E-book
24.89
drukowana A5
41.66
Czy jest tu jakiś smok?

Bezpłatny fragment - Czy jest tu jakiś smok?


5
Objętość:
150 str.
ISBN:
978-83-8245-815-2
E-book
za 24.89
drukowana A5
za 41.66

Rozdział 1. Koszmar z domieszką absurdu

— Do stu nagłych piorunów — Raptuś złorzeczył na czym świat stoi. — Czy ja zawsze muszę wpakować się w takie historie? Przecież to niedorzeczność! Jak to znaleźć żywego smoka? A gdzie ja mam go szukać? To jakiś koszmar z domieszką absurdu! Czegoś bardziej bezsensownego w życiu nie słyszałem.

Szedł wąską, wybrukowaną drogą pośród wysokich, odrapanych budynków. Podążał szlakiem prowadzącym prosto do pub‘u „Wibrujący podmuch chmielu”, żeby wypić szklaneczkę swojego ulubionego chmielowego naparu i choć na moment oderwać się od przytłaczających go problemów. Wokół panował półmrok rozświetlany jedynie słabą poświatą księżyca. Zdawać by się mogło, że niebo jest wręcz czarne i że przez tę mroczną, nieprzeniknioną masę nie może przebić się światło absolutnie żadnej, najjaśniejszej nawet gwiazdy. Raptuś spojrzał w niebo. Rozejrzał się dokładnie. „W taki dzień jak dzisiaj — pomyślał — gdy na nieboskłonie widać jedynie słabą poświatę przysłoniętego chmurami księżyca, ciężko jest znaleźć drogę powrotną do domu — westchnął ciężko. — Szczególnie, gdy jesteś na pełnym morzu.” Przez myśl przebiegły mu wspomnienia ostatniej morskiej wyprawy, kiedy to szalejąca burza o mało nie zmiotła ich z pokładu statku. Miał dosyć morskich przygód, nie chciał do tego więcej wracać, a teraz… A teraz rozciągało się nad nim widmo kolejnej tułaczki.

Odepchnął drewniane drzwi wejściowe pub’u. Drzwi otworzyły się na oścież, rażąc oczy jasnym, oślepiającym światłem. Wszedł do środka. Ciężkie opary dymu i intensywny zapach naparu wbiły mu się w nozdrza niczym ostrza jadowitych kolców skrzydlicy. Rozejrzał się po sali. Rozpoznał stałych bywalców, których znał aż nadto dobrze. Roześmiani, z półprzytomnym wzrokiem bełkotali niezrozumiałym dla nikogo językiem prześmiewców. Podszedł do baru i zamówił napar chmielowy. Barman przyjął zamówienie i zajął się przygotowaniem drinka. Raptuś zajął miejsce przy barze i zapalił kadzidełko, którego woń natychmiast odurzyła go swoim ciepłym, przyjemnym zapachem. Po chwili barman podał mu napar, po czym posłał przyjazny uśmiech oraz pełne życzliwości spojrzenie. Raptuś odwzajemnił gest serdeczności. Siedział odwrócony plecami do sali i przeglądał się w wiszącym naprzeciwko lustrze. Nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu i nim zdążył się odwrócić, aby zobaczyć, któż to pozwala sobie na tak daleko idącą poufałość, usłyszał znajomy głos Ostrobrodego.

— Witaj bracie — zamamrotał jego druh — dawno cię u nas nie było. Miło cię widzieć. Jak tam zdrowie? — trajkotał jak zaczarowany. — Opowiadaj, co tam u ciebie. Słyszałem o waszej ostatniej wyprawie… Oj bracie, powiem ci, że nie do wiary… że wy wyszliście z tego cało to istny cud… Naprawdę mieliście szczęście w nieszczęściu. Taak… I to dużą dozę szczęścia w nieszczęściu…

— Witaj — odpowiedział Raptuś, gdy wreszcie udało mu się dojść do słowa, po czym uścisnął wyciągniętą w swoim kierunku łapkę przyjaciela. — Tak, to prawda. To była koszmarna wyprawa. Nikomu takich perypetii nie życzę.

— To co teraz? — rzucił zawadiacko Ostrobrody. — Kolejna włóczęga?

— Zdaje się, że tak. I to przymusowa. Wczoraj przegrałem w karty mój dom… — Raptuś zamyślił się przez moment, a w oczach błysnęła mu łza. — Moja głupota, bracie, nie zna granic…

— Wiesz, jak to jest… Kto gra w karty — przyjaciel wbił w niego wzrok — ten, że tak powiem, z gołą dupą chodzi… — Ostrobrody wybuchnął śmiechem tak gwałtownym, że o mało nie walnął łebkiem o ladę baru.

— Wiesz co… — wzdrygnął się Raptuś — nie bądź wulgarny. I tak jestem wystarczająco dobity…

— Czy ty rozumiesz, co zrobiłeś??? — fuknął przyjaciel. — Przegrałeś w karty swój dom??? Swój piękny, bajeczny dom? — Ostrobrody wybałuszył na niego z niedowierzaniem oczy. — Czyś ty na dobre rozum postradał?

