MOTTO
„Zachować w sobie dziecko jest największym
zwycięstwem w życiu człowieka”
Łukasz z Czajczy
Zameldował się zgodnie z obowiązującym regulaminem podając z uśmiechem wielką spracowaną dłoń. Podałem tylko końce palców obawiając o całość potrzebnej mi dłoni, lecz nie na wiele się zdało, myślałem, że zmiażdży mi kości. Zaproszony rozsiadł wygodnie w skrzypiącym fotelu — ledwo się w nim pomieścił — splatając wielkie dłonie na kolanach. Zauważyłem, że ma krótko obcięte paznokcie i czyste rozwichrzone włosy — w zakładzie przestrzegano czystośc — miał miły uśmiech, lecz nieobecne oczy. Uśmiech i oczy dziecka, które pozostało w swoim świecie marzeń, bajek i kolorowych snów, lecz Łukasz dawno przestał być dzieckiem. Jak wszyscy pensjonariusze w Igłach ubrany w czysty szary kombinezon i flanelową koszulę w kratę. Był już po śniadaniu, więc mieliśmy czas dla siebie do popołudniowych zajęć praktycznych, gdyż w Igłach terapią była praca, zajęcie goniło zajęcie nie było czasu na nudę i rozmyślania. Nauka i praca, i czasami przyjemności należące się najlepszym. Mniej zdolni skrzętnie zbierali punkty, lecz ciężko musieli na nie zapracować, aby w nagrodę pójść na pływalnię lub do kina. Łukasz zbierał drobne punkty za zachowanie i pracę nawet najcięższą, i najbrudniejszą do której zawsze był chętny zdając sobie sprawę, że wynikami w nauce nigdy nie osiągnie trzeciego stopnia i wymarzonej przepustki na pływalnię. W Igłach przebywał od roku czekając osiągnięcia pełnoletniości oraz kolejną sprawę, tym razem, przed sądem dla dorosłych. Przez okres pobytu w Igłach nikt go nie odwiedził.
— Nikt ciebie nie odwiedza? — spytałem — Przecież z twojej wioski to bardzo blisko.
— Brak zgody sądu — odpowiedział cicho. Ledwo go zrozumiałem.
— Na odwiedziny potrzebna zgoda sądu? — byłem zdziwiony — Przecież to dyrektor.
— Dyrektor wyraził zgodę, ale sprawa nie jest zakończona — wyjaśnił.
Nie był rozmowny. Długo trwało zanim rozgadał się swobodnie, o pracy na roli i zwierzętach, o czym mógł opowiadać godzinami. Wioska gdzie mieszkał była typową pegeerowską osadą z szeroką asfaltową drogą przepoławiającą ją na dwie nierówne części. Po lewej wysokie wieże suszarni, budynki kombinatu, po przeciwnej piętrowe domy pomalowane na beżowy kolor podobne do siebie i każdy taki sam, jak tysiące rozsianych po kraju pegeerowskich domów. Wzdłuż drogi niski parkan oddzielający zdeptane i zaniedbane trawniki porośnięte mleczajem i kurzym zielem. Za czworakami szereg solidnych, murowanych chlewów wypełnionych wiszącym smrodem tuczonych świń i obornika wyrzucanego przed chlew. Po czais urosły w wysokie sterty porośnięte zielskiem i mizernym kwieciem mleczaju. Pośrodku wioski wielki zbiornik — na wypadek pożaru — staw zarośniętyy po brzegach trzciną, olbrzymimi liśćmi łopianu i wszechobecnego chrzanu. Wokoło walają się skorodowane puszki, dziecinny rower bez kierownicy, pogięta beczka po oleju i dziurawe wiadra. Do stawu wrzucano niepotrzebne nikomu rupiecie. Nikt nie myślał o porządku. Fetor odpadów mieszał się ze smrodem zwierzęcych odchodów. Słychać krzyki kąpiących się dzieciaków zmieszany z trzepotem skrzydeł spłoszonych kaczek. Codzienność. Za ostatnimi domami wioski niewielki plac, strażacka remiza bez wieży, ale z syreną, vis a vis, parterowy sklepik GS z przybudówką. Za drzwiami sklepiku kilka beczek kiszonych ogórków i kapusty, na regałach ocet, musztarda pomieszane z proszkami do prania i spożywczymi artykułami. Na zapleczu skrzynki piwa, ekstra mocne, popularny Lech, EB i wódka, której nie mogło zabraknąć w żadnym z pegeerowskich sklepikach. Tutaj nikt nie zamawiał Żywca czy Tyskiego, ale chleb trzeba było zamawiać dzień wcześniej. Bywało, szczególnie zimą, że nie dowieźli z miasta leżącego prawie za miedzą.
Przed sklepikiem czekają nie wiadomo na co sterane pracą kobiety w kolorowych chustach spod których wymykają sią kosmyki byle, jak przyczesanych włosów. Na zakurzonych stopach popularne, rozdeptane wsuwki. Wygodne i praktyczne. Kilku wyrostków z pobliskiej wioski wpadło na piwo. Trzech na jednym motocyklu. Stara WSK ledwo dyszy i śmierdzi benzyną. Wioskowi nie lubili obcych, byli podejrzliwi i nieufni, szczególnie staruszkowie siedzący na solidnej ławce i palący buchające dymem ohydne w smaku skręty zwinięte z gazetowego papieru. Milczeli wodząc załzawionymi ślepiami za trójką wyrostków. Czekali nie wiedząc na co? Czasu mieli wiele. Czekali na coś, co odmieni ich szarą codzienność, marazm i beznadzieję, gdyż ich życie zatrzymało się w momencie wyjścia za bramę PGR-u gdy zawalił się ich świat w którym wszystko podane jak do stołu tylko siadać i brać. Nawet nie musieli myśleć. To były dobre czasy, gdy można było kraść, a okazji na każdym kroku, więc kradli wszystko; wysokoprocentową paszę dla świn, spuszczaną z baku ‘lewą’ benzynę do rozklekotanych syrenek i motocykli, złomowane opony i wszystko, co potrzebne.
Kobiety jazgotały, a tematów do gadania było zawsze mnóstwo, życie je z sobą niosło. Trzeba było o dzieciokach, a tych, co rok prorok, o chłopach, którym tylko narzekanie i tanie piwo po którym łeb ulatywał, jak pusty balon, ku niebu, gwiazdom i niespełnionym marzeniom.
O szarej codzienności, której nic nie jest w stanie odmienić. Na skraju wioski stary ponad stuletni park gdzie pachną miododajne lipy, a rozdartym przez burzę wnętrzem straszy guzowaty wiąz, a wysokie świerki ocieniają biały dworek gdzie urzędował kiedyś dyrektor pegeeru, pan i udzielny władca na włościach z szerokimi koligacjami trzymający wszystkich ‘za mordę’, budzący strach i nienawiść. Dzisiaj potrafił rozmawiać z ludźmi, nawet podaje rękę, gdy potrzebuje ludzi do roboty. Biznesmen. Pozostał w dworku wykupując go od syndyka wraz z całym gospodarstwem, sadem i kilku hektarami lasu. Wszedł w gotowe. W swoje. W oborach setka krów przeżuwała otręby, chlewy nie mogły pomieścić świń, więc przebudował dwa magazyny. Bogacił się, gdy innym ledwo wystarczało na chleb. Wygrani i przegrani nowych czasów i dobrej zmiany. Łukasz dostał u niego pracę w chlewni.
Wsłuchałem się w monotonną opowieść i także uciekłem we wspomnienia. Nie spostrzegłem, że znowu się zawiesił. Zbudziła mnie cisza.
— Chodziłem do szkoły. Wszyscy musieli — kontynuował beznamiętnie.
— Lubiłeś szkołę? — spytałem czysto retorycznie wiedząc, że trafiłem.
— Tutaj muszę — dodał wymijająco.
Do szkoły zawożono ich pomalowaną na zielony kolor przyczepą przebudowaną ze starego ‘Sana’ potocznie zwaną bajaderą albo bonanzą. Latem dzieci same wracały do domów. Do miasteczka tylko osiem kilometrów dobrej drogi z górki i pod górkę. Wzdłuż drogi owocowe drzewa w większości jabłonie i wiśnie. Drzewa z wyglądu były mizerne, karłowate jednak rodziły smaczne owoce nadające na soki i przeciery. Łukasz poprzestał na szóstej klasie. Szkoła bardziej mu śmierdziała, aniżeli oprzątane przez niego chlewy.
W międzyczasie ukończył kurs kombajnistów kosząc żyto i owies, pszenicę i jęczmień, aby jesienią przesiąść się na kombajn do zbioru ziemniaków i buraków.
Komendant chotniczej straży pożarnej organizował w remizie zabawy z urozmaiconym programem przeplatanym tańcem i mordobiciem, szczególnie, gdy na tańce przychodzili z innych wiosek. Niektóre potańcówki kończyły się ugodą do niektórych wzywano policję, często także pogotowie z nieodłączną Erką. Nie zawsze kończyło się na złamanych nosach. Lekarze mieli ręce pełne roboty, a policja zajęcie. Łukasz nie lubił tańcujących wieczorków. Życie dzielił pomiędzy chlewnię i rodzinny dom gdzie pięcioro młodszego rodzeństwa. Najmłodszego woził w inwalidzkim wózku. Kochał swego inaczej myślącego brata. Tylko on i matka rozumieli jego bełkotliwe, gulgoczące słowa. Łukasz potrafił być opiekuńczy i cierpliwy nawet wtedy, gdy setki razy wykonywał jedną i tą samą czynność. Zawsze robił to z uśmiechem. Bywały dni, gdy jechał z bratem daleko w pola pokazując odległy skłon horyzontu zamknięty ciemną szczotką lasu.
— Tam pod lasem kończą się pola. To wszystko moje. Kombajnem tam jadę. Musisz to zobaczyć, braciszku. Musisz zobaczyć, jak zbieram zboże z którego mama piecze chleb. Wiesz przecież, jak pachnie chleb?
