Pobieżny czas
I cóż z tego, że znów powracasz
z martwych,
skoro sen od dawna na ciebie nie czeka?
Cóż, że powierzyłam ci
pozostałość po ciele,
skoro nie potrzebujesz bólu,
mojego współczucia?
Pustka, która mnie wypełnia,
przeobraża się w przyszłość;
karmi słodko-kwaśnymi słowami,
pielęgnuje we mnie noc,
do której się nie przyznaję —
ani tobie, ani sobie.
Bardzo cię proszę, wybaw mnie,
zanim ten jedyny pocałunek
odpadnie od warg.
Obiecaj bezbolesną senność,
żeby zacząć świat od początku.
Czy kiedyś zrozumiesz, ile czasu
kosztował mnie powrót?
Nie mogę być tym wiatrem,
co odbiera oddech, a przynosi płodną tęsknotę.
Kołysze się we mnie duch,
myśl tak napięta, że słychać kroki
gwiazd, modlitwy księżyca.
Zanim pokochasz na próbę,
pamiętaj: nie warto się smucić parami.
Nie warto lśnić, kiedy czas
jest tak pobieżny.
Samotność dłoni
Nierozsądne są twoje ciągłe próby
udobruchania tutejszych burz.
Bezsensowne chwile, kiedy liczysz
na powrót wszechświata.
Pamiętam, jak moje ciało karmiło
twój dziecięcy głód.
Nie zapomnę, jak gardziłeś wędrówkami
serca, wołaniem duszy,
klęczącej u progu sumienia.
Spod powiek wydostaje się
cierniste spojrzenie; wzrok tak nieubłagany,
że umiera słońce, księżyc staje się
nieudanym uśmiechem.
Nie chciałam kochać
aż po tęsknotę.
Nie mogłam iść, gdy wszyscy wokół
szukali własnych poboczy.
Pamiętam, jak dotykałam twoich znamion,
najpiękniejszych skaz,
dla jakich mogłam zasnąć
w nieznane.
Wciąż lubię w tobie rzeczywistość.
Nadal lubuję się w pragnieniu,
które nie pozwala uklęknąć.
Nie umiem podarować ci takiego nieba,
żeby przyniosło
skruchę i pamięć.
A może po prostu zakochałeś się
w nieodpowiednim lustrze?
Może to smutek, nie cisza,
przynosi samotność twoim dłoniom?
Pierwsze słowo
Coraz subtelniejsze, coraz piękniejsze są
twoje prośby o więcej.
Coraz bardziej mnogie stają się
momenty, gdy dusza obraca się
przeciwko tobie.
Czekam najcierpliwiej,
aż noc odszuka ukojenie
w twoim śnie.
Wiem, że zmysły ubierają się
w rzeczywistość, żeby odnaleźć w końcu
zaginione rozdroże.
Moim dłoniom dokucza dotyk.
Cisza kojarzy się sercu
z bliskością samotności.
Nie pamiętam, kiedy zwątpiłam
w definitywny czas.
Chadzałam na długie spacery
od ściany do ściany,
tak dla zdrowia.
Tęskniłam zawzięcie, choć nikt
nie wymagał. Senność dosiadała myśli,
pomagała dźwigać
pustkę słowom.
Obce stawały mi się wspomnienia,
twoje współczucie;
tak, żeby nie zapomnieć,
ile miejsca jeszcze zostało.
Przytulam się do twojego zapachu,
który zostawiłam sobie
na pamiątkę.
Karmię się latem, kiedy to
powiedziałam pierwsze słowo,
uroiłam pierwsze marzenie.
Używany uśmiech
Czy powróci taki dzień, kiedy twój zapach
osiądzie na mojej napiętej, bladej skórze?
Czy odnajdą się godziny,
gdy zmysły nie mogły dopasować się
do dotyku?
Przypominam to samo słowo,
co przepełniało mnie, gdy marzyłam
o twojej samotności.
Przebieram się nadal
w ten sam używany uśmiech,
ale ciało nie chce ustąpić.
Jesteś, bo wiem, że należy mi się twój lęk,
przeludniona noc.
Trawię skrupulatnie obecność,
każdy gest, każdą myśl — wszystko
ginie bez pożegnania.
Proszę, nie zabijaj snów — potrzebuję ich,
aby móc odpocząć. Przytulam się
wciąż do twojego echa, do pozostałości
po świetle, które niosły w nieznane
twoje łzy.
Rodzi się nostalgia — czy człowiek
jest zbyt odległy, aby móc zapomnieć?
Miłości, dziwna kompanko!
Czy wciąż ukrywasz się za ścianą?
