Przebudzenie prawdziwej natury
Rozdział 1
Ruby
Siedziałam w ławce, doskonale wiedząc, że jestem obgadywana.
Dołączyłam do klasy dopiero na ostatni rok liceum — dotąd uczyłam się w szkole prywatnej, ponieważ moi rodzice byli bogaci… a przynajmniej do ostatniego roku, ponieważ ojciec źle zainwestował i zostaliśmy praktycznie z niczym.
Jeśli miałam być szczera wisiało mi to. Nigdy nie czułam się dobrze w roli bogaczki — choć inaczej sądzili wszyscy dookoła.
Nawet tutaj tak było, mimo iż nikt nie miał pojęcia, że wywodzę się z bogatej rodziny.
A to dlatego, że…
— Ruby? — usłyszałam i od razu poczułam, jak w moim mózgu zaczyna się gotować.
Spojrzałam jednak ze spokojnym uśmiechem na stojące obok mnie, szeroko uśmiechnięte koleżanki z klasy.
— Tak? — zapytałam delikatnie, choć w głowie słyszałam swój własny, zirytowany głos: „Nie nazywajcie mnie tak do cholery!”.
Ujrzałam, jak jedna z nich czerwieni się delikatnie i uśmiecha z lekkim zawstydzeniem.
Uniosła pudełko i rzekła, wyciągając je do mnie:
— T-To od klasy. Chcieliśmy cię powitać, bo przecież mieszkałaś przedtem w innym kraju i…
„Boże, co za debile. Nawet im przez myśl nie przeszło, że mogłam kłamać”.
— Dziękuję — użyłam swojego najbardziej radosnego uśmiechu i wzięłam prezent. — To bardzo miłe.
Kiedy lekcje się skończyły tamta grupka czekała na mnie, mając na ustach szerokie, głupie uśmiechy. Jak je zauważyłam miałam ochotę powiedzieć: „Odwalcie się w końcu i dajcie mi żyć”, jednak podeszłam do nich, również się uśmiechając i spytałam:
— Czekacie na mnie?
I tak zostałam zmuszona, by z nimi iść i słuchać ich radosnej paplaniny.
— Och, Ruby. Twoje włosy tak bardzo pasują do imienia — rzekła jedna, aż miałam ochotę zapytać: „Taaa? A co ty o mnie wiesz?”.
— Zgadzam się — przyznała druga. — Ruby to „Rubiny”, prawda? A twoje włosy mają taki piękny kolor…
— A nie sądzicie… — zaczęłam z uśmiechem. — Że nie przypominają bardziej krwi?
— Krwi? — zapytała jedna, wyglądając, jakby przestraszył ją sam pomysł. — Ależ skąd. Krew jest obrzydliwa. A twoje włosy są piękne, jak prawdziwe rubiny.
— … — milczałam, nie przestając się uśmiechać, kiedy nagle przebiegł przed nami jakiś facet, goniony przez przerośniętego osiłka.
Zatrzymałyśmy się gwałtownie, słysząc wystrzał — na naszych oczach ten, co uciekał, padł jak długi, a po chwili spod jego ciała zaczęła wyciekać ogromną ilość krwi.
Dziewczyny zaczęły piszczeć z przerażenia — jedna nawet, z powodu paniki, zaczęła uciekać. Osiłek jednak, zaalarmowany ich wrzaskami, odwrócił się do nas i nim się połapałyśmy strzelił do tej, co uciekała.
Pozostałe zaczęły ciągnąć mnie, byśmy uciekały… Lecz ja pobiegłam wprost na tego wielkoluda i walnęłam w niego całym ciałem, aż padł zaskoczony na chodnik. Broń wypadła mu z ręki, a ja błyskawicznie po nią sięgnęłam.
Ledwo ją ujęłam i poczułam, jak ten zrzuca mnie z siebie. Skoczył na mnie, trzymając w ręku nóż.
Nie myślałam — strzeliłam, a krew trysnęła z jego ciała, plamiąc moją marynarkę i tryskając na twarz.
Upadł, martwy jak mój świętej pamięci dziadek, a w międzyczasie zaczęli zjawiać się ludzie — słyszałam też dźwięk syren policyjnych.
— Dobrze się czujesz? — usłyszałam w pewnym momencie i machinalnie na tego kogoś spojrzałam.
Kiedy facet zobaczył wyraz mojej twarzy od razu się cofnął.
Wpierw nie rozumiałam dlaczego — przecież to nie moja krew… jednak pojęłam to od razu, kiedy dotknęłam swoje wargi, które od razu zakryłam.
Tamta chwila okazała się przełomem — momentem, który określił moją prawdziwą naturę.
Naturę skrytą pod przykrywką bogatej damy, za która uchodziłam.
Rozdział 2
Blakeley
Byłam w łazience i zastanawiałam się, co mam robić.
— Hej, widziałaś dzisiaj tę dziewczynę z Ringa?
Zamarłam i zasłoniłam usta, by mnie nie usłyszały.
— Nie — zaśmiała się jej koleżanka. — Pewnie w końcu zachlastała się na śmierć.
