu? — Naturalnie musiałabyś go poszerzyć, żeby był bardziej przekrojowy — dodała szybko. — No i trzeba by sprawdzić… — znowu urwała, bo sama nie bardzo wiedziała, co właściwie należałoby sprawdzić. Nigdy dotąd nie przygotowywała uczniów do matury.

Raz jeszcze rzuciła okiem na leżący między stosem książek konspekt i poczuła się pewniej. Jak to dobrze, że dziś nikt jej nie hospituje. Ale do lekcji w drugiej D musi się jednak solidniej przygotowywać. Wbrew pierwszemu wrażeniu, dzieciaki wyglądają na dociekliwe i nie ma co liczyć nawet na małą improwizację, nie mówiąc o wielkiej.

Przesunęła ukradkiem dziennik, aby odsłonić stronę zeszytu do polskiego (własność młodszego brata koleżanki, który w zeszłym roku chodził do drugiej klasy liceum). Jego nauczycielka nie wysilała się za bardzo przy dyktowaniu notatek, ale jednak stanowiły one jakiś punkt odniesienia.

— No, kończymy tę dyskusję i wracamy do tematu lekcji — uciszyła uczniów. — Magdo, widzę, że ładnie dziś pracujesz. Piątka. Piszemy: „Rola poezji według C.K. Norwida”. Kto odpowie? Olu?

— „Odpowiednie dać rzeczy słowo”.

— Bardzo ładnie. Zapisujemy.

Przeszła się po klasie, sprawdzając, czy wszyscy notują. Długowłosy chłopak w zamyśleniu patrzył przez okno. Nie pisał! „Jakże on się nazywa. Malczewski? — Zerknęła do dziennika. — Malczyński! Andrzej”.

— Proszę — zwróciła się do niego. — Jak to rozumiesz? Zinterpretuj.

Kolejne pudło. Wyglądał na zupełnie wyłączonego, a odpowiedział z sensem. I to w taki sposób, jakby tłumaczył rzecz oczywistą ostatniemu tłukowi. „A Dzik i Adler znów gadają” — zezłościła się w myślach.

— Malczewski, piątka — powiedziała. Tyle dobrego, że to ona rozdziela oceny. Przynajmniej będą ją lubić. Chociaż długowłosy wydaje się doskonale obojętny na wszystko. Jak książę, psiakrew! — Piszemy: „Poezja «romantyczna» dziś”. Romantyczna w cudzysłowie. Już? W porządku. Czy ktoś przygotował fragmenty wierszy współczesnych poetów, jak prosiłam?

Odpowiedział jej szelest gorączkowo przerzucanych stron podręcznika. Magda Dzik podniosła rękę.

— Czy ja mogę?

— A reszta…? — zaczęła Halusia, ale natychmiast się wycofała. — Proszę bardzo. Jakiego twórcę wybrałaś?

— Najpierw przeczytam, dobrze? Może ktoś zgadnie.

Magda rozprostowała kartkę i lekko drżącym głosem wyrecytowała:

błyskawica

jest bolesna jak miłosna nagość

żyje

zostałem sam


śmierć

trwa jak jaskółka


potem już nic

Gdy skończyła, zapadła cisza. Nikt nie chciał wyrwać się pierwszy. W końcu polonistka, rada nierada, przerwała ciężkie milczenie.

— Nie przypomina mi to żadnego ze znanych poetów — zaczęła ostrożnie. — Zdradzisz nam, czyj wiersz zaprezentowałaś?

— A może swój?! — wrzasnął Kuba. — Co? Przyznaj się!

Magdzik spurpurowiała aż po cebulki włosów.

— Nie — odburknęła. — To bardzo młody poeta. Jeszcze nie wyrobił sobie nazwiska.

— Czyli Mag Dzik! Młody i ukryty. W lesie!

— Daj jej spokój! — odezwała się Patrycja, piorunując go wzrokiem. Poskutkowało. — Pani profesor, czy możemy zanalizować ten wiersz? O czym on jest?

Rumieniec, który z policzków Magdy zdążył już przewędrować na uszy Kuby, teraz przeniósł się na szyję polonistki.

— No, hm… — odchrząknęła — Hm… no, to z pewnością przykład poezji romantycznej, ponieważ… ponieważ występują pewne typowe obrazy, słowa kluczowe. Można się tu dopatrzeć echa wczesnego romantyzmu. Kto powie, o jakie pojęcia chodzi? — Potoczyła wzrokiem po klasie, znowu czując przewagę.

— Miłość! — zawołała Ola.

— Śmierć — dodała Zosia.

— Bardzo dobrze.

Magda spojrzała na przyjaciółkę.

— O co mu chodziło z tą miłością i śmiercią? — szepnęła z niepokojem. — Chyba nie zamierza się zabić?

— Czy podmiot liryczny zamierza popełnić samobójstwo? — zapytała głośno Patrycja.

— Mogę spojrzeć? — Polonistka podeszła do Magdy i zabrała jej kartkę. — Hm… no, trochę ten wiersz za krótki, aby dało się cokolwiek pewnego powiedzieć o podmiocie lirycznym. Poza tym, że to mężczyzna, oczywiście. Ale śmierć odnosi się tu raczej do ukochanej, tylko, jak już mówiłam, próbka wydaje się zbyt mała, by…

— Mam jeszcze jeden! — Magda wydobyła spomiędzy książek kolejny pognieciony arkusik. — „Pogrzebana fala uwierzy że granatowy smok żyje…” — zaczęła, ale Halusia zamachała rękami.

— Nie, nie! Wystarczy! — powiedziała szybko. — Dajmy szansę innym. Kto jeszcze coś wybrał?

— Pani profesor! — rozległy się wokół głosy protestu. — Niech czyta! Prosimy!

Halusia szybko przebiegła wzrokiem podaną jej kartkę.

— Bardzo nietypowa poezja… — mruknęła. — Analiza zajęłaby nam resztę lekcji, a musimy omówić jeszcze Heinego i Miłosza. Z poetów współcześnie żyjących chciałabym zanalizować twórczość Ryszarda Krynickiego. Czy ktoś poza Magdą przygotował jakiś utwór? Nie? W takim razie niech Kuba przeczyta fragment Heinego z podręcznika.

— Ja bym wolał o tym smoku — odważył się Kuba, ale polonistka znów poczuła pod nogami twardy grunt i nie zamierzała dać się z niego zepchnąć.

— Oba zaprezentowane przez Magdę wiersze można oczywiście zaliczyć do współczesnej poezji romantycznej — ucięła. — Choć z pewnością jest to młody poeta z nie do końca ukształtowanym warsztatem. Da się jednak zauważyć talent. Utwory są krótkie, do tego wysoce zmetaforyzowane, dlatego niełatwo tu o schemat interpretacyjny typu: podmiot liryczny — odbiorca liryczny — sytuacja liryczna. Nie mówiąc już o rozpatrywaniu, jakie środki stylistyczne zostały użyte i czemu one służą. Możemy jednak zrobić tak, że zanalizujemy teraz wiersz Silniejsze od lęku Ryszarda Krynickiego oraz fragment Nocy florenckich Heinego, a potem każde z was uczyni podobnie z dowolnym wierszem, choćby tym zaproponowanym przez Magdę, byle był napisany w konwencji romantycznej. Kuba, ja wszystko słyszę! Czytaj, proszę, o Paganinim.

2.

Piątka z polskiego trafiła się Magdzikowi jak ślepej kurze ziarno, odsuwając widmo odcięcia od internetu przynajmniej na jakiś czas. A ponieważ Patrycja musiała na przedsiębiorczości szczególnie uważać (był to przedmiot, którego nie lubiła, ale z którego jej ojciec wymagał wyłącznie najlepszych stopni), Magdzik zatonęła w słodkim rozpamiętywaniu historii swojej bolesnej niespełnionej miłości.

Poznali się pod koniec lata. Właśnie wróciła z wakacji pogrążona w otchłani rozpaczy. Miała już przecież siedemnaście lat i żadnego chłopaka! Co gorsza, na wakacjach nie spotkała nikogo, kim warto by się zainteresować! Zresztą, nie oszukujmy się, widocznie to ona była zbyt mało interesująca, by ktoś zwrócił na nią uwagę. Niska, raczej krępa niż smukła, do tego dokuczał jej trądzik, który na szczęście pod wpływem letniego słońca prawie znikł, ale Magdzik wiedziała, że tak naprawdę tylko się przyczaił, by ze zdwojoną siłą zaatakować wraz z początkiem roku szkolnego.

Gdyby miała chłopaka albo chociaż wytłumaczenie, dlaczego go nie ma, z pewnością czułaby się bardziej wartościowa. Dajmy na to, gdyby jeździła na wózku, jak Gabrysia, która niby chodziła do ich klasy, ale przeważnie jej nie było, mogłaby utrzymywać, że jest sama, bo nie chce nikogo obciążać swoim kalectwem. Wprawdzie Gabrysia niczego takiego nie twierdziła, ale rozumiało się to samo przez się.

Tymczasem Magdzik była obrzydliwie zdrowa i sprawna. Z wuefu dostawała niemal wyłącznie piątki. A jednak nikt jej nie chciał. Może gdyby ufarbowała włosy na jakiś jaskrawy kolor, ktoś wreszcie by ją zauważył?

To, że podczas dwóch tygodni spędzonych u dziadków nie pojawił się żaden królewicz, jeszcze przełknęła. W końcu Kicin nie jest miejscem, gdzie królewicze chodzą po ulicach. Ale żeby nie spotkać nikogo godnego uwagi przez całe lato? Nawet w Bieszczadach, gdzie szlaki przemierzają ponoć wyłącznie interesujący włóczykije z połatanymi plecakami i głowami w chmurach?

Zdesperowana włączyła Skype’a, by sprawdzić, czy Patrycja już wróciła (Patrycja — smukła, długonoga, o wielkich sarnich oczach i włosach koloru gorzkiej czekolady, tak, ona mogła sobie pozwolić na przebieranie w chłopakach jak w ulęgałkach. Mogła sobie nawet pozwolić na niewiązanie się z żadnym chłopakiem!), i nagle przyszła jej do głowy genialna myśl.

Stać się na chwilę kimś innym. Kimś takim jak Patrycja: interesującym, tajemniczym, pociągającym. Obiektem westchnień i zalotów. Flirtować. Dać się zdobyć temu jedynemu, który musi gdzieś być i z pewnością też jej szuka. Prawie poczuła to tajemne porozumienie dusz, ową tęsknotę, która każe nieznanej drugiej połówce błądzić teraz po necie, by ją znaleźć. Wyobraziła sobie wysokiego przystojnego szatyna, najlepiej o zielonych oczach, który od miesięcy umiera z tęsknoty za nią albo wikła się w toksyczne związki, nie wiedząc, że ona od tak dawna na niego czeka. A nawet jeśli taki szatyn nie istnieje, to niechby pojawił się ktokolwiek, w kim warto się zakochać. Przynajmniej miałaby wytłumaczenie, dlaczego z nikim nie chodzi.

Wylogowała się z konta „magdzik” i czując w sercu rozkoszny dreszcz, kliknęła na pole „Nie masz konta?”.

