E-book
4.73
drukowana A5
46.75
Czuję tę ciszę

Bezpłatny fragment - Czuję tę ciszę

Objętość:
266 str.
ISBN:
978-83-8384-645-3
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 46.75

Pobieżny czas

I cóż z tego, że znów powracasz

z martwych,

skoro sen od dawna na ciebie nie czeka?

Cóż, że powierzyłam ci

pozostałość po ciele,

skoro nie potrzebujesz bólu,

mojego współczucia?


Pustka, która mnie wypełnia,

przeobraża się w przyszłość;

karmi słodko-kwaśnymi słowami,

pielęgnuje we mnie noc,

do której się nie przyznaję —

ani tobie, ani sobie.


Bardzo cię proszę, wybaw mnie,

zanim ten jedyny pocałunek

odpadnie od warg.

Obiecaj bezbolesną senność,

żeby zacząć świat od początku.


Czy kiedyś zrozumiesz, ile czasu

kosztował mnie powrót?

Nie mogę być tym wiatrem,

co odbiera oddech, a przynosi płodną tęsknotę.


Kołysze się we mnie duch,

myśl tak napięta, że słychać kroki

gwiazd, modlitwy księżyca.

Zanim pokochasz na próbę,

pamiętaj: nie warto się smucić parami.

Nie warto lśnić, kiedy czas

jest tak pobieżny.

Samotność dłoni

Nierozsądne są twoje ciągłe próby

udobruchania tutejszych burz.

Bezsensowne chwile, kiedy liczysz

na powrót wszechświata.


Pamiętam, jak moje ciało karmiło

twój dziecięcy głód.

Nie zapomnę, jak gardziłeś wędrówkami

serca, wołaniem duszy,

klęczącej u progu sumienia.


Spod powiek wydostaje się

cierniste spojrzenie; wzrok tak nieubłagany,

że umiera słońce, księżyc staje się

nieudanym uśmiechem.


Nie chciałam kochać

aż po tęsknotę.

Nie mogłam iść, gdy wszyscy wokół

szukali własnych poboczy.

Pamiętam, jak dotykałam twoich znamion,

najpiękniejszych skaz,

dla jakich mogłam zasnąć

w nieznane.


Wciąż lubię w tobie rzeczywistość.

Nadal lubuję się w pragnieniu,

które nie pozwala uklęknąć.

Nie umiem podarować ci takiego nieba,

żeby przyniosło

skruchę i pamięć.


A może po prostu zakochałeś się

w nieodpowiednim lustrze?

Może to smutek, nie cisza,

przynosi samotność twoim dłoniom?

Pierwsze słowo

Coraz subtelniejsze, coraz piękniejsze są

twoje prośby o więcej.

Coraz bardziej mnogie stają się

momenty, gdy dusza obraca się

przeciwko tobie.


Czekam najcierpliwiej,

aż noc odszuka ukojenie

w twoim śnie.

Wiem, że zmysły ubierają się

w rzeczywistość, żeby odnaleźć w końcu

zaginione rozdroże.


Moim dłoniom dokucza dotyk.

Cisza kojarzy się sercu

z bliskością samotności.

Nie pamiętam, kiedy zwątpiłam

w definitywny czas.


Chadzałam na długie spacery

od ściany do ściany,

tak dla zdrowia.

Tęskniłam zawzięcie, choć nikt

nie wymagał. Senność dosiadała myśli,

pomagała dźwigać

pustkę słowom.


Obce stawały mi się wspomnienia,

twoje współczucie;

tak, żeby nie zapomnieć,

ile miejsca jeszcze zostało.

Przytulam się do twojego zapachu,

który zostawiłam sobie

na pamiątkę.


Karmię się latem, kiedy to

powiedziałam pierwsze słowo,

uroiłam pierwsze marzenie.

Używany uśmiech

Czy powróci taki dzień, kiedy twój zapach

osiądzie na mojej napiętej, bladej skórze?

Czy odnajdą się godziny,

gdy zmysły nie mogły dopasować się

do dotyku?


Przypominam to samo słowo,

co przepełniało mnie, gdy marzyłam

o twojej samotności.

Przebieram się nadal

w ten sam używany uśmiech,

ale ciało nie chce ustąpić.


Jesteś, bo wiem, że należy mi się twój lęk,

przeludniona noc.

Trawię skrupulatnie obecność,

każdy gest, każdą myśl — wszystko

ginie bez pożegnania.


Proszę, nie zabijaj snów — potrzebuję ich,

aby móc odpocząć. Przytulam się

wciąż do twojego echa, do pozostałości

po świetle, które niosły w nieznane

twoje łzy.