— Daj spokój — zaśmiała się ta pierwsza. — Gdyby wykitowała, jej duch straszyłby już szkołę.
— A skąd masz pewność, że ona w ogóle jest człowiekiem? — zapytała druga. — Wygląda jak potwór z tym włosami. Wiesz chociaż, jak ona wygląda?
— O kim gadacie? — do łazienki weszła kolejna dziewczyna.
— A tej czarownicy z ósmej klasy — wyjaśniły, na co tamta rzekła zamyślona:
— Nie widziałam jej dzisiaj. Ciekawe czemu…
— Obstawiamy, że się zabiła.
— Dajcie spokój — odparła tamta lekceważąco. — Taka to tylko się ciacha, by zwrócić na siebie uwagę. Nikt jej nie lubi i pewnie robi to, by o niej mówiono.
I wyszły, śmiejąc się.
A ja…
Siedziałam w łazience do końca wszystkich lekcji. Nic mnie już nie obchodziło — a wrócić także nie miałam dokąd.
Moi rodzice byli alkoholikami. A to, że się cięłam… wcale nie robiłam tego po to, by zwrócić na siebie czyjąś uwagę — już nie.
Na początku chciałam, by zauważyli mnie rodzice — cięłam się, ponieważ pragnęłam, by skupili się na mnie, a nie na piciu.
Jednak, nim się zorientowałam, znalazłam w tej czynności ukojenie. Widok krwi uspokajał mnie i zabierał frustracje oraz bezsilność.
W takich chwilach czułam się po prostu wolna — wolna od bólu, odrzucenia… Utrata krwi, choć w małym stopniu, zabierała ciężar, który pojawiał się w mojej piersi każdego dnia.
Opuściłam łazienkę, kiedy rozbrzmiał ostatni dzwonek, po czym wyszłam z praktycznie pustej szkoły.
Miałam bardzo długie, intensywnie czarne włosy z lekko granatowym połyskiem, które prawie zawsze zasłaniały mi twarz — to stąd wzięło się skojarzenie z tamtym horrorem. Nie wiedziałam, czy to „koszmarne” wrażenie powodowały tylko włosy… czy też również fakt, że nie należałam do zbyt radosnych osób. Powód tego jednak był tylko jeden.
Nie lubiłam siebie. I w sumie jak miałam to robić, skoro wszyscy mnie nienawidzili?
Czasami jednak miałam takie cichutkie myśli… Czy naprawdę moje marzenie było tak wielkie? Czy pragnienie, by mieć choć jedną osobę, dla której będę ważna, było za duże?
Tak naprawdę w niczym się nie wyróżniałam — nie byłam dobra w sporcie, nauka też szła mi marnie. Lubiłam jednak rysować, choć moje rysunki koncentrowały się bardziej na gatunku fantastycznym — lubiłam wyobrażać sobie różne stworki, a potem odtwarzać ich obraz na papierze.
Kiedyś chciałam być ilustratorką… Jednak teraz już nie chciałam — nie chciałam niczego.
Niczego poza jednym: by ktoś mnie zobaczył i powiedział, iż cieszy się, że po prostu żyję.
Weszłam do domu, od progu słysząc awanturę. Nie było to nic nowego, dlatego od razu poszłam do swojego pokoju…
Lecz przystanęłam w przejściu, słysząc:
— Ty suko, oddaj mi to!
— Musimy to rzucić! — zawołała matka. — Jeśli tego nie zrobimy, zabiorą nam Blakeley!
Spojrzałam prędko w stronę kuchni.
Co takiego?
— A co mnie obchodzi ta mała zdzira! — zawołał ojciec, aż poczułam, jak moje myśli zasnuwa mgła. — Oddawaj to!
Usłyszałam szamotaninę, lecz mój umysł był pusty, jak czysta kartka.
Dlatego nie wiem, jakim sposobem, ale nim pojęłam przekraczałam wejście do kuchni… gdzie zobaczyłam, jak ojciec wali głową matki o zlew.
— Ty. Cholerna. Suko!
Ujrzałam, jak krew zalewa jej twarz — to, jak pijany ojciec rzuca nią o podłogę. Wyglądała teraz, jakby straciła przytomność… albo…
— A ty co, mała zdziro? — usłyszałam bełkot i uniosłam na ojca swoje puste spojrzenie… by ujrzeć, jak bierze do ręki nóż. — Też chcesz wykitować?
Milczałam, więc zaczął się śmiać, łapiąc drugą ręką butelkę piwa, od której wszystko musiało się zacząć.
Wziął solidny łyk… a ja poprosiłam:
— Nie każcie mi iść do domu dziecka.
Od razu parsknął śmiechem i stwierdził:
— Ciebie nawet w domu dziecka nie będą chcieli. Nikt cię nie chce! Dlatego lepiej idź zdechnąć!
Zamknęłam oczy… po czym nagle usłyszałam:
— A ty co? Nadal żyjesz?
Ujrzałam, jak matka próbuje się podnieść, łapiąc go za nogę.