Czy nadal udajesz, że dobrze ci
z uśmiechem?
Nieważne. Liczy się to, że mój czas
zaczeka na ciebie. Że odnajdzie cię
pośród zmartwychwstałych,
mimo że ten świat od dawna nie istnieje.
Krzykliwa cisza
Wciąż zmagam się z gromką rzewnością,
która drażni krzywdy,
choć upływają tysiąclecia
od końca mojej autobiografii.
Wciąż walczę z twoją ciszą, choć rozumiem:
łzy potrzebują za dużo.
Kłaniam się nisko żądzom.
A może to wina puenty,
zadanej zbyt skwapliwie?
Może to przyczyna, może kamień węgielny,
który powołał do życia
ostatnią chmurną gwiazdę?
Nie mogę zanurzać się w tobie tak,
abyś pozbywał się przyszłości.
Rzeczywistość?
Wciąż kojarzy się z językiem,
jakiego nikt tutejszy nie rozumie.
Teraźniejszość?
Tak, pamiętam, jak nas odwiedzała…
Garnęła się i udawała, że wszystko
jeszcze za nami.
Odległy świt zamykał spojrzeniem księżyc,
co wciąż marzy o własnej nocy.
Czy przyszedłeś tu, aby podziwiać
moją tęsknotę?
A może, żeby zrzucić ze skroni
uśmierconą wiarę?
Nie wiem, czy kiedyś dla ciebie zatańczę.
Nie wiem, czy obudzę
w niewłaściwym niebie.
Wiem jedno: wszystko odszuka drogę
ku spełnieniu, ku krzykliwej ciszy,
która może mi ciebie podarować…
Niecierpliwość sekundnika
Jestem. Znów tu jestem, z całych sił,
bezsenna i nienapoczęta…
Pojawiłam się ponownie,
cała w deszczu,
mgłach i twoich pocałunkach.
Jątrzy się serce,
sprzedane po zbyt okazyjnej cenie.
Spopiela dusza, wydarta dotkliwie
zagubionemu ciału.
Niezbyt czułe są dziś moje łzy — płyną
po niewłaściwych policzkach.
Bawię się sumieniem tego świata,
rozkoszuję niebem, co wciąż
zderza się z ziemią.
Wszystko to, ponieważ zwyciężyła
wolność.
Wolność, sentyment, przebudzenie —
dokładnie w tej kolejności.
Nabyłam dziś na rynku
używany czas; skusił bezdech tarczy,
niecierpliwość sekundnika.
Ocknęłam się w nietrafnym mieście —
dokładnie tam, gdzie ciebie nie ma.
Wciąż drzemie we mnie
nadzieja, ofiarowana zbyt długim nocom,
jeszcze dotkliwszym porankom.
Ciężko, ciężko
jest śladom stóp —
wiodą w doliny, gdzie ostatnio
widziałam twoje słońce.
Tam też czeka na mnie jedyna chwila,
którą pragnę ci na zawsze zadedykować.
Chwila cudowna
jak wieczność, jak trwoga,
w którą dzięki tobie wierzę…
Przesycona pieszczota
Nie jestem tą myślą, co zabłądziła
podczas poszukiwania słowa.
Nie jestem tym ciałem,
jakie pozbyło się nietrwałej duszy.
W moich żyłach płynie
kolejna nieprzespana noc — zmysły
ocierają się o skraj świata,
tak przypadkowo
nadany twoim stopom.
Melancholia — wydarta prosto z piersi
pierwszego jesiennego wiatru,
pozbawiona prawa do samotności —
szumi dźwięcznie,
zamienia się w przesyt,
który przywróci wieczność.
To, co dotąd było tobą, dziś
obraca się w sen, dla jakiego ciągle marzę,
za jakim się uganiam.
Smutne jest to przedstawienie,
kiedy tęsknota przywdziewa imię czasu.
Tysiące kilometrów dzielą mnie wytrwale
od pełnej jedności z niebem;
za rogiem czai się ziemia,
z którą tak boleśnie się witam.
Powracam, jutrzenko,
moja porzucona bliskości!
Jestem i czekam,
aż pozwolisz mi usłyszeć wołanie
twojego cienia.
Pielęgnuję w sobie zarodek dnia,
ślad po świetle, który nie rozumie
bicia mojego serca,
zmęczonego oddechu,
przesyconej pieszczoty…
Rozebrany z poematu
Pozostawiam na twoich nadgarstkach
wyposzczone oznaki pożądania.
Przynoszę powiekom
uśmierzenie po tęsknocie,
do warg przytwierdzam szept,
aby kolejny zmierzch nie dobiegł końca.
