nasze epoki
nie ma odruchów
które wiodłyby przez zapomniane
refleksy miast
nie ma palców nadających kształty
ukochanej twarzy
śmierć kwitnie na mogiłach
starość dotyka coraz liczniejsze
wschody słońca
bezwład kojarzy się
z niedojedzonym bezczasem
powstań z tych którzy nie do końca umarli
na złość
aby świt zaorał zmęczone
trajektorie światła
poczuj raz jeszcze to milczenie
które dzieli nasze milenia
byłaby z nich taka czuła układanka
już nie noc ale pełnowartościowy zmierzch
który przynosi zaginione
podróż w głąb (z myślą o E. Stachurze)
jest w tobie pewien ślad
bolesny jak niezamierzony dotyk
po powszednim świetle
jest w tobie noc
która nie boi się że powróci
dostrzegam w twoim śnie
żal za skończoną wodą
co wytryska spomiędzy żeber
jest w tobie świeżość księżyca
usiłującego dogonić deszcz
skąpany w ciernistych cieniach
z godziny na godzinę
ty i ja stajemy się coraz mniejsi
by zapobiec miłości
w piątym kącie wylegują się
pozbawione puenty sny
cała jaskrawość prześwietla urodzaj
ducha
jesteś by pomóc ułożyć układankę
modlitwę trudniejszą
od podróży w głąb
od wycieczki w odcienie światła
poblasku twardego jak zakupiona łza
wstań i zobacz
jak śmierć dobiera się nam do sumienia
Edward Stachura
proszę przyjdź z tobołkiem
pełnym ususzonych dziesięcioleci
w imię mojego krzywego ciała
wróć z ostatnią niespełnioną granicą
marzeniem ze złamanym językiem
dotknij moich nagich powiek
zostawiając odciski
podobne spowszedniałej kromce
w zębach trzymasz krzyż
sięgający najwyższych znamion gwiazd
choć śnię skrupulatnie i na złość
jątrzącym się ciemnościom
oczekiwanie wyrzyna się
u wezgłowia niczym mleczny ząb
czeka na ciebie cała moja jaskrawość
jak każdego świtu spodziewam się
plam twoich kroków na moim całunie
na przedeptanych powrotach
Edward Stachura II
wybiegam na rzęsiste doliny
nadludzkich snów zielonych rzek
rozrzucam linie papilarne
ciągnące się poprzez kąciki ust
pająki i inne człekokształtne
gdzieś pod mostkiem drzemie
dziwny ten świat co przewyższa nas
o jedno zerwane źdźbło
o haust powietrza u źródła
znów rozkładamy na krzyżu
skrzydła gotowi wzlecieć
z wystruganych rozdroży
zaciskamy w piąstkach źrenic
słowa jakich nikt już nie rozpoznaje
trzeba odrobinę cienia by nie spłoszyć
Boga z Jego czterokątną niemocą
Idealisty który nie dokończył człowieka
Edward Stachura III
jak pokonać myśli
z tych najczystszych niechybionych?
wskrzesić samotność wyrodną matkę?
niedokończona podróż
odbija się echem
o nasze nagie pięty włóczęgi
o niebieskie skrzydła
tak łatwo w tej sekundzie
stracić równowagę na przełęczy
trudno oderwać się od dna
na którym można powspominać
wyprzedane czasy
pulsuje w naszych piersiach
to słowo za którym każdy tęskni
powłóczyste potoki urojeń jak zwykle
brną na wznak
o liche świadectwo
naszych porywistych słońc
okiełznanych huraganów
horyzontów co zaplątały się
w wielokropki
Edward Stachura IV
powracasz choć nie znalazłeś świata
pośród zdradzonych dróg
mimo że u twoich stóp lunatyka
rozpościerają się łany cierni
podobne snom do jakich nie warto
się przyznawać
do bólu uwierzyć
jesteś na wyciągnięcie
aby zadać mi śmiertelną namiętność
dotykasz miękko mojego oddechu
rozbierasz ze wspomnień
skronie pozbywasz cytrynowych myśli
przebrana w wyjściową melancholię
w nieprzemakalną maskę
bawię się z tobą w śmierć bez skazy
bez zbędnych słów
podaruję ci swoją
opętana krzykliwym deszczem
tęsknotą której nie zastąpi życie
wierzę że podejdziesz dość blisko
bym mogła oswoić twój obłęd
Edward Stachura V
ciało przekreślone
zakrzywionym oddechem
bezkrwawym słońcem
uciekającym za powiekę
horyzontu
w dłoniach ukrywam
najcięższy lęk
tę słodką uporczywą pieszczotę
zostało mi po tobie lustro
pełne niedomówionych śmierci
źle założonych masek
zakrzywionym ku górze ust
błagających o wierny pocałunek
zostawiłeś mi jedynie noc
by była dachem dla moich nagich stóp
wymykających się przez okno
w sercu
pamięci co uschła bez cienia
Edward Stachura VI
białe moje serce
pomiędzy twoimi śnieżnymi palcami
w pieszczonych słowem duszach
pomiędzy ustami których nie uśpi
światło pocałunku
nie mieszka ktoś kto umiałby
mówić o prześnionych wędrówkach
lunatyka
dlaczego śmierć rozrzuciła nas
po przeciwnych epokach?