Ojciec w odpowiedzi zamachnął się drugą i kopnął ją w twarz… lecz był zbyt pijany i ten ruch zachwiał nim, aż sam upadł… prosto na nóż, którym mi groził.
To był koniec. Koniec… Jednak wszystko, co potrafiłam zrobić, to patrzeć na ich martwe ciała… i nie czuć kompletnie nic.
I, po raz pierwszy, zdając sobie sprawę z tego… kim tak naprawdę jestem.
Rozdział 3
Brownie
Patrzyłam na szkolny plakat, kiedy nagle moje przyjaciółki przytuliły się do moich ramion ze słowami:
— Cześć ciasteczko!
Skrzywiłam się niemiłosiernie i zabłagałam:
— Nie nazywajcie mnie tak…
— Ale nie możemy inaczej! — zaśmiała się pierwsza. — Twoje włosy tak bardzo przypominają kolorem prawdziwe Brownie…
— …no a poza tym, jesteś równie słodka, jak to ciasto! — dokończyła druga i przytuliły mnie mocno, niemal zgniatając pomiędzy sobą.
Zakręciłam oczami — wcale taka nie byłam…
Nagle Rika zauważyła:
— Przecież to ten plakat z kursu samoobrony dla dorosłych.
Wyczułam swoją szansę.
— A bo widzicie ja…
— No nie mogę — przerwał mi śmiech Sunshine. — Nie wiem czemu, ale wyobraziłam sobie naszą kochaną Brownie w stroju Ninja.
Po chwili druga również zaczęła się śmiać… a ja straciłam resztki nadziei.
— Tak… — rzekłam cicho, lecz bez entuzjazmu. — To naprawdę… śmieszny obraz.
Pracowałam na uczelni przez większość dnia, a każde przejście korytarzem kończyło się dla mnie jednym — tym, jak przystaję przy akurat mijanej tablicy ogłoszeniowej, oglądając plakat z kursu samoobrony.
Tak bardzo chciałam na niego pójść… właściwie już jako mała dziewczynka marzyłam, by umieć walczyć — zostać kimś, kto jest nieustraszony.
Jednak, odkąd sięgałam pamięcią, wszyscy widzieli we mnie „Brownie” — ciasto, którego nienawidziłam przez sam fakt, że nazwano mnie jego imieniem.
Każdy, kto słyszał moje imię, od razu zmieniał nastawienie do mnie i zaczynał traktować jak małą, słodką osóbkę. A ja może i byłam mała… lecz nie byłam tak słodka, jak wszyscy sądzili.
Imię — na dodatek połączone jeszcze z kolorem włosów — od zawsze kazało wszystkim patrzeć na mnie jak na przesłodzoną myszkę.
Walczyłam z tym wizerunkiem od lat… jednak to nic nie dawało.
Nawet moi rodzice nie widzieli we mnie dorosłej, poważnej osoby, tylko słodką, małą córeczkę, która nic nie wie o prawdziwym życiu.
Tak bardzo chciałam móc się wykazać… zrobić coś, co pomoże mi wyjść z ram przesłodzonej i bezradnej dziewczynki.
Jednak czasem myślałam, że to nie ma sensu, bo i tak nie było nikogo, kto potrafiłby dostrzec prawdziwą mnie.
Miałam dwadzieścia trzy lata i pracowałam w dziekanacie miejscowej uczelni… lecz nikt nie traktował mnie poważnie.
Dosłownie nikt.
I znów siedzisz zamyślona — usłyszałam, czekając po pracy na przystanku autobusowym.
Ujrzałam swojego kolegę — wykładowcę z uczelni, który uczył matematyki.
— Twoje imię naprawdę do ciebie pasuje — usłyszałam nagle, widząc szeroki, serdeczny uśmiech. — Jesteś nie tylko słodka, ale i wiecznie bujasz w obłokach.
Zirytowana wbiłam wzrok w ulicę.
Czyli co? To, że byłam mała i dostałam imię po ciastku, z automatu czyniło ze mnie osobę, która porusza się jak zawieje?
— Wiesz, od dawna chciałem cię spytać… — nagle usiadł obok mnie. — Dałabyś się zaprosić na kawę?
Moja irytacja od razu odeszła i spojrzałam na niego z bijącym sercem. Czy on zapraszał mnie na randkę?
— A po kawie zapraszam na dobre ciastko… może na brownie? — zasugerował z uśmiechem, puszczając do mnie oko… lecz ja poczułam się tak, jakby moje nogi momentalnie wrosły w ziemię, a ręce zamieniły w kamień, pragnąc jednego.
Przywalić mu.
— Dziękuję, ale nie — i wstałam wściekła.
— Ej, co jest? — złapał mnie za rękę…
Wtedy jednak ujrzeliśmy, jak dwa wielkie typki przyciskają bezbronnego mężczyznę do przystanku i zaczynają go bić.
— Jezu… — Derek wstał i podszedł do nich, mówiąc: — Panowie przes… — od razu dostał w twarz ze słowami:
— Spadaj szczylu, bo cię potnę!