Rozbieram cię do naga
z wykwintnego poematu,
przyglądam się
smutnym i potulnym zmysłom,
tak głuchoniemym.
Biorę do ręki milczącą dłoń, śledzę
ruch linii papilarnych — linia życia
pęka w połowie.
Przyglądam się chętnie
kuszącej linii obojczyka, próbuję zapamiętać
wąskość bioder.
Znów zwracam się w nieznanym języku
do zalążka namiętności,
znów przekrzykuję pasję,
co nadal wyważa moje drzwi.
Tak, przywidziałeś mi się
po raz kolejny. Niezmiennie jątrzy się
we mnie noc, którą zadedykował
nam świat, abyśmy zdołali pokochać
się nawzajem.
Fantazja wypełnia
każdą moją niecną myśl,
każde ciężkie spojrzenie,
nienasycone westchnienie.
Jest mi ciepło, coraz goręcej,
mimo że za rogiem czai się pierwszy dzień zimy.
Nic dziś nie zburzy
mojego nienasycenia, nic nie przekrzyczy
subtelności, z jaką zwracam ci ciało,
oddaję duszę.
Pozostaniesz tak niedaleki,
że wkrótce przyśnisz mi się jeszcze raz.
Pokochać na pożegnanie
W twojej porzuconej łzie odszukałam
wieczność.
W smutku dopatrzyłam się
wiary, że to, co obce,
nie zawsze musi być najodleglejsze.
Pokonał mnie twój lęk,
twoja niepewność, że życie
to jedynie nieudana bajka
dla najmłodszych.
Zwyciężyłam ten sen, wygrałam
walkę z wolnością.
Kiedy moje ciało odnalazło się
w twoim oddechu, kiedy dusza
zasłuchała w balladzie serca —
odeszłam w nieznane,
na drugą stronę przerywanej granicy.
Otulam się twoją miękkością,
oddycham ciszą, która zrodziła się
w zmysłach.
Doszukam się prawdy,
że to, co musiało mnie spotkać,
to zasługa rzeczywistości.
Pęka, pęka skrupulatnie poranek,
ten świt, kiedy pokochałam cię
na pożegnanie.
Przykrywam się znów
tym samym półcieniem, jednością,
która mogła przezwyciężyć epokę,
jaka podarowała mi ciebie.
Pustka po pocałunku
Znów oddycham nieznanym powietrzem.
Serce bije w obawie
przed światem.
Nie jestem tą opowieścią,
którą zrodziły obce usta.
Nie wiem, w jakim kierunku
odeszła nostalgia; za tobą
czy wręcz przeciwnie?
Zalęgła się we mnie pestka
wiary, że to, co pozostało,
to tylko kilka beznamiętnych westchnięć,
parę słów, co nigdy nie były
myślami.
W głowie zalęgły się zacne sny,
z jakimi nie miałam do czynienia.
Płonie pode mną most,
w popiół obraca się pamięć,
która dogorywała, porzucona i przegadana.
Zaśpiewaj, moja duszo,
tę leciwą pieśń; zabrzmij tak,
żeby łzy wypełniły pustkę po pocałunku.
Jestem tym samym ciałem,
które widziałeś dawno temu.
Kojarzę się z wiatrem,
co wkrada się
między splecione ramiona…
Opadły kajdany
Pamiętam ten jedyny sen,
kiedy obudziłam się obok twojej ciszy.
Pościel była wprost zmięta,
przesączona zapachem
płodnej namiętności.
Wstałam, by powitać twoją bliskość,
lecz ty — zaginiony i samotny — nie chciałeś
poznać przyszłości.
Czekałam wiosny, lata i jesienie,
aż wrócisz, cały w wezbranej pasji,
cały w nieprzespanym dotyku.
Dopiero zimą stłukło się lustro,
gdzie schowałeś swój żal, piękno
i nienawiść. Mijały dekady,
sercu było wciąż pod górę.
Krople deszczu mieszały się ze łzami.
Pewnego dnia pękły zmysły,
potoczyła się namiętność
tak podniosła, że utraciłam resztkę czasu.
Pokonałeś mój sen,
pokonałeś obojętność,
której nauczyłam się na pamięć.
A gdy nadeszła wykwintna pora,
zaryglowałam powieki,
nie domknęłam ust.
Przygotowałam dla ciebie domowe ognisko,
które zagasło, gdy opadły kajdany,
gdy wszystko zaczęło się
jeszcze raz…
Poza nieszczęsną miłością
Przyszedłeś, gdy nie miałam potrzeby,
aby cię pocałować.