Brat bełkotał, ślinił, trzęsły nim konwulsje, gestykulował kalekimi wykrzywionymi dłońmi, dając znaki, że rozumie starszego brata, lecz nie pojmował dlaczego świeci słońce, dlaczego w krzewach wyśpiewują ptaki, nie pojmował dlaczego brat wywozi go na pola gdzie koła ciężkiego wózka grzęzły w piachu i telepało nim na wszystkie strony. Wtedy, chociaż brat mocno opatulał go kocem, bolały go plecy i chude, wysuszone nogi pozbawione mięśni, a przynoszone od pól zapachy nie miały dla niego znaczenia. Na wykrzywionej grymasem twarzy wyczuwał tylko powiewy wiatru… potrzebne do oddychania powietrze. Rozróżniał uczucie zimna i ciepła starając zrzucić koc z kolan, lecz nie potrafił go uchwycić wychudłymi, niesprawnymi palcami. Bełkotał, aby zwrócić uwagę brata pochłoniętego własnymi myślami. Łukasz wpatrzony w płaskie zielone pola zapomniał o całym świecie. Lubił wyjazdy na odległe pola gdzie byli tylko we dwoje i wtedy opowiadał bratu o swoich marzeniach, ponieważ brat był jedyną osobą, która się nie śmiała, jakby rozumiejąc jego tęsknotę i ukochanie ziemi.
Ojciec Łukasza sterany pracą był poważnie chory, coś się w nim zerwało i pluł krwią. Do lekarza nie było czasu jechać, a każdy wyjazd kosztował. Sześcioro ich przecież i Czesiek dopełniający kielicha zgryzoty i troski. Matka także kwękała, lecz trzymała dzielnie nie pokazując dzieciom, że powoli ucieka z niej życie. Martwiła, co zrobią, gdy jej nie stanie i pozostaną pod opieką ojca. O najstarszego Łukasza nie musiała się martwić. Zawsze znajdzie pracę. Że nie skończył szkół? Nie każdy ma głowę do nauki i do książek. Żadnej w swoim krótkim życiu jeszcze nie przeczytał oprócz szkolnych lektur i to nie wszystkie. Najbardziej upodobał sobie „Siłaczkę”. Marzył o szklanych domach. Młodsze także niezbyt chętnie chodzą do szkół, no, może tylko Józek, który z całej piątki najbardziej się udał. Zdolności przeszły na niego chyba po chrzestnym wujku, policjancie z niedalekiego miasteczka i ciotce zajmującej się handlem. Od czasu chrztu najmłodszeo siostrzeńca nigdy nie przyjechali do Czajczy, chociaż Sławek miał samochód. Rozlatywała się rodzina wspólnota. Młodszy brat, stryj Łukasza od czasu do czasu napisał kilka słów na święta, lecz mieszkał daleko w Bieszczadach gdzie był nadleśniczym. Dobry był brat, chociaż młodszy. Dwaj starsi bracia wyjechali gdzieś na Saksy do roboty i słuch po nich zaginął. Franka ponoć widziano w Gdańsku. Jechał eleganckim samochodem na białych blachach, lecz nie zajechał do starszej siostry bo, po co? Patrzeć na biedę? Wysłuchiwać narzekania o kłopotach? Od własnych boli łeb, a jeszcze cudzymi się zajmować. Mogą wspomnieć o pieniądzach czego nie daj Boże! Dopiero byłby kłopot, więc każdy z braci omijał wioskę wielkim łukiem. Martwiła się o dzieci, ale najwięcej o chłopa ledwo ciągnącego kulasami, chociaż jeszcze nie skończył pięćdziesiątki. Za młodu się nie oszczędzał jeżdżąc motorem po polach w samym kombinezonie i koszuli, albo w każdą sobotę na ryby. Tylko słońce zaróżowiło niebo wyprowadzał motor. Chłop odszedł nagle, że nawet nie spostrzegła. Leżał cicho obok niej i nie miała sumienia go zbudzić, więc wyszła do kuchni gotować zacierki na mleku, które bardzo lubił. Łukasz był już wtedy w zakładzie w Igłach. Nie puścili go na pogrzeb. Ze śmiercią Władka zwaliły się na nią obowiązki, którym nie potrafiła podołać, dzieciaki uciekały spod ręki, Józek kończył praktykę w piekarni, ale z pozostałą dwójką skaranie Boskie. Nie stało Łukasza i żaden z rodzieńctwa nie chciał wychodzić z młodszym bratem na spacer. Wstydzili się kalekiego brata. Często dochodziło pomiędzy nimi do kłótni. Nie wystarczało czasu ażeby wszystkim się zajmować, a potrzebowała ich pomocy.
— To nie my go zrobili!
— Ludzie mówią, że we wódce żeśta go zrobili — wykrzyczeli jej w szeroko otwarte przerażone oczy.
— Nos tyż… we wódce. — dodawał najmłodszy — Dlatego my takie… popaprane.
Zbiła ich wtedy, połamała na nich drewnianą chochlę i wytłukła po gębach. Długo obnosili siniaki. Płakała żaląc się Panu Bogu, którego wielki obraz wisiał nad małżeńskim łóżkiem. Obok Najświętsza Panienka także łzawym okiem spoglądała na jej marny los. Płakały obydwie, jednak jej nikt nie potrafił pomóc, nawet Bóg. Bolały ją słowa obydwu synów, docierało do niej, że na świat przyszły kalekie, lecz co miała zrobić, gdy chłop nawalał się na nią noc w noc. Jurny był, potrzebował, więc dawała, bo jakże mogło być inaczej. Powinność małżeńską trzeba było spełnić — przykazywał ksiądz z miasteczka — inaczej kara Boża mogła ją spotkać. Sama także sobie nie odmawiała szczególnie, gdy „była wypita”. Dzieci? Kto zabraniał mieć dzieci? Wiele dzieci to żaden wstyd. Mało było takich we wiosce, jak ona? Ze trzy rodziny. Menclowa to nawet ósemki się dochowała. Chłopy, że miło patrzeć, zdrowe, wielkie i mocne, że mogli rozwalić każdą potańcówkę. Dwóch w wieku Łukasza siedzi przeszło rok w więzieniu, jeden za kradzieże, drugi za pobicie ze skutkiem śmiertelnym, ten na wolność zbyt szybko nie wyjdzie. Brak dzieci to dopiero wstyd, ot, choćby taka Jadźka od Kalembów chociaż trzeci rok po ślubie dzieci się nie dochowała i wszyscy wytykają ją paluchami. Wstydu nie ma — gadali — a może nie potrafiła chłopu dogodzić? Musiało być w wioskowym gadaniu wiele prawdy, bo nawet chłop od niej uciekł do innej, a Jadźki prawie we wiosce nie widać. Wieczorami wybywa z chałupy i jedzie do dalekiego Gdańska. Często tacy rożni zajeżdżają po nią samochodami. Wioskowe wszystko widzą i słyszą, chociażby nad wioską wisiała czarna noc.
Cóż może pomóc bicie? Może dzieciaki powiedziały to, czego wcześniej się domyślała, czego nawet lekarz czy ksiądz nie powiedział. To, co latami skrywała nawet przed sobą, własne dzieci wykrzyczały jej w twarz. Zaczęła unikać ludzi wychodząc z domu z samego rana, aby pojechać do miasteczka po zasiłek i sklepiku po mleko, i chleb. Na tyle jeszcze wystarczało. Bywało, dyrektor najmował ją czasami do pracy, wtedy mogła sobie pozwolić na więcej. Zamknęła się w swoim małym światku, z którego nie było wyjścia, chyba na cmentarz. Kwękała, lecz żyła. Musiała żyć i czekać na najstarszego do czasu, gdy wróci do domu. Wiedziała, że z jego powrotem wszystko odmieni się na lepsze. Może doczeka się wnuków, lecz jak długo przyjdzie jej czekać? Chyba nie doczeka.
Łukasz nie miał pojęcia co dzieje się w domu, nie otrzymywał listów pisanych niewprawną ręką, pełnych błędów i skreśleń. Nie czytał słów pełnych rozpaczy, żalu i tęsknoty. Listy trafiały do niego z powycinanym tekstem, którego nie powinien czytać. Chronili go, aby nie popełnił głupstwa. Dziwił się, ale nie zadawał pytań dlaczego Matka pisze tylko o miłych sprawach, a tych było tak mało, że nawet nie mieściły się na okrojonej kartce. Z matczynych listów wiedział co dzieje we wiosce. Wiedział, że dziedzic musiał na jego miejsce przyjąć do chlewni dwoje chłopaków. Uśmiechał się kpiąc ze słabeuszy, którzy nie potrafili sobie poradzić ze świniami i marzył o dniu, gdy znowu powróci do swojej chlewni.
— Modlę żeby szybko powrócić do domu.
— Chodzisz do kościoła? — spytałem.
— Mamy kaplicę. Wszyscy chodzą. Może nie wszyscy — uzupełnił z uśmiechem.
— Rozmyślasz o tym coś uczynił? — spytałem, a nie powinienem.
Milczał patrząc w zasłonięte kratami okno. Słońce wisiało już wysoko nad dachami schroniska na oknie siadł promień słońca, przeszedł przez listowie rosnącego obok drzewa, przez gęstą metalową siatkę zatańczył miriadami słońc na brudnej szybie. W służbowym pokoju pojaśniało.
— Nie chcę o tym wspominać. Mam dosyć. To było tak dawno i chcę zapomnieć.
Męczyli mnie kilka tygodni. Policja i psycholodzy. Codziennie ktoś inny pytał, o coś innego. Nic nie rozumiałem! Najgorszy był prokurator. Ten chciał nawet duszę ze mnie wydrzeć. Duszę. Czy człowiek ma duszę?
Zaskoczył mnie pytaniem na które nie byłem przygotowany i nie do mnie należało wyrokowanie, więc powróciłem wspomnieniem do smarkatych lat, gdy ściśnięci w zniszczonych szkolnych ławkach słuchaliśmy pierwszej w życiu lekcji religii. Ksiądz chylił się już do ziemi, przecież był stary i siwy jak należące do Michalaka gołębie hodowane na dachu naszej czynszówki. Ksiądz był ponad osiemdziesięcioletnim staruszkiem, lecz o głosie, jak jerychońskie trąby. Grzmiał, że było go słychać w całej szkole.
— Diabeł przyleci po waszą duszę, jak nie będziecie odmawiać pacierzy — krzyczał stary ksiądz katecheta stojąc przy szkolnej tablicy, — gdy nie będziecie chodzili na nabożeństwo… i macie słuchać Rodziców.