Rodzi się nostalgia — czy człowiek

jest zbyt odległy, aby móc zapomnieć?

Miłości, dziwna kompanko!

Czy wciąż ukrywasz się za ścianą?

Czy nadal udajesz, że dobrze ci

z uśmiechem?


Nieważne. Liczy się to, że mój czas

zaczeka na ciebie. Że odnajdzie cię

pośród zmartwychwstałych,

mimo że ten świat od dawna nie istnieje.

Krzykliwa cisza

Wciąż zmagam się z gromką rzewnością,

która drażni krzywdy,

choć upływają tysiąclecia

od końca mojej autobiografii.


Wciąż walczę z twoją ciszą, choć rozumiem:

łzy potrzebują za dużo.

Kłaniam się nisko żądzom.

A może to wina puenty,

zadanej zbyt skwapliwie?

Może to przyczyna, może kamień węgielny,

który powołał do życia

ostatnią chmurną gwiazdę?


Nie mogę zanurzać się w tobie tak,

abyś pozbywał się przyszłości.

Rzeczywistość?

Wciąż kojarzy się z językiem,

jakiego nikt tutejszy nie rozumie.

Teraźniejszość?

Tak, pamiętam, jak nas odwiedzała…

Garnęła się i udawała, że wszystko

jeszcze za nami.


Odległy świt zamykał spojrzeniem księżyc,

co wciąż marzy o własnej nocy.

Czy przyszedłeś tu, aby podziwiać

moją tęsknotę?

A może, żeby zrzucić ze skroni

uśmierconą wiarę?


Nie wiem, czy kiedyś dla ciebie zatańczę.

Nie wiem, czy obudzę

w niewłaściwym niebie.

Wiem jedno: wszystko odszuka drogę

ku spełnieniu, ku krzykliwej ciszy,

która może mi ciebie podarować…

Niecierpliwość sekundnika

Jestem. Znów tu jestem, z całych sił,

bezsenna i nienapoczęta…

Pojawiłam się ponownie,

cała w deszczu,

mgłach i twoich pocałunkach.


Jątrzy się serce,

sprzedane po zbyt okazyjnej cenie.

Spopiela dusza, wydarta dotkliwie

zagubionemu ciału.


Niezbyt czułe są dziś moje łzy — płyną

po niewłaściwych policzkach.

Bawię się sumieniem tego świata,

rozkoszuję niebem, co wciąż

zderza się z ziemią.


Wszystko to, ponieważ zwyciężyła

wolność.

Wolność, sentyment, przebudzenie —

dokładnie w tej kolejności.

Nabyłam dziś na rynku

używany czas; skusił bezdech tarczy,

niecierpliwość sekundnika.


Ocknęłam się w nietrafnym mieście —

dokładnie tam, gdzie ciebie nie ma.

Wciąż drzemie we mnie

nadzieja, ofiarowana zbyt długim nocom,

jeszcze dotkliwszym porankom.

Ciężko, ciężko

jest śladom stóp —

wiodą w doliny, gdzie ostatnio

widziałam twoje słońce.


Tam też czeka na mnie jedyna chwila,

którą pragnę ci na zawsze zadedykować.

Chwila cudowna

jak wieczność, jak trwoga,

w którą dzięki tobie wierzę…

Przesycona pieszczota

Nie jestem tą myślą, co zabłądziła

podczas poszukiwania słowa.

Nie jestem tym ciałem,

jakie pozbyło się nietrwałej duszy.


W moich żyłach płynie

kolejna nieprzespana noc — zmysły

ocierają się o skraj świata,

tak przypadkowo

nadany twoim stopom.

Melancholia — wydarta prosto z piersi

pierwszego jesiennego wiatru,

pozbawiona prawa do samotności —

szumi dźwięcznie,

zamienia się w przesyt,

który przywróci wieczność.


To, co dotąd było tobą, dziś

obraca się w sen, dla jakiego ciągle marzę,

za jakim się uganiam.

Smutne jest to przedstawienie,

kiedy tęsknota przywdziewa imię czasu.


Tysiące kilometrów dzielą mnie wytrwale

od pełnej jedności z niebem;

za rogiem czai się ziemia,

z którą tak boleśnie się witam.


Powracam, jutrzenko,

moja porzucona bliskości!

Jestem i czekam,

aż pozwolisz mi usłyszeć wołanie

twojego cienia.

Pielęgnuję w sobie zarodek dnia,

ślad po świetle, który nie rozumie

bicia mojego serca,

zmęczonego oddechu,

przesyconej pieszczoty…

Rozebrany z poematu

Pozostawiam na twoich nadgarstkach

wyposzczone oznaki pożądania.