Chciałam mu pomóc wstać… lecz on poderwał się i po prostu uciekł, zostawiając mnie samą.
Nie wierzyłam własnym oczom — co za tchórz!
Spojrzałam na to, co się dzieje i sięgnęłam po telefon, by zadzwonić na policję.
— Policja? — zapytałam cicho, lecz jeden z nich mnie usłyszał i wycelował we mnie nożem.
— Odłóż to, bo cię zabiję.
Cofnęłam się… i zaczęłam uciekać, mówiąc do telefonu o zdarzeniu.
Tamten gonił mnie przez jakiś czas, aż w końcu ujrzałam dwóch biegnących gliniarzy — musieli być niedaleko i od razu ich zaalarmowano.
Nim połapałam, co się właściwie dzieje, tamci zostali złapani, a ja siedziałam na komisariacie, opowiadając o wszystkim, co się wydarzyło.
— Dziękujemy pani — powiedział w końcu przesłuchujący mnie gliniarz i dodał: — Zachowała się pani wspaniale — jeszcze moment i zabito by tego mężczyznę. Muszę jednak powiedzieć… że zadziwia mnie pani opanowanie.
— Cóż… — zaczęłam i wyznałam, po raz pierwszy w życiu: — Nie jestem taka słodka, jak się wydaje. I nie jestem kimś, kto trzyma głowę w chmurach.
Taka była prawda. Nie byłam marzycielką… tylko osobą, której prawdziwa natura trzymała się mocno ziemi.
Rozdział 4
Candy
Jezu, nie mogę przestać na nią patrzeć — usłyszałam mimowolnie, rozmawiając z koleżanką z klasy. — Z niej jest taka cudna laska…
— Z wyglądu może i tak, ale stary — na pierwszy rzut oka widać, że to pustak.
Śmiałam się udając, że słucham koleżanki, lecz ta wymiana zdań docierała do mnie tak wyraźnie, jakby stali tuż obok.
— W sumie zastanawia mnie, jakim cudem ona w ogóle dostała się na uczelnię? Jesteśmy na kierunku mitologicznym — jak taka pusta lala zdołała się tu utrzymać?
— Pewnie sypia z wykładowcami — orzekł drugi. — Tak to już jest w tych czasach — inteligentnych spławiają, a takie laski, co dają dupę, przepuszczają bez żadnych problemów.
Udając, że odnoszę się do słów koleżanki, spojrzałam z uśmiechem w okno, chcąc tak naprawdę ukryć wyraz swoich oczu. Ta jednak w tym momencie zachichotała i stwierdziła:
— Candy, jesteś niesamowita. A! Miałam się ciebie spytać. Powiesz mi, gdzie kupiłaś tę bluzkę? Jest cudowna!
„A więc to to kazało ci cały czas ze mną swobodnie rozmawiać, co?” — pomyślałam w duchu, lecz uśmiechnęłam się do niej szeroko, wyznając:
— Na targu.
Od razu zamrugała zaskoczona.
— J… Jak to na… — zmieniłam wrednawy uśmiech na bardziej radosny i stwierdziłam, choć tak naprawdę to nie była prawda:
— Żartowałam. Zamawiałam ją na jednej stronce internetowej. Jak znajdę link, to dam ci znać.
— Super! To papa! — i pożegnała się radośnie.
Ja jednak doskonale wiedziałam, że pognała pochwalić się koleżankom, że rozmawiała z „pustakiem” i wydębiła od idiotki informacje, gdzie kupuje te swoje cudne ciuchy.
Tia… szukajcie, a znajdziecie dziewczyny.
Szukajcie, a znajdziecie…
Kiedy zaczął się poranny wykład byłam zadowolona i notowałam wszystko z uśmiechem, dobrze wiedząc, że wszyscy faceci — łącznie z wykładowcą — strzelają na mnie oczami.
Jeśli miałam być szczera to bawiło mnie to strasznie… lecz nie rozmowy, które nie raz docierały do mnie zarówno między wykładami, jak i normalnie na ulicy.
Samo wspomnienie zasłyszanej przed lekcjami rozmowy sprawiło, że mój uśmiech zniknął, więc postanowiłam w pełni skupić się na informacjach zawartych na tablicy.
Kiedyś taka nie byłam — nie byłam „pustakiem”, ani jakąś super modelką. Właściwie uważano mnie za beztalencie, którego jedynym atutem jest twarz.
Moi rodzice nadali mi imię „Candy”, albowiem już przy narodzinach moje włosy były praktycznie białe, jak jakieś ich ulubione cukierki. Wiedziałam, że nie było to jedyny powód, ale czasem wolałam o tym drugim nawet nie myśleć. Obecnie moje włosy miały barwę platyny i praktycznie wszyscy sądzili, że się farbuję.
Pomijając jednak makijaż i ubrania, które nosiłam, bo mi się podobały… nie zmieniałam w sobie niczego. Będąc całkiem szczerą, to od lat nie zmieniałam makijażu, czasem tylko dodając czarne cienie na powieki, by nadać im silniejszy wyraz.