Ubrany w czarną podniszczoną, miejscami połataną sutannę bardziej przypominał nam diabła niż duchownego. Baliśmy się go na równi z diabłem i ogniem piekielnym, którymi nas straszył. Dusza? Może mamy duszę może jej wcale nie ma. Punkt widzenia i wiary. Kiedyś przed tysiącem lat było potrzebne, ażeby poprzez strach utrzymać katolicyzm i wiarę. Krystalizowały społeczeństwa, nowe narody ustalały granice podziałów, kościół rósł w siłę chcąc mieć swój udział w tworzeniu świata. Ich świata. Dla tych celów był potrzebny strach, niepewność i ciemnota. Dzisiaj mało kto wspomina o duszy, a może należałoby nie tylko wspominać, lecz krzyczeć. Zdewaluowały się pojęcia duszy i wiary wykorzystywanej do innych celów, szerzenia nienawiści i religijnych wojen. Zapomina się o Dekalogu i nauce Chrystusa. Cóż mogłem odpowiedzieć widząc wokoło brutalną przemoc, brak etycznych i moralnych zachowań nie byłem pewien czy człowiek może jeszcze posiadać duszę. Może mój staruszek ksiądz od religii byłby mu w stanie odpowiedzieć. Ja nie.
Sobota. Dzień, jak każdy rozpoczął się wcześnie, jak to w wiosce gdzie pracy po same łokcie. Zadbane tłuste krowy prowadzone przez psa szły wolno w stronę dalekich pastwisk kołysząc ciężkimi łbami. Należało przewietrzyć oborę, wyrzucić narosły od tygodnia gnój, aby bydlęta miały czysto i sucho, świnie przegonić z chlewni w ogrodzenie. Posadzkę wyczyścić strumie-niem wody, wymieść brud i wyłożyć słomą. Musiał się uwijać i zdążyć do południa. W soboty dostawał do pomocy kolegę. Zdzichu stawiał radio na belkowaniu, muzyka leciała na cały regulator, nie miał nic przeciwko, lubił muzykę, mógł jej słuchać godzinami, szczególnie akordeon i klarnet. Nigdy nie było za dużo. W domu nie mieli telewizora, stary Wawel już dawno poszedł na śmietnik. Z muzyką pracowało się raźniej, zasłuchani zapominali o czasie. Szło opornie, ale skończyli w południe. Świnie leżały ciasno jedna przy drugiej rozleniwione prażącym słońcem i nie chciały wrócić do chlewu, więc zmuszali je do wstania mocnymi kopniakami.
— Patrzej! Ta w plamy. Tam w kącie przy żerdkach. Dycht podobna do Kozłowej.
— Chrapie jeno gwizd się ruszo — naśmiewali.
— A tamta rozsiadła sa, jak dziedziczka. Też bebech mo obwisły.
— Kto? Dziedziczka?!
— Ni! Maciora — pokładali się ze śmiechu.
Dobrze było pracować we dwoje.
Potrzebowali trochę zabiegów i poganiania, aby świnie znalazły swoje miejsce w chlewie gdzie w korytach czekały już otręby zmieszane z zielonką. Po chwili słychać wesołe pochrząkiwanie. Dzień przeleciał im dzisiaj dziwnie szybko. Po pracy poszli pod prysznic, umyć ręce upaprane w oborniku, spłukali z siebie lepki zapach brudu i jałchy. Z łazienki wyszli wypucowani, czyści i pachnący. Zdzichu namawiał na tańce. Po jakie licho siedzieć w domu, gdy inni pójdą w tany, namawiał i namawiał, aż przepchał. Poszli. W remizie spokojnie jak dawno nie bywało. Pod ścianami rząd krzeseł z żywą wystawą wymalowanych dziewcząt w krótkich sukienkach i szortach. Gminna wystawa mody. Małolaty. Najmłodsze liczyły po trzynaście — piętnaście lat, jak na swój wiek były wysokie i fizycznie rozwinięte. Tych zawsze najwięcej. Większość z pobliskich wiosek. Ściągnęły do muzyki jak pszczoły do miodu. Przychodziły małymi grupkami bez chłopaków, których szybko znajdą. Kasia przyszła ubrana w krótkie spodenki i zieloną bluzeczkę zakrywającej ładne kształtne piersi. Miała miły uśmiech i długi kruczoczarny warkocz sięgający poza talię. Najładniejsza dziewczyna z ich wioski. Wielu chłopaków z okolicy starało się zasłużyć na jej względy, ale wioskowe dobrze pilnowali swoich dziewczyn. Czekała na Zdzicha. Na Łukasza nikt nie czekał. Stolik stał daleko od podwyższenia na którym muzykująca rodzina Kwiatków zarabiała na chleb. Grali z „kapelusza”. Nikt nie znał nut, lecz na muzykowanie w remizie wystarczało. Miało być głośno, więc zaspakajali życzenia. Zabawa trwała na dobre gdy z dalekich Sinic przyjechała na motorach i rozklekotaną „Syrenką” cała zgraja Zająców, którzy, jak to zające zawsze jeździli gromadą. W gromadzie czuli się pewniej. Nie po to przyjechali szmat drogi, aby kogoś nie umoczyć. W remizie tłoczno i duszno, pod powałą wiszą sine kłęby papierosowego dymu, kwaśny zapach spoconych ciał zmieszany z wyziewami sfermentowanego piwa i przemyconej na zabawę wódki. Otworzono wszystkie okna, aby przewietrzyć. W szeroko otwartych drzwiach ogniomistrz Wróbel sprzedawał bilety wstępu po pięć złotych od łebka. Strażacy zbierali na nowy silnik do motopompy.
Było krótko po północy, gdy Zające zaczęli rozróbę. Zakotłowało przy drzwiach. Dziewczyny w krzyk. Bijatyka przeniosła się przed remizę i pomiędzy opłotki. W stronę remizy, jak do pożaru, biegną wioskowi. W łapach kije. Ogniomistrz Zaleski wywijał nawet strażacką siekierką, lecz kogo bić, gdy swój swego nie może rozróżnić, więc stanęli półkolem czekając, aż któregoś z obcych wyniesie poza krąg. Wtedy nadejdzie ich czas. W łeb i do stawu, aby wytrzeźweli i będzie spokój. Zawsze skutkowało. Bijatyka, jak zwykle bywa powstała z niczego. Poleciało szkło. Ktoś leży. Nad leżącym dwoje Zająców, najstarszy Krzychu z najmłodszym Markiem kopią ciężkimi, podkutymi buciorami w osłoniętą dłońmi głowę i miękkie podbrzusze. Kopany przestał krzyczeć. Jęczy. Wszędzie krew. Skołtunionym tłumem wypadli przed remizę i wtedy ktoś rozbił kamieniem wiszącą nad remizą lampę. Zapadła ciemność, że nie widać własnej dłoni. Zające włączyli w „Syrence” światła. Po oczach. Biegnący nic nie widzą oślepieni ostrym światłem reflektorów, zasłaniają oczy, schylają szukając kamieni. Zadudniło po blaszanej karoseri. Gradem poleciały następne. Posypało rozbite szkło. Słychać warkot zapuszczanych silników. Zające stawiają oparte o drzewa motocykle, kopnięcie, jedno, drugie, albo na pych, skok na siodełko i gaz do dechy. Silniki wyją na wysokich obrotach. Smród benzyny i spalin. Zakurzyło na piaszczystym podjeździe.
Kapela w remizie już dawno przestała grać. Muzykanci nigdy nie brali udziału w bijatyce. Muzykantów stojących na scenie nikt nie ruszał. Niepisane prawo zakazywało rozstawiać muzykantów po kątach. Prawie nigdy się nie zdarzało, aby rzucona butelka lub połamane krzesło poleciało na scenę. Muzykanci patrzyli z podestu na kłębowisko walczących, strach podchodził im pod serce, może się zdarzyć, że któryś w amoku walki przyskoczy i do nich, więc Kwiatkowskich wyciągnął z futerału basetli krótką pałę — na wszelki słuczaj — trzymając za plecami, żeby nikt nie zauważył. Rozpadło się kłębowisko walczących podzieliło na części, któryś wywijał stłuczoną butelką straszącą ostrymi, jak brzytwa ostrzami. Kopnięcie w pierś rzuciło Zenka w kąt wprost na szczerbate szkło tnące mu twarz na strzępy. Błądzi dłońmi po zakrwawionej twarzy po okaleczonych niewidzących oczach. Kwiczy jak zarzynane prosię. Dwoje strażaków bierze go pod ręce wlecze na zewnątrz do pompy.
Wacek, młodszy ogniomistrz dzwoni po policję, łapy mu się trzęsą nie może trafić w tarczę, plącze cyfry… cały czas wykręca swój własny zajęty numer. Pierwsze przyjechało pogotowie, tuż za nimi dwa radiowozy policji z włączonym kogutem. W ruch poszły pały i zapanował spokój. Karola i Zenka, chyba stracił oko zabrało pogotowie. Do końca życia będzie obnosił blizny, jak medal zdobyty na polu walki. Karolowi złamali nos i nie mógł się doliczyć dwóch siekaczy. Miał spuchniętą gębę i podbite fioletem oczy, których prawie nie widać w powiększającej się opuchliźnie. Kilku poturbowanych pozlepiano na miejscu. Stefan z Balic dostał nożem w dłoń, ostrze gładko przecięło ścięgna, nie mógł poruszyć paluchami. Policja spisała protokół zabraniając komendantowi urządzać w remizie potańcówek. Nie pomogły zapewnienia, że następnym razem będzie spokojnie, przecież zbierają na pompę. Gmina biedna, a pompa potrzebna.
Policjanci znając Zająców z najgorszej strony, byli zdziwieni, że skończyło tylko na kilku obrażeniach, szykowali się do odjazdu.
— Z a b i l i.
— O, Jezu! Zabili!
Za remizą znaleźli najstarszego z Zająców. Leżał na wznak z szeroko otwartymi oczami w których trudno było się doszukać odznak życia, oraz opuszczonymi spodniami i zwisającym groteskowo penisem.
— Ktoś musiał go najść przy sikaniu — stwierdził plutonowy Grzybek.
— Człowiek jest wtedy bezbronny, jak dziecko — dodał któryś z policjantów.
— Inaczej potrafiłby się obronić — skomentował inny.
— No! Przecież Zając — dodali znając Zająców z nie najlepszej strony.
— Do sikania nie potrzebował ściągać spodni — spostrzegł jeden ze strażaków.
— No!
— Też racja…
Zając miał rozbitą głowę, policjanci znaleźli okrwawiony kamień, prawdopodobnie narzędzie zbrodni. Na obecnych padł strach. Pytania bez odpowiedzi. Domysły, podejrzenia i słowa pełne nietajonej satysfakcji, że ktoś ich nareszcie uspokoił. Trafił swój na swego, albo lepszego. Nie dopuszczali do siebie myśli, że uczynił, to ktoś z wioskowych.