Wróciłeś z przydługiej wędrówki
po trajektoriach mojego serca,
cały odziany w nicość,
w męstwo i skrupuły.
Ja powitałam cię równie rzewnie,
jak za wspomnień; uwolniłam się
spod pieczy tęsknoty,
spod nacisku zniechęcenia.
Moje ramiona przyodziały cię
w dotyk równie chętnie, jak przedwczoraj.
Serce rozpostarło się,
wróżąc ciepły, kochający cień.
Wciąż mijałam się z sentymentem,
stale odgradzałam się murem
od gwiazd.
W końcu nadszedł poranek,
będący zwieńczeniem. Poległam w tobie,
ty odnalazłeś we mnie krztynę popiołu.
Noc, również rozkochana,
bała się własnego końca.
A jednak wieczność wróciła
do normy. Twoja pieszczota pozbawiła
mnie łez i strachu.
Odnalazłam tę jedyną chwilę w tobie,
schowaną głęboko,
poza zasięgiem świata,
poza nieszczęsną miłością…
Przesyt wieczorów
Jesteś, choć nie ma już słonych snów,
nie ma wiary.
Pojawiasz się, lecz łzy sycą smutek
równie chętnie.
Nie jestem tym westchnieniem,
które obłaskawiało zewnętrzny czas.
Nie przypominam bólu,
z jakim się zmagasz,
choć przepełnia mnie życie,
wypełnia świat.
Nie mogę kochać tak, jakby oszalała
ostatnia cząstka mojego umysłu.
Mogę lśnić, wierząc w nostalgię,
w przesyt wieczorów, nadaremność nocy.
Płyną, płyną kolejne modlitwy;
nie jestem gotowa,
aby stawić czoła przeszłości.
A może to niepokój rzeczywistości
czyni ten dzień jedynym w kalendarzu?
Wylęga się we mnie nowe serce,
jeszcze dość młode, aby snuć się
po pobliskich dachach,
bo ustroniach, gdzie zasnął
mój świeży poemat.
Poemat o miłości, co nigdy nie mogła
być sobą…
Cała w chmurach
Pokochałam w tobie tę ciszę,
którą słyszą tylko nieliczni.
Pokochałam noc, spokój i błogosławieństwo,
dla jakich mogłabym
zasnąć w nieznane.
Odnalazłam drogę powrotną
do raju — prosto w twoje ramiona,
skazane na wieczny niedosyt,
na łzy, których nie sposób
się wyrzec.
Namiętność, błogość, wiara — wszystko
zdaje się być powietrzem
zbyt świeżym, aby nauczyć się żyć
bez względu na melancholię.
Doszukałam się radości, skrytej
skrzętnie pod sercem nocy;
odnalazłam spokój,
który mogę zadedykować
tylko najpiękniejszym gwiazdom.
Ciepło, wydobywające się
spod powiek, roznosi się
po moim ciele, szuka schronienia
pośród niecierpliwych myśli.
Wiem, wciąż kochasz z wyboru;
dla nieba dotrzymujesz tajemnicy.
Kiedy firmament stanie w płomieniach,
skruszy się ziemia — powrócę
cała w chmurach, otoczona tchnieniem
marzeń, zaginiona w słowach…
Nie mogę wciąż iść
Wraz z tobą przybliża się do mnie
zewnętrzny świat.
Wraz z tobą powraca noc —
przyniesie pokrzepiający sen.
Nie wierzę tutejszym chmurom,
że wkrótce upadnie horyzont,
rozstąpi się czasoprzestrzeń.
Upływa ze mnie samotność tak nikła,
że upadają anioły, chyli się piedestał
śmierci.
Nie mogę wciąż iść
na przekór wzgórzom, wbrew dolinom,
ozdabiającym moje niepoprawne,
zmyślone ścieżki.
Dziś ciało jest nieprzyzwyczajone
do dotyku. Dziś serce bije,
choć mijają dosadne lata.
Nie chcę opowiadać ci kłamstw,
w jakich rodzi się zalążek
świeżej bliskości.
Zadowalam się kartką wyrwaną z kalendarza,
upajam godziną,
która wciąż dzieli od jutra.
Nie narodziłam się wbrew tobie.
Dzięki tobie kwitną moje palce,
głodne naskórka.
W sen obróci się poranek —
do niego nieubłaganie powracam,
choć dzielą mnie przepaście,
dzielą przystanie;
tam drzemią moje rany, zbyt świeże,
by mówić o miłości…
Powrót do rzeczywistości
Przyzywam
najpiękniejsze z niepewności.
Odmawiam pieczołowicie
tabliczkę mnożenia.