Przyznaję — był okres, że się nie malowałam. Tak naprawdę pragnęłam wtopić się w tło i nie prowokować żadnych plotek na swój temat. Jednak to nie pomagało — uważano mnie za dziwadło, które ubiera się jak chłopak i ma dziwaczne zainteresowania.
W liceum się to zmieniło. Uznałam, że skoro ukrywanie się pod ubraniami chłopaka nie pomaga… to może jak przeistoczę się w dziewczynę będzie lepiej.
Ale, jak łatwo się było tego domyśleć, nawet to nie pomogło — kiedy w końcu zaczęłam o siebie dbać, tak naprawdę uznano mnie za idiotkę, która nie potrafi nawet zawiązać butów, a potem za puszczalską, choć do tej pory byłam dziewicą.
Wpierw uważana za dziwadło, potem za pustaka… nie wiedziałam już, kim jestem. Rozdarcie we mnie sprawiło, że potrafiłam zachowywać się bardzo różnie, choć jednego nie potrafiłam zdzierżyć.
Myśli, że według każdego jestem głupią, słodką idiotką, która jedyne, co ma do zaoferowania, to swoja twarz.
Walczyłam z tym i byłam teraz na ostatnim roku studiów o kierunku mitologicznym. Obejmowały one naukę łaciny oraz celtyckiego, z których byłam tak naprawdę jednym z najlepszych uczniów, podobnie jak z wykładów związanych z konkretnym obszarem występowania mitów.
Jednak oni wszyscy… wszyscy uważali, że moje dokonania, moja ciężka praca, to skutek rozkładania nóg.
Po zajęciach, wracając do domu, zaczepił mnie przy wyjściu z uczelni jakiś koleś.
— Cześć piękności. Co powiesz na piwo? Ja stawiam.
Otaksowałam go wzrokiem… i wyminęłam bez słowa, idąc dalej.
Zaskoczony podreptał do mnie i idąc obok kontynuował:
— Wiesz… naprawdę mi się podobasz. Widziałem cię już kilka razy i…
— Wiem — wyznałam, a ten się uśmiechnął.
— Naprawdę?
— Tak — i stanęłam, by spojrzeć na niego z niemiłym uśmiechem. — Ślinisz się do mnie od około miesiąca, wiecznie schowany między drzewami jak przerośnięty stalker. Wybacz, ale preferuję wojowników, a nie podglądaczy.
I ruszyłam dalej, nadal uśmiechnięta, mając przed oczami jego zszokowaną minę.
— Cz… Czekaj, co to miało być? — nagle złapał mnie i zatrzymał, a ja zrozumiałam, że nie jest dobrze. — Czy ty się ze mnie nabijasz?
„Kretyn” — pomyślałam jednak, postanawiając użyć innej taktyki.
Uśmiechnęłam się do niego uroczo i rzekłam tonem bezmózgiej idiotki:
— Ależ skąd. Tylko… — udałam zakłopotaną. — Widzisz, nie mogę się z tobą umówić… bo mój Behemot będzie zazdrosny.
— B… Behemot? — od razu pobladł, a ja pokiwałam smutno głową.
— Widzisz, mój ukochany jest właśnie jak taki Behemot. Robi bum — walnęłam pięścią o rękę. — I chłopcy znikają.
— Eee… e… — zabrakło mu słów. — W… W takim razie przepraszam! — i uciekł.
Jeszcze chwilkę patrzyłam za nim jak smutna kretynka, lecz gdy zniknął za zakrętem porzuciłam tę pozę i westchnęłam.
Długo i bardzo ciężko.
— Niektórzy faceci to na serio durnie — stwierdziłam cicho. — Rzucisz jakimś cięższym imieniem lub ksywką, a oni uciekają, nawet nie wiedząc, o kim mowa.
Właśnie taka byłam — to byłam prawdziwa Ja. Wiedziałam, że jestem zmienna — wiedziałam, że dla ludzi naokoło byłam zwykłą, skretyniałą blondynką o imieniu Candy.
Jednak…
Stojąc na dworze, czując wiatr muskający skórę… czułam się dokładnie taka, jak on. Jednak, w porównaniu do wiatru… moja osobowość została zamknięta wewnątrz postrzegania ludzi, widzących we mnie tylko to, co sami chcieli widzieć.
Spotkanie Żywiołów
Rozdział 1
Ruby
Miałam już tego dość. Gliniarze wałkowali temat mordercy jak nakręceni, dopytując co chwilę, jak się czuję.
A ja… miałam coraz większy problem nad zapanowaniem nad sobą.
— Czy ciebie to wszystko bawi? — zapytał nagle jeden z policjantów, na co od razu zareagowała siedząca obok mnie psycholożka:
— Dziewczyna jest w szoku i jej emocje są nieadekwatne do sytuacji. Czasem się to zdarza — jej psychika próbuje się w ten sposób bronić.
Gliniarz spojrzał na mnie, lecz na jego twarzy było wyraźnie napisane: „Nie wierzę w to”.
I, tak prawdę mówiąc, jego rozumowanie wcale nie odbiegało od prawdy.