Przynoszę powiekom

uśmierzenie po tęsknocie,

do warg przytwierdzam szept,

aby kolejny zmierzch nie dobiegł końca.

Rozbieram cię do naga

z wykwintnego poematu,

przyglądam się

smutnym i potulnym zmysłom,

tak głuchoniemym.

Biorę do ręki milczącą dłoń, śledzę

ruch linii papilarnych — linia życia

pęka w połowie.

Przyglądam się chętnie

kuszącej linii obojczyka, próbuję zapamiętać

wąskość bioder.

Znów zwracam się w nieznanym języku

do zalążka namiętności,

znów przekrzykuję pasję,

co nadal wyważa moje drzwi.


Tak, przywidziałeś mi się

po raz kolejny. Niezmiennie jątrzy się

we mnie noc, którą zadedykował

nam świat, abyśmy zdołali pokochać

się nawzajem.

Fantazja wypełnia

każdą moją niecną myśl,

każde ciężkie spojrzenie,

nienasycone westchnienie.

Jest mi ciepło, coraz goręcej,

mimo że za rogiem czai się pierwszy dzień zimy.


Nic dziś nie zburzy

mojego nienasycenia, nic nie przekrzyczy

subtelności, z jaką zwracam ci ciało,

oddaję duszę.

Pozostaniesz tak niedaleki,

że wkrótce przyśnisz mi się jeszcze raz.

Pokochać na pożegnanie

W twojej porzuconej łzie odszukałam

wieczność.

W smutku dopatrzyłam się

wiary, że to, co obce,

nie zawsze musi być najodleglejsze.


Pokonał mnie twój lęk,

twoja niepewność, że życie

to jedynie nieudana bajka

dla najmłodszych.

Zwyciężyłam ten sen, wygrałam

walkę z wolnością.


Kiedy moje ciało odnalazło się

w twoim oddechu, kiedy dusza

zasłuchała w balladzie serca —

odeszłam w nieznane,

na drugą stronę przerywanej granicy.


Otulam się twoją miękkością,

oddycham ciszą, która zrodziła się

w zmysłach.

Doszukam się prawdy,

że to, co musiało mnie spotkać,

to zasługa rzeczywistości.


Pęka, pęka skrupulatnie poranek,

ten świt, kiedy pokochałam cię

na pożegnanie.

Przykrywam się znów

tym samym półcieniem, jednością,

która mogła przezwyciężyć epokę,

jaka podarowała mi ciebie.

Pustka po pocałunku

Znów oddycham nieznanym powietrzem.

Serce bije w obawie

przed światem.

Nie jestem tą opowieścią,

którą zrodziły obce usta.


Nie wiem, w jakim kierunku

odeszła nostalgia; za tobą

czy wręcz przeciwnie?

Zalęgła się we mnie pestka

wiary, że to, co pozostało,

to tylko kilka beznamiętnych westchnięć,

parę słów, co nigdy nie były

myślami.


W głowie zalęgły się zacne sny,

z jakimi nie miałam do czynienia.

Płonie pode mną most,

w popiół obraca się pamięć,

która dogorywała, porzucona i przegadana.


Zaśpiewaj, moja duszo,

tę leciwą pieśń; zabrzmij tak,

żeby łzy wypełniły pustkę po pocałunku.

Jestem tym samym ciałem,

które widziałeś dawno temu.


Kojarzę się z wiatrem,

co wkrada się

między splecione ramiona…

Opadły kajdany

Pamiętam ten jedyny sen,

kiedy obudziłam się obok twojej ciszy.

Pościel była wprost zmięta,

przesączona zapachem

płodnej namiętności.


Wstałam, by powitać twoją bliskość,

lecz ty — zaginiony i samotny — nie chciałeś

poznać przyszłości.

Czekałam wiosny, lata i jesienie,

aż wrócisz, cały w wezbranej pasji,

cały w nieprzespanym dotyku.


Dopiero zimą stłukło się lustro,

gdzie schowałeś swój żal, piękno

i nienawiść. Mijały dekady,

sercu było wciąż pod górę.

Krople deszczu mieszały się ze łzami.


Pewnego dnia pękły zmysły,

potoczyła się namiętność

tak podniosła, że utraciłam resztkę czasu.

Pokonałeś mój sen,

pokonałeś obojętność,

której nauczyłam się na pamięć.


A gdy nadeszła wykwintna pora,

zaryglowałam powieki,

nie domknęłam ust.

Przygotowałam dla ciebie domowe ognisko,

które zagasło, gdy opadły kajdany,

gdy wszystko zaczęło się

jeszcze raz…

Poza nieszczęsną miłością

Przyszedłeś, gdy nie miałam potrzeby,

aby cię pocałować.