Zagubiony jest mój czas, schowany
skrzętnie pod mostkiem.
Nie wiem, gdzie szukać
samotności,
kiedy otacza mnie indywidualizowany tłum.
Przykrywam się twoim oddechem
niby miękkim kocem, utkanym
z najdelikatniejszych zetknięć łez.
Biegnę za tobą, lecz ciało — poddane
próbie — nie odmawia
posłuszeństwa.
Strach przepełnia napięte serce.
Lęk obłaskawia spokój, dla jakiego ginę,
spalam się…
Nie uda się nam oswoić szczęścia;
nikt nie wie, gdzie szukać
jego kryjówki.
Myśli szukają własnego kąta.
Moja przyszłość, dedykowana tobie,
odzwierciedla spokój i melancholię,
które zbyt mocno
naprzykrzały się pamięci.
Drąży mnie wspomnienie,
porzucone
na rozstaju dróg. Przepełnia wiara,
że to, co śnię, powróci
do rzeczywistości.
Ostatnia noc w tym sezonie
Świat porzucił moje sny.
Świat obrócił przeciwko mnie czas,
jaki do niedawna mi sprzyjał.
Idę po tych samych śladach —
zostawiła je samotność;
szukam miłości, która jest
czegoś warta.
Odosobnienie włamuje się
przez zatrzaśnięte drzwi; jestem
pustką, bojącą się
ciemności.
Chowam się skrzętnie
poza granicami rzeczywistości,
lubuję w kłamstwie, odrzucam niebyt.
Kolejne godziny sączą się
niby łzy, spowodowane tym,
co nigdy się nie odnajdzie.
Dogorywa we mnie noc, ostatnia
w tym sezonie.
Czy pozwolisz mi dotknąć
swoich skroni? Ucałować
bezsenne usta?
A może okaże mi się
nowa rzeczywistość, dla jakiej śnię
w nieznane?
Dalsza droga
Nie jestem tą samą modlitwą,
którą zrodziły twoje usta.
Nie przypominam wiatru, rozgarniającego
linie papilarne.
Nie kojarzę się z lękiem, posiadającym
dusze najpiękniejszych.
Nie przeszkadza mi pusta filiżanka
po zimnej kawie,
obowiązkowo z fusami.
Nie wadzi przyszłość, z którą wciąż
idę pod rękę.
Otrząsam się z rozpaczy,
jaką zasiała tutaj pobliska przepaść.
Moja zaniepokojona nadziejo,
czy podarujesz mi tęsknotę,
dla jakiej przebrzmią ostatnie słowa
tej ballady?
Umieram z braku snów.
Umieram z ciszy, która zwieńcza
twoją obecność. Smutno,
tak smutno jest moim pragnieniom,
zostawionym na pastwę życia…
Przynieś mi odrobinę
powietrza, które uśmierzy
moją dalszą drogę.
Droga ostateczna?
Zakochałam się w wietrze.
Zakochałam w przepaści — nad nią
pochyla się
moje przetrącone serce.
Oczyszczam myśli
z naleciałości słów. Pielęgnuję emocje,
które nigdy nie będą twoje.
Podnoszę z kałuży głaz
głowy, zbyt ciężki, żebym nauczyła się
istnieć na nowo.
Mój uśmiech, wciąż na temblaku,
nie przypomina już grymasu,
który znałam tak dobrze.
Łzy?
Czyje są te łzy? Twoje?
A może moje?
Ostrze czasu rozdziera
niezamalowane płótno; zegar myli się
w kalkulacjach.
Przez szybę sączy się poranek,
który nie da pogody,
nie wzruszy nieba, nie pogardzi
ziemią…
Subtelność twoich zmysłów
nie pozwala marzyć tak, jak pragnę.
Rozpadam się na elementy,
jednego stale brak.
Moje serce, czy odszukasz
drogę powrotną? Drogę… ostateczną?
Skrawek pamięci
Krwawią we mnie
opuszczone wieczory. Jątrzą się rany
po gwiazdach.
Księżyc zamyka senną powiekę,
gaśnie resztka wiary.
Samotny wędrowcu, skąd w tobie
tyle ufności, gdy świat wciąż
upada na kolana?
Nieograniczony jest czas, co pozostał
po tobie na wieczną pamiątkę.
Usiłuję wykraść parę chwil,
w których będziesz ty —
samotny, nieszczęśliwy i niezrozumiany.
Myślę, że płynie w nas
ta sama noc.
Myślę, że rodzi się słońce,
na jakie oboje nie zasłużyliśmy.
Nie zdołam powitać cię
kolejnym świeżym poematem;
los wyjął mi pióro z ręki.
