E-book
15.75
drukowana A5
27.31
czwarta dwadzieścia trzy

Bezpłatny fragment - czwarta dwadzieścia trzy

tragarze miłości


Objętość:
47 str.
ISBN:
978-83-8431-551-4
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 27.31

Pożegnanie

 Jak zachód słońca, co mrok nam przysyła

Jak droga za horyzont, co wędrowca skrywa

Wszystko przemija ciągle, niezmiennie

Ludzie odchodzą dzisiaj, codziennie

Zatrzymał samochód na samym szczycie wzgórza. Auto stało w punkcie, w którym mógł puścić hamulec, a koła nawet by nie drgnęłyby. Samochód nie potoczyłby się ani do przodu, ani do tyłu. Miał wrażenie jakby czas spowolnił swój bieg. Jakby czas odpoczywał. Przed nim w dole leżało dobrze mu znane miasteczko. Znał je od urodzenia. To tu poznawał życie. To tu poznawał znaczenie słów, gestów i twarze ludzi. Tu się urodził i stąd wyruszył w świat. I tu zostali jego bliscy. Rodzice, przyjaciele, znajomi. Zawsze kiedy przekraczał szczyt tego wzgórza czuł, że jest już w domu. Czuł, że jest u siebie. Było mu dobrze. Inne powietrze, inne słońce, rodzinny dom. Dzisiaj jednak było inaczej. Jechał już od pięciu godzin. Był spóźniony, zmęczony, ale spokojny. Przed nim rozciągała się kraina dzieciństwa. Silnik na wolnych obrotach pracował bezgłośnie. Wiedział, że jak tylko ruszy, spokój natychmiast go opuści. Po prostu będzie musiał go opuścić. Był już spóźniony co najmniej o trzy kwadranse. Z dala dochodziło go bicie dzwonów kościelnych. Wiedział co to znaczy, ale nie chciał o tym myśleć. Podświadomie próbował nie rozumieć po co tu przyjechał. Zaraz ruszy i małe domki zaczną rosnąć tak, że zacznie rozpoznawać w nich imiona i twarze gospodarzy. Na pewno nie wszystkich pamięta. Minęło już przecież dwadzieścia siedem lat od kiedy opuścił to miejsce. Pierwszy raz nie czuł się u siebie. Tym razem przyjechał do kogoś. Nie chciał myśleć do kogo przyjechał. Nie chciał w ogóle myśleć. Patrzył, nie myślał. Za trzy minuty minie tablicę z nazwą miasteczka. Ostry skręt w lewo przy stacji paliwowej. Potem po prawej dom i zaraz cmentarz. Nigdy nie przepadał za cmentarzami. Budziły w nim niepokój. Nie strach, niepokój. Jakby zmuszały do zadawania pytań. Nie dawały spokoju, raczej inspirowały. Nie wiedział do czego, a jednak. Wiedział, że dziś będzie na tym cmentarzu. Pewność ta nie budziła w nim żadnych uczuć. Po prostu wiedział i już. Kościelne dzwony jakby się przybliżały. Jakby go zauważyły, poznały i zapraszały do siebie. Ponaglały. Zatrzymał wzrok na czerwonych wieżach kościoła, najwyższej budowli w miasteczku. Jedna wyższa, jakby ważniejsza. Druga niższa jakby w cieniu starszej siostry przycupnęła. Kościół, neogotycka budowla wkomponowana w kierunki świata, był najstarszym i najbardziej okazałym budynkiem w miasteczku. Jak posadzone pośrodku raju drzewo wiadomości dobrego i złego, tak kościół pośrodku miasta był świadkiem wszystkiego.

Spojrzał na zegarek. Wskazówki pokazywały godzinę dwunastą czterdzieści siedem. Nie wiedział dlaczego właśnie teraz spojrzał na zegarek. Wiedział, że jest spóźniony, a mimo to zatrzymał samochód i patrzył na swoje rodzinne miasteczko. Widział w nim siebie z przed lat. Sceny przebiegały przed oczami jakby oglądał film. Nic go nie bolało. Nic nie dotykało jego uczuć. Był ponad i w przenośni, i dosłownie. Trochę dziwiła go ta obojętność. Zawsze przecież przeżywał wszystko ekspresyjnie. Zawsze życie wywoływało u niego, z samego dna duszy gorące, żywe reakcje. Jego uczucia były zawsze do odgadnięcia. Nigdy zresztą ich nie krył. Nie czuł takiej potrzeby, a może nie potrafił. Była w nim jakaś cząstka natury południowca. Lubił tak o sobie myśleć. Uczucia nosił na twarzy i w dłoniach. Twarz wyrażała emocje. Dłonie dodawały ekspresji. Teraz jednak nic nie czuł. Był opanowany jak snajper przed ostatnim strzałem, bo ładownica już pusta, a ostatni nabój w lufie. Ręce pewne, oko precyzyjne. Cel, muszka, szczerbinka i oko w jednym punkcie. Oddech płytki, niewyczuwalny, a wszystko to w jego głowie. Czuł jeszcze delikatny dotyk metalu na palcu wskazującym. Reszta ciała nie była mu potrzebna. Dzwony domagały się jego obecności. W ich brzmieniu słyszał teraz wyraźnie swoje imię. Ruszył powoli.