Nie byłam w szoku i w zasadzie przerażona też nie byłam. Tak właściwie, kiedy ujrzałam, jak krew tego osiłka tryska na wszystkie strony, jak ciepłe krople spadają na mnie… poczułam się tak, jakby mój umysł gwałtownie się otworzył, sprawiając, że na moich ustach pojawił się wręcz szalony uśmiech.
Obecnie nie czułam tamtych emocji… lecz za każdym razem, gdy słyszałam słowo „krew”, moja własna, na samo wspomnienie tamtej chwili — chwili, gdy zabiłam — zaczynała wręcz płonąć, uwalniając częściowo mój umysł, jakby ten znajdował się w klatce.
— Tak czy inaczej, jak panowie widzą, ta dziewczyna potrzebuje pomocy psychologa. Zabiła człowieka — niejeden będący na wieloletniej służbie policjant nigdy tego nie uczynił.
Przez cały czas miałam spuszczoną głowę, lecz — kiedy to powiedziała, kiedy usłyszałam prawdę — poczułam, że zaczynam drżeć. Psycholożka od razu to zauważyła i objęła mnie, oznajmiając:
— Koniec rozmowy. Zaraz będą tu jej rodzice.
Zabrała mnie stamtąd i posadziła w jakimś niemal pustym pokoju ze słowami:
— Zaczekaj tutaj. Kiedy przyjadą twoi rodzice powiedz im, by podeszli do mojego gabinetu.
Nie zmieniając pozycji kiwnęłam głową.
Wtedy opuściła pokój i zrozumiałam, że już dłużej nie zdołam powstrzymywać swoich reakcji — parsknęłam lekko szalonym śmiechem, jednocześnie chowając za dłonią szeroki uśmiech.
Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Byłam podekscytowana, rozpalona i chciałam się tylko śmiać.
Czyżbym naprawdę ukrywała w sobie aż taką psychopatkę?
Uniosłam wzrok, by sprawdzić, czy nikogo tu nie ma i dostrzegłam w rogu pokoju jakąś dziewczynę.
Miała bardzo długie włosy — czarne, o tak głębokiej barwie, że aż lśniły granatowym blaskiem.
Zabiłabym za takie włosy — nienawidziłam swoich, a porównywanie ich do mojego imienia było cholernie wkurzające.
Nie widziałam jednak jej twarzy…
Wyprostowałam się i skrzyżowałam ramiona na piersi, po czym założyłam nogę na nogę wyznając:
— Masz boskie włosy. Nie zamienisz się?
Milczała, jakby to nie było do niej.
— Mówię do ciebie — powiedziałam. — Poza nami dwiema nikogo tu nie ma.
Wtedy delikatnie uniosła głowę i się rozejrzała — po chwili nasze oczy się spotkały.
Musiała być trochę młodsza ode mnie — na oko miała jakieś czternaście lat… lecz jej wielkie, szare jak dym oczy, były puste, jak u lalki.
Udając, że tego nie widzę, przechyliłam głowę i zapytałam ponownie:
— Zamienisz się włosami?
Jej wzrok powoli przesunął się na długie kosmyki, znajdujące się poniżej jej ramion.
— Z chęcią — wyznała głosem bez wyrazu. — Nienawidzę ich.
— Czemu? — zapytałam zaskoczona. — Wyglądają jak krucze skrzydła.
— … — milczała przez moment. — Wszyscy przez nie kojarzą mnie z dziewczyną z Ringa…
— Z Sadako? — zapytałam.
Zamrugała z lekkim zaskoczeniem.
— Skąd znasz to imię? Ono jest z japońskiej wersji.
Przeczesałam zadowolona włosy.
— Uwielbiam horrory. Amerykańska wersja było spoko, ale wolę oryginał.
— …nie wyglądasz na taką.
Poczułam, jak mimowolnie rośnie we mnie złość.
— Cóż, nic nie poradzę na to, że jestem damą — oświadczyłam z szerokim uśmiechem, na przekór tego, co czułam.
— …przepraszam — rzekła wtedy, a ja znów się jej przyjrzałam. — Nie chciałam cię urazić.
Zamrugałam… i zapytałam:
— Skąd ten pomysł?
— …ponieważ widzę w tobie tę samą nienawiść, co w sobie — wyznała cicho, po czym dodała: — Ja nienawidzę swojego imienia, swojego wyglądu… swojego życia.
— …Jak masz na imię?
— Blakeley.
— Blakeley? — zapytałam i od razu spojrzałam na jej włosy. — Twoi rodzice muszą być tak samo rąbnięci, jak moi — wyznałam i usłyszałam ciche:
— Nie żyją.
Spojrzałam jej w twarz, lecz jedyne, co widziałam, to to puste, szare jak dym spojrzenie.
— Byli alkoholikami… — kontynuowała. — I zabili siebie nawzajem jakąś godzinę temu.
— Widziałaś to? — zapytałam od razu, na co pokiwała tylko bez emocji głową i dokończyła:
— Teraz czekam na kogoś z opieki społecznej.
Przyglądałam się jej przez chwilkę, aż zerknęła na mnie trochę niepewnie.