Zamykam oczy, otwieram serce — nie jesteśmy
już tymi samymi ludźmi.
Mam po tobie
tylko skrawek pamięci, dzięki której
nigdy nie będę sama.
Została iskra
Po twoich niespodziewanych odwiedzinach
w moim śnie
została iskra, która może dać płomień.
Płomień, jaki nie zagaśnie
mimo spotkania z wodą.
Ten ogień przepełni
moje bezsenne serce, zaniepokojone
bezustanną pracą, z pozoru naiwną
i tymczasową.
Ogień ten sprawi, że uklęknę
i odszukam w tobie raj, dla jakiego tu lśnię,
za jakim skwapliwie tęsknię.
Znów pada deszcz, krople
roztrzaskują się o granicę szyby;
tak samo płyną po tobie moje smutki.
Gdy tylko przypomnę sobie
o przyszłości, ogarnia mnie
twoje oddalenie, linia graniczna.
Ze smutku robi mi się lżej.
Nostalgia uśmierza
milczenie ścian.
Moje wargi, nienawykłe do radości,
wypowiadają tę samą puentę,
która zrodziła szczęście,
powołała z klęczek teraźniejszość.
Nie jesteśmy sami
Otulam się twoim ciałem
niby czarnymi skrzydłami anioła stróża.
Wgryzam się zachłannie w myśli,
które boją się zostać słowami.
Zdzieram smutki, skojarzenia i granice,
aby doznać czystości zmysłów,
radości płynącej z nocy,
dyktowanej nam
przez dotkliwie nasyconą miłość.
Przeglądam się dziś w tobie
niby w pękniętym lustrze;
do twarzy mi z tą żarliwością.
Wiatr, wdzierający się
przez dziurkę od klucza,
całuje w duszę, przygarnia
do światła, które pożyczył sobie
od pierwszej gwiazdy.
Nie mogę być tą samą opowieścią,
którą dyktuje przyszłość.
Rozgarniam twoje lęki, kładę kres
pochmurnym dłoniom — nie jesteśmy sami
w tej malignie, w tym prologu,
który spiszemy własnym sercem.
Przygotowania do snu
Przygotowuję się
do kolejnego snu tylko o tobie.
Przywdziewam zbyt lekkie bicie serca,
czuły poszum duszy,
ciało tak głodne, że nie potrafi
godnie czekać.
Ubieram się w same najpiękniejsze nadzieje,
w skradzione muśnięcia
i to jedno słowo, dla jakiego
warto być.
Porzucam wykradziony świat,
boleśnie zewnętrzny, obcy
moim zmysłom; nie przyznaję się
do wiary w przeciwności losu,
do ufności, że krew
nadal w nas płynie.
Nadchodzi wieczór, zbliża się
godzina niepamięci.
Mieszają się nasze łzy, zamaszyste
pocałunki wykradają rozum,
zostawiając wyłącznie serce.
Serce tak boleśnie niespełnione,
chore i naiwne, że cichną
ostatnie dzwony, przemijają bezsenne dni,
kruszeją spętane dłonie.
To nie ta ballada wymierza ciału ukojenie.
To krzyk, z jakim się godzę,
zanim pryśnie ostatnia trzeźwa myśl,
wznieci się żar,
odpokutuje nadzieja…
Do końca
Przytwierdzam do uchylonych ust
pieczęć minionego pocałunku.
Pocałunku zadanego z premedytacją,
na złość przyszłości i temu
zbyt krótkiemu światu.
Tak, czuję na sobie piętno
pieszczoty — płonącej niby świeża rana,
cząstka wszechświata, która dziś jest
tylko nasza.
Zbliżam się, czuję smak bliskości.
Jasność ciała sprzecza się
z blaskiem gwiazd,
najczystszych i nieposkromionych.
Twoje ciało, tak boleśnie wątłe,
syci się wiarą w powrót poranka,
jaki pozwoli nam odnaleźć się na nowo.
Zmysły rozumieją się
bez zbędnych przyrzeczeń, bez skaz,
lśniących na napiętej skórze.
Dziś, tego wieczora, stykamy się
na złość pamięci, przeciwko lękom,
które zakrzywiają nasze odbicie,
przynależą do wieczności,
z jaką nie mamy już do czynienia.
Zasypiam, by obudzić się
w twoim śnie. Odchodzę, choć wiesz,
że pozostanę do końca.
Echo namiętności
Z lubością przypominam sobie
tę porę, kiedy moje serce dotknęło ziemi.
Wyobrażam czasy, gdy dusza
zderzała się z niebem.