W remizie rumor. Zdzich wypadł z Kasią przez boczne drzwi, Łukasz pozostał na sali nie biorąc udziału w ogólnej bijatyce. Ci, którzy go nie znali poczytywaliby, to za tchórzostwo, lecz inni po bliższej bolesnej styczności pojęli, że lepiej nie podchodzić mu pod łapy. Łukasz często popisywał się swoją siłą, gdy z uśmiechem na szerokiej twarzy, podnosił w jednej ręce worek pszenicy albo z okazji dożynek przeciągał przyczepę pełną usypanego ziarna. Znany był z tego, że nikomu nie wchodził w drogę, a zadziorne Zające obchodzili go wielkim łukiem. Kotłowisko walczących przewróciło stolik przy którym siedział, więc przeniósł pod ścianę obok znajomych dziewczyn. Siadł niedaleko szeroko otwartych drzwi i okna, przez które wpadał zapach zielonki suszonej w obrotowym piecu. Z niewysokiego komina suszarni ulatywały gorzko pachnące kłęby białej skondensowanej pary.
Za ścianą remizy słychać przytłumione podekscytowane głosy, uderzenie, krzyk, trzask łamanych gałęzi. Po chwili do remizy wpadła dziewczyna z rozbitym nosem tamując chusteczką cieknącą krew. W oczach przerażenie.
— Kryśke złapali — szepce cicho. Słyszą ją koleżanki i… Łukasz.
— Kto?
— Zające!
— Który?
— Ten starszy i ten mały.
Nie znała imion. Wyszła z Krysią z remizy nie podejrzewając złych zamiarów.
— Gdzie jedziemy? — spytała Ewa.
— Nie jedziemy do miasta? — spytały, gdy skręcili w stronę parku.
— Później zawieziemy was do domu — mruknął starszy.
Nie chciała iść, więc trzepnął otwartą dłonią w twarz, upadła w rosnące przy drodze krzewy. Kryskę znaną z tego, że zawsze była chętna chcieli powlec w stronę parku, lecz widząc padającą Ewę wyrwała się uciekając w stronę remizy. Starszy z Zająców dopadł ją po kilku krokach i popchnął otwartą dłonią w plecy. Zatoczyła się padając w wysoką, wilgotną trawę. Zając nawalił się na nią dławiąc jej krzyk wielką łapą, był podniecony jej oporem. Poprzednie dziewczyny były chętne i nigdy nie stawiały oporów. A ta!? Podniecił go jej opór, ślepia podbiegły krwią, trząsł się jak w febrze.
— Spierdalaj Marek! — krzyknął na młodszego brata — Spierdalaj. Już!
W młodszego, jakby piorun strzelił, zadudnił ciężkimi trepami po piaszczystej drodze i zniknął w ciemnościach stając za najbliższym drzewem ciekawy, co się wydarzy. Dziewczyna leżała cicho siąkając nosem po twarzy spływał tusz zmieszany z łzami, podciągnięta sukienka odsłaniała skrzyżowane nogi i mocno zaciśnięte uda. Nic więcej nie mogła uczynić mając świadomość tego, co ją czeka.
— Zając! Zostaw ją! — głos był stanowczy. Rozkazujący.
— Odwal się głupku. Chcesz poduczyć? Co? Nie potrafisz? — zakpił Zając poznając po głosie Łukasza — chcesz skorzystać? Masz okazje gupku.
Uwolniona dziewczyna widziała tylko zarys postaci niewysokiego mężczyzny i korzystając z nieuwagi Zająca skoczyła w krzewy za którymi świeżo zżęte pole. Rżysko. Ostra trzcina tnie stopy, nie czuje bólu, biegnie byle dalej od tego miejsca. Nie słyszy co dzieje za remizą i nawet gdyby słyszała, że ktoś morduje człowieka, nie wróci. W remizie nikt nie słyszał, że tuż obok rozgrywa się tragedia. Wrzask, warkot silników i wszechobecny rumor zagłuszał każde słowo. Zając nigdy nie rzuciłby się na Łukasza z gołymi łapami, chyba, że byli w większej liczbie, lecz teraz był podlany wódką. Błysnęło stalą.
— Z nożem! — syknął Łukasz.
— Zarżnę cię gnoju! — wycharczał przez zaciśnięte zęby i przytrzymając jedną ręką opadające spodnie pchnął wyrzutem całego ramienia.
Łukasz z łatwością odbił cios uderzając go otwartą dłonią w czoło, Zając zwiotczał padając na wznak i wtedy Łukasz usłyszał suchy trzask, jakby ktoś rozłupywał deskę. Oczy Zająca uciekły w głąb czaszki.
Łukasz chciał uciekać pod serce podszedł strach mącąc trzeźwe myślenie. Wiedział, że obowiązkiem było ratować, przyklęknął i unosząc chłopakowi głowę natrafił na leżący okrwawiony kamień. Z daleka doszedł sygnał policyjnych karetek. Z przerażeniem w oczach popędził w stronę otwartej bramy gospodarstwa.
Następnego dnia z Gdańska przyjechała policja z tropiącym psem. Odjeżdżając zabrali z sobą Łukasza.
Ostatni przekręt
Damian mieszkał z rodzicami i młodszym rodzeństwem w dużej czynszowej kamienicy na Miłej daleko od Azotów, Celulozy i śródmieścia Włocławka. Szeroka wybrukowana kocimi łbami ulica z jednym krawężnikiem wytyczała jego umowną granicę. Po przeciwnej stronie rozciągały się pola i podmokłe łąki gdzie nikt nie stawiał domów, chociaż miasto oferowało ziemie prawie za darmo. Na łąkach zbyt mokro, a to podrażało koszty budowy, lecz nie przeszkodziło, że ktoś odważny postawił pierwszy parterowy budynek na płycie bez piwnicy. Pierwszy samochodowy warsztat na Miłej. Kilka lat później domów było kilkanaście. Za warsztatami resztki rachitycznego, zaniedbanego lasu, gdzie, o dziwo rosły dorodne grzyby, a przy odrobinie szczęścia można było znaleźć prawdziwki. Środkiem lasu ciągnęły kolejowe tory pokryte brunatnym nalotem rdzy z nieczynną bocznicą. Śmierdziało smarami i przepalonym olejem napędowym. Za torami wąska, płytka rzeczka Zgłowiączka płynąca leniwie w stronę niedalekiej Wisły porośnięta po płaskich brzegach łopianem, dziczkami jabłoni i kwaśnej cześni obsiadanej przez śpiewające ptaki. W gorące lata widać muliste dno i wrzucane od lat niepotrzebne nikomu przedmioty. Pośrodku leniwego nurtu leżały zatopione resztki niemieckiego Landbuldoga, ciężkiego traktora na zębatych stalowych kołach.
Ich kamienica miała pójść do rozbiórki, a lokatorzy od kilku lat czekali z nadzieją, że miasto przeniesie ich do nowych mieszkań. Dach ledwo wisiał na przegniłych belkach, ściany zaczęły się już rozłazić, dom straszył liszajami dopadniętego tynku i wykrzywionymi oknami, lecz miejscy rajcy wpadli na pomysł ratowania domu. W miejskiej kasie nie uświadczysz pieniędzy. O nowych mieszkaniach można było zapomnieć. Ścianę od strony podwórza podparto solidnym belkowaniem, związano kotwami, z dachu zdarto narosłą grubą warstwę papy, odkryto dach, wymieniono główne legary, ze ścian odkuto resztki tynku. W czasie kapitalnego remontu na półpiętrach wyburzono cuchnące wychodki. W zamian, każde mieszkanie otrzymało, kosztem okrojonego metrażu, małą łazienkę z prysznicem i żeliwną wanną. Luksus, o którym nawet nie odważali się kiedyś śnić. Wymieniono wykoślawione okna i niedomykające się wejściowe drzwi, położono nowe tynki z kilku gryzących z sobą kolorów, dom nabrał nowego wyglądu i po dwóch latach remontu nadawał do ponownego zamieszkania. Pewnego dnia zniknęły rusztowania i kamienica przedstawiła się w całej okazałości.
— Uszminkowali starą babę, — dowcipkowali mieszkańcy — ale podlotka z niej nie zrobią.
— Okna i tak krzywe.
— U mnie się nie domykają.
— Tynk nierówno położyli — odezwał się jakiś pseudo fachowiec.
— I te kolory? — dodawali malkontenci.
W słowach wiele prawdy i nieskrywanego żalu za starym, gdzie mieszkało się jakoś inaczej, milej, swojsko i przytulniej. Wszyscy byli z sobą zżyci, jak jedna wielka rodzina, znali swoje kłopoty, przyzwyczajenia, kto z kim, i, co wkłada do garów. Rano można było się spotkać pogadać przed wychodkiem, co należało do codziennego rytuału. Z wielkim remontem wszystko się nagle urwało, lecz z przyzwyczajenia przez długi czas wychodzili na korytarz. Musieli się przyzwyczajać do czystych ścian i ostrych zapachów farb, odzwyczaić od braku wychodków na półpiętrach i codziennych spotkań na korytarzu, aby poplotkować. Od czasu zakończenia remontu spotykali się przed domem na wielkim zagraconym podwórzu bez oznaczonych parkanem granic, zabudowanym garażami z falistej blachy, szopami i drewutniami solidnie skleconymi z desek, przez które gwizdał wiatr. Na skraju łąk podchodzących pod dom stały ukryte w wysokiej trawie blaszane pojemniki na śmieci do których prowadziły trzy ścieżki, tyle ile wejść do kamienicy. Wokoło walały się plastykowe pojemniki po olejach, pogięte skrawki blachy, poskręcana, rzucona w trawy siatka z nieistniejącego już ogrodzenia, szkło rozbitych butelek straszyło ostrymi jak brzytwa szczerbami, latem nad podwórzem wisiał fetor rozkładających się odpadków, zimą pod śmietnisko podchodziły, lisy i wałęsające się gromadami, zdziczałe psy. Strach było wychodzić z domu. Łąki ciągnęły w stronę Azotów i rzeki skąd wiatry przynosiły zapach amoniaku kręcącego w nosie i łzawiącego oczy.