Organista może bez zbytniego kunsztu ale całkiem prawidłowo śpiewał:.. anielski orszak niech twą duszę przyjmie… Ludzie z zakładu pogrzebowego ubrani w czarne garnitury i czarne lakierki zaczęli wynosić wieńce. Zniknęła już atmosfera skupienia i modlitwy tak należna miejscu i okolicznościom. Jeden z pracowników zakładu pogrzebowego potknął się wprowadzając jakiś przejaw niepewności. Wieniec z białych róż upadł z rumorem na posadzkę kościoła. Dobrze, że organy zagłuszyły przekleństwo niezdarnego mężczyzny. Żałobnicy powoli zaczęli wychodzić z kościoła. Niby niespiesznie ale jednak z ulgą opuszczali ostatnie wspólne miejsce ze zmarłym. Mężczyźni w czarnych garniturach zarzucili sobie trumnę na ramiona i ruszyli za księdzem ku wielkim, rozwartym jakby na wieczność drzwiom kościoła. Organista śpiewał do mikrofonu. Trumna niezgrabnie kołysała się na boki, a jej ruch powtarzała przymocowana tylko jednym gwoździem tabliczka z imieniem. Ukradkiem rozejrzał się po kościele. Rozpoznawał twarze ludzi. Znał tu prawie wszystkich. Znał starsze kobiety ubrane na czarno, znał wąsatych mężczyzn w czarnych garniturach. Znał świętych spoglądających na niego z obrazów. To oni przecież byli świadkami jego dorastania. W ich zimnych, martwych oczach widział siebie z przed lat. I znał przyjezdnych. Różnili się od miejscowych i ubraniem, i różnili się zachowaniem. On to widział. Ruszył za trumną. Mężczyźni niosący trumnę nie wyglądali na solidnych, ale nie bał się, że trumna może upaść. Zresztą był obojętny. Drażniła go tylko trochę rozchwiana tabliczka na trumnie. Nawet złapał się na tym, żeby ja przytrzymać. Wszystko było dobrze. Byli znajomi, sąsiedzi i rodzina. Byli wszyscy, którzy powinni być. To dobrze. Dobrze też, że dopisała pogoda. Udany pogrzeb jest swego rodzaju hołdem należnym zmarłemu. Kondukt podążał powoli w kierunku cmentarza. Krzyż z Chrystusem na czele jak należy, dalej ksiądz, trumna na ramionach wynajętych ludzi. Może to on powinien ponieść tę trumnę, do końca, do miejsca spoczynku. Tak chyba powinno być. Myśli, które przebiegały mu teraz przez głowę ubierał w delikatne słowa. Unikał słów mocnych. Jakby się ich bał. Jakby mocne słowa mogły zakłócić spokój duszy, o który się przecież wszyscy modlili. Nie patrzył na pojedyncze twarze, patrzył na ludzi. Ludzi w całej masie.

Przechodził teraz ulicami, którymi biegał i potykał się jako dziecko. Ulicami, którymi chodził do szkoły. Którymi jeździł rowerem, a później samochodem. Znał każdą płytkę chodnika. Pamiętał gdzie rozbił sobie kolano. Pamiętał w którym miejscu stał lodziarz w białym fartuchu ze skrzynią na pasku pełną lodów. To on, ten lodziarz pogłaskał kiedyś dawno temu, w niedzielne popołudnie główkę małego chłopca mówiąc-…ucz się, ucz, bo zostaniesz lodziarzem… — i z wielkim uśmiechem podał lód bambino. To tu, na rynku wsiadł kiedyś do autobusu i odjechał na zawsze w wielki świat. Wracał co prawda często, ale jednak nigdy już nie wrócił.


Kondukt zbliżał się do cmentarza. Widocznie już zmęczeni mężczyźni w czarnych garniturach mylili krok pod ciężarem trumny. Szedł z przekonaniem, że jest to jego obowiązek, jego cel na dzisiejszy dzień. Jakby całe jego dotychczasowe życie było tylko po to żeby tu i teraz był. Niebo zachmurzyło się. Pod stopami cicho mlaskała woda z topniejącego śniegu. Ludzie zaczęli otwierać parasole. Ktoś podał parasol jemu. Wziął, choć było mu wszystko jedno. Był spokojny. Było mu dobrze. Właśnie tak, było mu dobrze. Przeszkadzała mu ta myśl. Czuł się winny tego, że jest mu dobrze. Nie czuł żalu ani rozpaczy. Nie czuł bólu. Był spokojny i było mu dobrze. Był nawet zadowolony. Zadowolony, bo pogrzeb był ładny. Skrzypce w kościele i trąbka na cmentarzu. Piękne kwiaty. Dużo kwiatów. Tłum ludzi za trumną. I on, tym razem wyjątkowo na swoim miejscu.