Teraz rozumiem, że wszystko wydarzyło się
w określonej kolejności.
Musiałam zasnąć tak, żeby nikt
mnie nie widział.
Musiałam poczuć piętno czasu,
by wieczność nauczyła mnie cierpliwości.
Przez całe dekady wierzyłam
w echo namiętności,
w bezprzykładne pocałunki,
spojrzenie nie do pary.
Przez tysiąclecia chadzałam
tymi samymi poboczami, szukając
twojej obecności.
Dziś to wszystko przypomina wiatr,
który zagubił się we własnej prędkości,
w gonitwie za tym, co choć doczesne,
to pozostanie między nami.
Nie kocham cię na próbę, nie drażnię
subtelnej rany. Usiłuję przywołać cię do snu,
który pozostanie wiecznością.
Nieskończonością, która nie wygra
ze śmiercią.
Piękny umysł
Zaginiona w labiryncie głowy, uciekająca
pod prąd umysłu,
próbuję wychwycić swoje milczenie
pośród gwaru ludzkości.
Tkwię, nieprzekonana do myśli,
zdana na łaskę emocji,
świadomości tak płodnej, że staje się zalążkiem
lepszego wszechświata…
W prawej ręce ściskam garść
wyplutych słów, którymi pragnę pozbawić cię
nagości i innych sentymentów.
W lewej dłoni dzierżę ziemski padół,
zdany na litość zbyt słabych,
aby kochać.
Tylko w sercu jątrzy się przekonanie,
że wplotę te słowa w twoje karminowe łzy,
pozwolę błąkać się
po przerywanej linii między
ukośnym niebem a niepewną ziemią.
Proszę, rozgość się w mojej krwi, w oddechu
tak ci oddanym, że zasnę w twej obecności.
Zatrzymaj na moment
serce, powstrzymaj zmysły, oswój ból —
stanę się dla ciebie jednością,
niedokończoną pieśnią, która wciąż brzmi
o poranku, wciąż opiewa piękno
twojego umysłu…
Istniejąca miłość
Próbuję uchwycić czas, spajający
nasze antypody.
Usiłuję wywrzeć wrażenie na ciszy,
która zastępuje konstelacje
zbędnych modlitw.
Przyglądam się swoim łzom
w pękniętym zwierciadle serca,
śmieję się z ich wielkości, z dosadności
i opamiętania.
Podnoszę ręce, próbuję schwytać
nieistniejące spojrzenie —
wszystko staje się wycieczką
po mapie nieznanych trajektorii.
Ujmuję w dłonie bliskość, dzielę na kawałki
skruchę i płodny strach.
Czy czujesz, jak wzrasta
we mnie pragnienie? Czy słyszysz,
jak rośnie żar, rozbestwia się namiętność?
Przegrałam kolejną grę. Pozbawiłam się
prawa do przyszłości.
Być może twój czas sprawi, że zapomnę
o sercu, zapomnę o myślach.
To nie będzie ta sama bajka,
o której każdy dobrze wie. To historia,
spisana na sercu, zadedykowana
nieznanej, lecz istniejącej miłości…
Milknie czas
Gdyby istniało jutro, nie kochałabym cię
tak mocno. Gdyby nie było nieba,
gdyby nie ziemia — przepadłabym
z kretesem.
Jeśli na świecie pozostałby
tylko twój cień,
najwyżej kilka niedokończonych łez —
ukryłabym się w sobie i udawała,
że wcale mnie tu nie było.
Świat jest jednak bardziej samotny,
niż się zdaje. Odkrywam w sobie
namiętność, którą pragnę złożyć
na twoje sumienie.
Cóż, że sen chyli się ku upadkowi,
że dusza zaplątała się w ciało,
skoro zakochałam się w twoich myślach?
Piękne jest światło, bijące
od twojej melancholii.
Piękne życie, spisane sercem.
Nie mogę jeszcze iść spać, świat jest
na to zbyt bliski. Pragnę nakarmić cię
łzami, które zbierałam
przez całe życie.
Może odszukam w tobie senność,
do jakiej będę mogła się przytulić?
Milknie czas, budzą się zmysły,
ciało błaga o jeszcze…
Staję się skałą
Wiem, że tę niepewną historię
mogłyby opowiedzieć skrajnie inne usta.
Wiem, że czas mógł minąć
niepostrzeżenie.
W porę zrozumiałam, że łzy są
tylko po to, aby ktoś zobaczył
nasz smutek.
Pojęłam, że dusza potrzebuje
czasem ciszy, aby odnaleźć drogę
powrotną.