Damian był wysokim szczupłym chłopcem, o brązowych, kiedyś bujnych, dzisiaj przystrzyżonych na jeża włosach i wesołej twarzy poznaczonej nielicznymi piegami. Był miłym chłopcem, starzy nie mieli z nim, jak dotychczas żadnych problemów, chociaż z nauką było kiepsko. Nie wychodziły matematyczne regułki, nie potrafił poradzić sobie z ortografią, o historii można było zapomnieć, a z geografii wiedział tyle, że Polska leży nad Wisłą — przecież przepływała niedaleko — co było pewnikiem, że nie popełnił błędu. Jakoś wypchnęli go do zawodówki gdzie miał się uczyć zawodu i zostać blacharzem samochodowym. Skończyło na chęciach. Nie wychodziło nic, ani nauka, ani praktyka w warsztacie u Szproty. Nie nauczył się blacharstwa, nie potrafił sobie poradzić z dziecinnie łatwą matematyką i ojczystym językiem. Zaczęły się schody i chociaż były niewysokie nie potrafił na nie wejść. Wypadł po pierwszym roku, lecz majster zatrzymał go nie z litości, lecz wyrachowania. Zauważył, że przez rok praktyki z chłopaka nie będzie żaden blacharz wyklepujący karoserie, lecz mechanik napraw podwozi i silników. W tym czasie trudno o dobrych mechaników poszukujących pracy bliżej śródmieścia i bliżej domu, a nie na ich zadupiu skąd wszędzie daleko. Ponadto Szprota pilnował kiesy, więc i zarobki czeladników były niewielkie, co dla dobrego mechanika żadna motywacja, aby jeździć do pracy na koniec miasta. Dla Damiana zaczęły się ciężkie dni. Przypuszczał, że wyzwolił się od najgorszego, czyli nauki, a trafił na ciężką i brudną, a do tego wielogodzinną pracę. Majster orał w niego ile się dało, a nawet więcej i wtedy nareszcie pojął, że nie należało uciekać od nauki na nadwiślańskie łąki. Zarabiał tyle ile kot napłakał, ale zarabiał, czasami wpadła nawet dodatkowa premia. Pieniądze były zawsze potrzebne, więc oddawał je matce. Ojciec wydarł z łąki kęs ziemi pod ogródek, matka uprawiała trochę zieleniny, jesienią zbierali kilka worków kartofli, co wystarczało do wiosny. Ojciec pomimo dobrych rad znających się na sadownictwie, posadził kilka owocowych drzewek. Przyjęła się tylko jedna jabłoń, pozostałe uschły od nadmiaru podskórnej wody.
Damian wracał do domu padnięty nie mając nawet ochoty na opóźniony obiad trzymany przez Matkę w duchówce. Padał na kanapą wyzbyty z sił i natychmiast zasypiał. Nim wdrożył się do pracy nabierając pewności siebie minęły miesiące, lecz po roku był mechanikiem całą gębą. Majster był zadowolony przerzucając do trudniejszych prac, a na jego miejsce przyjął drugiego „sztyfta”. Kazik był niskim, rozrośniętym, umięśnionym od uprawiania ćwiczeń siłowych, chłopakiem w wieku Damiana, którego z uwagi na podobieństwo do filmowego idola, nazywano Olafem.
— To był mój najlepszy kumpel — odezwał się wpatrzony w zakratowane okno przez które widać koszarowe domy z czerwonej cegły i kołyszące się pod naporem wiatru olbrzymie klony sięgające wysoko ponad dachy ośrodka. Wiatr kołysał ich rozłożyste czupryny zrywając wielopalczaste liście spływające na zadbany trawnik. Nad domami wisiały nabrzmiałe deszczem szaropopielate chmury. W małym pokoju zapadł wieczorny mrok. Włączyłem stojącą na biurku lampę i pogrążony w mroku, obserwowałem piegowatą twarz Damiana. Nie odzywałem zbyt często wymuszając spontaniczną opowieść o jego życiu na wolności. Nie potrafiłem z nim nawiązać bliższego kontaktu, rozmowa nie kleiła się od początku. Damian gadał bez ładu i składu chaotycznie przeskakując z tematu na temat, trudno było go kontrolować, aby sklecić cokolwiek zrozumiałego i sensownego. Wiatr przygnał burzę nad miasto, wzdłuż ulic powiało kurzawą, sypnęło w oczy drobinkami piachu, wzmagający się wiatr wywiał przechodniów z ulic. Z wichurą na Kaszubach nie było żartów. Zaczęło dudnić, spadły pierwsze krople deszczu, kilka ostrych błyskawic rozdarło panującą szarość, wiatr przybrał na sile, naparł na skrzypiącą przeraźliwie metalową bramę ośrodka, jakby ją chciał wyłamać. Nad miastem rozszalał się huragan.
Dotarło do mnie, że wychodząc z domu zostawiłem otwarte drzwi na taras.
— Damian… Dokończymy naszej rozmowy w inny dzień. Dobrze?
Przystał chętnie, więc przekazałem go wychowawcy. Do Zapyzia ponad dwadzieścia kilometrów przez wysokopienny las rosnący po obydwu stronach asfaltowej szosy.. Wicher łamał konary, odłupywał gałęzie miotając nimi po drodze, jechałem ostrożnie z duszą na ramieniu i pełen obaw, co zastanę na daczy. Zablokowane zatyczką drzwi trzymały, lecz wichura wypchnęła boczne okno. Psy przezornie schowały się w kojcu. Skończyło się na obawach.
*
Nie zapomniałem o rozmowie z Damianem, lecz przekładałem spotkanie na na nieokreślony termin, aż ponaglony telefonem dyrektora zjawiłem przed wysoką metalową bramą ośrodka. Znałem prawie wszystkie budynki, odwiedziłem stołówkę i warsztaty, przysłuchiwałem lekcjom w małych jasnych salach odróżniających się od klas w normalnej szkole obecnością metalowych siatek w oknach… i spokojem. Widziałem pokoje w których przebywali, uczyli i spali. Byłem u Damiana w jego skromnym małym pokoju z szafą i półkami. Na poczesnym miejscu piesek — maskota, wazon ze sztucznymi kwiatami, kilka porozrzucanych osobistych drobiazgów i książki. Na ścianie obraz, replika Wyspiańskiego w narożniku wieszak na ubrania wykonany z wbitych w ścianę drewnianych kołków. Ciężkie drzwi ze wstawioną szybą — wziernikiem były otwarte przez cały dzień, jasno oświetlony korytarz zamknięty ciężką metalową kratą odgradzającą od wolności. Zielono pomalowane schody prowadziły na parter do warsztatów, lekcyjnych sal i na olbrzymi dziedziniec. — To jest mój pokój — wyjaśnił spoglądając na zakratowane okno — Tylko te kraty. Za dużo krat. Wszędzie kraty. W szkole, w stołówce, w warsztatach. Jest nieprzyjemnie. Źle się człowiek czuje — zakończył długi, zbyt długi, jak na niego, monolog.
Kraty się nie podobają? Za dużo krat. Wszędzie kraty. Ogarnęła mnie złość, przecież schronisko to nie sanatorium gdzie nikt nie przebywa za niewinność. Pobyt w Igłach jest niczym innym, jak konsekwencją popełnionych czynów nie mieszczących się w ogólnie przyjętym przez społeczeństwo kodeksie za którym ustanowione prawo pilnujące tych zasad. Oprócz Damiana poznałem kilku innych chłopców mających takie same potrzeby, zainteresowania, jak ich rówieśnicy za murami, jednak chłopcy z Igieł byli inni, żyjąc z piętnem popełnionego czynu stawiającego ich poza kręgiem społeczności.
Na korytarzu, trzynastoletni pensjonariusz schroniska, meldował się przepisowo przechodzącemu korytarzem wychowawcy.
— Taka zasada. Pierwszy rocznik musi się meldować — poinformował widząc moje pytające spojrzenie — wprowadzenie w ogólnie przyjęte zwyczaje i zasady.
— Dyscyplinę — skomentowałem.
— Można to tak nazwać. Muszą się wdrożyć do przestrzeganych tutaj zasad dyscypliny i porządku.
— Nie wynieśli tego z domu? Przecież to oczywiste — sprowokowałem odpowiedź — My wynieśliśmy z domu różne nawyki…
— Wynieśli z domu? — zripostował mój rozmówca, starszy wychowawca, który przez dwadzieścia lat pracy widział i słyszał niejedno — Większość z tych chłopców nie zna pojęcia dom, oczywiście w naszym znaczeniu — dodał — Dla wielu z nich dom to miejsce gdzie przychodziło się najeść, pod warunkiem gdy było co do jedzenia, oprócz chleba i szklanki mleka. Dom był miejscem do spania, dla wielu z nich kojarzył z wódką, biciem i głodem. Tak! Głodem. Przychodząc do Igieł wielu z nich ważyło poniżej minimalnej normy dla chłopców w ich wieku. Dopiero tutaj mają możliwość spożywania normalnych posiłków. Niektórzy, powtarzam niektórzy… pierwszy raz spotkali się tutaj z dentystą i szczoteczką do zębów. Kąpiel… Oczywiście nie mówię o kąpieli w rzece — zastrzegł wychowawca — czy jeziorze dla wielu była pojęciem abstrakcyjnym, więc niech się pan nie dziwi, że musimy z nimi postępować inaczej.
Inaczej… znaczy wdrożyć do normalnego życia.
— Normalnym, chociaż za kratami — wtrąciłem nie chcąc pozostać biernym słuchaczem.
— Niestety — potwierdził bez przekonania — bez krat i zabezpieczeń, bez takich ośrodków jak Igły, nie mielibyśmy możliwości tym dzieciakom pomóc w przystosowaniu do normalnego życia w społeczeństwie
— Poprawnie nazywamy to resocjalizacją — dodałem.
— Dokładnie. Nikt… — przerwał z uśmiechem na zmęczonej twarzy — oprócz szerokiego grona nawiedzonych psychologów do końca nie jest przekonany o pożytku tej resocjalizacji. Niektórzy z chłopców odchodzą z Igieł do normalnych zakładów karnych… Rozumie pan co to oznacza? — spytał z troską w głosie. — Rozumiem — potwierdziłem jego obawy — Rozumiem. Zniweczenie waszej pracy…
— Właśnie. Zniweczenie naszej ciężkiej i bardzo odpowiedzialnej pracy — dokończył odbierając zgłaszający się telefon — Przepraszam muszę pożegnać. Obowiązki czekają. Zaraz przyprowadzę Asmodeusza. Chcę nadmienić, że on pisze opowiadanie o swoim życiu… Biografię. Może się pochwali. Niech pan to przejrzy — wręczył mi gruby zeszyt w zielonej oprawie — To jest to.