— Na to wygląda… — szczurek spuścił z tonu i wbił wzrok w podłogę. — Na to wygląda, bracie.

— Jak do tego doszło? — Ostrobrody spytał z nieukrywaną ciekawością.

— No wiesz… wygrywałem. Szło mi tak dobrze, że miałem już górę pieniędzy i pomyślałem sobie, że jeszcze jedna runda i będę ustawiony na całe życie. Odtąd żadnej ciężkiej pracy, żadnych wypraw, żadnej poniewierki. Spokojne życie w zaciszu mojego ukochanego domu. I wtedy Gordon rzucił mi wyzwanie. W kolejnej rundzie gramy o wszystko, łącznie z naszymi domami. Chyba tak zachłysnąłem się dotychczasowym sukcesem, że nie wziąłem pod uwagę możliwości przegranej. Byłem tak zadufany w sobie, że przyjąłem rzucone wyzwanie bez chwili zawahania. Rozumiesz? Bez jakichkolwiek wątpliwości. I tak to wyszło… przegrałem. Wszystko przegrałem… — Raptuś ponownie zamyślił się. Wyglądał jakby wpadł w głęboki letarg. — To jakiś koszmar z domieszką absurdu… — dodał po chwili.

— I nie ma jakiegoś wyjścia z tej sytuacji? Nie możecie się jakoś z Gordonem dogadać w tej kwestii? — zapytał zatroskany kamrat. — Gordon to przecież równy gość.

— Tak, masz rację. To równy gość. Zaproponował mi zwrot domu, jeżeli znajdę żywego smoka… Rozumiesz? Żywego smoka… A gdzie ja, do skiśniętej kapusty, znajdę żywego smoka! — krzyknął tak głośno, że aż cała sala zamilkła i zaczęła mu się z uwagą przyglądać. — Gdzie ja znajdę żywego smoka? — wyszeptał raz jeszcze.

Zapadła niezręczna cisza, którą po chwili przerwał Ostrobrody.

— No wiesz, istnieją przecież miniaturowe gady, które swym wyglądem przypominają niegdysiejsze smoki. Może Gordonowi taki wystarczy…

— Nie, bracie. On chce żywego, przerażającego, ziejącego ogniem smoka…

Ostrobrody podrapał się po głowie.

— No, to masz problem… — rzekł przytłumionym głosem. — I wiesz co, ty to raczej zacznij już budować nowy dom…

— Nowy dom mówisz… — Raptuś spojrzał na niego zdumiony. — A za co ja mam go niby wybudować, że tak się zapytam? Przegrałem wszystko. Jestem bezdomnym bankrutem, przed którym przyszłość jawi się tylko w czarnych barwach. Od jutra stołuję się na śmietniku, a ty mi mówisz o nowym domu. No doprawdy wyborne…


W tym czasie nieopodal rozmawiających przysiadł się dziwny typ i przysłuchiwał się uważnie rozmowie przyjaciół, nie rzucając w ich kierunku najmniejszego spojrzenia. Niby przysiadł się tylko przypadkiem, ale tak naprawdę słuchał w największym skupieniu każdego wybrzmiewającego słowa. Wreszcie, niespodziewanie dla dwójki pochłoniętej rozmową kompanów, nieznajomy odwrócił wzrok w ich kierunku i odezwał się niskim, głębokim, basowym głosem.

— Proszę o wybaczenie, drodzy panowie, ale całkiem przypadkiem usłyszałem panów rozmowę. I wydaje mi się, że mam lekarstwo na waszą dolegliwość.

Raptuś i Ostrobrody gwałtownie odwrócili głowy w kierunku nieznajomego. Zapadła głucha cisza, która aż dudniła echem w uszach.

— Lekarstwo??? — zapytał wreszcie z niedowierzaniem Raptuś, wbijając wzrok w dziwaczną postać.

— Tak, drogi panie, nie przesłyszał się pan. Wiem, gdzie może pan znaleźć dorodnego smoka, który będzie dla pana wybawieniem z opresji i przywróci panu godne życie.

— Zaciekawił mnie pan — tym razem odezwał się zaniepokojony Ostrobrody i spojrzał z powątpiewaniem na nieznajomego. — Ale gdyby istniały miejsca, gdzie wciąż jeszcze żyją smoki, byłaby to informacja ogólnodostępna. W obecnych czasach nic się nie da ukryć.

— Ma pan absolutną rację. W dzisiejszych czasach wiemy niemal wszystko na każdy temat. Niemal… — podkreślił to słowo z dużym naciskiem nieznajomy. — Są jednak sprawy, które wciąż jeszcze umykają uwadze ogółu.