Wróciłeś z przydługiej wędrówki

po trajektoriach mojego serca,

cały odziany w nicość,

w męstwo i skrupuły.


Ja powitałam cię równie rzewnie,

jak za wspomnień; uwolniłam się

spod pieczy tęsknoty,

spod nacisku zniechęcenia.


Moje ramiona przyodziały cię

w dotyk równie chętnie, jak przedwczoraj.

Serce rozpostarło się,

wróżąc ciepły, kochający cień.

Wciąż mijałam się z sentymentem,

stale odgradzałam się murem

od gwiazd.


W końcu nadszedł poranek,

będący zwieńczeniem. Poległam w tobie,

ty odnalazłeś we mnie krztynę popiołu.

Noc, również rozkochana,

bała się własnego końca.


A jednak wieczność wróciła

do normy. Twoja pieszczota pozbawiła

mnie łez i strachu.

Odnalazłam tę jedyną chwilę w tobie,

schowaną głęboko,

poza zasięgiem świata,

poza nieszczęsną miłością…

Przesyt wieczorów

Jesteś, choć nie ma już słonych snów,

nie ma wiary.

Pojawiasz się, lecz łzy sycą smutek

równie chętnie.

Nie jestem tym westchnieniem,

które obłaskawiało zewnętrzny czas.

Nie przypominam bólu,

z jakim się zmagasz,

choć przepełnia mnie życie,

wypełnia świat.


Nie mogę kochać tak, jakby oszalała

ostatnia cząstka mojego umysłu.

Mogę lśnić, wierząc w nostalgię,

w przesyt wieczorów, nadaremność nocy.


Płyną, płyną kolejne modlitwy;

nie jestem gotowa,

aby stawić czoła przeszłości.

A może to niepokój rzeczywistości

czyni ten dzień jedynym w kalendarzu?


Wylęga się we mnie nowe serce,

jeszcze dość młode, aby snuć się

po pobliskich dachach,

bo ustroniach, gdzie zasnął

mój świeży poemat.

Poemat o miłości, co nigdy nie mogła

być sobą…

Cała w chmurach

Pokochałam w tobie tę ciszę,

którą słyszą tylko nieliczni.

Pokochałam noc, spokój i błogosławieństwo,

dla jakich mogłabym

zasnąć w nieznane.


Odnalazłam drogę powrotną

do raju — prosto w twoje ramiona,

skazane na wieczny niedosyt,

na łzy, których nie sposób

się wyrzec.


Namiętność, błogość, wiara — wszystko

zdaje się być powietrzem

zbyt świeżym, aby nauczyć się żyć

bez względu na melancholię.

Doszukałam się radości, skrytej

skrzętnie pod sercem nocy;

odnalazłam spokój,

który mogę zadedykować

tylko najpiękniejszym gwiazdom.


Ciepło, wydobywające się

spod powiek, roznosi się

po moim ciele, szuka schronienia

pośród niecierpliwych myśli.

Wiem, wciąż kochasz z wyboru;

dla nieba dotrzymujesz tajemnicy.


Kiedy firmament stanie w płomieniach,

skruszy się ziemia — powrócę

cała w chmurach, otoczona tchnieniem

marzeń, zaginiona w słowach…

Nie mogę wciąż iść

Wraz z tobą przybliża się do mnie

zewnętrzny świat.

Wraz z tobą powraca noc —

przyniesie pokrzepiający sen.


Nie wierzę tutejszym chmurom,

że wkrótce upadnie horyzont,

rozstąpi się czasoprzestrzeń.

Upływa ze mnie samotność tak nikła,

że upadają anioły, chyli się piedestał

śmierci.


Nie mogę wciąż iść

na przekór wzgórzom, wbrew dolinom,

ozdabiającym moje niepoprawne,

zmyślone ścieżki.

Dziś ciało jest nieprzyzwyczajone

do dotyku. Dziś serce bije,

choć mijają dosadne lata.


Nie chcę opowiadać ci kłamstw,

w jakich rodzi się zalążek

świeżej bliskości.

Zadowalam się kartką wyrwaną z kalendarza,

upajam godziną,

która wciąż dzieli od jutra.


Nie narodziłam się wbrew tobie.

Dzięki tobie kwitną moje palce,

głodne naskórka.

W sen obróci się poranek —

do niego nieubłaganie powracam,

choć dzielą mnie przepaście,

dzielą przystanie;

tam drzemią moje rany, zbyt świeże,

by mówić o miłości…

Powrót do rzeczywistości

Przyzywam

najpiękniejsze z niepewności.