*
Damian był podenerwowany, nieswój i skwaszony, jak małosolny ogórek, co chwilę przygładzał ścięte na jeża włosy i uciekał wzrokiem, jakby gonił fruwającą muchę. Byłem pewien, że chłopakowi musiało się przydarzyć jakieś nieszczęście.
— Chyba załapię pierwszy stopień — opadł w stary sfatygowany fotel rozpoczynając bez przywitania i normalnych wstępów — Wyjściówkę szlag trafi. Przepraszam. Proszę nie mówić wychowawcy o moim zachowaniu. Bardzo proszę — z błaganiem w głosie i oczach.
— Wiesz Damian, nigdy nie należałem do szczepu „Długich Jęzorów”. Wytłumacz dlaczego jesteś taki podenerwowany? Co to pierwszy stopień?
Uspokojony moimi słowami tłumaczył reguły otrzymywania stopni za naukę i wzorowe zachowanie. Jedynkę, pierwszy ze stopni otrzymywało się za brak zdyscyplinowania, nieodpowiednie zachowanie i oczywiście denne stopnie w nauce. Najgorszy z najgorszych. Traciło się wtedy pewne ustalone regulaminem przywileje i ulgi. Otrzymanie pierwszego stopnia to pogrzebanie wszelkiej nadziei na przepustkę, film, czy oglądanie telewizji. Dno. Kompletne dno bez nadziei na lepsze.
— Najlepszy jest czwarty stopień — podkreślił wiedząc, że jest dla niego marzeniem ściętej głowy — To za wzorowe zachowanie i naukę. Przez miesiąc trzeba utrzymać trzeci stopień, aby zebrać powyżej dwadzieścia pięć punktów. To bardzo trudno.
— Nie przypuszczałem… Miałeś już wyższy stopień?
— Kiedyś miałem.
— Kiedyś?
— Rok temu. Zaraz na początku w Igłach.
— Nie potrafiłeś się przystosować? — odgadłem przyczynę.
Skinął głową z przyzwyczajenia spojrzał w okno na kraty, zieleń za oknem i niedaleki mur z czerwonej cegły zwieńczony kolczastym drutem, na drzewa i błękitne tego dnia niebo. Zauważyłem, że znowu mi uciekł. Zapadł w wygodnym fotelu i zamilkł.
— Teraz sobie poczekam — stwierdziłem gryzmoląc esy floresy na kartkach notatnika.
Miałem zapas czasu, nie goniły mnie terminy ani bardzo ważne spotkania. Ażeby nie zanudzić się na śmierć sporządzałem notki w brudnopisie zatytułowanym „Osmodeusz” napisanym koślawym, niewprawnym pismem. Zaznaczyłem najwyżej kilka linijek gdy zauważył zieloną okładkę i pomięte kartki swojego zeszytu.
— Moje opowiadanie? — wydusił zdziwiony podrywając z fotela — Pan to czytał?
— Twoje?
— Moje. No pewno, że moje — z dumą — Piszę wieczorami, jak mam szlaban
— Czyli, jak nie możesz oglądać telewizji?
— No! — potwierdził i nagle przeszedł do najważniejszego — Mocna sprawa… Nie?
— Masz na myśli opowiadania?
— No!
— Ten, jak go nazywasz Osmodeusz, to jesteś ty?
— No — potwierdził
— Co tak „nonasz” … Nie znasz innych słów? Płyta się zacięła? — spytałem — Stwierdzam, że posiadasz bardzo mały zasób słów, a twój tytułowy bohater to nie Osmodeusz, lecz Asmodeusz. Co o nim wiesz? Tak przypuszczałem. To postać z obrazu Goji namalowanego na ścianie. Obrazy malowane na tynku, czy skrobane w litej skale… Tak! Masz racją, jak prehistoryczni ludzie. Freski należą do najstarszych dzieł malarstwa w historii ludzkości. Poszukaj w bibliotece i dowiedz się więcej o twoim bohaterze — poradziłem, wiedząc, że nie skorzysta z rady.
Wybałuszył wielkie piwne oczy w których zdziwienie i złość. Nagle zmienił się na poznaczonej piegami pucatej twarzy, zacisnął szczęki, myślałem, że eksploduje, sięgnął rękę po zielony zeszyt i pospiesznie go przekartkował. Znał w nim każde słowo, każdą koślawą, miejscami niewyraźnie stawianą literę i każdy dzień zawarty na pomiętych stronach. W zielonym, liczącym kilkadziesiąt stron zeszycie zamknął jeden z rozdziałów swojego zbuntowanego życia pełnego konfliktów z prawem i samym sobą. Buntem przeciwko wszystkim i wszystkiemu, przeciwko ojcu, dla którego tylko piwo i nawet dupy nie ruszył, żeby znaleźć pracę i szkole z której niewiele wyniósł, przeciwko nauczycielom i majstrowi, któremu podkradał części do samochodów. Zagmatwał się w sieć przypadków i zdarzeń, które pociągnęły go do Igieł.
— Tutaj piszę jak poznałem Szeryfa… To ksywa — stuknął palcem w gęsto zapisaną stronę brulionu.
Na początku wiosny poznał Maciejewskiego, vel Szeryf, osiłka przystosowanego do lekkiego życia. Wielki, kwadratowy, napakowany sterydami bysio miał krótki otłuszczony kark i wielką, okrągłą, jak piłka, łysą głowę. Naładowany nie tylko sterydami i anabolikami, lecz także szeroką wiedzą o życiu. Paragrafami był naszpikowany, jak jeż kolcami, a KK miał — jak mawiał — w wielkim paluchu. W ich dzielnicy nic nie można było załatwić bez jego udziału, wszędzie miał swoich ludzi, imponował byczą siłą, układami, bezwzględnością i sprytem, będąc niekwestionowanym mafioso przedmieścia. Nie bez powodu znalazł Damiana. Miał w tym swój cel. Damian opanował wiedzę o silnikach, podzespołach oraz samodzielnie kilka technik włamań do samochodu, więc nauka w warsztacie nie poszła na marne. Potrafił w ciągu kilkudziesięciu sekund otworzyć każdy samochód. Ćwiczenie czyni mistrza. Jedynym problemem były coraz częściej montowane w samochodach inteligentne alarmy oraz zbyt wiele elektroniki, lecz przez kilka lat pracy w warsztacie stał się znanym w mieście mistrzem w swoim fachu. Od teorii do praktyki dzielił go jeden krok, którego nie odważył się jednak wykonać. W tym czasie poznał Szeryfa.
Starsza siostra Damiana wyszła za mąż z wielkiej miłości, lecz szczęście skończyło się z przyjściem na świat Agnieszki, rok później Adasia. Miłość rozmyła się w codziennych kłótniach i dzień po dniu zapomnieli, co ich łączyło. Dzisiaj łączyła ich tylko nienawiść, dzieliło wszystko, nawet łóżko. Jakby mało nieszczęścia, Bogdan stracił dobrze płatną pracę akwizytora w dużej firmie w której był pewien pozostanie na zawsze. Zbyt pewien. Trafiały się okazje, że szmal sam wchodził mu do ręki. Bogdan miał łeb nie od parady szybko nawiązał lewe konszachty, które wysadziły go za bramę firmy. Szef był łebski facet, lecz nie znosił, jak go okradają. Nie należał także do naiwnych wiedząc wszystko o swoich pracownikach. Płacił dobrze, lecz wymagał od personelu całkowitej, bezgranicznej i bezdyskusyjnej lojalności. Nic po połowie. Coś za coś. Dobrze, że skończyło się tylko na zwolnieniu.
— Czy wiesz dlaczego wylatujesz?
Bogdan nie był ciekawy. W swojej pewności siebie i zarazem naiwności nie przypuszczał, że szef może cokolwiek wiedzieć o jego dodatkowej działalności.
— Boś głupi i naiwny cwaniak. Wiedz, że głupich nie akceptuję — tłumaczył — Masz także rodzinę?
— Mam — ledwo wydukał — Dwoje dzieciaków…
— A żonę?
— Mam — w odpowiedzi zdziwienie. Co obchodzi go moja Kasia?
— Zdziwiony? Wiedz, że żona także należy do rodziny. Jak zmądrzejesz to może będziesz mi jeszcze potrzebny.
Od tego czasu Bogdan chorował na chroniczny brak zajęcia wiedział, że bez kasy daleko nie zajdzie. Nawet piwa nie można z kumplami wypić. Od czasu do czasu ktoś postawił po kielichu, lecz o rewanżu nie było mowy. Bezproduktywnie biegał po mieście szukając zajęcia. Nic. Każdy trzymał robotę pełnymi garściami. Ciężko. Dopiero teraz zrozumiał co stracił. W tym czasie przypadkowo poznał Szeryfa, a Szeryf przypadkowo Damiana. Od tego czasu stanowili dobrane trio. Fachowiec Damian otwierał wymyślne zamki i zabezpieczenia, Bogdan odprowadzał kradzione samochody do przygotowanych dziupli, Szeryf zajmował dystrybucją. Samochody szły w dobre ręc albo na części. Odbiorców nie trzeba było daleko szukać. Interes kwitł.
— Kieszenie miałem zawsze wypchane forsą. Wszystko mogłem sobie kupić. Szeryf miał konszachty z ruskimi. Wyjeżdżał ze szwagrem do Niemiec i Holandi.
— A ty? — spytałem
— Co ja?
— Też wyjeżdżałeś?
— Tylko dwa razy. — jakby z żalem — Wtedy pierwszy raz łamałem okularnika. Nawet nie zeszło mi pięć minut — podkreślił z dumą.
Długo nie trwało, jak wypadł z dobrze rozkręcającego się interesu. Szeryf odstawił go na boczny tor. Damianowi zawalił się świat, gdy stracił dodatkowe zajęcie z którego brakiem mógł się jeszcze pogodzić, przecież pracował u Szproty i nie mógł narzekać, zawsze dostawał od zadowolonego klienta kilka złotych ekstra. Nie pogodził się nigdy, ani z decyzją Szeryfa, ani szwagra, odcinających mu stały dopływ lewej gotówki. Mijał czas i można było legalnie przywozić używane auta i wtedy za Bugiem powstał nowy rynek zbytu. Ruskie brali początkowo wszystko, lecz z biegiem czasu stawali się wybredniejsi. Za rzekę szły coraz lepsze, nowsze i szybsze auta. Interes się kręcił, chociaż coraz trudniej było znaleźć odbiorcę. Litwini, Łotysze i Ruskie zaczęli sami wyjeżdżać na zachód. Przyczepa za przyczepą. Dziesiątki lawet z samochodowym złomem blokowały graniczne przejścia. W czasie największej prosperity, niemiecka policja namierzyła szwagra na granicy prowadzącego nowego ‘fauwe’ na lewych papierach. Do domu powróci za kilka lat. Szeryf przepadł gdzieś w świecie i wtedy Damian z Kazikiem przejęli firmę we własne ręce. Początkowo szło kulawo, lecz z czasem zaczęło się kręcić. Na dobry początek kupili małego Fiata, podrobili i oddali na giełdę zarabiając w dwójnasób. Za zarobione pieniądze kupili dużego zdezelowanego golfa zabierając się ostro do pracy. Po dwóch tygodniach „złom” był jak nowy.