Imię i nazwisko postanowiła na razie pominąć, zwłaszcza że „dzik” nie kojarzył się ani trochę romantycznie, ale jaki wybrać nick? Jakimi słowami wyznać: „To ja! To mnie szukasz! Tu jestem!”? Lonely Heart? Oklepane. Samotny Wilk? Raczej wilczyca. Wadera? Czy to wystarczająco kobiece? Zaklęta Królewna? Zbyt dziecinne. Jak jednym czy dwoma słowami wyrazić, że bez niego jest jak owoc dmuchawca, jak niesione wiatrem piórko? Bird? Ladybird? Mógłby nazywać ją wtedy „swoją biedroneczką”. Parsknęła śmiechem.

„Najlepiej od razu supermarkecik!” — pomyślała rozbawiona.

Podniebny latawiec? Poetyckie, ale skąd będzie wiedział, że ma do czynienia z dziewczyną? A Podniebna latawica odpada. Nie chodzi przecież o zboczeńca, tylko o drugą połówkę. Flying…? Ale latające co? A gdyby tak smok? Żeby sobie nie pomyślał, że taka z niej słodka niunia. Tak! Flying dragon! Wystarczająco delikatne, wystarczająco tęskne i wystarczająco mroczne! Smok jest piękny, ale też niebezpieczny. Ze smokiem nie ma żartów. Świetnie!

Wpisała nick, hasło, kliknęła i…

Wybrana nazwa użytkownika jest już zajęta. Wybierz sugerowaną nazwę lub wpisz inną.

flying_dragon4

flying_dragon34

flying_dragon78

flying_dragon637

flying_dragon253

— O nie! — jęknęła.

Z takim nickiem nie ma czego szukać. To musi być coś niepowtarzalnego. Spróbowała jeszcze kilku smoczych wariacji, ale też okazały się zajęte. Czy wszyscy ludzie myślą tak samo? Jak powinna się nazwać? I kiedy marszcząc czoło, usiłowała wymyślić coś dostatecznie niezwykłego, za oknem pociemniało, a z oddali dobiegły odgłosy nadchodzącej burzy.

Magdzik lubiła burzę. Lubiła wpatrywać się w błyskawice rozcinające niebo, wsłuchiwać w szum deszczu. Czasem właśnie wtedy wychodziła na spacer, wyobrażając sobie, że mokre dotknięcia deszczu to pocałunki, a błyskawice to weselne flesze.

Zaślubiona deszczowi? Zbyt radykalne, będzie wyglądało, jakby już kogoś miała. Deszczowa, jak na blogu z wierszami? Nie, lepiej nie używać tej samej nazwy. Tempest Lady? Tak! To jest to!

Na szczęście nick był wolny i po upływie niecałej minuty Magdzik stała się szczęśliwą posiadaczką nowego konta i zupełnie nowej tożsamości. Wpisując datę urodzenia, postarzyła się o cztery lata. Nie zamierzała zawierać znajomości z jakimś szczylem. Studenci są na pewno poważniejsi od licealistów. Jako dwudziestojednolatka wydatnie zwiększy swoje szanse na poznanie Prawdziwego Mężczyzny.

W rubryce „O mnie” napisała: „Uwielbiam burzę, deszcz, poezję i dobre książki. Słucham Kaczmarskiego i Turnaua. Ulubiona pora dnia: noc przy pełni księżyca. Ulubiony sport: tai-chi i kung-fu. Ulubiony kolor oczu: zielone”.

Jako awatar wkleiła fotkę tańczącej Patrycji, którą pstryknęła na jakiejś imprezie. Twarz była zamazana, a do tego w połowie zasłonięta rozwianymi włosami. Prawdziwa Tempest Lady!

Raz jeszcze spojrzała na swoje dzieło. Przynęta została założona. Jej profil nie zachęci małolatów słuchających emo-core czy fanów punk rocka. Magdzik nie miała nic przeciwko emo, screamo i hardcore. Punk rock czy metal też jej nie przeszkadzały, ale wszystkie te gatunki muzyki wydawały się jej strasznie dziecinne. Co drugi kolega słuchał czegoś w tym rodzaju. Jej ukochany musi być zupełnie inny. Dobrze, żeby trenował sztuki walki, bo wtedy będzie wysportowany, wytrzymały i silny, a w razie czego na pewno ją obroni. Nie mięśniak na sterydach, tylko subtelny intelektualista o stalowych muskułach i romantycznej duszy, słuchający poetyckich ballad. Ktoś, kto tak jak ona myśli czasem: „A jeśli dom będę miał, to bukowy być musi koniecznie”. Aż ją w sercu ścisnęło z tęsknoty i niewiele się zastanawiając, wpisała cytat z Wojtka Bellona w rubryce „Miasto”. A potem ustawiła status „Skype-Me!”.

Nie minęła minuta, gdy wywołał ją jakiś chętny.na.cyberek. Zanim zdążyła odpowiedzieć, zgłosił się matado, a chwilę po nim filip i ammir. Przeraziła się. Jak zdoła porozmawiać z wszystkimi czterema? Czy wystarczy jej błyskotliwości i refleksu? Czym prędzej napisała każdemu, że woli czat, poza tym nie ma mikrofonu, i zaczęła cztery konwersacje (w tym jedną po angielsku z francuskim Algierczykiem). Po chwili ich liczba wzrosła do sześciu, bo do tamtych dobili adwenen i mirza. Zanim wpadła na to, że musi zmienić status ze „SkypeMe!” na „Dostępny”, znaleźli ją mehlnik, bakłażan, zielony.troll, grzgorz_g, maldil i aldmaris. Końcówka wakacji zapowiadała się naprawdę wspaniale!

Przez pierwszy tydzień niemal nie odchodziła od komputera. Czatowała zwykle z dwoma, trzema naraz, i to było bardzo miłe. Ale w drugim tygodniu odkryła, że „dreszcz” czuje tylko wtedy, gdy wywołuje ją Adwenen. Jako jedyny wiedział, że rhodesian ridgeback to nie dyscyplina sportu, tylko rasa psa, że terierów się nie strzyże, lecz trymuje, a Pratchetta najlepiej czytać po angielsku. Prawdę powiedziawszy, Magdzik dotąd nie miała okazji strzyc teriera, o trymowaniu nie wspominając, ale dogłębnie zapoznała się z tym zagadnieniem dzięki książce Psy rasowe, którą dostała na urodziny. Pratchetta właściwie też jeszcze nie czytała. Ale wychowawczyni opowiadała o nim z takim zaangażowaniem…

Adwenen był niesamowity. I te jego wiersze… Magdzik żałowała, że dotąd korzystali tylko z czatu, ale on długo siedział w pracy i nie chciał, by ktoś podsłuchał ich rozmowy. Ostatnio nawet trochę się boczyła z tego powodu. Bo może to tylko wymówki? Może ma coś do ukrycia? Głos wiele mówi o człowieku. Jednak poprzedniego wieczora przekonała się, że Adwenen nie ma złych zamiarów. Napisał, że w środę przed piętnastą jego szef gdzieś wychodzi. To dobra okazja, by w tym czasie choć chwilkę porozmawiać. Nie za długo, bo potem kumple wracają z lunchu, ale zawsze.

Odpowiedziała, że zajęcia na uczelni kończy właśnie w tym czasie, więc przy komputerze będzie nie wcześniej, jak za kwadrans trzecia.

— A może w czwartek? — zapytała. — To jedyny dzień, kiedy wracam wcześniej, około trzynastej.

— Odpada — odpisał i Magdzik prawie usłyszała jego smutne westchnienie. — W czwartki mamy szkolenia do piętnastej.

Tak więc umówili się na dzisiaj. Magdzik zerknęła na zegarek. Boszsz… Dopiero kwadrans po dziesiątej! Jeszcze ponad cztery godziny!

A może to błąd, że tak naciskała na rozmowę? Na czacie można się schować za literkami. Zastanowić dziesięć razy, zanim się napisze coś głupiego. W rozmowie jest się niemal nagim. A jeśli Adwenen rozpozna po głosie, że Magdzik ma dopiero siedemnaście lat? Z drugiej strony byłaby to dobra okazja, aby się przyznać. Ale dla kogoś, kto już pracuje, smarkata licealistka to żadna atrakcja. Magdzik poczuła, że gdyby Adwenen przestał pojawiać się co dzień na czacie, umarłaby z tęsknoty. To jego charakterystyczne: „Jaka dziś pogoda, Tempest Lady?” czy „Kiedy się logujesz, mój komputer od razu przyspiesza”… Albo ich wczorajsza rozmowa o psach. Magdzik zwierzyła się ze swego wielkiego marzenia i on od razu ją zrozumiał. „Gdybym miał odrobinę większą kawalerkę — napisał — no i gdybym nie spędzał tyle czasu w pracy, zaraz bym sobie sprawił psa. Najlepiej malamuta. Albo saluki. Albo nawet zwykłego kundla, byle był duży i dobrze biegał. Mógłbym z nim jeździć na dalekie wyprawy rowerem”. Aż westchnęła, gdy to przeczytała. Uwielbiała rowerowe wycieczki. W wyobraźni zobaczyła siebie jadącą u boku Adwenena, z rodezyjskim lwim psem albo malamutem pędzącym przed nimi. Aż przez chwilę nie wiedziała, co napisać. A potem słowa popłynęły same. Spływały z palców na klawiaturę i biegły przez komunikator do Tego, Który Nazwał Jej Marzenia. A Adwenen wcale się nie śmiał, tylko ubierał te wizje w jeszcze piękniejsze obrazy. I widziała ich oboje, roześmianych, pędzących gdzieś przez sawanny Afryki albo wędrujących po Wielkim Murze Chińskim. A na koniec napisał: „Jesteś taka słodka, że nie mogłem się powstrzymać i ułożyłem dla Ciebie wiersz”. I wkleił ten o granatowym smoku. Z pewnością był to smok latający nad Wielkim Murem; strzegący ich miłości.

Zadzwonił dzwonek. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest. Nudna przedsiębiorczość minęła jak z bicza trzasł. Odkąd Magdzik się zakochała, nawet szkoła przestała uwierać.

3.

No i nareszcie religia. Po lekcjach, na których nie mogły lub nie chciały rozmawiać, i przerwach zbyt krótkich na poważne zwierzenia — przyjemna odmiana. Udało im się wywalczyć miejsca w ostatniej ławce pod ścianą, przedmiot pożądania niemal całej klasy, i Magdzik, bezpiecznie ukryta przed wzrokiem księdza, w końcu mogła zdać raport z postępów w sprawach sercowych.

— Spędziłam z nim wczoraj cały wieczór — wyszeptała rozmarzonym tonem. — Jaka ja jestem nieszczęśliwa!

— Stupidass! — syknęła Patrycja. — Poszukałabyś sobie kogoś w realu. Ot, choćby Kuba! Zakręcony na twoim punkcie jak słoik bigosu, a ty tracisz czas na jakiegoś bota!

— To nie bot! — oburzyła się Magdzik. — A Kuba, jeśli w ogóle jest zakręcony, to prędzej z twojego powodu!

— Kuba, żeby policzyć do dwudziestu, musi zdjąć buty. I’m not interested.

— A mnie chcesz go wcisnąć!

— Bo widzę, że jesteś w desperacji. Już nawet Kuba lepszy od tego czegoś z netu. Jeśli to nie bot, to na pewno jakiś zbok. Ma osiemdziesiąt lat, obwisły brzuch i tylko jeden ząb. Nawet prawdziwego imienia nie chce podać. Mało się mówi o różnych typach w sieci? Zobaczysz, jeszcze będziesz żałować!