Ostrobrody przyglądał się przybyszowi z dużą rezerwą, a w jego głowie kłębiły się nieustannie myśli: „Czego ten obcy, dziwacznie wyglądający stwór tak naprawdę od nas chce? Przecież niepodobna, aby pragnął pomóc komukolwiek bezinteresownie. Nieee, musi mieć w tym jakiś interes. Bezsprzecznie. Coś jest na rzeczy. Tylko ciekawe co?”

— Ach, proszę wybaczyć — oznajmił nagle egzotyczny dżentelmen, wpatrując się przenikliwym wzrokiem w Ostrobrodego. — Nie zdążyłem się jeszcze przedstawić. Aleksander Bisurman.

Wypowiedział te słowa, po czym nisko się skłonił, dostojnie, z niezwykłą wręcz gracją.

— Jeżeli jesteście, panowie, zainteresowani, to tu jest mój adres — dodał, podając im wizytówkę, na której widniało jego nazwisko oraz miejsce zamieszkania. — Tam mnie znajdziecie. I nie zwlekajcie zbyt długo z decyzją, ponieważ czas to niezmiernie droga waluta.

Po tych słowach wstał i skierował się ku wyjściu, pozostawiając osłupiałych przyjaciół z szeroko otwartymi ze zdziwienia pyszczkami. Patrzyli na kartkę zdębiali i zszokowani. Raptuś jeszcze raz głośno przeczytał adres:

— Sześć mil pod wodą.

Rozdział 2. Gdzie znaleźć tego gościa?

Powoli zaczynało świtać. Raptuś nerwowo chodził po salonie tam i z powrotem. Ostrobrody siedział na fotelu i podążał wzrokiem za nieustannie przemieszczającym się przyjacielem.

— Posłuchaj — fuknął wreszcie — to wszystko jakieś bzdury. Facet zakpił sobie z ciebie, a ty w to wierzysz.

— Do stu siarczystych pomruków kocura — burknął Raptuś — nie chcę stracić domu! Gotów jestem spróbować wszystkiego, byleby tylko nie stracić mojego domu.

— To co? Staniesz na brzegu pomostu i skoczysz do morza, żeby podryfować sześć mil w głąb? Już na drugim metrze utoniesz… A co, jeżeli powinieneś wskoczyć pół kilometra dalej na zachód? Przecież to jakieś kosmiczne bzdury! Już samo nazwisko tego gościa wskazuje na to, że to jakiś żartowniś ponury. Może chciał ci delikatnie zasugerować, że jak się utopisz, to znikną wszystkie twoje problemy. Taki wiesz, ciocia dobra rada, co to ma gotowe rozwiązanie na każdy problem.

— Posłuchaj — Raptuś zatrzymał się na wprost przyjaciela. — Zamiast negować prawdziwość słów tego Aleksandra, wytęż swój umysł i pomóż mi zrozumieć, gdzie znaleźć tego gościa. Przecież nie zapadł się pod ziemię. A jeżeli naprawdę coś wie? Muszę wykorzystać każdą możliwość. Nie mogę się tak po prostu poddać, spakować walizki i opuścić dom. Ja kocham to miejsce! Rozumiesz? Nie chcę go stracić!

— Noooo, to trzeba było używać rozumu ciut wcześniej, gdy był na to czas — wygarnął kąśliwie Ostrobrody.

— Czas to droga waluta… — Raptuś przypomniał sobie słowa nieznajomego. — Czy według ciebie coś to może znaczyć?

— Czekaj, czekaj — Ostrobrody podrapał się po czubku głowy. — Przypomniało mi się właśnie, że na wylocie głównej drogi z miasta, jest mała uliczka prowadząca do portu imieniem „Tadeusza Waluty”. Dziwny zbieg okoliczności — szczurek zastanowił się i podrapał po długiej, wystającej ponad miarę brodzie. — Czas to droga waluta… — powtórzył sam do siebie, po czym dodał: — Tak, powinniśmy tam pójść i obejrzeć okolicę.

— Zatem chodźmy tam, chodźmy jak najprędzej — odparł Raptuś gotowy do wymarszu.

— Raptuś, ty to jesteś taki w gorącej wodzie kąpany, a tak nie można. Musimy przemyśleć, co będzie nam potrzebne, obmyśleć plan działania, zastanowić się, jak tam dotrzeć. A nie tak na raptu rety już lecimy jak te krety… Poza tym powinniśmy się przespać, bo jesteśmy wyczerpani całonocnym omawianiem twojej sytuacji życiowej i nieco odurzeni zbyt dużą ilością naparu chmielowego.

Raptuś zastanowił się na tym, co właśnie usłyszał, i błyskawicznie doszedł do wniosku, że jego przyjaciel jak zwykle ma rację. Byli wykończeni i nadszedł najwyższy czas na zasłużony odpoczynek.


***


Raptuś ułożył się wygodnie na swoim obszernym łóżku. Zwinął się w kłębek, podkurczył łapki i ogonek. Leżąc na boku, z łapką podpierającą łebek, wciąż rozmyślał o tym, co usłyszał od nieznajomego.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 24.89
drukowana A5
za 41.66