— Kupilim duży blaszak nadający się w sam raz na warsztat — musiał się pochwalić — Interes zaczął się kręcić na dobre. Pracy mielim do późnej nocy, ale było ciężko. Forsy początkowo niewiele, warsztat nigdzie nie zameldowany i robota na czarno. Później trafił się wspólnik i wtedy się rozkręciło. Batkowski, tak nazywał się nasz nowy. Był starym wajadaczem z czterdziestkę na karku, łeb miał nie od parady i dobre kontakty w rejestracji samochodów. Nasz warsztat w którym preparowaliśmy kradzione samochody, podmienialiśmy stare zdezelowane silniki, przebijaliśmy numery, ktoś inny podrabiał dokumenty i auta szły, był nielegalny. Mogli nas w każdej chwili zapuszkować ale czas mijał i nic się nie działo.
— Nikt nie zakapował, więc poczuliście się zbyt pewni?
— Właśnie. Staliśmy się mniej ostrożni. Zbyt pewni — stwierdził przytakując — Wtedy wspólnik wprowadził do interesu nowego, jak się okazało byłego milicjanta o szerokich znajomościach. Szło coraz lepiej. Kradzione złomowane, albo wycofane z rejestru auta dostawały nowe papiery, zmieniały kolor dodawało się trochę bajeranckich dodatków i były jak nówki.
— Milicjant? — nie byłem zdziwiony, lecz ciekawy zakończenia dobrze prosperującej działalności małolatów, manipulowanych przez dwóch cwaniaków.
— Milicjant nie milicjant, każdy chce lepiej żyć. Kto ma forsę, ma wszystko — stwierdził spoglądając w zakratowane okno za którym słońce i wolność — No, może nie wszystko. Józef zachorował na merca, marzył o nowym okularniku do którego dopłaci — mówił przekonywająco — Ale musi go mieć.
Franek przekonywał, że nie stać nas na nowe auto, bo za duże rzyko. Miał rację. Wpadliśmy przez merca. Pojechałem z Frankiem za Odrę, ale mieliśmy za mało forsy, żeby kupić auto od handlarzy, którzy zaczęli się cenić i wybrzydzać. Odbiorców było mniej, ale płacili gotówką. Ruskie, Ukraincy i Białorusini kupowali samochody hurtem. Handlarz gdzieś zadzwonił, pogadał i wieczorem odebraliśmy dwa merce. Jeden był starym modelem, drugi, legalny z papierami. Nówka. Tego w ramach rewanżu za ulgowe potraktowanie mieliśmy podrzucić do Braniewa.
— Sprzedałem wam Merca poniżej ceny — gadał handlarz — W zamian odwieziecie tego — stuknął w dach — Do Braniewa. Tutaj macie kartkę z adresem. Papiery są czyste.
— A było kradzione czego nie wiedzieliście? Teraz fałszywek od oryginałów nie odróżnisz.
— No właśnie — stwierdził jakby z żalem — Przez Kołbaskowo przejechaliśmy bez kłopotów, chociaż trochę sprawdzali. Prowadziłem kupionego, Franek to drugie. Polecieliśmy na Chojnice i Elbląg. Wstawał słoneczny dzień, słońce ledwo wstało, a my w to wschodzące słońce. Drogówki nie widać, więc po garach ile fabryka dała. Od Chojnic lecieliśmy „berlinką”. Trochę połatana i dziurawa, ale można było grzać. To była jazda… We dwa merce i prawie sami na drodze… Radio na cały regulator. Odlot! — ekscytował się wspominając swoją ostatnią jazdę na wolności. Małe miasteczko było zapchane handlarzami zza wschodniej granicy, długo musieliśmy błądzić zanim znaleźliśmy wskazany adres. Dom leżał za miasteczkiem na pustkowiu wydartym z okolicznych lasów gdzie nowe osiedle jednorodzinnych domów. Za wysokim metalowym ogrodzeniem gęste krzewy i widoczny szary dach bungalowu. Wjechaliśmy przez otwierającą się wolno bramę. Podjazd prowadził poza dom w stronę garażu i wielkiego pustego basenu. Wokoło żywej duszy. Brama zamknęła się bezszelestnie. Było ich pięciu w czarnych kombinezonach… czekali na nas jakby wiedzieli, że przyjedziemy. Nawet drzwi nie zdążyliśmy otworzyć. Sami nas wyciągnęli. Myślałem, że mafia… Cholernie się bałem. Franka zaraz gdzieś zabrali. Nawet na sprawie go nie widziałem. Za domem stało czarne auto bez tablic. Wiedziałem, że kryminalna i przestałem się bać. Teraz nic mi nie zrobią. Małolat jestem.
Kilka tygodni później znalazł się w Igłach.
— Nie! Nie żałuję tego, co zrobiłem — odpowiedział zdecydowanie na moje pytanie — Nie zabiłem nikogo… tak jak Karol. Pracowałem i zarabiałem pracą własnych rąk. Każdy mógł mieć swój warsztat… tylko wielu nie miało odwagi, albo forsy, chociaż forsę można było skołować. Niektórym brakowało smykałki, a innym szczęścia.
— Nie jesteś przekonany o swojej winie? — wszedłem mu w słowo.
— Nie! Nie jestem. Nie zrobiłem niczego złego — rzucił mi prosto w twarz tak jak wydającemu wyrok sędziemu — Inni mają większe sprawy na sumieniu, a chodzą na wolności. A dlaczego? Bo mają forsę na dobrych adwokatów ratujących ich od pierdla. Mnie nikt nie bronił. Nie miałem opłacanego adwokata ani psychologa, nikogo, kto podałby mi pomocną rękę. Z takimi jak ja krótki proces. Winien z paragrafu takiego, a takiego. Rok albo pięć, co za różnica. Młody, więc młodo wyjdzie. Nikt, ani prokurator, ani sędzia nie zdaje sobie sprawy, jakim się wyjdzie i kiedy ponownie do niego powróci. Ich to nie interesuje. Więzienie potrafi złamać i zdegenerować. Szczególnie młodych jak ja. Boję się więzienia! — wykrzyczał –Boję się!
W oczach Asmodeusza, który przed nikim i niczym nie pękał, zobaczyłem łzy. Na twarzy mogłem wyczytać strach. Dopiero teraz, siedząc w wygodnym fotelu, zaczął sobie zdawać sprawę ze swoich czynów. Zrozumiał, że przegrał swoje młode życie i musi odpisać z życiorysu kilka lat, których nie będzie mógł odrobić. Potrafiłem go zrozumieć lecz nie mogłem pomóc. Ktoś popchnął niedomknięte drzwi. Wychowawca. Musiał usłyszeć wykrzyczany przez Damiana strach. Za drzwiami czekał drugi z wychowawców. Krzyk oznaczał tutaj coś złego. Krzyk wyzwala agresję.
Przed laty także zaczęło się od krzyku, który przeleciał po ciemnych korytarzach ośrodka od strychu po piwnice. Od szkolnych sal po warsztaty wyzwalając przemoc i drzemiący w chłopcach z Igieł bunt przeciwko złemu traktowaniu, kratom w oknach, sadystycznym strażnikom używającym gumowej pałki jako wychowawczego argumentu. Przeciwko śmierdzącym ziemniakom w stołówce, wypchanym zbutwiałą słomą materacom na pryczach. Kilkoro zdołało wtedy zbiec. Bunt trwał przez kilka dni i odbił głośnym echem w całym kraju. Głośno było o nim we wszystkich poprawczakach i więzieniach. Od tamtego czasu wiele się w Igłach zmieniło. Na lepsze.
— Wszystko w porządku? — przeleciał wzrokiem po małym pokoju.
— Nic się nie wydarzyło — uspokoiłem — To tylko zbyt głośna wymiana poglądów — Damian! Czy mogę zabrać twoje notatki? Przeczytam. Oddam panu wychowawcy.
Zgodził się chętnie, że będę recenzentem i zarazem krytykiem jego pracy — biografii Asmodeusza zagubionego w świecie dorosłych, którego zawiłości nie potrafił zrozumieć.
Do bramy odprowadził mnie inny wychowawca. Wychodziłem z postanowieniem, że już nigdy tutaj nie powrócę… nie dotrzymałem postanowienia.
Karol z Wildy
Ten sam kompleks w większości trzypiętrowych budynków z czerwono brudnej cegły oraz przylegający do niego wielki park z którego wystrzelały w niebo stuletnie korony drzew, otoczony wysokim, solidnym murem był — gdyby nie wystający ponad drzewa komin centralnej kotłowni — ledwo widoczny od strony miasta. Prostokątne bryły budynków rozsiadły się wzdłuż podrzędnej drogi ciągnącej z centrum miasta w stronę Centrali Mleczarskiej „Społem” i dalej do „Przytuliska” schroniska dla zwierząt, miejskiej oczyszczalni ścieków i przytulonej do lasu pegeerowskiej wioski w Igłach. Za schroniskiem tylko błękit nieba podparty słupami słońca, zieleń łąk i ściana lasu za którym liczne jeziora lśniące w słońcu, jak wypolerowane cynowe talerze. Po przeciwnej stronie koślawej ulicy przegniły płot powiązany gąszczem rachitycznych, skołtunionych krzewów, zdziczałych owocowych drzew z których tylko ptaki miały pożytek, zasłaniał niezbyt ciekawy widok na leżące poniżej pastwisko, zielone od wodorostów bajoro i śmierdzący, mulisty strumyk zwanym Modejką. Miasto, którego nikt przy zdrowych zmysłach nie porównywałby do Rzymu, chociaż także rozłożone na sześciu płaskich wzniesieniach przeciętych ciągnącą z północy na zachód krajową drogą szybkiego ruchu nie wyróżniało się niczym znaczącym. Niewielkie miasto z historyczną przeszłością, lecz niewielką ilością zabytków żyło na uboczu wielkiego świata do którego zmierzało wielkimi krokami, jakby chciało nadrobić stracony czas i zaniedbania poprzedników. Ruszone z marazmu przez młode energiczne władze miasta, szybko zdobywało uznanie i miejsce w gronie najlepszych. Rozsiadła w zaułku Starego Miasta olbrzymia bryła średniowiecznej Bazyliki p. w. Ścięcia św. Jana Chrzciciela pyszniła nowym dachem z czerwonych holenderskich płytek. Z uliczek i placu usunięto stare nieczynne kandelabry pamiętające przedwojenne czasy, oraz umierające, wtopione w asfalt rachityczne drzewa nie dające latem cienia, a zimą, pokarmu dla ptasiej gawiedzi. Szeroki deptak wyłożony brukową cegłą w kolorze pomidora prowadził w stronę zabytkowej Bramy Człuchowskiej, miejskiej fosy z mieszczącą się tutaj sceną niewielkiego amfiteatru. Miasto nabierało barw. Stary Rynek pysznił nowymi kolorowymi fasadami domów, wewnętrzne ulice Starówki przeciętej szerokim deptakiem zamknięto dla ruchu kołowego, ustawiono wielkie betonowe gazony pachnących kwiatów, karłowatych drzewek i kolczastych agaw. Zdaniem malkontentów, gazony zamiast upiększać, szpeciły. Przed czerwonym ratuszem nowa fontanna z trzema gracjami podtrzymującymi wielką amforę z piaskowca do której dyskretnie ukryte trytony wypluwały kaskady wody do okrągłej niecki basenu.