— Już żałuję — westchnęła romantycznie Magdzik i uśmiechnęła się. — To nie ma przyszłości. Ale to takie słodkie…

— Ty naprawdę jesteś zdrowo walnięta!

— Uhm… Spotkałam mężczyznę swego życia.

— I co ci z tego przyjdzie?

— Jak to co? Miłe wspomnienie! W końcu prędzej czy później dopadnie cię proza życia. Więc trzeba trochę pożyć poezją, by mieć siłę przetrwać tę prozę.

— Kurczę! Poleciałaś jak babcia po schodach. Co ty właściwie o nim wiesz? Gdzie on w ogóle mieszka?

Magdzik tajemniczo się uśmiechnęła.

— Spotkasz się z nim? — zapytała Patrycja po chwili milczenia.

— Zwariowałaś?!

— Więc po co to ciągniesz?

„Rozkocham go w sobie, omotam i rzucę” — chciała odpowiedzieć, ale nie powiedziała nic.

4.

Po wuefie Magdzik wybiegła, jakby ją kto gonił. Nawet się nie przebierała, tylko chwyciła plecak i tak jak stała, popędziła do domu.

Od liceum imienia Wiktorii Wiedeńskiej (złośliwi mówili „Wiktorii Wu”) do wieżowca przy ulicy Kraszewskiego dzieliło ją siedem minut spacerkiem. Tego dnia pobiła chyba swój rekord, bo pokonała trasę w niecałe trzy. Zdyszana dotarła na piąte piętro i włączyła komputer. Zegar nieubłaganie odmierzał czas, a jej pecet nieśpiesznie chrobotał dyskami, potem długo łączył się z Internetem, nie zważając ani na gniewne pomruki, ani na jęki, ani na bębnienie palcami po biurku. Wreszcie skończył.

Magdzik już miała otworzyć okno Skype’a, gdy uświadomiła sobie, że gardło ma wyschnięte na wiór. Jeśli zaraz nie napije się czegokolwiek, nie będzie w stanie wykrztusić nawet słowa.

Popędziła do kuchni. Drżącymi rękami nalała sobie wody z czajnika. Wypiła duszkiem. Ponownie napełniła szklankę, ale zamiast wrócić do pokoju, przysiadła na stołku. Tym razem sączyła wodę powoli, oddychając głęboko między łykami.

„Tylko spokojnie, nerwy w konserwy — powtarzała w myślach jak mantrę. — A jeśli nie spodoba mu się mój głos? Albo powiem coś głupiego? Spokojnie, dziewczyno, uda ci się. Nerwy w konserwy. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem…”.

Gdy doliczyła do zera, wróciła do swego pokoju. Przez chwile wpatrywała się w monitor, a potem, czując się trochę jak we śnie, usiadła i otworzyła okno komunikatora. Przy nicku „adwenen” zobaczyła znaczek „Dostępny”.

Kto powinien kogo wywołać? Ona jego czy on ją? Mama by powiedziała, że inicjatywa powinna należeć do mężczyzny, bo się jeszcze nie zdarzyło, żeby kotlet biegał za psem. Ale może on kulturalnie czeka, aż ona będzie gotowa? Przecież przy powitaniach to kobieta pierwsza podaje rękę.

Zegar wskazywał już prawie trzecią, a Adwenen jakoś się nie kwapił z rozpoczęciem rozmowy. Magdzik wzięła głęboki oddech i kliknęła na ikonkę „Zadzwoń”.

Zgłosił się po drugim sygnale.

— Cześć! — wychrypiał. — Przepraszam. Długo czekałaś? Szef wyszedł później, niż myślałem.

— Czemu jesteś taki zdyszany?

— Musiałem przestawić szafę pancerną.

— Szafę pancerną? Po co?

— Robimy miejsce na nowy serwer.

— Aha… — Nie rozumiała, co ma szafa pancerna do serwera, ale widać musiał się nieźle namęczyć, skoro jego głos brzmiał jak po forsownym biegu. — Wykorzystuje was ten szef.

— Strasznie. Ale dobrze płaci. Jak było dziś na uczelni?

— Normalka. Nic ciekawego.

— Nie, dlaczego? To bardzo interesujące. Sam myślałem, czyby nie pójść na anglistykę, ale informatyka bardziej mi podeszła.

W tle Magdzik usłyszała jakby stłumione parsknięcie.

— Co tam się u ciebie dzieje?

— Kumpel właśnie wrócił z lunchu. Ma straszny katar.

Jakby na potwierdzenie rozległo się coś, co można by uznać za głośne wycieranie nosa.

— Założyłem słuchawki — powiedział szybko Adwenen. — Wiesz, przepraszam, ale muszę kończyć…

— Nie kończ! Może pogadamy razem? — rozległy się nagle dwa albo trzy obce głosy. — Masz siostrę? Albo koleżankę z roku? Gdzie studiujesz? Dacie się zaprosić na melanż?

— Sama widzisz — mruknął Adwenen. — Nie ma warunków. Przyleźli i będą się wcinać. Cisza, leszcze! Z TAAKĄ laską rozmawiam!

Magdzik aż zamarła, usłyszawszy to wyakcentowane „taką”. Jeszcze nikt nie powiedział o niej, że jest „taaka laska”.

— Ej, my też chcemy! My też jesteśmy przystojnymi informatykami! My też mamy wrednego szefa! — ostatnie słowa zagłuszył wybuch śmiechu.

— Przepraszam, Tempest Lady, nic nie poradzę, że to takie palanty. Sama widzisz, w pracy porozmawiać się nie da. Spotkamy się jutro. Nara!

Magdzik usłyszała sygnał przerwanego połączenia, a potem Adwenen się wylogował. Pewnie po to, by nie próbowała go wywoływać. No tak, dziś już nie ma co marzyć choćby o czacie. Kumple nie odpuszczą, a może i zechcą się podszyć pod Adwenena? Miał rację. A jednak czuła żal.

5.

Wracająca ze szkoły Patrycja już z daleka zauważyła robotników, którzy wynosili wszystko z chatki Robinsona. Tak Romek, jej starszy brat, nazwał niewielki budynek w kącie ogrodu. Kiedyś dziadek trzymał tam malucha, a potem ojciec starego opla. Jednak odkąd zaczęło im się lepiej powodzić, do trzymania coraz droższych samochodów bardziej nadawał się połączony z domem garaż, który dobudowano wraz z piętrem, niż tamten stary, widoczny tylko z niektórych okien. Ojciec początkowo zamierzał go zburzyć, ale po namyśle zlecił przebudowę. I tym sposobem powstała może niezbyt urodziwa, ale bardzo funkcjonalna kawalerka. Był to, jak się okazało, prezent dla pierworodnego syna na siedemnaste urodziny. „Dorastający chłopak musi mieć więcej swobody” — stwierdził ojciec, wręczając mu klucze.

Odkąd brat wyjechał na studia, chatka stała pusta. Czasem przychodziła tam Patrycja. Siadała w fotelu Romka i patrzyła na pozostawione przez niego rzeczy: zdjęcia przypięte do korkowej tablicy, plecaki, buty, czekan, jakieś żelastwo, indiański pióropusz, trochę książek. Miała wtedy wrażenie, że Romek wyszedł tylko na chwilę, że zaraz wróci, zdejmie z ramion plecak pełen najdziwniejszych przedmiotów i zacznie snuć opowieści o każdym z nich. Jak zawsze.

Ale nawet gdy przyjeżdżał, czy to w wakacje, czy na święta, zatrzymywał się nie tutaj, tylko w swoim dawnym pokoju.

„Będziesz tak krótko, nie możesz się od nas izolować” — mówiła mama. Miała rację. Romek całe dnie spędzał poza domem, nadrabiając zaległości towarzyskie lub załatwiając Bardzo Ważne Sprawy; często nie pojawiał się nawet na posiłkach. A potem znów pakował plecak i tyle go widzieli. Gdyby nie to, że sypiał w pokoju obok i można było do niego zajrzeć wieczorem albo rano, Patrycja nawet by nie odczuła, że przyjechał.

Przyśpieszyła kroku. Skoro remontują chatkę…

Przefrunęła nad niską furtką, jakby to był płotek lekkoatletyczny, wyminęła dwóch mężczyzn niosących drabinę i farby, wpadła do domu. Na parterze — nikogo. Pognała na górę, przeskakując po trzy stopnie.

Mama siedziała w swoim pokoju pochylona nad papierami. Pewnie przygotowywała się do zajęć, żeby podczas roku akademickiego mieć więcej wolnego czasu. Obok niej, na podłodze, stał kosz kwiatów.

— Romek wraca?! — wykrzyknęła Patrycja od progu.

— A tak, wpadnie na dzień czy dwa przed rozpoczęciem roku. Nie mówiłam ci?

Patrycja poczuła się jak pies, który porwał z wystawy atrapę szynki.

— Ale przecież remontują chatkę! — Pokazała ręką w kierunku ogrodu. — Myślałam… W Toruniu też jest etnografia — usiłowała ocalić resztki nadziei. — Sprawdzałam.

Mama się roześmiała. Kiedy się śmiała, odrzucała głowę do tyłu, a w policzkach robiły się jej wesołe dołeczki. Nie sposób było samemu się nie uśmiechnąć. Romek miał taki dołeczek w prawym policzku, a Patrycja w lewym. Ale poza tym oboje bardziej byli podobni do ojca, tylko Romek jeszcze oczy wziął po mamie. Niebieskie.

— Po co on studiuje w Warszawie, skoro mógłby tutaj? — drążyła Patrycja.

— Może czasem trzeba odejść dalej od domu, żeby mieć gdzie rozwinąć skrzydła? Usamodzielnić się, poczuć się mężczyzną… A może obawiał się, że na angielskim trafi do mojej grupy ćwiczeniowej? Albo że ludzie będą patrzeć na niego przez pryzmat nazwiska? Ojca tu znają, w Warszawie Romek zachowa większą anonimowość. Ale wróci, nie martw się. Tylko jeszcze nie teraz.

Mama złożyła papiery, wstała od biurka i ruszyła w kierunku kuchni. Przechodząc obok córki, pogłaskała ją po głowie.

— Ja też za nim tęsknię — szepnęła. — Widziałaś, jaki piękny bukiet dostałam? To od taty. W twoim pokoju też czeka drobna niespodzianka. Rekompensata za nocne hałasy. — Uśmiechnęła się. — Masz ochotę na zrazika? Udało mi się kilka ocalić. Specjalnie dla ciebie. Chodź.

— Myślałam, że skoro remontują chatkę… A może… — nie dokończyła, bo uświadomiła sobie, że przecież też ma siedemnaście lat. Tak jak Romek, kiedy dostał klucze.

— Tata obiecał panu Witaszkowi…

— Obiecał mu naszą chatkę? — przerwała Patrycja, blednąc z wściekłości. — Ale przecież… Przecież tata nie mógł tego zrobić! I po co Witaszkowi chatka?! Będzie mieszkał w naszym ogrodzie?! Ale dlaczego?! — wyrzucała z siebie słowa coraz szybciej, aż mama przerwała jej krótkim:

— Nie on!

— Co? — nie zrozumiała Patrycja.

— Pan Witaszek ma jakąś ciotkę czy inną krewną w Golubiu albo gdzieś. Nieważne. W każdym razie…

— I ta Ciotka Klotka się tu sprowadzi? Ja nie chcę!

— Jak mi tak ciągle będziesz przerywać, to poczekamy, aż przyjdzie tata i sam ci wyjaśni — zagroziła mama. — To co, zjesz zrazika, czy wolisz coś innego?