— Pewnie dziwi cię mój spokój…
— Ja bym raczej nazwała twój stan obojętnością — oceniłam w końcu, po czym uśmiechnęłam do niej szeroko. — Zachowujesz się jak woda. Płyniesz z prądem, obojętna na to, co dookoła. Takie podejście… coś w nim jest.
Wtedy spojrzała na mnie bardziej otwarcie.
— Nie potępiasz mnie?
— Sami się zakatrupili — przypomniałam. — Skoro byli tacy głupi, to dobrze im tak — wyznałam i gwałtownie zatkałam usta.
Cholera, nigdy nie zachowywałam się tak otwarcie przy kimkolwiek…
— …skoro ja jestem wodą… — orzekła wtedy, nadal tym samym, spokojnym głosem, jakbym właśnie nie ujawniła swojego wstrętnego charakteru. — …to ty jesteś ogniem.
Prychnęłam na to — nie mogłam się powstrzymać.
— Bo jestem ruda? Wyznam ci coś — mam na imię Ruby i wszyscy twierdzą, że jestem jakimś klejnotem…
Jej wzrok od razu padł na moje włosy.
— Ale… twoje zachowanie nie przypomina damy.
— Nie? — uniosłam z uśmiechem brew, dziwnie zadowolona.
— Nie. Jesteś ogniem… a twoje włosy, bardziej niż rubiny, przypominają mi krew.
Od razu poczułam w ciele jakieś dziwne uderzenie i gwałtownie zasłoniłam twarz… by zdusić wybuch radosnego, wręcz szaleńczego śmiechu.
Kiedy ja się trzęsłam, tłumiąc szaloną radość, ona… Blakeley, patrzyła na mnie bez słowa.
Spokojna i obojętna… niczym nurt płynącej rzeki.
Rozdział 2
Blakeley
Rozmowa z tą dziewczyną… nie wiem dlaczego, ale od razu poczułam do niej sympatię.
Z tego, co mówiła, wszyscy uważali ją za kogoś, kim nie jest… tak samo, jak mnie. Jednak to, co widziałam… ona naprawdę przypominała ogień. Była bardzo szczera i wydawała się nawet trochę stuknięta… jednak ja również nie byłam normalna.
— A więc ja jestem ogniem, a ty wodą — oznajmiła nagle, aż spytałam ją zaciekawiona, choć nadal głosem bez wyrazu:
— Ale dlaczego akurat wodą?
Uśmiechnęła się szeroko i — jeśli miałam być szczera — dość dziko.
— Ponieważ wydajesz się spokojna i zimna, lecz czuję, że kryjesz też bardzo silną wolę. Musisz być silna, skoro widziałaś jak pakują się na tamten świat, a w ogóle nie panikujesz.
— …ja… w sumie to nigdy nie panikowałam — wyznałam cicho, lecz ona pokiwała tylko głową, jakby się tego spodziewała.
— Obojętna i w pewien sposób zimna… od zawsze chciałam taka być — wyznała nagle. — Nawet udaję taką w szkole. Jednak dzisiaj… — znów zasłoniła usta, chowając uśmiech. — Odkryłam, że nigdy taka nie będę. Jestem bardziej walnięta, niż sądziłam.
— …właściwie dlaczego tu jesteś? — zapytałam w końcu, domyśliwszy się, że jest to z tym związane.
Wtedy rozejrzała się i wstała, by usiąść obok mnie, a kiedy już usiadła dostrzegłam na jej eleganckim, czerwonym żakiecie wyraźne ślady krwi.
Nachyliła się i wyszeptała mi do ucha:
— Zabiłam kogoś.
I spojrzała na mnie, czekając na reakcję. Ja jednak przechyliłam głowę i zapytałam naturalnie:
— Dlaczego?
— Jakiś wielkolud strzelał do uciekającego przed nim faceta. Szłam wtedy z trzema dziewczynami ze szkoły które, kiedy to zobaczyły, zaczęły panikować i ten tak naprawdę zajął się nami. Nie chciałam umierać, więc skoczyłam na niego z impetem, złapałam broń… a on rzucił się na mnie.
— I strzeliłaś?
Pokiwała głową z powagą.
— Padł martwy… i zabrali mnie tutaj.
Przechyliłam głowę.
— Nie ruszyło cię to… tak samo, jak i mnie — zauważyłam, a ona pokiwała głową bez słowa. — Jednak… Obie czujemy teraz coś całkiem innego — pojęłam, aż ta uśmiechnęła się lekko.
— Innymi słowy ty jesteś zimna, a ja szalona — oświadczyła trochę dziko, lecz ja z powagą pokiwałam głową.
— Woda i Ogień — uzupełniłam, teraz już rozumiejąc, że obie mamy rację.
— O tak — uśmiechnęła się szeroko. — W sumie w której jesteś klasie?
— Ósmej.
— Czternastka, co? Ja mam w tym roku maturę — wyznała. — Rodzice kiedyś planowali, że przejmę rodzinną firmę, ale że zbankrutowali… cóż, zostałam uwolniona od tej wizji.