dlaczego podzieliła istnienia
które mogłyby być jednym sumieniem
całą jaskrawością?
choć odszedłeś kiedy ja nadeszłam
pod powiekami serca został ślad
w zamian mogę wyobrażać
zapach twojej skóry bym mogła oddychać
ciepło ramion by kołysało nagie życie
do zielonych snów niebieskich powiewów
bliskość by cię rozpoznać
pośród życzeń martwego tłumu
Edward Stachura VII
skąd zaczerpnąć przeszłości
by strzegła pilnie
zmysłowości naszych obopólnych wędrówek?
gdzie szukać jasności
by tuliła do snu zmierzch
z twarzy skalanych samotnością
idealną niepowtarzalną?
co począć z piętnem marzeń na ścieżkach
żłobionych łzami?
wciąż pytamy nasyceni
brakiem odpowiedzi
wstańmy z klęczek na które rzuciły nas
odrębne galaktyki
odwzajemnijmy spojrzenie samotnej nocy
nie warto poniżać się
gdy wiatr woła o pomoc
usłyszmy jego dotyk na białych ścieżkach
usłyszmy bezbarwny śpiew nagich stóp
wiecznie rozpostartych na bezdrożach
które giną pośród szelestu znojnych marzeń
Dla E. Stachury — Podzieliła nas noc
podzieliła nas noc
ciężka od spadających gwiazd
których smaku nie zdążyłeś poznać
stadem runęły
do progu
podzielił nas
przepełniony kielich
by obdarzyć obosieczną miłością
pamiątką po ranach
celnie zadanych
podzieliła nas strata uroczysko
i nadzieja
elementy niepasujące do układanki
z nieludzkich słów
niedopasowanych
podzielił nas mur światła
przez szpary
śmierć
upstrzona bliznami
po krzykach ofiar
podzieliła nas samotność
rozrzuciła zamierzonym przypadkiem
po meandrach zeschłych pieśni
w kolorze płomienia
i melancholii
podzieliło współczucie
by podarować kromkę osamotnienia
obłaskawić jadowite upiory
łaszące się do skłóconych półsnów
podzieliło nas czarno-białe szczęście
którego potrzeba zwiodła
na cudne manowce
czekające za rogiem
w sklepie spożywczym
tak
urodziliśmy się
z prywatnymi wszechświatami
z których nie ma ucieczki
pod postacią drzwi
zaopatrzonych w klamkę
gdzie nie ma okien z widokiem
na lepszą przeszłość
gdzieś tam w oddali
pod innym niebem
podobnie jak ty
cierpię na to samo życie
które odebrało nam zdolność
życia
Dla E. Stachury — Świeżo zebrane pory roku
a gdybyś się pojawił tak samo pięknie
jak ciebie nie ma?
gdybyś przyniósł niebieski dzban
świeżo zebranych pór roku?
nauczył kochać
pomaleńku nie pozostawiając śladów
na lustrze?