— Może być. Znaczy: zrazik. I co z tą babą, która chce mieszkać w naszym ogrodzie? Ci robotnicy podeptali twoje cynie!

— Widziałam — westchnęła mama. — Trudno. I tak już zaczynały przekwitać. Na wiosnę posiejemy nowe. — Poklepała Patrycję po plecach i wręczyła jej strugaczkę do ziemniaków. — Obierzesz? Trzy nam chyba wystarczą? A ja podgrzeję zraziki i zrobię surówkę. Z czego chcesz?

— Z kiszonej kapusty. Z jabłkiem. No więc, co będzie z chatką?

— Jak mówiłam, pan Witaszek ma ciotkę czy kogoś takiego, nie jestem pewna, chyba go ta ciotka wychowała czy coś, ojciec sam dokładnie nie wiedział, w każdym razie pan Witaszek ma duże zobowiązania względem tej osoby.

— I dlatego chce nam ją wtrynić?

— Mówiłam: nie przerywaj. — Mama zaczęła ścierać na tarce dużą soczystą antonówkę. — Obieraj szybciej, woda się zaraz zagotuje. Nie ciotkę chce nam wtrynić, tylko jakieś dziecko z jej rodziny, które właśnie dostało się na studia.

— To nie może mieszkać w akademiku? Tyle wystarczy?

— Obierz jeszcze ten mały i będzie dość. Romek też nie mieszka w akademiku — przypomniała mama.

Patrycja zamilkła. Kiedy Romek się uparł na studia poza domem, ojciec był przeciwny. I nadal jest. Mimo to kupił mieszkanie w Warszawie. Romek zajmuje jeden pokój, a trzy pozostałe wynajmuje. Ojciec zawsze miał nosa. Jeśli i tu zwietrzył interes, nic go nie powstrzyma.

— A to chłopak czy dziewczyna? — zapytała.

— Nie wiem. Tata obiecał panu Witaszkowi, że wynajmie i tyle. Pan Witaszek będzie zadowolony, bo spłaci swój dług wdzięczności wobec ciotki, a nie będzie miał obcej osoby na głowie…

— I dlatego MY mamy niańczyć jakichś obcych?!

— On nie ma chatki w ogrodzie — powiedziała spokojnie mama. Zabrała Patrycji ziemniaki, machinalnie, prawie nie patrząc, powykrawała oka i poprawiła niedoróbki. — Tata mówi — kontynuowała, płucząc kartofle — że teraz Witaszek ma zobowiązanie wobec niego. I już obiecał, że go poprze, wiesz…

— Nie wiem i nie chcę wiedzieć — burknęła Patrycja. — To była chatka Romka…

— Patuniu… — Mama objęła ją ramieniem. — Romek i tak jeszcze przez co najmniej trzy lata nie zamierza z niej korzystać. A wiesz, jakie to dla taty ważne. To może być punkt zwrotny w jego karierze. A ta studentka czy student może się okazać bardzo miłą osobą. Nie jesteś ciekawa, kto to taki?

Nie. Patrycja wcale nie była ciekawa.

6.

Magdzik snuła się po mieszkaniu. Do lekcji jeszcze nie chciało jej się siadać, matka poszła na jakąś imprezę, Adwenen milczał. Włączyła telewizor i wyszła do kuchni zrobić sobie kogel-mogel na poprawę nastroju. Energicznie ucierając żółtka w kubku, wróciła do dużego pokoju. Akurat leciał Teleexpress. Słuchała jednym uchem, gdy nagle spiker wspomniał coś o zbliżającym się roku akademickim. O mało nie upuściła kubka. Uświadomiła sobie, że Adwenen pytał, jak było na uczelni. A ona, ciężka idiotka, powiedziała: „Normalka”. Przecież nie mogła być na uczelni, skoro rok akademicki jeszcze się nie zaczął! To pewnie dlatego jego kumpel parsknął śmiechem. Sprawdzali ją!

Podłożyła się jak dziecko!

Cóż jej teraz pozostaje? Chyba tylko umrzeć!

Ale jak? Skok z balkonu nie wchodzi w rachubę, wygląda się potem nieciekawie. Podobnie utopienie się, powieszenie, otrucie. Może podcięcie żył? Chyba wtedy człowiek najładniej się prezentuje?

Wyobraziła sobie katafalk przybrany kwiatami, siebie w białej sukni, bladą i eteryczną, z włosami uroczo rozrzuconymi na poduszce.

„Przed śmiercią należałoby je umyć i nakręcić na wałki — pomyślała. — Matce z pewnością nie wpadnie do głowy zadbać o moją fryzurę na pogrzeb”.

Za ucho powinna mieć zatkniętą białą orchideę. Albo różę. Różową, by twarz wydawała się bledsza. A może czerwoną? I bukiet w dłoniach.

Wokół żałobnicy w czerni; jedyny biały akcent to ona na katafalku. Z wiązanką róż pąsowych jak krwawiące serce. Od Adwenena, który razem z tomikiem wierszy (trenów? erotyków? chyba jednak treny lepiej by pasowały) włożyłby je do trumny. Białej ze srebrnym. Nie, lepiej białej ze złotym.

Czy Adwenen będzie płakał na pogrzebie? Mężczyźni zwykle się wstydzą, ale on przecież jest poetą. Na pewno uroni kilka cichych łez.

No tak, ale skąd się dowie o jej śmierci?

List pożegnalny! Oczywiście!

Usiadła do komputera i zaczęła: „Drogi Adwenenie!”.

A może lepiej: „kochany”? Albo „najdroższy”? Ktoś, kto właśnie zamierza umrzeć, nie musi wstrzymywać uczuć na wodzy. „Ukochany”? Jaka szkoda, że nie zdążył zdradzić jej swego imienia. O właśnie! To dobre drugie zdanie.

„Ukochany Adwenenie — zaczęła. — Tak bardzo chciałabym pisząc po raz ostatni, móc zwrócić się do Ciebie Twoim prawdziwym imieniem, ale niestety nie będzie mi to dane. To jest list pożegnalny. Odchodzę, ponieważ… — Tu Magdzik się zawahała. Przecież nie może mu napisać: „ponieważ dałam plamę i powiedziałam, że mam zajęcia na uczelni”. To bez sensu! A tym bardziej: „odchodzę na zawsze, bo ośmieszyłam się w Twoich oczach”. Jaki kwas! Adwenen i jego kumple pękną ze śmiechu. Jak zatem uzasadnić swoją śmierć, aby to zabrzmiało romantycznie i porywająco?

Wstała od komputera, zabrała kubek z prawie już utartym koglem-moglem do kuchni i wsypała podwójną porcję kakao. Oraz dodatkową łyżkę cukru. Skoro dziś umrze, to po co sobie żałować? Poza tym szare komórki potrzebują cukru i magnezu.

Zamieszała i zaczęła powoli jeść, delektując się każdą łyżeczką. Może to ostatni posiłek w jej życiu? A gdyby napisać: „Odchodzę, nie pytaj dlaczego”? Tak! To jest to! Szkoda tylko, że Adwenen nie zdążył wyznać jej miłości.

„Właściwie dlaczego to ja mam umierać? — pomyślała rzeczowo, zeskrobując resztki ze ścianek kubka. — Ale to było dobre… Od razu człowiek inaczej funkcjonuje. Może zrobić sobie jeszcze jedną porcję? Przecież zawiniła Tempest Lady, niech ona umiera!”.

Wstawiła kubek do zlewu i ponownie siadła przed komputerem.

„Odchodzę, nie pytaj dlaczego” — napisała i w tym momencie poczuła ogromny żal. Z nikim nie rozmawiało się jej tak dobrze, jak z Adwenenem. Nie. Jeszcze nie pora na kończenie tej znajomości. Może po prostu wyznać mu prawdę?

Drogi Adwenenie! Pytałeś mnie dzisiaj, jak było na uczelni, a ja powiedziałam, że normalka, a przecież rok akademicki zaczyna się dopiero za prawie dwa tygodnie. Odpowiedziałam odruchowo, nie zastanawiając się, jak możesz to odebrać. Muszę Ci się przyznać, że pochodzę z ubogiej rodziny i jestem zmuszona pracować podczas wakacji, aby zarobić na studia. W tym roku udało mi się dostać pracę przy porządkowaniu uniwersyteckiego księgozbioru…

Naprawdę coś takiego napisała? Przecież zamierzała się przyznać! Tymczasem słowa popłynęły same i Magdzik stwierdziła, że to, co jej „się wymyśliło”, o wiele lepiej pasuje do profilu Tempest Lady niż informacja, że ma dopiero siedemnaście lat.

Wydział Neofilologii, na którym studiuję…

Doprawdy, skąd jej się biorą takie słowa? Neofilologia? Kiedyś widziała tę nazwę w jakimś informatorze, ale nie sądziła, że została jej w pamięci. A tu, proszę — pojawiła się w najodpowiedniejszej chwili.

...przejął książki po zmarłym profesorze i potrzebowali kogoś, kto to wszystko oczyści, skataloguje i ułoży. Tym właśnie się teraz zajmuję. Jest ciężko, ale i tak lepiej niż w McDonaldzie.

Czy nie przesadziła? Chyba nie… Teraz parę miłych słów na zakończenie. Poszło! Zaraz powinien się odezwać.

Ale Adwenen milczał. Nie przysłał e-maila ani nie pojawił się na Skypie. Magdzik czekała do pierwszej w nocy, to znaczy do chwili, gdy wróciła matka i kazała jej wyłączyć komputer. Adwenen nie odpowiedział.

Rozdział III

Poniedziałek, 29 września

1.

Patrycja zauważyła na podjeździe obcy samochód. Miał otwarty bagażnik i para jakichś zgredów wypakowywała z niego walizki.

— Jeszcze i to — westchnęła.

Od samego rana nic jej się nie układało. Brat, który przyjechał tylko na weekend, pognał rano na pociąg i nawet się z nią nie pożegnał. A tak prosiła. Oczywiście, na pewno nie chciał jej budzić, ale liczyła, że sama wstanie o piątej, zrobi mu kanapki na drogę, może nawet zdąży usmażyć jego ulubione francuskie grzanki?

Ojciec, znów w wojowniczym nastroju, obsztorcowywał matkę, że Romek studiuje w Warszawie „tę idiotyczną etnologię” zamiast prawa w Toruniu.

Zawsze po wyjeździe Romka atmosfera przez kilka dni była nie do zniesienia. A w szkole… Lepiej nie mówić! Żeby chociaż Reju nie oddawał za szybko kartkówek.

I na dodatek jakieś typy będą się szwendać po ogrodzie!

Patrycja zwolniła kroku, patrząc na przybyszów z niechęcią. Ile oni mają tych bagaży! Jedna waliza, druga i… Ja cię! Przywieźli nawet własną lodówkę! Miniaturowa, ale lodówka jak byk!

Wysoki mężczyzna o srebrnych włosach, mimo niechęci Patrycja musiała przyznać, że bardzo przystojny, umocował lodówkę na czymś w rodzaju dwukołowego wózka bagażowego i ruszył w kierunku dawnej kawalerki Romka, oddanej teraz tym… od Witaszka.

I wtedy drzwi chatki otworzyły się i stanął w nich… Edward Cullen! Słońce na moment wyszło zza chmury i zabłysło w jego jasnokasztanowych włosach. Odrzucił je do tyłu, uśmiechnął się do mężczyzny z lodówką, pomógł mu przeciągnąć ciężar przez próg, po czym obaj znikli we wnętrzu. Na dworze znowu zrobiło się szaro.