Mężczyźni w czarnych garniturach, stojąc w błocie powoli ale nieustannie zasypywali grób. Z oddali dobiegała zwyczajowa Cisza na trąbce. On stał i patrzył bezmyślnie. Nic. Nie czuł niczego co w takich okolicznościach należałoby chyba czuć. Deszcz kończył pogrzeb. Rozpędzał zebranych, którzy pospiesznie opuszczali cmentarz. Krople deszczu mogłyby ukryć łzy. Mogłyby uzasadnić mokre policzki. Ale nie. Jego oczy pozostawały nieprzyzwoicie suche. Jego serce spokojnie pompowało krew nie zwracając uwagi na to co się działo wokół. Umysł pracował prawidłowo i szybko, co go zawsze cieszyło. W głowie przebiegały obrazy z przeszłości, ale i te dotyczące planów. Myśli stąd i myśli ze świata. Chłodne dłonie dotykały jego dłoni. Nie pocieszały. Raczej przypominały, że życie trwa. Że nikt nie zazna spokoju na tym świecie.


Przy osobnym stole siedzieli mężczyźni w czarnych garniturach. Ludzie z zakładu pogrzebowego. Jedli spokojnie przepijając co chwilę wódką. Duże kieliszki z grubego szkła opróżniali równo, powoli, bez najmniejszego grymasu. Chciało by się powiedzieć z godnością i szacunkiem. Gdy jeden z nich unosił kieliszek, mówił niegłośno — Szczęść Boże — reszta jak wyćwiczeni tancerze szli za nim i również nie za głośno odpowiadali jak odzew na hasło –daj Boże-. Opróżniali szkło. Jakby odprawiali ostatni akt rytuału. Wykonali dzisiaj swoją pracę i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku czuli się potrzebni i godni szacunku. Mówili mało i niezbyt głośno jakby chcieli w ten sposób podkreślić powagę chwili.


On nadal był spokojny. Jakby nic się nie stało. Nawet go cieszyło, że śmierć nie robi na nim wrażenia. Przez głowę od czasu do czasu przelatywały mu obrazy z przeszłości. Wiedział, że nic więcej już się nie wydarzy. Wiedział, że zamknął się rozdział jego życia. Wiedział, że nie jest to dobry dzień, ale jemu było dobrze. Momentami dopadało go otępienie, ale równie dobrze mogło to być zamyślenie po męczącym dniu. Uściski rąk, zdawkowe uśmiechy. Nikt nie wspominał tego co było. Jakby nigdy niczego nie było. Jakby nie było ważne to co się wydarzyło. Tylko on wciąż pamiętał tą rozchwianą tabliczkę na trumnie. I ten niezdarny krok niosących trumnę. Żałował, że jej nie przytrzymał. Teraz gdy już zapadł zmrok tabliczka została na cmentarzu. Wisi na krzyżu drewnianym niedbale wbitym w świeżą ziemię. Miał nadzieję, że wiatr nią teraz nie kołysze. Wypił kieliszek wódki. Zimna wódka rozgrzała jego wnętrzności. Prawidłowo, rozgrzewała, ale nie paliła. Podniósł drugi kieliszek, spojrzał przez niego na światło i powoli powąchał. Prawidłowo, bez barwy i bez zapachu. Wypił. Pomyślał, że tak powinno być. Wódka nie powinna mieć barwy, zapachu ani smaku. Nie powinna odwracać uwagi od okoliczności z okazji których pojawiła się na stole. Nie ona jest tu najważniejsza. Przypomniał sobie z dzieciństwa toast jaki jego ojciec wznosił biorąc kieliszek do ręki: oby nie ostatni raz. Uśmiechnął się w duchu. Nie chodziło przecież o to żeby się znowu napić ale o to żeby się móc napić. Bo żeby się móc napić trzeba żyć, trzeba być zdrowym i trzeba mieć za co, i z kim się napić. W tym prostym oby nie ostatni raz kryło się piękne życzenie.

Ktoś włączył muzykę. Zastanowił się przez chwilę i polecił ją wyłączyć. Był niezadowolony, że ktoś chciał w takiej chwili słuchać muzyki. Przez chwilę czuł niesmak ale zaraz zachęcony przez sąsiada wychylił następny kieliszek wódki. Zapomniał o muzyce.