Odmawiam pieczołowicie

tabliczkę mnożenia.

Zagubiony jest mój czas, schowany

skrzętnie pod mostkiem.


Nie wiem, gdzie szukać

samotności,

kiedy otacza mnie indywidualizowany tłum.

Przykrywam się twoim oddechem

niby miękkim kocem, utkanym

z najdelikatniejszych zetknięć łez.


Biegnę za tobą, lecz ciało — poddane

próbie — nie odmawia

posłuszeństwa.

Strach przepełnia napięte serce.

Lęk obłaskawia spokój, dla jakiego ginę,

spalam się…


Nie uda się nam oswoić szczęścia;

nikt nie wie, gdzie szukać

jego kryjówki.

Myśli szukają własnego kąta.

Moja przyszłość, dedykowana tobie,

odzwierciedla spokój i melancholię,

które zbyt mocno

naprzykrzały się pamięci.


Drąży mnie wspomnienie,

porzucone

na rozstaju dróg. Przepełnia wiara,

że to, co śnię, powróci

do rzeczywistości.

Ostatnia noc w tym sezonie

Świat porzucił moje sny.

Świat obrócił przeciwko mnie czas,

jaki do niedawna mi sprzyjał.


Idę po tych samych śladach —

zostawiła je samotność;

szukam miłości, która jest

czegoś warta.


Odosobnienie włamuje się

przez zatrzaśnięte drzwi; jestem

pustką, bojącą się

ciemności.


Chowam się skrzętnie

poza granicami rzeczywistości,

lubuję w kłamstwie, odrzucam niebyt.

Kolejne godziny sączą się

niby łzy, spowodowane tym,

co nigdy się nie odnajdzie.


Dogorywa we mnie noc, ostatnia

w tym sezonie.

Czy pozwolisz mi dotknąć

swoich skroni? Ucałować

bezsenne usta?

A może okaże mi się

nowa rzeczywistość, dla jakiej śnię

w nieznane?

Dalsza droga

Nie jestem tą samą modlitwą,

którą zrodziły twoje usta.

Nie przypominam wiatru, rozgarniającego

linie papilarne.


Nie kojarzę się z lękiem, posiadającym

dusze najpiękniejszych.

Nie przeszkadza mi pusta filiżanka

po zimnej kawie,

obowiązkowo z fusami.

Nie wadzi przyszłość, z którą wciąż

idę pod rękę.


Otrząsam się z rozpaczy,

jaką zasiała tutaj pobliska przepaść.

Moja zaniepokojona nadziejo,

czy podarujesz mi tęsknotę,

dla jakiej przebrzmią ostatnie słowa

tej ballady?


Umieram z braku snów.

Umieram z ciszy, która zwieńcza

twoją obecność. Smutno,

tak smutno jest moim pragnieniom,

zostawionym na pastwę życia…


Przynieś mi odrobinę

powietrza, które uśmierzy

moją dalszą drogę.

Droga ostateczna?

Zakochałam się w wietrze.

Zakochałam w przepaści — nad nią

pochyla się

moje przetrącone serce.


Oczyszczam myśli

z naleciałości słów. Pielęgnuję emocje,

które nigdy nie będą twoje.


Podnoszę z kałuży głaz

głowy, zbyt ciężki, żebym nauczyła się

istnieć na nowo.

Mój uśmiech, wciąż na temblaku,

nie przypomina już grymasu,

który znałam tak dobrze.


Łzy?

Czyje są te łzy? Twoje?

A może moje?


Ostrze czasu rozdziera

niezamalowane płótno; zegar myli się

w kalkulacjach.

Przez szybę sączy się poranek,

który nie da pogody,

nie wzruszy nieba, nie pogardzi

ziemią…


Subtelność twoich zmysłów

nie pozwala marzyć tak, jak pragnę.

Rozpadam się na elementy,

jednego stale brak.


Moje serce, czy odszukasz

drogę powrotną? Drogę… ostateczną?

Skrawek pamięci

Krwawią we mnie

opuszczone wieczory. Jątrzą się rany

po gwiazdach.

Księżyc zamyka senną powiekę,

gaśnie resztka wiary.


Samotny wędrowcu, skąd w tobie

tyle ufności, gdy świat wciąż

upada na kolana?

Nieograniczony jest czas, co pozostał

po tobie na wieczną pamiątkę.


Usiłuję wykraść parę chwil,

w których będziesz ty —

samotny, nieszczęśliwy i niezrozumiany.

Myślę, że płynie w nas

ta sama noc.


Myślę, że rodzi się słońce,

na jakie oboje nie zasłużyliśmy.