Patrycja stała jak wmurowana.

Przecież to niemożliwe! Chłopak, którego zobaczyła, wyglądał dokładnie tak, jak Edward Cullen. Nie ten aktorzyna z kiepskiej ekranizacji, tylko prawdziwy. Taki, jakiego widziała w wyobraźni, ilekroć otwierała swoją ulubioną powieść. Nawet ten ruch odrzucania niesfornych kasztanowych włosów wydał jej się identyczny. I zjawił się akurat dziś, kiedy była tak bardzo nie w humorze, kiedy tak bardzo go potrzebowała. Czy coś takiego w ogóle się zdarza? A może obudzi się za chwilę, będzie piąta rano, zdąży pożegnać Romka…?

I Patrycja poczuła, że jeśli to sen, to za żadne skarby świata nie chce się teraz obudzić. Nawet gdyby Romek miał wyjechać bez pożegnania i bez francuskich grzanek.

2.

Tymczasem Magdzik wpatrywała się rozmarzonym wzrokiem w ekran komputera. Między nią i Adwenenem znów było dobrze. Nie odpowiedział wtedy, bo wyjechał, ale gdy wrócił, jego obecność wynagrodziła jej wszystkie wcześniejsze cierpienia.

Gdzieś zniknął pokój w bloku, stare biurko i nudny widok za oknem. Magdzik przeniosła się do japońskich ogrodów Kamakury, razem z ukochanym podziwiali czerwone klony, kształtne pagody, wielkiego Buddę i harmonijne ogrody zen. „Zobaczysz, kiedyś tam pojedziemy” — obiecał. A ona bardzo chciała mu uwierzyć. Bo przecież Langston Hughes napisał: „hold fast to dreams”, trwaj mocno przy marzeniach. Przeczytała ten wiersz w jakimś starym pisemku do nauki angielskiego, gdy jeszcze chodziła do gimnazjum. I tak jej się spodobał, że przepisała go do zeszytu. Nawet nie zauważyła, kiedy nauczyła się go na pamięć.

— Trzeba trwać przy marzeniach — powiedziała Adwenenowi. — Jest taki wiersz Dreams, znasz?

I zanim zdążył odpowiedzieć, zacytowała:

Hold fast to dreams

For if dreams die

Life is a broken-winged bird

That cannot fly.


Hold fast to dreams

For when dreams go

Life is a barren field

Frozen with snow.

Adwenen przez chwilę milczał. Już myślała, że się rozłączył, gdy odezwał się przyciszonym głosem:

— Jesteś niesamowita. To twoje?

— Nie! — Roześmiała się. — To taki afroamerykański poeta. Ale chyba każdy mógłby coś takiego napisać, gdyby tylko umiał pisać wiersze. Bo to rzeczywiście jedna z najważniejszych rzeczy w życiu: trwać mocno przy marzeniach.

— Zapisz mi to — poprosił.

Wklepała wiersz w okienku czatu.

— Piękne — powiedział po chwili. — Wydrukuję sobie i powieszę nad łóżkiem. Im dłużej z tobą rozmawiam, tym większej nabieram pewności, że naprawdę kiedyś pojedziemy do Kamakury, wdrapiemy się na Wielki Mur albo zjemy lody przy fontannie di Trevi.

— A może wszystkie te rzeczy? — zapytała przekonana, że jeśli tylko oboje będą chcieli wystarczająco mocno, to wszystko im się spełni. Może nie dziś i nie jutro, i raczej nie przed maturą, może dopiero po jej studiach, ale przecież, do licha, innym się udaje, dlaczego jej miałoby się nie udać? Zupełnie zapomniała, że dla Adwenena jest studentką anglistyki, która wygląda jak tańcząca Patrycja, a nie smarkatą, mało atrakcyjną Magdą Dzik z trądzikiem. Ale tak jej było dobrze i słodko w tym zapomnieniu…

Nagle usłyszała w słuchawkach jakby trzaśnięcie drzwi i rozmowa została przerwana. Ale tuż przedtem Magdzik zdążyła pochwycić dobiegający z oddali głos. Z całą pewnością kobiecy.

— Sorry — wstukał Adwenen w okienku czatu — że tak nagle przerwałem, ale szef wrócił.

— Chyba szefowa? — Magdzik postanowiła złapać byka za rogi; niech Adwenen wie, że usłyszała tę kobietę.

— Nie. To sekretarka. Muszę na chwilę odejść, ale wrócę. Poczekasz?

Zgłosił się po kilkunastu minutach, w ciągu których ona prawie umarła z niepewności.

— Już jestem, przepraszam, że tyle to trwało. Sorry, będę musiał kończyć. Szef ma dla mnie nowe zlecenie. I w ogóle obowiązki wzywają. Ale super się z tobą rozmawiało. Do jutra. Wyobraź sobie księżycowego zająca wśród czerwonych klonów, kiedy będziesz wieczorem wyglądać przez okno. Będzie trzymał w łapkach wiaderko z moimi myślami o tobie.

I to były jego ostatnie słowa tego dnia. Zaraz potem pojawił się znaczek „Niepodłączony”. Magda westchnęła i rozejrzała się wokół. Bez Adwenena świat wydawał się tak boleśnie szary…

W zamku zachrobotał klucz. Czym prędzej rozłożyła zeszyt i chwyciła długopis.

— No! Panna Leniwiec wzięła się do odrabiania lekcji! — ucieszyła się mama, zaglądając do pokoju. — Ale po co ci włączony komputer? Przecież to promieniuje. I prąd zużywasz. Zgaś, jak nie korzystasz.

— Korzystam. Będę musiała wyszukać coś z geografii. Mam referat. A poza tym „zgasić” to możesz ognisko.

— To wtedy sobie włączysz. Albo zapalisz. Obiad jadłaś?

— Nie byłam głodna — odpowiedziała Magdzik i w tym momencie głośno zaburczało jej w brzuchu.

— Właśnie słyszę — mruknęła mama. — Masz przecież wszystko przygotowane, tylko odgrzać, to nie. Alimenty przyszły?

— Nie sprawdzałam.

— Czyli nie przyszły, bo skrzynka pusta. Tak to jest z chłopami. Zrobi ci taki dzieciaka, a potem ogon w górę i wszystko ma w nosie. Pamiętaj, nie wierz żadnemu, bo każdy łże jak pies!

— To po co się spotykasz z tym, jak mu tam, Jackiem?

— Iii tam! — Mama machnęła ręką. — Dzisiaj Jacek, jutro Placek. Chłop jest przydatny, żeby cię zaprosił do kina albo do kawiarni, w domu coś zrobił, jak potrzeba, ale pamiętaj, nigdy nie pozwól sobie wejść na głowę. I serce trzymaj mocno, nie oddawaj, bo zeżre taki na surowo, nawet o cytrynę nie poprosi.

— Jak twoje?

— Moje? — prychnęła, a potem się roześmiała. — Ja jestem kobietą bez serca!

3.

Gdy tylko Patrycja odzyskała zdolność ruchu, uciekła. Zaszyła się w swoim pokoju i ukryta za firanką obserwowała przybyszów. Srebrnowłosy mężczyzna i towarzysząca mu rudowłosa kobieta pojawili się przy samochodzie jeszcze tylko raz, wzięli jakieś torby, reklamówki, pudełka, po czym znikli Patrycji z oczu. Czy to jego rodzice? Mimo niewątpliwej urody wyglądali dość staro. Zwłaszcza z bliska, kiedy można było dostrzec pojedyncze zmarszczki. Może dziadkowie? Szczególnie kobieta, choć piękna, sprawiała wrażenie osoby, która dużo w życiu przeszła.

„Zupełnie jak Esme; ta smutna bruzda wokół ust mogła powstać, gdy straciła ukochanego synka” — pomyślała Patrycja i natychmiast wyzwała się od głupich egzaltowanych małolat. Przecież Esme nie istnieje!

Zaczęła odrabiać lekcje, ale wytrwała przy biurku nie dłużej niż pięć minut. Znów podeszła do okna. Przybyszów ani śladu. Wróciła do książek. Długo oni zamierzają tam siedzieć? A jak wyjdą, to z nim czy bez niego?

„Idę do łazienki — postanowiła. — Stamtąd widać chatkę. Zerknę tylko raz”.

Drzwi chatki były zamknięte, a rolety spuszczone. W środku ktoś zapalił lampę, ale Patrycja nic nie mogła dostrzec. Ojciec wpadł na idiotyczny pomysł z tymi roletami. „Bo to teraz modne”.

Resztki jej rozsądku krzyczały, żeby przestała się wygłupiać i odkleiła od okna. Ale krzyczały coraz słabiej i coraz ciszej.

Zaczęło się ściemniać, gdy drzwi chatki wreszcie się otworzyły. Srebrnowłosy i ruda najwyraźniej zbierali się do odjazdu, a chłopak ich odprowadzał. Patrycja pognała z powrotem do swego pokoju, by lepiej mu się przyjrzeć.

— Boże, jaki on jest przystojny! — jęknęło coś w jej wnętrzu.

Miał taką samą mleczną karnację jak Edward Cullen i interesująco podkrążone oczy. I zniewalający uśmiech. Ile by dała, żeby to do niej kiedyś tak się uśmiechnął…

Pomachał odjeżdżającym, wrócił do chatki i nie pokazał się już więcej tego dnia. Tak bardzo chciała go zobaczyć jeszcze raz. Ale jej pragnienie pozostało niespełnione.

Wtorek, 30 września

1.

Patrycja obudziła się przed szóstą, gdy jeszcze było ciemno. Mimo że we wtorki lekcje zaczynała dopiero o dziewiątej pięćdziesiąt, wstała od razu i popędziła do łazienki.

Nie zapalała światła. Odsunęła zasłonkę, przytuliła się do framugi i zastygła, wpatrując się w chatkę. Okna były ciemne, a drzwi zamknięte. Pewnie nowy lokator jeszcze spał.

Mijały minuty, a Patrycja trwała na posterunku, kontemplując słodką tęsknotę, uczucie dotąd nieznane. Nie wiedziała, dlaczego musi tak stać, czekając nie wiadomo na co, wiedziała tylko, że musi. Czy na tym polega miłość? Czy kiedy się człowiek zakocha, to aż tak głupieje? Serce mu wali, a całe ciało ogarnia słabość i dziwne drżenie.

Drżenie nasilało się coraz bardziej i Patrycja w końcu zrozumiała, że nie z miłości tak drży. Miała na sobie tylko cienką koszulkę, a od stania boso na kafelkach stopy zupełnie jej skostniały.

„Bez sensu tu stać i marznąć — pomyślała, szczękając zębami. Pokuśtykała w kierunku kabiny prysznicowej. — Co mi strzeliło do łba tak sterczeć przy oknie, jak głupia!”.

Podczas kąpieli przyszło jej na myśl, że powinna umyć i ułożyć włosy. Potem może maseczka? Albo manicure? Czasu ma aż za dużo. Kiedy owinięta w puszysty płaszcz kąpielowy stanęła na środku łazienki, zauważyła bijący od okna niebieskawy blask. Czym prędzej zgasiła światło. Tarła zaparowaną szybę rękawem, jakby od tego zależało jej życie. Skoro zapaliła się lampa na fotokomórkę, to znaczy, że ktoś wszedł na podjazd. Może tylko zabłąkany kot czy pies, ale nie da się wykluczyć, że podczas gdy ona się kąpała, jej nowy sąsiad wymknął się z chatki. Jeśli tak, to przepadło. Już go nie zobaczy.