odnalazłam pragnienie
jakie chciałabym ci na zawsze wypożyczyć
cud aby wskrzeszał
nie bój się
wszystko co chciałabym pokochać
rozkwita w ogrodach
u podnóża
krynicy która zaspokaja
twoją wypielęgnowaną melancholię
obiecuje lepszą przeszłość
kiedy to miłość
chadzała jeszcze parami
Dla E. Stachury — Kiedy gwiazdy wschodzą
w tym pięknym dniu
kiedy gwiazdy wschodzą
z myślą o nas
chciałabym wręczyć ci samotność
której nie sposób kochać
podarować tęsknotę
nie czeka
na odwzajemnione
wspomnienia
napoić
szaroburym szczęściem
pocieszyć niewłaściwie zaadresowanym
listem
tak rześko tak swobodnie
wskrzesić powiew
który jest obustronnym oddechem
ofiarować ci
cierpienie żeby utulić do śmierci
uwolnić od życia ciążącego
ci kulą
u obu nóg
tak bardzo wiele chciałabym dla ciebie zrobić
kiedy ty wolisz
wciąż umierać
Dla E. Stachury — Człekokształtna miłość
I
powracasz by wskrzesić drogi
nakarmić
choć dzieli nas
urwisko między pustką a życiem
powracasz
utulić do koszmarnego snu
żebym nie zboczyła
z czasu
na który rzucił mnie nienasycony
epilog
powracasz by nasze ciasne skronie
uśmierzył jęk spadających gwiazd
bym zobaczyła
drugą twarz dwulicowego księżyca
powracasz by koszmary
stały się czułą kołysanką
aby życie porozrzucało nas
pośród cieni obolałych
i nieodwzajemnionych
II
tak
mój gwiaździsty
tylko ty umiałbyś
zaspokoić chciwy lecz mimo to
misterny bezczas
przytulić do swojej samotności
wsłuchanej w nadwerężone płyty
chodnika
wybiec na spotkanie cierpieniu
stworzyć Boga
na swoje podobieństwo
pomóc zapomnieć o tym
czego dzięki tobie nie zdołam zapomnieć
przyprowadzić
bezpańską gwiazdę
bym mogła sycić ją
letnią nocą
którą utracił pierworodny włóczęga
krew mknie
na oścież
III
na dnie pamięci
spoczywają płomienne pożegnania
milczenie tak przejaskrawione
wymyka spod murów
pod sercem
wyrasta krynica samotności
aby obłaskawić zatraconych
w człekokształtnej miłości
są jeszcze łzy które nietrudno
oddzielić od kropli deszczu
mój miły
jeśli pozostało mi
po tobie piękno
pomóż
odnaleźć zagubiony obłęd
bowiem jest wtedy
gdy duszę zdobią zmarszczki
których nie warto się wstydzić
Dla E. Stachury — Ucieczka przed mgłą
pogubiły się epoki
nie wiem która należała
do ciebie
utraciłam wiek niosący
modlitwę i strach przed tym co bliskie
nie wiem w którym roku jestem
wciąż pada deszcz
odległy zbuntowanym archipelagom
nie rozpoznaję miesiąca
co powoli
traci wierność
ucieka
nie mam pojęcia jaki dzień nadszedł
skoro usilnie przeszkadza
pokora i nienarodzona wiara
co z godziną? przepadła
by powrócić gdy świat
odwróci się do nas
plecami
i już nie będzie miłości by uwolniła
od nieprzyjemnych ciał
pokazała jak ławo umierać
w samotności
odnalazła zmysły
które pogubiliśmy uciekając
przed mgłą
Dla E. Stachury — Żeby nie spotkać Boga
potrafię usiąść blisko
umiem znaleźć się niedaleko
żeby nie spotkać Boga
udał się
na poranną wycieczkę
krajoznawczą
miły powróć bym poczuła
piękno nadaremnego życia
napotkała wiecznie głodne rękopisy
pragnę wznieść
katedrę ze światła
byśmy ukryli naszą miłość
co potknęła się
potrzebuję poczuć twoje serce
które choć zasnęło wciąż
bije w moim
posmakować powlekających
cienkich słów niech tuli
moją śmierć
marznę i marzę
żeby odległość co rozbiera
myśli do naga
była jedynie przejściem
ponad granicą samoistnego cudu
cudu co jest pieśnią o poranku
od początku skazaną
na ciszę
Dla E. Stachury — Na odwrocie księżyca
na odwrocie księżyca
spisujesz
łzy odmawiają posłuszeństwa
piszesz jątrząc ranę zieloną
aż do uśmiechu
pękła któraś z blizn
myśl o miłości przepadła
z niedokończonym dzieciństwem
chciałabym cię odnaleźć ale cóż
skoro słońce odwraca twarz
a tęsknota pęka na pół?