Nie zdołam powitać cię

kolejnym świeżym poematem;

los wyjął mi pióro z ręki.

Zamykam oczy, otwieram serce — nie jesteśmy

już tymi samymi ludźmi.


Mam po tobie

tylko skrawek pamięci, dzięki której

nigdy nie będę sama.

Została iskra

Po twoich niespodziewanych odwiedzinach

w moim śnie

została iskra, która może dać płomień.

Płomień, jaki nie zagaśnie

mimo spotkania z wodą.


Ten ogień przepełni

moje bezsenne serce, zaniepokojone

bezustanną pracą, z pozoru naiwną

i tymczasową.


Ogień ten sprawi, że uklęknę

i odszukam w tobie raj, dla jakiego tu lśnię,

za jakim skwapliwie tęsknię.


Znów pada deszcz, krople

roztrzaskują się o granicę szyby;

tak samo płyną po tobie moje smutki.

Gdy tylko przypomnę sobie

o przyszłości, ogarnia mnie

twoje oddalenie, linia graniczna.


Ze smutku robi mi się lżej.

Nostalgia uśmierza

milczenie ścian.

Moje wargi, nienawykłe do radości,

wypowiadają tę samą puentę,

która zrodziła szczęście,

powołała z klęczek teraźniejszość.

Nie jesteśmy sami

Otulam się twoim ciałem

niby czarnymi skrzydłami anioła stróża.

Wgryzam się zachłannie w myśli,

które boją się zostać słowami.

Zdzieram smutki, skojarzenia i granice,

aby doznać czystości zmysłów,

radości płynącej z nocy,

dyktowanej nam

przez dotkliwie nasyconą miłość.


Przeglądam się dziś w tobie

niby w pękniętym lustrze;

do twarzy mi z tą żarliwością.

Wiatr, wdzierający się

przez dziurkę od klucza,

całuje w duszę, przygarnia

do światła, które pożyczył sobie

od pierwszej gwiazdy.


Nie mogę być tą samą opowieścią,

którą dyktuje przyszłość.

Rozgarniam twoje lęki, kładę kres

pochmurnym dłoniom — nie jesteśmy sami

w tej malignie, w tym prologu,

który spiszemy własnym sercem.

Przygotowania do snu

Przygotowuję się

do kolejnego snu tylko o tobie.

Przywdziewam zbyt lekkie bicie serca,

czuły poszum duszy,

ciało tak głodne, że nie potrafi

godnie czekać.


Ubieram się w same najpiękniejsze nadzieje,

w skradzione muśnięcia

i to jedno słowo, dla jakiego

warto być.


Porzucam wykradziony świat,

boleśnie zewnętrzny, obcy

moim zmysłom; nie przyznaję się

do wiary w przeciwności losu,

do ufności, że krew

nadal w nas płynie.


Nadchodzi wieczór, zbliża się

godzina niepamięci.

Mieszają się nasze łzy, zamaszyste

pocałunki wykradają rozum,

zostawiając wyłącznie serce.


Serce tak boleśnie niespełnione,

chore i naiwne, że cichną

ostatnie dzwony, przemijają bezsenne dni,

kruszeją spętane dłonie.


To nie ta ballada wymierza ciału ukojenie.

To krzyk, z jakim się godzę,

zanim pryśnie ostatnia trzeźwa myśl,

wznieci się żar,

odpokutuje nadzieja…

Do końca

Przytwierdzam do uchylonych ust

pieczęć minionego pocałunku.

Pocałunku zadanego z premedytacją,

na złość przyszłości i temu

zbyt krótkiemu światu.


Tak, czuję na sobie piętno

pieszczoty — płonącej niby świeża rana,

cząstka wszechświata, która dziś jest

tylko nasza.


Zbliżam się, czuję smak bliskości.

Jasność ciała sprzecza się

z blaskiem gwiazd,

najczystszych i nieposkromionych.


Twoje ciało, tak boleśnie wątłe,

syci się wiarą w powrót poranka,

jaki pozwoli nam odnaleźć się na nowo.


Zmysły rozumieją się

bez zbędnych przyrzeczeń, bez skaz,

lśniących na napiętej skórze.

Dziś, tego wieczora, stykamy się

na złość pamięci, przeciwko lękom,

które zakrzywiają nasze odbicie,

przynależą do wieczności,

z jaką nie mamy już do czynienia.


Zasypiam, by obudzić się

w twoim śnie. Odchodzę, choć wiesz,

że pozostanę do końca.

Echo namiętności

Z lubością przypominam sobie

tę porę, kiedy moje serce dotknęło ziemi.