Dniało. Zwykli ludzie o tej porze jeszcze śpią. Albo idą do szkoły. Patrycja westchnęła. Zmarnowała tyle czasu, czekając, a on musiał wyjść akurat, gdy była pod prysznicem! Los nie jest sprawiedliwy!

I wtedy go zobaczyła. Nadszedł niepostrzeżenie, z dokładnie przeciwnej strony, niż się spodziewała. Najwyraźniej skądś wracał. O tej porze?! Miał na sobie szaro-granatową bluzę, przy której jego karnacja wydawała się jeszcze jaśniejsza. Patrycja jęknęła z zachwytu, czując, że uginają się pod nią nogi. Skóra chłopaka lśniła, jakby przed chwilą zmoczyła go lekka mżawka. A przecież nie padało.

— „W promieniach słońca iskrzyła, jak posypana gwiezdnym pyłem” — wyszeptała pobladłymi wargami.

Obiekt jej westchnień minął ją, nieświadom, że jest obserwowany, a ona osunęła się po ścianie i usiadła na podłodze. Nie rozumiała, co się z nią dzieje. W całym ciele czuła dziwną słabość, a równocześnie chciało się jej śpiewać i tańczyć. Po raz pierwszy pożałowała, że we wtorki zaczyna lekcje tak późno. Bo to oznaczało, że z Magdzikiem spotka się dopiero za kilka godzin. Poprzedniego wieczoru chciała nawet do niej dzwonić, ale odkładała komórkę, zanim wybrała numer. Bo co jej powie? „Słuchaj, w moim ogrodzie zamieszkał Edward Cullen”? Czy Magdzik w ogóle wie, kto to taki?

2.

Grażyna Adler niby zmywała, ale co chwila ukradkiem zerkała na córkę. Patrycja była dziwnie milcząca. Jadła powoli, bez apetytu. Czyżby chora? Wczoraj ciągle biegała do łazienki. I kolację ledwie skubnęła…

„Miejmy nadzieję, że to nic poważnego — pomyślała, wycierając zlew. — Może po prostu przeziębiła pęcherz”.

Odłożyła ściereczkę, raz jeszcze spojrzała na córkę i twarz jej się rozjaśniła. Szybko wyszła do swego pokoju i zaczęła intensywnie przeszukiwać szuflady.

Są! To się chyba nazywało „reformy”? Ciepłe, a jakie cienkie! Lata temu kupiła je w Berlinie. Od razu kilka sztuk, bo w Polsce takie były nie do dostania. Co najwyżej grube ordynarne barchany. Te uszyto z cienkiej białej bawełny. Pamiętała swoje zdziwienie, gdy przymierzyła je po raz pierwszy: więc istnieją koronki, które nie gryzą?

Obejrzała dessous pod światło i uśmiechnęła się z zadowoleniem. Śliczne! Tyle mają koronek i koroneczek, a wcale ich nie widać pod spódnicą. Dziewczyny ubierają się teraz, jakby się prosiły o choroby nerek. A przecież jesień! Trzeba to „zreformować”!

_

3.

Patrycja odzyskała zdolność ruchu, dopiero gdy zobaczyła, że chłopak wychodzi z chatki z plecakiem i kurtką przewieszoną przez ramię. Dosuszyła włosy i zeszła na śniadanie. Jadła, nie zdając sobie sprawy, co je. Ciągle zastanawiając się nad tym, skąd mógł wracać o świcie, poszła do swego pokoju, by się ubrać.

„Co on robi po nocach? — głowiła się, grzebiąc w szafie. — Edward też nie sypiał, ale to chyba tylko zbieg okoliczności?”.

Machinalnie wyciągnęła dwie pary dżinsów, szorty, wełnianą spódnicę, trzy bluzki, bikini i gruby czarny golf. Kiedy, stojąc w samej bieliźnie, bezmyślnie wpatrywała się w rozłożone na kanapie rzeczy, weszła mama.

— O! Jak dobrze, że się jeszcze nie ubrałaś. Proszę — Wręczyła jej dziwaczne gacie z długimi nogawkami. — Przymierz.

— No coś ty! — prychnęła Patrycja. — W życiu tego nie włożę! Co to w ogóle jest?

— Przymierz! — naciskała matka. — Tylko na chwilę, zobaczymy, czy dobre.

Patrycja, ciągle nieco rozkojarzona, dla świętego spokoju włożyła na siebie egzotyczną sztukę garderoby.

— Ale obciachowe! Sięgają mi prawie pod pachy! — roześmiała się.

— Ciepłe, prawda? — powiedziała matka z zadowoleniem. — Idealne na tę porę roku. A pod ubraniem w ogóle ich nie widać. Zobacz! — Podała jej spodnie.

Patrycja machinalnie zaczęła je wkładać, myśląc intensywnie, jak wyciągnąć informacje o nowym lokatorze.

— To chatka Romka już zajęta? — zapytała, starając się, by jej głos brzmiał obojętnie, a nawet trochę wrogo. — Kiedy wczoraj wracałam do domu, na podjeździe stał jakiś samochód. Ty w ogóle wiesz, kto się tam wprowadził?

— Student informatyki — powiedziała szybko mama. — Poznaliśmy wczoraj jego rodziców. Bardzo kulturalni ludzie. Ta będzie pasować. — Podała Patrycji bluzkę.

— Sprawdziłaś, czy to nie jakiś narkoman? A jak zacznie w naszym ogrodzie urządzać melanże?

— Co urządzać?

— No, imprezy. Sprawdziłaś, co to za jeden?

— Głównie ojciec z nimi rozmawiał, ale…

— Wiesz co? — powiedziała Patrycja takim tonem, jakby ta myśl przyszła jej do głowy dopiero w tej chwili. — Może by go zaprosić do nas na herbatę i wypytać?

— A wiesz, córeńko, że to świetny pomysł? To dość krępujące mieć w ogrodzie kogoś zupełnie obcego. Ustalimy z tatą…

— No, chyba nie musisz o wszystko pytać taty? Sama go zaproś!

— Masz rację — przyznała mama. — Na dzisiejsze popołudnie będzie dobrze? Która to godzina? Dziewiąta. Myślisz, że już wstał?

— Nie mam pojęcia — odpowiedziała Patrycja i sięgnęła po plecak. — Muszę lecieć, bo spóźnię się do szkoły. Wracam koło trzeciej, to może zaproś go na czwartą? Pa!

4.

Magdzik wyskoczyła z łóżka i od razu włączyła komputer. Jak to dobrze, że we wtorki nie trzeba tak wcześnie wstawać. Wczoraj do późna sterczała na balkonie, nawet wyszła na dwór pod pretekstem wyrzucenia śmieci, ale księżyca nigdzie nie dostrzegła. O czerwonych klonach nie miała co marzyć. Wiadomo, że to tylko gadanie. A jednak kiedy się rozmawia z Adwenenem, wszystko wydaje się takie realne… Ciekawe, czy jest już w pracy? Znaczek „Niepodłączony” rozwiał jej nadzieje na czat. Ale w skrzynce Magdzik znalazła e-mail:

Witaj, Burzowa Pani!

Tak jak mówiłem, wydrukowałem sobie wiersz o marzeniach i powiesiłem nad łóżkiem. Znam go już na pamięć. Ale skoro powiedziałaś, że każdy mógłby coś takiego napisać, nie mogłem się oprzeć pokusie, by samemu nie spróbować. Oto moja wersja:


Hold fast to dreams

For if dreams die

Life is a broken-winged bird

That cannot fly.


Hold fast to dreams

For when dreams go

Life is a barren field

Frozen with snow.


Hold fast to dreams

for they gonna change

your life, your time,

feeling you so strange.


Czy wiesz, że jesteś moją muzą?


Miłego dnia!

Adwenen

Magdzik wydrukowała wiersz, a potem długo wpatrywała się w kartkę. Nagle jej wzrok padł na zegar. Dziewiąta trzydzieści, a ona jeszcze w piżamie! Spóźni się, a Celerowa znowu będzie się czepiać.

5.

Patrycja niecierpliwie przechadzała się po korytarzu. Zaraz dzwonek, a Magdy nie ma. Żeby chociaż zaczynały inną lekcją. U Celerowej w ogóle nie da się pogadać. Nawet jak puszcza film albo prezentację, to nie tylko potem z tego odpytuje, lecz także samo oglądanie potrafi zepsuć, dając jakieś idiotyczne karty pracy. Zamiast spokojnie pogapić się na ekran, trzeba je wypełniać. I to porządnie, bo babsztyl wszystkie potem zbiera i ocenia.

Poczuła pokusę, by zaczaić się na przyjaciółkę gdzieś przed szkołą i wyciągnąć ją na wagary choćby na tę jedną godzinę. Po prostu musi się z nią podzielić wątpliwościami i przeżyciami ostatnich godzin. Musi, bo zwariuje!

Podniosła plecak i ruszyła w kierunku wyjścia, ale nie doszła daleko. Na rogu korytarza zderzyła się z rozpędzoną Magdą.

— Auć! Ach, to ty! — zawołały równocześnie. — Dobrze że cię widzę, nie uwierzysz… — powiedziały znów w tej samej chwili i wybuchnęły śmiechem.

— Ty pierwsza — zaczęła Magdzik, ale w tym samym momencie zadzwonił dzwonek i usłyszały głos schodzącej po schodach Celerowej:

— A co wy tu, dziewczynki, jeszcze robicie? Nie słyszycie dzwonka? Proszę, pomóż mi nieść te tablice, a ty, weź, proszę, to.

Wręczyła Patrycji grubą teczkę. Pewnie znów karty pracy.

6.

Duża przerwa. Przyjaciółki przysiadły pod rozłożystą sosną, na nagrzanym słońcem igliwiu. Nieopodal chłopcy z którejś z młodszych klas rzucali się halówkami, parę kroków dalej jakaś para całowała się ostentacyjnie, a zza kępy krzewów wydobywały się smugi niebieskawego dymu.

Odkąd wyszły z budynku szkoły, Magdzik cały czas o czymś opowiadała. Do Patrycji docierały jednak tylko puste dźwięki.

— Słuchaj, Magda — przerwała jej w pół słowa. — Zdarzyło mi się coś bardzo dziwnego. Wiesz, kto to jest Edward Cullen, prawda?

Magdzik prychnęła z politowaniem.

— Wytykasz mi, że kocham się w facecie z netu, a sama wzdychasz do fikcji literackiej. I to jeszcze takiej bzdurnej! Czekoladowe ciastko!

— Że co?

— Jakie ciastka lubisz najbardziej?

— Słuchaj, ja ci mówię o…

— Wiem, o czym mi mówisz — burknęła Magdzik. — A ja cię pytam, jakie ciastka lubisz najbardziej.

— Napoleonki, ale co to ma do rzeczy?

— A ma, bardzo wiele. Wyobraź sobie, że do naszej szkoły przychodzi wielka apetyczna napoleonka, która pachnie tak, że nic, tylko ją zjeść. Albo chociaż polizać.

— Przestań, bo robię się głodna!

— Sama widzisz! A teraz wyobraź sobie, że taka napoleonka lata za tobą i mówi, że jest w tobie zakochana.

— Zgłupiałaś?