kocham rzęsistą melancholię
umieram nigdy nie napotkawszy snu
w oczach
umieram po cichu na złość
mój miły wierzę
kiedyś jeszcze się wyśpisz
i obudzisz
by uratować moją tęsknotę
Dla E. Stachury — Piękno piekła
przychodzę do ciebie
powolutku
bez skazy
aby twoje światło urodziło się
cieniem w moim spojrzeniu
na górną półkę
odstawiam przeszłość
pozostawiam uchyloną furtkę
płaczesz lecz nie widać
krwistoczerwonych kwiatów
twojej melancholii
szlochasz bo życie ukradło ci
szczęście
słoneczne łzy
by były puentą
następnego chorego na raka
poematu
ukradło miłość dla jakiej
nie chciałeś się narodzić
zerwałeś wszystkie gwiazdy
odszedłeś
na koniec upewniając się
że ten ktoś z lustra
już uwierzył w piękno piekła
Dla E. Stachury — Po drugiej stronie
jestem tu abyś ty mógł być tam
po drugiej stronie
skarlałego niepodobnego
twój ból karmił mój wstyd
nieodłączny
zebrany z ciernistych wygonów
aby prosić poranne mgły
o jedno wniebowzięcie
natychmiastowe wyznanie wiary
jestem tu by kolejna porażka
była twoją nagrodą
próbą przekroczenia
najtrudniejszej granicy
aby chwytać twoje blaski w sieci
moich żył
aby konały tam
na odwrocie kartki
poprosić twoją śmierć
o ostatniego papierosa
prawdziwe spojrzenie w lustro
jestem by usłyszeć szelest duszy
zakotwiczonej u wezgłowia
powiewającej na tutejszym wietrze
żeby wyolbrzymiona miłość
była mgłą kiedy droga
odmówi ci w końcu posłuszeństwa
Dla E. Stachury — Poza ramionami
jesteś choć trzeba się ukłonić
dostrzec ślad błękitny
na czerstwym naskórku poematu
zanim odejdziesz
z kolejnym ubogim oddechem
dźwigniesz z klęczek Boga
miłość nieadekwatna
do życiorysu jest o krok
poza czułymi ramionami krzyży
jestem spragniona zmarszczek
jakich przedawniona obecność
już nie dostrzega
przesycona jaskrawością
ścieżką wymykającą się
spoza miękkiego marginesu
płonącego białą krwią
co szuka ujścia
stale staje w oknie i woła
żeby mgła mi ciebie przywróciła
Dla E. Stachury — Odwrócić kartkę
niebieski ptak któremu wiatr
przetrącił skrzydła
od początku wiał
w oczy
wiedziałeś w jakim momencie
odwrócić kartkę
już przez kogoś zapisaną
bez marginesów
wiedziałeś kiedy spojrzeć
w zielone oczy śmierci
tak dobrze znane z widzenia
tuż obok jest Bóg
jego omnipotencja
i koślawe kościste kolana
wiem jednak że to pierwszy raz
kiedy twojej duszy zabrakło miejsca
w ciele
o trzy rozmiary zbyt małym
uciskającym na wysokości mostka
Dla E. Stachury — Kiedy przeminie
kiedy przeminie noc
śmierć ustąpi miejsca wyznaniom
spóźniły się
na wniebowstąpienie
przeminie dzień
zostanie kilka minut
do końca dzieciństwa
taktownego upadku
kiedy przeminą wiosenne deszcze
ostatnia łza użyźni glebę
przetrąconego poematu
a życie stanie ością
kiedy przeminą susze
wyschniętą ziemię języka
wskrzesisz melancholią
co wróciła w porę
przeminie zima
rozpuści się góra lodowa
stopnieje lód skuwający
niezapowiedziany
przeminie lato
schwytasz w macice dłoni
ciepły oddech jaskrawości
rozkoszny aż do bólu
będę twoją nocą
będę twoim dniem
twym wiosennym deszczem suszą
zimą czy latem
bylebyś dostrzegł mnie
na marginesie rękopisu
podobną do miłości
którą chciałabym ci obiecać
Dla E. Stachury — Pieśń zdartych ust
jest w nas noc
której nie schwytasz w sieć
przypadków i urojeń
jest w nas świt
którego nie nakarmisz
najbardziej dojrzałymi gwiazdami
jest w nas krzyk
nad nim trudno się zamyślić
by pokonać granicę