Wyobrażam czasy, gdy dusza

zderzała się z niebem.


Teraz rozumiem, że wszystko wydarzyło się

w określonej kolejności.

Musiałam zasnąć tak, żeby nikt

mnie nie widział.

Musiałam poczuć piętno czasu,

by wieczność nauczyła mnie cierpliwości.


Przez całe dekady wierzyłam

w echo namiętności,

w bezprzykładne pocałunki,

spojrzenie nie do pary.

Przez tysiąclecia chadzałam

tymi samymi poboczami, szukając

twojej obecności.


Dziś to wszystko przypomina wiatr,

który zagubił się we własnej prędkości,

w gonitwie za tym, co choć doczesne,

to pozostanie między nami.


Nie kocham cię na próbę, nie drażnię

subtelnej rany. Usiłuję przywołać cię do snu,

który pozostanie wiecznością.

Nieskończonością, która nie wygra

ze śmiercią.

Piękny umysł

Zaginiona w labiryncie głowy, uciekająca

pod prąd umysłu,

próbuję wychwycić swoje milczenie

pośród gwaru ludzkości.

Tkwię, nieprzekonana do myśli,

zdana na łaskę emocji,

świadomości tak płodnej, że staje się zalążkiem

lepszego wszechświata…


W prawej ręce ściskam garść

wyplutych słów, którymi pragnę pozbawić cię

nagości i innych sentymentów.

W lewej dłoni dzierżę ziemski padół,

zdany na litość zbyt słabych,

aby kochać.


Tylko w sercu jątrzy się przekonanie,

że wplotę te słowa w twoje karminowe łzy,

pozwolę błąkać się

po przerywanej linii między

ukośnym niebem a niepewną ziemią.


Proszę, rozgość się w mojej krwi, w oddechu

tak ci oddanym, że zasnę w twej obecności.

Zatrzymaj na moment

serce, powstrzymaj zmysły, oswój ból —

stanę się dla ciebie jednością,

niedokończoną pieśnią, która wciąż brzmi

o poranku, wciąż opiewa piękno

twojego umysłu…

Istniejąca miłość

Próbuję uchwycić czas, spajający

nasze antypody.

Usiłuję wywrzeć wrażenie na ciszy,

która zastępuje konstelacje

zbędnych modlitw.


Przyglądam się swoim łzom

w pękniętym zwierciadle serca,

śmieję się z ich wielkości, z dosadności

i opamiętania.

Podnoszę ręce, próbuję schwytać

nieistniejące spojrzenie —

wszystko staje się wycieczką

po mapie nieznanych trajektorii.


Ujmuję w dłonie bliskość, dzielę na kawałki

skruchę i płodny strach.

Czy czujesz, jak wzrasta

we mnie pragnienie? Czy słyszysz,

jak rośnie żar, rozbestwia się namiętność?


Przegrałam kolejną grę. Pozbawiłam się

prawa do przyszłości.

Być może twój czas sprawi, że zapomnę

o sercu, zapomnę o myślach.


To nie będzie ta sama bajka,

o której każdy dobrze wie. To historia,

spisana na sercu, zadedykowana

nieznanej, lecz istniejącej miłości…

Milknie czas

Gdyby istniało jutro, nie kochałabym cię

tak mocno. Gdyby nie było nieba,

gdyby nie ziemia — przepadłabym

z kretesem.


Jeśli na świecie pozostałby

tylko twój cień,

najwyżej kilka niedokończonych łez —

ukryłabym się w sobie i udawała,

że wcale mnie tu nie było.


Świat jest jednak bardziej samotny,

niż się zdaje. Odkrywam w sobie

namiętność, którą pragnę złożyć

na twoje sumienie.


Cóż, że sen chyli się ku upadkowi,

że dusza zaplątała się w ciało,

skoro zakochałam się w twoich myślach?

Piękne jest światło, bijące

od twojej melancholii.

Piękne życie, spisane sercem.


Nie mogę jeszcze iść spać, świat jest

na to zbyt bliski. Pragnę nakarmić cię

łzami, które zbierałam

przez całe życie.


Może odszukam w tobie senność,

do jakiej będę mogła się przytulić?

Milknie czas, budzą się zmysły,

ciało błaga o jeszcze…

Staję się skałą

Wiem, że tę niepewną historię

mogłyby opowiedzieć skrajnie inne usta.

Wiem, że czas mógł minąć

niepostrzeżenie.

W porę zrozumiałam, że łzy są

tylko po to, aby ktoś zobaczył

nasz smutek.


Pojęłam, że dusza potrzebuje

czasem ciszy, aby odnaleźć drogę

powrotną.