— No, ale co byś zrobiła z taką napoleonką? Wielką, kruchą, z pysznym kremem…

— Oj, przestań, bo mi ślinka cieknie.

— Zjadłabyś?

— Głupie pytanie, pewnie, że tak! Jejku, chyba po lekcjach skoczę do cukierni, ale mi narobiłaś smaka!

— A wyszłabyś za taką napoleonkę za mąż?

— Że co?

— No, wyobraź sobie, że to taka zaczarowana żywa napoleonka. Ma uczucia, rozum…

— Weź przestań!

— No, wyobraź sobie. Chciałabyś żyć z napoleonką pod jednym dachem?

— Mniam! Mieć taką w pokoju i kiedy chcesz, to sobie zjadasz kawałek! Jak żywa, to odrasta, nie? Pycha!

— Sęk w tym, że zjeść takiej napoleonce chociaż odrobinę kremu, to jak odgryźć komuś palec.

— Wiesz co? Ty naprawdę jesteś walnięta. Horrorów się naczytałaś czy jak?

— Sama jesteś walnięta. Napoleonka jest fajna, póki można ją zjeść. Ale ja sobie nie wyobrażam, żeby mogła mnie pociągać na przykład seksualnie.

— No wiesz, zboczona jesteś! — roześmiała się Patrycja. — Seks z napoleonką! Co ty jeszcze wymyślisz? A w ogóle, co cię tak naszło na gadanie o ciachach? Kurczę, chodź do sklepiku, bo się głodna zrobiłam! Może będą mieli chociaż drożdżówki?

Magdzik podniosła się z ziemi i ruszyła za przyjaciółką w stronę wejścia.

— No to teraz przyjmij do wiadomości — powiedziała, doganiając ją przy schodkach — że człowiek dla wampira to jak taka napoleonka. Ten twój Edward nie kochał się w Belli, tylko pociągał go jej apetyczny zapach.

Patrycja zastygła z nogą na stopniu, nie zwracając uwagi, że tarasuje przejście.

— Nie mogłabym się kochać w napoleonce — oznajmiła po chwili. — Chociaż nie wiem, czy jest coś, co lubię bardziej.

— Tak więc pamiętaj — podsumowała Magdzik ze złośliwym uśmiechem — że jeśli w życiu spotkasz Edwarda Cullena, to i tak nie będziesz dla niego niczym więcej niż napoleonką. Albo czekoladowym ciasteczkiem. Na szczęście wampiry nie istnieją! A teraz masz, czytaj! To mi Adwenen napisał dzisiaj. Po angielsku! Wyobrażasz to sobie?

7.

— Jeszcze tylko wuef i do domu — powiedziała Patrycja. — Śpieszysz się po lekcjach? Bo może byś wpadła do mnie? Tylko na chwileczkę, strasznie bym chciała ci go pokazać. Zgódź się, zafunduję ci bilet autobusowy!

— A po co mam oglądać autobus? — odparła Magdzik trochę nieprzytomnie. Właśnie się zastanawiała, czy Adwenen będzie na czacie, kiedy ona wróci, i o czym tym razem porozmawiają.

— Jaki autobus? Znów zaczynasz? Jak z tym ciastkiem czekoladowym? Daj se siana, przecież mówię, że on jest prawdziwy. I dlatego nic z tego nie rozumiem. — Bezradnie rozłożyła ręce.

Weszły do szatni, znalazły wolną szafkę w kącie, w pewnym oddaleniu od koleżanek.

— Czego nie rozumiesz? — zapytała Magdzik, ściągając bluzę. — Na ciacho możemy iść, czemu nie, ale to raczej ty chodź do mnie. W pobliżu jest cukiernia. — Zaproponowała to odruchowo i natychmiast pożałowała swych słów. Przecież w obecności Patrycji nie poczatuje z Adwenenem. Jakoś jej nie ciągnęło, by komukolwiek pokazywać ich rozmowy. Nawet najlepszej przyjaciółce, choć dotąd nie miały przed sobą tajemnic.

— Nie, nie! — powiedziała szybko Patrycja. — On dziś przyjdzie do nas do domu. Z tobą byłoby mi raźniej. Bo strasznie chcę go zobaczyć, ale… — rozpięła trzy górne guziczki bluzki i ściągnęła ją przez głowę — ale jak pomyślę, że miałabym z nim siedzieć przy jednym stole… Teraz rozumiem… — szepnęła, rozpinając spodnie — ...czemu nie chcesz się spotkać z tym twoim, jak mu tam, z netu. — Usiadła na ławeczce, by zdjąć dżinsy. — A właściwie to nie rozumiem! — dodała gwałtownie, ściągając spodnie jednym szarpnięciem. Wstała i zaczęła grzebać w plecaku w poszukiwaniu stroju. — Bo ja bym chyba wszystko oddała, żeby teraz być blisko niego. Choćbym miała paść trupem z emocji!

Magdzik wpatrywała się w przyjaciółkę z rosnącym zdziwieniem.

— Coś ty na siebie włożyła? — wymamrotała.

— Ej, Pat! — zawołała Kaśka. — To stringi już niemodne?

— Rokokowa dama! Skąd to wytrzasnęłaś? — parsknęła śmiechem Ola. — Z muzeum?

Dziewczyny skupiły się wokół niczego nierozumiejącej Patrycji, wymieniając głośne uwagi.

— Idziesz na randkę z muszkieterami?

— Nie! Ona idzie z Drakulą!

— Jak to z Drakulą? — zapytała Patrycja, czerwieniąc się, a potem spojrzała ze złością na Magdę.

Kaśka skubnęła palcami koronkę wykańczającą długą do pół uda nogawkę.

— Pomysłowe — mruknęła. — Dwa w jednym. Gacie antykoncepcyjne.

Patrycja wciągnęła głośno powietrze, po czym spurpurowiała jeszcze bardziej.

— A co — zaczęła swobodnie Magdzik — nie czytałaś o najnowszych jesiennych trendach? Też bym sobie takie kupiła, tylko nie mam kasiory. Jak facet nie widzi, to może użyć wyobraźni. A tej im nie brakuje. Myślisz, że czemu muzułmanki chodzą zasłonięte?

8.

— Magducha — powiedziała Patrycja, gdy wyszły ze szkoły po wuefie — uratowałaś mi życie. Nigdy ci tego nie zapomnę. Matka rano się uparła, że mam przymierzyć, i zapomniałam zdjąć. Cały dzień coś mi nie pasowało, a to te gacie tak grzały! Ohyda!

— My pleasure. Warto było, choćby po to, żeby zobaczyć minę Kaśki. Myślisz, że uwierzyła?

— Nie wiem. W każdym razie trochę ją zbiłaś z tropu.

— Taką blacharę to nietrudno. — Magdzik lekceważąco wzruszyła ramionami. — Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby jutro też przyszła w czymś takim. I wyglądałaby zdecydowanie lepiej, niż prezentując te swoje „uszy miłości”.

Parsknęły śmiechem. To matka Magdy nazywała „uszami miłości” wałeczki tłuszczyku wystające ze zbyt obcisłych biodrówek. Oponkę na brzuchu natomiast określała mianem „obwarzanka rozkoszy”.

— Kurczę, jak mnie spytały o tego Drakulę, to się przestraszyłam, że wygadałaś. Przepraszam — wyznała ze skruchą Patrycja.

— Nie ma sprawy. Słuchaj, muszę lecieć, bo potem wraca mama i nie da się swobodnie poczatować.

— No, ja też. Ale jakbyś mogła zarezerwować sobie czas któregoś dnia… Ja ci go naprawdę muszę pokazać, bo nie uwierzysz.

Magdzik nie zdążyła odpowiedzieć, bo w oddali ukazała się jedenastka i Patrycja, która przeszła już spory kawałek w stronę domu przyjaciółki, zawróciła ze słowami:

— Lecę, bo mi ucieknie! Cześć!

I pobiegła na przystanek.


Kiedy weszła do domu, przywitały ją smakowite zapachy napływające z kuchni. W piekarniku rumieniła się kaczka, a mama mieszała coś w garnku.

— Znowu impreza? — mruknęła z niechęcią Patrycja, jednocześnie usiłując ukryć rozczarowanie. Nie przypuszczała, by mama aż tak się wysilała dla jednego gościa, choćby najprzystojniejszego.

— Na szczęście dziś tylko proszony obiad. Umyj ręce i zrób mi szybko sałatkę, bo za pół godziny będzie tu ojciec z Witaszkiem.

— Aha — mruknęła, udając brak zainteresowania. — Z czego mam ją zrobić? Witaszek przychodzi w związku z tym, jak mu tam…?

— Erykiem. On się nazywa Eryk Kynert. Pisane przez „C”.

— Nieważne. — Patrycja machnęła ręką, równocześnie notując nazwisko w pamięci i w sercu. — To Witaszek przychodzi do niego?

— Prawdę mówiąc, sama dobrze nie wiem — przyznała mama, podając córce główkę sałaty. — Umyj porządnie każdy listek, żeby przypadkiem piasek gdzieś nie został, a potem porwij na kawałki. Ojciec nie był zbyt rozmowny, ale myślę, że Witaszek po prostu chce zobaczyć, komu załatwił tę stancję. On chyba nawet nie zna osobiście tego chłopca, tyle że lubi odgrywać rolę dobrego wujka.

— I ten… Eryk, tak? Eryk? — Patrycja nie mogła się powstrzymać, by raz jeszcze nie posmakować jego imienia. — Też będzie na obiedzie?

— Eryk. — Zabrzmiało to jak muzyka. — Nie, chyba nie. Ojciec w każdym razie nic nie mówił. Mam w jadalni nakryć na dwie osoby. Ale Eryk już nas odwiedził, koło południa.

Patrycja zagryzła wargi, by powstrzymać okrzyk żalu.

— Sam przyszedł przywitać się i przedstawić — ciągnęła mama. — Bardzo miły chłopiec. Wyobraź sobie, mieszkał w Edynburgu. Byłaś tam na obozie językowym, pamiętasz?

— Tak — odpowiedziała przez ściśnięte gardło.

— Jaki ten świat mały, prawda? Ile to lat temu? Trzy czy cztery?

Patrycja udawała, że się zastanawia, próbując uspokoić mocno bijące serce. Nie miała już liści sałaty, które mogłaby rwać, więc zaczęła kroić pomidory.

— Chyba cztery — powiedziała powoli. Pamiętała tamten obóz aż za dobrze. Cały czas lało, było zimno i posępnie. Nawet żartowali między sobą, że to idealne miejsce, by spotkać wampira albo upiora. Zwłaszcza po tym, jak organizatorzy zafundowali im ghost tours po starej części Edynburga.

A raz być może naprawdę spotkały? Ona i koleżanki z pokoju. Akurat nie padało, postanowiły pospacerować po plaży, żeby potem nie mówiono, że przez dwa tygodnie nawet nosa nie wyściubiły. Zawodzący wiatr przewiewał je do szpiku kości, sypał w oczy drobnym piaskiem. Nisko wiszące chmury, ponure skały, do tego totalne odludzie. Jak okiem sięgnąć ani żywego ducha. Znowu zaczęło mżyć. Już po paru minutach Patrycja miała dość. Ale dziewczyny szły, więc i ona wlokła się za nimi. Nagle Jolka, idąca na czele, raptownie się zatrzymała.

— Widziałyście go wcześniej? — spytała zdenerwowanym szeptem.