Czerwone bloki schroniska leżące daleko od centrum miasta nikomu nie przeszkadzały żyjąc zamknięte za wysokim czerwonym murem zwieńczonym — jak cierniową koroną — dwoma rzędami kolczastego drutu. W ogrodzeniu szeroka kratownica bramy i niewielka stróżówka w której stare biurko, kilka sfatygowanych krzeseł, telefony i pęki kluczy zawieszonych na stalowych pierścieniach. Czerwony przycisk zwalniał zamknięcie bramy. W stróżówce dwoje strażników bez mundurów, bez pasów obciążonych kaburami pistoletów, żadnych kamer i szkolonych psów strzegących obejścia. Za ogrodzeniem nieciekawe koszarowe bryły budynków z oknami przysłoniętymi gęstą metalową siatką i kratami były ciche, jakby uciekło z nich życie. Przez zakratowane okna wciskały się promienie słońca szukając za grubymi szybami odznak życia błądząc po wesoło kolorowych ścianach. Na suficie kinket zabezpieczony siatką na ścianach prosty drewniany krzyż, tanie reprodukcje obrazów, pod oknem stół, koszarowe łóżko przykryte kolorowym pledem, wisząca na ścianie półka pod którą niewielki stolik zarzucony książkami. W pozbawionych klamek drzwiach, prostokątny oszklony wizjer przez który można zobaczyć przeciwległą ścianę wąskiego korytarza. Pomimo jasnego dnia panuje półmrok oświetlony kilkoma kinkietami. Szerokie betonowe schody prowadzą do stolarni, warsztatów i sal lekcyjnych. Do wolności. Wyjście z korytarza chroni mocna krata z ryglem otwieranym misternie wykonanym kluczem.
Karol mieszkał z rodzicami na poznańskiej Wildzie skąd wszędzie blisko, prawie centrum miasta, ulica wybrukowana kocimi łbami pokryta strzępami spękanego asfaltu gdzie jesienią i wiosną kałuże wody. Wzdłuż ulicy liche drzewka podparte drągowiną będące radością dla wałęsających psów i naturalnym oparciem dla zaparkowanych rowerów. Budynek, jak każdy na tej ulicy, przedwojenny z którego płatami obłaził szary tynk, a pstrokato malowane framugi okien już dawno wymagały naprawy. Na dachu gęsty las telewizyjnych anten. Wielkie zagracone podwórze otoczone murem z czerwonej cegły śmierdziało kocimi odchodami, przez rozwalający mur można przejść na łąki nad Wartą i Garbary, a wydepta-nymi ścieżkami w stronę mostu na Nowym Mieście. Wiosną rzeka wychodziła z brzegów zalewała przybrzeżne łąki gdzie brodziły boćki polując na rybi drobiazg miotający pod powierzchnią płytkiej wody. W gorące lata widać piaszczyste dno i wtedy rzekę można było przejść w bród. Przybrzeżne łąki odbierały wodę. Za rzeką pierwsze domy Starołęki i droga na Kalisz.
Okna kamienic spoglądały na brukowaną ulicę z przystankiem MPK, a od strony oficyny na wielkie zagracone podwórze obstawione rzędami blaszanych garaży i drewutni, rozsiadłym murowanym śmietnikiem skąd niosło zgniłym fermentującym zapachem wyrzucanych odpadów. Latem nad śmietnikiem wisiał ciężki fetor, kłębiły roje zielono filetowych much i owadów. W stercie odpadków pożywiały się szczury, którym nawet koty schodziły z drogi. Gnijącą stertę odpadów posypywano od czasu do czasu gaszonym wapnem i aby ustrzec się przed epidemią zlewano lizolem zamieniając zgniły odór na lasujący smród. Na podwórzu gromadka rozwrzeszczanych dzieciaków kopała pozbawioną powietrza piłkę. Na piętrze trzasnęło otwierane okno, wołanie, krzyk, wyzwiska, ktoś rzucał okruchy chleba bezdomnym gołębiom kłębiącym się szaro białą chmurą obsiadającą gzymsy i parapety na których zwapnione ślady odchodów.
— Kaczmarkowo. Przestańcie futrować gołasy! Wszędy nasrane
— Widzi go. Czyścioch sie naloz — padła grzeczna odpowiedź.
Krzykacz chlusnął wodą. Spłynęła srebrną kaskadą wodnego pyłu na chmurę kłębiącego się ptactwa. Przerażone wzbiły się trzepotem zmoczonych skrzydeł ponad dachy domów w błękitem malowane niebo odlatując w stronę Starego Miasta na Rynek, gdzie ktoś litościwy podsypie im ziarna lub okruchów chleba.
Do zamkniętych okien doleciał przeciągły gwizd. Jeden, drugi. Sygnał. Za szybami okien ciekawe twarze. Do kogo znowu?
— K a r o l!!
— Nie wracaj późno synku — wołanie na które nie zwrócił uwagi.
— Niech sobie gada.
Od czasu gdy się dowiedział, że Władek nie jest jego ojcem, a młodszy brat okazał się przyrodnim coś w nim pękło. Olewał starego na każdym kroku, skakał mu do oczu i zaczął żyć własnym smarkatym życiem. Rozpadł się świat budowany na marzeniach, jak drożdżowy zaczyn rósł w nim bunt, poczucie własnej siły, niezależności a także, czego nie potrafił pojąć, krzywdy i bezradności. Wygwizdany z domu dołączył do czekających na podwórzu kolegów. Milczącą zwartą gromadą — w gromadzie zatracali indywidualność — poszli w miasto. Szli szerokim kołyszącym krokiem z ramionami wciśniętymi w szare bluzy i welwetowe kurtki wbijając w schodzący im z drogi tłum. Spodnie wpuszczone w wysokie glany na gumowej grubej podeszwie, cichobiegi, którymi można połamać żebra… albo skopać na śmierć, były wyczyszczone na glanc. Poszli, jak codziennie przez Kaponierę w stronę dworca miejsca spotkań, wymiany i handlu gdzie można było kupić trawkę, drogą amfę i płatki ekstazy. Tej nocy Karol nie wrócił do domu.
*
Po kilku przeprowadzonych rozmowach z dyrektorem schroniska otrzymałem zgodę na spotkanie z czwórką pensjonariuszy zakładu, więc pewnego niezbyt słonecznego dnia zaawizowałem przyjazd i wybrałem do Igieł.
— W głębi są warsztaty — tłumaczył towarzyszący mi wysoki strażnik — wychowawca ubrany w czarne spodnie i gruby szary sweter z przypiętym identyfikatorem — Na parterze sale lekcyjne, jadalnia i świetlica.
Na piętrze przejął mnie kolejny wychowawca. Zgrzytnął rygiel, solidna krata stanęła otworem. Byłem w środku. Większość chłopców ubranych w swetry, część w grube bawełniane koszule, na nogach wygodne i praktyczne papucie z grubego filcu pozwalające utrzymać podłogę w czystości. W wywoskowanej podłodze błyszczą refleksy świecących pod sufitem kinketów osłoniętych metalową siatką.
Karol, wysoki siedemnastolatek, o zbyt poważnej jak na swój wiek opalonej twarzy i jasnych oczach czekał przy wejściu do pokoju ubrany w szary sweter i sportowe bawełniane spodnie. Ciemne włosy obcięte na zero zaczęły mu już odrastać. Podaliśmy sobie dłonie jak starzy znajomi. Zaproponował kawę.
— Dzień dobry. Jestem Karol z grupy pana Palucha.
— Dzień dobry, Karolu.
— Kawa? Herbata z cukrem? Niestety cytryn nie dowieźli — uśmiechnął się ukazując pełny garnitur uzębienia.
— Nie mogę kawy. Mam nadciśnienie. Herbatę? Dziękuję. Jestem po śniadaniu.
— Otrzymałem paczkę… od Mamy. Upiekła drożdżówkę. Skusi się pan? Widać, że łasuch z pana.
— Po czym tak sądzisz? Następnym razem dam się skusić na kawę i na ciacho.
— Nie będzie następnego spotkania — szepnął.
— Z jakiego powodu? Czy masz zamiar mnie obrazić?
— Ależ nie! Wyraziłem się… Jak pan tak odebrał, przepraszam.
— Już dobrze. Dlaczego więc?
— W następnym miesiącu będę przeniesiony — podał prawdziwy powód.
— W porządku. Dzisiaj jesteś jeszcze tutaj, więc porozmawiajmy o chłopcach z Igieł. Rozpoczynam od starszeństwa, czyli od ciebie. Masz jakieś uwagi? Nie? To dobrze.
— Z Igieł? — był ździwiony — Nie słyszałem takiej nazwy.
— To nazwa po nieistniejącej wiosce z osiemnastego wieku. Zdecydowaliście się na spotkanie, więc jestem, aby z wami porozmawiać. Mam zamiar napisać powieść.
— O chłopcach z Igieł?
— Tak, o was, chłopcach z Igieł — potwierdziłem.