jest w nas milczenie
jakiego nie ukoisz pieśnią
zdartych ust
narowistych przejaśnień
jest w nas strach
co nigdy nie doczeka pokuty
bogobojnej i chciwej
jest w nas nadzieja
nie sposób zastąpić jej samotnością
nawet tą wynajętą
jest w nas Bóg
aby spełniał zachcianki
i przetrącał karki
jest w nas życie
które idzie dalej
chociaż amputowano mu lewą komorę
Dla E. Stachury — Usiłowałam nadać imię
usiłowałam nadać imię
twojej śmierci
jak naga żarówka
pragnęłam poczuć
na własnym piórze
oddech twojego wiersza
marzyłam by zgasła noc
księżyc potknął się
o własny cień
niestety twój duch
przestał się mieścić
w za ciasnym skafandrze ciała
tym razem wsiadłeś
do niewłaściwego pociągu
wykoleił się przed zamierzoną stacją
Dla E. Stachury — Wypatroszone słowa
mówimy tym samym językiem
obcym a jak podobnym
prawdzie gnuśniejącej
porozumiewamy milczeniem
które rozdziera krzyk wschodzących
pomału na przekór cienkiej
skórze
tobie także rozkazano
brnąć wbrew
wypatroszonym słowom
rozdeptanym stereotypom
i ciebie nauczono
znikać w tłumie kiedy
tak trudno przyznać się do bólu
do szczęścia i granicy
i tobie przykazano
nauczyć się żyć ze śmiercią
w nogach łóżka
tuż obok odrzuconej kołdry
jestem tutaj aby pilnować
twojego tłoczonego nowotworem serca
co tak ubogie
że od wieków chodzi
w tych samych wiernych butach
Dla M.
każde twoje słowo
na mojej duszy
pachnie światłem
list jak otwarta rana
którą pragnę pielęgnować
żeby kwitła
i dawała zakazane owoce
zanim wróciłeś do mnie
z przydługiej nocy
nie znałam smaku
twojego głosu
teraz jesteś cały
z samotności
by podsycać mój ciężar
jesteś abym obroniła mój świat
przed upadkiem z ósmego piętra
jesteś by wyjąć mi z dłoni
obosieczne pióro
a podzielić się zapachem
życia
boleśnie przedwczesny
wieczór boleśnie przedwczesny
obraził się na śmierć
za wszelką cenę
z okna widzę przemijających
z kretesem
bez prawa do uśmiechu
czekałam na noc
może pomyliły się jej
adresy albo zobowiązujące epoki
na głowę wtacza się mgła
świt pochłania ciebie
bez ceregieli czy wyrzutów
walczę z ironicznym światłem
które rozrzuca na sumieniu cienie
nieszczęśliwie zakochane
szukam cię pośród słów
minionego listu
ale chyba gdzieś przeminęły
biorę do ręki obosieczne pióro
zaznaczam kolejną ranę
w kolejce do zabliźnienia
gdzieś tam serce drobiazgowo
odlicza pozostałe sekundy
naprędce spisane na kolanie
czas boi się podejść
jesteś choć czas boi się podejść
nikt nie zna twojego adresu
przegrywasz walkę
przedostawszy się na drugą stronę
księżyca pielęgnujesz
tymczasowy pobyt
dbasz o gruboskórne spojrzenia
o zdarte grzbiety martwych wyrazów
potulnych za haust
przeciskam przez szparę
w powiece słońca
usiłuję nakarmić sobą kolejny wiek
ale wiatr wdarł się do gardła
pozostała jeszcze śmierć
jej pomarszczona twarz ze śladem łez
ta sama co wprosiła się do wieczności
przetrąciła kark Bogu
nauczyła zasypiać bez obaw
Dla E. Stachury — Czułe ramiona krzyża
pomóż mi wyswobodzić się
z czułych ramion krzyża
trochę uwiera mnie
ta korona
jasnoniebieska jest ziemia
pod stopami lunatyka
spragnionymi nierównych krętych dróg
zakątków nieba bezsennych
na przekór ptakom
rozmawiasz z chmurami
miła jest ci pamięć jezior i drzew
co służyły twojej włóczędze
choć nauczono cię brutalnie
języka ludzkiego
nikt nic nie rozumie
z twojego krzyku co obumiera
na krawędzi parapetu
Dla E. Stachury — Przeciąg
przeciąg pod powiekami