Patrycja podniosła wzrok. Ktoś stał na brzegu. Z tej odległości trudno było określić wiek czy płeć, ale w ciemnej, wpatrzonej w morze postaci było coś niesamowitego. Rozwiewana wiatrem peleryna przywodziła na myśl skrzydła nietoperza.

— Jeszcze przed chwilą nikogo tutaj nie było — wymamrotała Baśka.

Nie wiadomo, która pierwsza dała sygnał do odwrotu. Pognały jak na zawodach. Patrycja czuła na karku palący wzrok nieznajomego. Kiedy jednak przystanęła, by zaczerpnąć tchu i obejrzała się, plaża znowu była pusta.

— A nie trzy? — Mama przerwała jej zamyślenie. — Skończyłaś wtedy pierwszą klasę gimnazjum. Pojechałaś zaraz po rozdaniu świadectw, pamiętasz? Który to był rok?

— Dwa tysiące piąty.

— No popatrz! A oni wrócili w dwa tysiące szóstym. Kto wie, może nawet mijaliście się na ulicy?

— A długo mieszkali w tej Anglii? — spytała, siląc się na obojętny ton. — Dziwne, że wrócili akurat wtedy, kiedy można już było pracować legalnie.

— W Szkocji — poprawiła mama. Patrycja skrzywiła się i przewróciła oczami. — Widać mieli swoje powody — ciągnęła. — Nie pytałam. Może zatęsknili? Wyjechali z Polski, kiedy Eryk miał zaledwie kilka lat. Dla niego tu jest zagranica.

— To pewnie świetnie mówi po angielsku? A gdybym tak sobie z nim czasem mogła pokonwersować? W szkole sama wiesz, jak uczą.

— Tyle razy ci proponowałam konwersacje! — obruszyła się rodzicielka.

Patrycja odwróciła się w kierunku zlewu, by ukryć rumieniec.

— Oj, mamo! — jęknęła. — Ty też nigdy nie chciałaś, żeby babcia leczyła ci zęby. Sałatka gotowa! Czym ją polać? — Opłukała nóż i odłożyła na suszarkę.

— Już mam sos, zaraz przyprawię. Dziękuję, bardzo mi pomogłaś. Lada chwila przyjdzie ojciec, dam im obiad, a my zjemy potem, dobrze? A z tymi konwersacjami to może i racja? Uważasz, że są ci potrzebne?

— Nie wiem — wycofała się Patrycja. — Tak mi się skojarzyło z obozem. Jak wróciłam, powiedziałaś, że zrobiłam duże postępy.

— Faktycznie, bardzo ci się wtedy poszerzył zasób słów. Nabyłaś większej biegłości w języku. Chyba warto porozmawiać o tym z tatą.

Rozdział IV

Czwartek, 2 października

1.

— Słyszałaś? — szepnęła Magdzik do Patrycji. — Podobno dziś w nocy pękła rura. Pół szkoły zalane! Może nie będzie matmy, bo to w tej części, gdzie jest sala Rejewskiego?

— I fizy — dorzucił z nadzieją siedzący przed nimi Przemek, odwracając się nieznacznie. — Ciekawe, czy doszło do Szelestowej. Jutro miała być powtórka z geo.

— A co to zmieni?

— No jak to co? Jeśli mapy zamokły, nie da rady pytać.

— Szkoda, że nie zalało dzienników w pokoju nauczycielskim — westchnęła Magda.

— Coś ty! — ofuknęła ją Patrycja. — Jak raz w jednej szkole zginął dziennik, to ze wszystkich przedmiotów pisali sprawdziany od początku roku! Wyobrażasz sobie?

— Patrycja! Do ciebie mówię! — Ostry głos Zielińskiej przerwał tak ciekawie zaczętą rozmowę. — Możesz odpowiedzieć na moje pytanie?

— Przepraszam, pani profesor, ale czy to prawda, że zalało szkołę?

— O ile mi wiadomo, nie to jest tematem dzisiejszej lekcji. — Zielińska uniosła brwi. — Uważasz, że twoje pytanie ma jakikolwiek związek z chemią?

— Oczywiście, pani profesor! Na przykład, jakie zmiany chemiczne zajdą w ścianach, podłogach i pomocach naukowych i czy są to zmiany odwracalne?

— Istotnie, woda jest bardzo dobrym rozpuszczalnikiem — nauczycielka połknęła haczyk, niestety, tylko na chwilę — wołałabym jednak, żebyś skupiła się raczej na elektrolitach.

— A czy lekcje będą normalnie? Dużo zalało? — pośpieszyli Patrycji z pomocą inni uczniowie.

— Nie mam pojęcia. — Chemiczka wzruszyła ramionami. — Wracamy do tematu.

2.

Dzwonek na przerwę uświadomił Patrycji, że trzeba powtórzyć matematykę. Nawet jeśli to prawda z tą pękniętą rurą, Rejewski i tak nie odpuści. Ostatnia kartkówka poszła jej fatalnie, co automatycznie przeniosło ją do grupy podwyższonego ryzyka. Przysiadła więc teraz na schodach i rozłożyła zeszyt.

— Proszę tu nie siadać — usłyszała głos Celerowej. — Jest przerwa, idźcie na boisko. To ostatnie dni ładnej pogody, a dotlenienie mózgu korzystnie wpływa na postępy w nauce.

Niechętnie wstała, przeklinając w duchu nauczycielkę.

— Czy ten babsztyl naprawdę nie może się ode mnie odczepić? — warknęła do idącej obok Zosi.

Ukradkiem zmierzyła nauczycielkę złym wzrokiem.

„Zaczyna siwieć. I chuda jak szczapa. Stara panna — pomyślała. — Pewnie menopauzę przechodzi, dlatego taka czepialska”.

— Wiesz, jaka jest różnica między Celerową a nietoperzem? — Trąciła koleżankę w bok.

Nie czekając na zachętę, sparafrazowała dowcip, który właśnie jej się przypomniał:

— Nie ma żadnej! Niedowidzi, niedosłyszy, a wszystkiego się czepia!

— Nietoperze słyszą bardzo dobrze — zaoponowała Zosia. — A Celerowa wcale się ciebie specjalnie nie czepia. Przecież wszystkich wygoniła ze schodów. Nie wolno, to nie wolno — Wzruszyła ramionami. — A jak ma dyżur, to musi pilnować.

— A co ty jej tak bronisz?! — oburzyła się Patrycja. — Głupia stara panna! — Widząc zdziwiony wzrok Zosi, dodała szybko: — O Celerową mi chodzi. Starym pannom zawsze odbija!

— Coś ty! Ona ma męża i dzieci!

— Skąd wiesz?

— Chodziłam z Irgą do podstawówki i gimnazjum. Celer to nie jest takie częste nazwisko, a wspominała, że jej mama uczy biologii. To na pewno ona.

— Irka?

— Irga. Cotoneaster. Taki krzew. Mam w ogródku, jakbyś kiedyś wpadła, to ci pokażę. One wszystkie miały takie oryginalne imiona. Irga była środkowa. Przed nią dwie siostry i po niej dwie. Najstarsza Jaśmina, potem Róża. Chodziły do tej samej szkoły co my, tylko wyżej, więc czasem gadałyśmy na przerwach. Albo w świetlicy. Fajne dziewczyny. Młodszych prawie nie znam, ale też ciekawie się nazywają: Kalina i Azalia.

— Ale porąbana baba!

— No coś ty! Nie chciałabyś się nazywać Jaśmina?

— Jeszcze nie zwariowałam — burknęła Patrycja i ruszyła w kąt boiska, gdzie stała Magdzik z Kubą i Bartkiem. Towarzyszyło im dwóch chłopaków z równoległej klasy. Patrycja znała ich z widzenia.

— Daniel mówi — zawołała już z daleka Magda — że Rejewski z Szelestową, Fizią i księdzem latali jak perszingi i wynosili wszystko z sal. I że nie było lekcji, tylko oni też wynosili, co się dało: mapy, tablice, różne urządzenia. Wszyscy zalani! Cały pion, aż do parteru.

— Wszyscy zalani w trupa — zaśmiał się Kuba.

— Doszło aż do francuzów — emocjonowała się Magdzik. — Prawie pół szkoły!

— Nie piernicz! — zmitygował ją. — Jak jedna czwarta, to będzie git.

— Pomarzyć nie można? Ale tak czy inaczej, matmy chyba dzisiaj nie będzie, nie?

— Będzie matma fizyczna — włączył się Bartek.

— Że co? — nie zrozumiały dziewczyny.

— No, że na matmie będzie praca fizyczna. Siła razy ramię — wyjaśnił Bartek, gasząc papierosa. — Chodźmy, już dawno dzwoniło.

Jednak czekała ich niespodzianka. W drzwiach szkoły zderzyli się z tłumem wychodzących.

— Idziemy na boisko. Mamy się ustawić jak na rozpoczęciu roku — poinformowała ich Ola.

— Wychodzimy, wychodzimy — górował nad rozgadanym tłumem ostry sopran pani Kowalkowskiej, zwanej Fizią z racji wykładanego przedmiotu i innych cech. — Wszyscy, proszę! Wychodzimy!

Wąskie drzwi wypluły kolejnych kilkudziesięciu uczniów i paru nauczycieli.

— No co tak stoicie? — Patrycja poczuła na plecach dłoń Nawrockiej. — Ustawcie się, zaraz do was przyjdę.

Wychowawczyni popchnęła ją lekko i ruszyła w kierunku głównej bramy, by zagarnąć maruderów.

Dobrych kilka minut stali bezczynnie, grzejąc się w promieniach październikowego słońca i obserwując biegające w tę i z powrotem szacowne grono pedagogiczne. Wreszcie nadszedł dyrektor. Przez chwilę wyrażał głośno swoje niezadowolenie, że jego pojawienie się nie uciszyło gwaru uczniowskich rozmów, w końcu jednak zakomunikował wiadomość, na którą wielu miało nadzieję.

— Z powodu awarii dzisiejsze lekcje zostają zawieszone.

Stłumione okrzyki aplauzu zmroził krótkim:

— Dzisiejszy dzień odrobimy w jedną z sobót.

A potem przez kilkanaście minut rozwodził się nad niedojrzałością i krótkowzrocznością młodzieży, dla której liczy się tylko fakt, że przepada jakaś lekcja, a nie dostrzega strat materialnych, jakie poniosła szkoła, ani strat intelektualnych, jakie wszyscy uczniowie poniosą na skutek zniszczenia pomocy naukowych, odwołania zajęć i konieczności przebywania w niedostosowanych do tego pomieszczeniach aż do usunięcia skutków awarii i uzyskania pozytywnej opinii inspektora nadzoru budowlanego.

Wszystkim miny zrzedły, gdy okazało się, że wuef będzie na dworze aż do odwołania, natomiast sala gimnastyczna, podobnie jak aula, pokój nauczycielski i biblioteka zostaną przeznaczone na sale lekcyjne. Do tego w każdej z nich mają się w tym samym czasie zmieścić po dwie albo i trzy klasy! A gdyby się okazało, że sal i tak będzie za mało, wszyscy przejdą na system zmianowy!

— Wygląda na to, że niewiele zyskaliśmy na tej awarii — podsumowała Magdzik ze smutkiem.

— I akurat w czwartek, kiedy mamy najmniej lekcji — westchnęła Patrycja. — Wpadniesz do mnie? Mama na zajęciach, cała chałupa dla nas. No i wiesz… Może uda nam się zobaczyć Eryka?

3.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 47.1