Teraz, kiedy melancholia

odnalazła swą pustelnię,

kiedy samotność wyrzekła się

samej siebie — płonę na tym niepewnym postumencie,

zahaczam koniuszkami palców

o raj, na jaki czekałam

tak długo.


Przeistaczam się w powietrze,

by mogło nieść życie

przyszłości.

Staję się skałą — jej skamieniałe łzy

nie obudzą tęsknoty,

nie sprowokują do istnienia.


Pewnego dnia będzie mi dane

zaśpiewać tę balladę bez zbędnych słów.

Wzniecę w tobie płomień, co zaostrzy

łaknienie, podnieci żar,

namiętność i pustkę.

U progu wieczora

Mogłabym namalować twoje pragnienia,

bezsenne i dotkliwe,

ale nie mam dość talentu.

Mogłabym zanucić pieśń o sercu,

ale ktoś poskąpił mi słuchu.

Chętnie spisałabym poemat,

lecz pióro odmawia posłuszeństwa.


Cóż mogę uczynić, abyś zrozumiał

siłę mojego snu?

Jak mogę wydać cię światu,

skoro jestem tutaj tylko po to,

aby w samotności dotrzeć

do mety?


Potrafię jedynie całować cię gorzko,

żeby rozpadło się niebo,

a ziemia obróciła w popiół.

Potrafię pieścić tak, żeby zmysły

wystąpiły z brzegów.

Potrzebować tak zawzięcie,

że zawstydziłby się sam Leśmian.


Tak, powracam do ciebie z fantazji,

w jakich stale goszczę.

Przydzielam ci prawdę, pasję

i zapamiętanie, żebyś sam sobie

zawierzył ten poranek.


Wspólnie odnajdziemy czułość,

o jakiej nie ma się odwagi milczeć.

Dopatrzymy się zwycięstwa

pośród światła spadających gwiazd.

Pod wpływem samotności

Napotkałam cię, aby zapomnieć

o teraźniejszości.

Otworzyłam na oścież serce,

abyś rozgościł się i napił ze mną kawy.

Na szczęście, tej z fusami.


Spodobało ci się

w moim śnie, postanowiłeś nie odchodzić

przez kilka dekad.

Nie śmiałam cię wypraszać,

przeciwnie — poczęstowałam cię

zakazanym owocem,

wciąż niedostatecznie dojrzałym.

Podsunęłam błękitny dzban,

pełen świeżo zebranych gwiazd;

długo nie mogłeś zaspokoić pragnienia.

Przyjmowałeś to zachłannie

i bez ceregieli.


Czekaliśmy, aż ochłonie czas,

aż ukoi się strach,

jakim zwykłam częstować nieznanych.

Wiem, że pewnego razu życie

nie zadedykuje mi poranka — rozpoznam cię

pośród tłumu, jedynego

i wciąż pod wpływem samotności.

Stworzę ci raj

Zapraszam cię do jesiennego ogrodu,

gdzie dziewicze jabłonie dają

same zakazane owoce.

Zapraszam na wiosenną łąkę,

żebyśmy mogli splatać wieńce

z rumianku

i kochać się pośród rozmarzonych traw.


Kiedy powrócisz, namaluję ci niebo

tak dotkliwe, że zgubisz sens

dalszej tęsknoty.

Dla ciebie stanę się opium;

osieroconym rozdziałem, o który nikt

się nie upomina.


Będę jak ta krew, co płynie wartko,

gdy dotykasz moich skroni,

naiwnych nadgarstków.

Wplatam różane palce w twoje włosy,

upuszczam łzę, która wsiąka

w serce.


Zanim rozpocznę jeszcze jedną noc,

sen okaże się proroczy.

Wiem, że przyznajesz się tylko

do marzeń.

Pamiętam, jak senność spadała z powiek,

jak dusza opuszczała bezpieczne schronienie.

Stworzę ci raj, z jakiego

nie uciekniesz.

Kubek kawy

Do poranka sączę kubek kawy,

rozgrzanej niby sen o nas

i obowiązkowo z fusami.

Zapach przypomina o szczęściu, jakie znałam

bardzo dawno temu, wbrew zmysłom,

przeciwko pragnieniom.


Gorąca struga płynie przez przełyk,

zagarnia zmysły, pieści ciało,

spoufala się z duszą.


Zamykam oczy, żeby lepiej zapamiętać

tę chwilę. Szczelnie,

żeby nie włamała się powszedniość.

Aromat przynosi spokój gwiazdom,

spełnienie słońcu.


Otulam się nim i pogrążam, póki czas

powstrzymał się choć na chwilę.

Ukrywam się w tej jedności raju i piekła,

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 46.75