Teraz, kiedy melancholia
odnalazła swą pustelnię,
kiedy samotność wyrzekła się
samej siebie — płonę na tym niepewnym postumencie,
zahaczam koniuszkami palców
o raj, na jaki czekałam
tak długo.
Przeistaczam się w powietrze,
by mogło nieść życie
przyszłości.
Staję się skałą — jej skamieniałe łzy
nie obudzą tęsknoty,
nie sprowokują do istnienia.
Pewnego dnia będzie mi dane
zaśpiewać tę balladę bez zbędnych słów.
Wzniecę w tobie płomień, co zaostrzy
łaknienie, podnieci żar,
namiętność i pustkę.
U progu wieczora
Mogłabym namalować twoje pragnienia,
bezsenne i dotkliwe,
ale nie mam dość talentu.
Mogłabym zanucić pieśń o sercu,
ale ktoś poskąpił mi słuchu.
Chętnie spisałabym poemat,
lecz pióro odmawia posłuszeństwa.
Cóż mogę uczynić, abyś zrozumiał
siłę mojego snu?
Jak mogę wydać cię światu,
skoro jestem tutaj tylko po to,
aby w samotności dotrzeć
do mety?
Potrafię jedynie całować cię gorzko,
żeby rozpadło się niebo,
a ziemia obróciła w popiół.
Potrafię pieścić tak, żeby zmysły
wystąpiły z brzegów.
Potrzebować tak zawzięcie,
że zawstydziłby się sam Leśmian.
Tak, powracam do ciebie z fantazji,
w jakich stale goszczę.
Przydzielam ci prawdę, pasję
i zapamiętanie, żebyś sam sobie
zawierzył ten poranek.
Wspólnie odnajdziemy czułość,
o jakiej nie ma się odwagi milczeć.
Dopatrzymy się zwycięstwa
pośród światła spadających gwiazd.
Pod wpływem samotności
Napotkałam cię, aby zapomnieć
o teraźniejszości.
Otworzyłam na oścież serce,
abyś rozgościł się i napił ze mną kawy.
Na szczęście, tej z fusami.
Spodobało ci się
w moim śnie, postanowiłeś nie odchodzić
przez kilka dekad.
Nie śmiałam cię wypraszać,
przeciwnie — poczęstowałam cię
zakazanym owocem,
wciąż niedostatecznie dojrzałym.
Podsunęłam błękitny dzban,
pełen świeżo zebranych gwiazd;
długo nie mogłeś zaspokoić pragnienia.
Przyjmowałeś to zachłannie
i bez ceregieli.
Czekaliśmy, aż ochłonie czas,
aż ukoi się strach,
jakim zwykłam częstować nieznanych.
Wiem, że pewnego razu życie
nie zadedykuje mi poranka — rozpoznam cię
pośród tłumu, jedynego
i wciąż pod wpływem samotności.
Stworzę ci raj
Zapraszam cię do jesiennego ogrodu,
gdzie dziewicze jabłonie dają
same zakazane owoce.
Zapraszam na wiosenną łąkę,
żebyśmy mogli splatać wieńce
z rumianku
i kochać się pośród rozmarzonych traw.
Kiedy powrócisz, namaluję ci niebo
tak dotkliwe, że zgubisz sens
dalszej tęsknoty.
Dla ciebie stanę się opium;
osieroconym rozdziałem, o który nikt
się nie upomina.
Będę jak ta krew, co płynie wartko,
gdy dotykasz moich skroni,
naiwnych nadgarstków.
Wplatam różane palce w twoje włosy,
upuszczam łzę, która wsiąka
w serce.
Zanim rozpocznę jeszcze jedną noc,
sen okaże się proroczy.
Wiem, że przyznajesz się tylko
do marzeń.
Pamiętam, jak senność spadała z powiek,
jak dusza opuszczała bezpieczne schronienie.
Stworzę ci raj, z jakiego
nie uciekniesz.
Kubek kawy
Do poranka sączę kubek kawy,
rozgrzanej niby sen o nas
i obowiązkowo z fusami.
Zapach przypomina o szczęściu, jakie znałam
bardzo dawno temu, wbrew zmysłom,
przeciwko pragnieniom.
Gorąca struga płynie przez przełyk,
zagarnia zmysły, pieści ciało,
spoufala się z duszą.
Zamykam oczy, żeby lepiej zapamiętać
tę chwilę. Szczelnie,
żeby nie włamała się powszedniość.
Aromat przynosi spokój gwiazdom,
spełnienie słońcu.
Otulam się nim i pogrążam, póki czas
powstrzymał się choć na chwilę.
Ukrywam się w tej jedności raju i piekła,