Mężczyźni w czarnych garniturach skończyli już jeść. Ale nie skończyli pić. I nic nie wskazywało, że szybko skończą. Poluzowali już krawaty. Poczerwienieli na twarzach. Jakby szerzej siedzieli na krzesłach. Ale nadal z wyczuwalną godnością jakby trwali na wyznaczonym posterunku. W milczeniu cieszyli się swoim towarzystwem.

Żegnał żałobnych gości. Robił to bez pośpiechu ale z ulgą, że to już. Dobrze, że wychodzili ci co wychodzili. I dobrze, że zostawali ci co zostawali. Przyjazne uściski, skąpe uśmiechy. Spokój.


Trzy miesiące później. Zatrzymał samochód na parkingu przy cmentarzu. Z bagażnika wyjął znicz i zapałki. Zamknął auto i ruszył miedzy groby. Miał nadzieje, że bez problemu trafi na miejsce niedawnego pochówku. Był maj. Piękna pogoda. Cmentarz nie niepokoił. Odszukał mogiłę. Szybko zapalił znicz i zapatrzył się w tabliczkę na krzyżu. Tabliczka wisiała nieruchomo. Krzyż stał prosto. Na cmentarzu panował spokój. W zasięgu wzroku żywego ducha, jakby to nie zabrzmiało. Nagle obraz rozpłynął się. Z oczu pociekły dwie ogromne, gorące łzy. Na sercu zrobiło się błogo. Z duszy wyrwał się jęk bólu i rozpaczy, ale i ulgi jednocześnie. Zakończył pogrzeb.


W dali, wśród grobów szli mężczyźni w czarnych garniturach. Ludzie z zakładu pogrzebowego. Szli wolno, jeden za drugim, w milczeniu. Wiatr kołysał promieniami majowego słońca. Łzy spadły na dno duszy. Było dobrze, naprawdę dobrze. Był żal i był spokój. Była tęsknota i ulga. I było podziękowanie.

Miłość

Nadzieja i wiara, zwątpienie i ból

I pewność co będzie, i łez słonych sznur

I nocne rozkosze, i dzienne zawody

I pewność co z serca, zwątpienie co z głowy

Patrzył przez okno. Widział jak oddalała się. Fizycznie wręcz czuł każdy jej ruch. Bolał go każdy krok, który oddalał ją od niego. Każdy ruch ręki zsynchronizowany z resztą jej ciała zdawał się być gestem pożegnania. Włosy falowały jak łan pszenicy przy delikatnym podmuchu letniego wiatru. Sukienka, której koloru nie zauważał, założona, by zakrywać, wręcz odwrotnie, podkreślała jej kształty. Falowała w rytm jej kroków. Raczej wyczuwał niż dostrzegał ruchy jej bioder. Materiał stawał się częścią jej ciała. Jakby urodziła się w tej sukience. Jakby w niej dorastała i dojrzewała do jego miłości. Cała jego miłość szła teraz ulicą. Cała jego miłość drżała w letnim, popołudniowym słońcu jak fatamorgana na pustyni. Cała jego miłość wypełniała świat za oknem. Nie widział niczego poza tą ukochaną kobietą. Mimo odległości czuł jej zapach tak jakby wtulał się w nią całym sobą. Mimo odległości słyszał jej oddech. Oddalała się, a on ciągle patrzył w jej oczy. Oczy, w których widział wszystko czego potrzebował. Czuł ruch powietrza wywołany jej ruchami. Szła. Płynęła nad chodnikiem. Nie musiała nawet mieć butów, bo i tak nie dotykała ziemi. Unosiła się tak jakby była tylko jego wyobrażeniem, wizualizacją jego uczuć. Ale ona istniała naprawdę. Była realna jak ból pękniętego serca. Była prawdziwsza niż tętniące życiem wokół niej miasto. Była częścią niego, a tak naprawdę istotą jego świata i życia. Mogłoby jej wcale tu nie być, a i tak byłaby bardziej realna niż ten cały otaczający go świat. Czas mijał, a ona szła. Nie dostrzegał niczego poza faktem, że szła. Nie wiedział czy szła szybko, czy wolno. Nie wiedział dokąd i po co. Czuł, że szła. Poprzez oczy wypełniała całą jego głowę i całą jego świadomość. Każdy jej ruch mimo, że oddalał ją od niego sprawiał mu przyjemność, jak wszystko co od niej pochodziło i co z nią choćby przez chwilę wiązało się. To ona poruszała krew w jego żyłach. To ona zmuszała płuca do pracy. To dzięki niej żył. Nagle uzmysłowił sobie jak to dobrze, że ma tak piękny widok przez okno. Widok na miłość.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 27.31