Zamrugałam wolno.
— Jesteś bogata?
— Byłam — przyznała, lecz zaraz się skrzywiła. — Choć nigdy mnie to jakoś nie kręciło. Osobiście wolałabym urodzić się w czasach, kiedy świat walczył między sobą o ziemie za pomocą mieczy i strzał.
— …od zawsze uważałam, że nie pasuję do tego świata — wyznałam cicho. — Nie odnajduję się pośród normalnych ludzi.
— Jesteś w porządku — oświadczyła nagle, aż spojrzałam na nią zaskoczona. — Nie patrz się tak — rzekła rozbawiona. — Bycie ofiarą niezbyt mi do ciebie pasuje. Mogą cię kojarzyć z Sadako, ale twoją bronią nie jest przerażenie, tylko obojętność. Chciałabym kiedyś zobaczyć, jak wszyscy wymiękają, a ty jedna trwasz, ogarniając wszystko w chwili, kiedy inni nawet nie potrafią się ruszyć.
— …a ja… chciałabym kiedyś zobaczyć, jak walczysz, będąc w pełni sobą — wyznałam, na co zapytała, parskając śmiechem:
— Jesteś pewna? Ja chyba jeszcze nigdy nie pokazałam całej siebie… ale wiem już, że — gdybym zaczęła walczyć jako „ja”… — nagle zadrżała, obejmując się ramionami z lekko chorym uśmiechem. — Chyba nikt by nie przeżył.
— Jeśli bym przy tym była… uspokoiłabym cię.
Spojrzała na mnie i przechyliła głowę, wyznając:
— To mogłoby się udać. Ludzie to debile… ale ty jesteś jeszcze dzieckiem. W sumie to nie znoszę ludzi, lecz dzieci to całkowicie inna sprawa — nigdy nie mogłam patrzeć, gdy ktoś je krzywdził.
Kiwnęłam głową.
— Rozumiem.
Nagle do pokoju weszła bardzo niska kobieta, rozmawiając z dość dziwną miną przez telefon.
— Mamo, przecież mówię ci, że nic mi nie jest. Nie musicie przyjeżdżać…
Słuchała przez moment… po czym okropnie poczerwieniała, jakby jej mama potwornie ją zawstydziła. Jednocześnie widziałam, jak zaciska w gniewie wolną rękę.
Zupełnie jakby chciała bardzo wiele powiedzieć, lecz nie ma na to odwagi… lub siły.
— Dobrze — poddała się w końcu, a ja zrozumiałam, że chodzi o to drugie. — To do za niedługo.
I usiadła na krześle załamana.
— Dobrze się pani czuje? — zapytała wtedy Ruby, zaskakując mnie po raz kolejny swoją otwartością.
Ja nigdy nie umiałam tak zagadywać obcych.
— Tak — wyznała tamta, choć wyraźnie widziałyśmy, jak wyciera mokre oczy, skryte pod okularami. Po chwili spojrzała na nas z uśmiechem. — Po prostu… takie bywają uroki bycia jedynaczką, na dodatek moich gabarytów.
— Nadopiekuńczy rodzice? — zapytała Ruby, a ona pokiwała głową.
— Mimo że mam już dwadzieścia trzy lata i stałą pracę… dla nich ciągle jestem dzieckiem — wyznała.
Ruby podpytywała ją dalej, a ja słuchałam w ciszy, dowiadując się rzeczy, które jak widziałam zaskakiwały nie tylko mnie, lecz także Ruby.
Czy na świecie istniało więcej ludzi tak podobnych do nas?
Rozdział 3
Brownie
Po rozmowie z policjantami zadzwoniłam do matki, by poinformować ją, że spóźnię się na obiad.
Ona jednak dopytywała dlaczego, aż w końcu jej powiedziałam.
— Mamo, przecież mówię ci, że nic mi nie jest. Nie musicie przyjeżdżać… — powiedziałam, wchodząc nie wiem czemu do poczekalni.
Usłyszałam w słuchawce:
— Nie bądź taka uparta. Doskonale wiem, że teraz jesteś zbyt skołowana i roztrzęsiona, by racjonalnie myśleć.
Słuchając tego poczułam, jak robię się czerwona, a wolna dłoń ściska się w pięść.
Nie było tak. Wcale. Czułam się doskonale, lecz ona — po raz kolejny — robiła za mnie sierotę, która tylko się trzęsie i nie potrafi niczego sama zrobić.
Tak bardzo chciałam jej to wygarnąć… lecz wiedziałam, że to nic nie da.
— Dobrze — poddałam się. — To do za niedługo.
Rozłączyłam się i padłam na krzesło, łapiąc za głowę.
Nikt mnie nie rozumiał — Nikt. Nikt nie miał pojęcia, jaka tak naprawdę jestem…
— Dobrze się pani czuje? — usłyszałam i ujrzałam dwie dziewczyny.
Jedna była rudowłosa — wyglądała na jakieś siedemnaście lub osiemnaście lat, podczas gdy druga — czarnowłosa — wydawała się być jakoś w okolicy czternastu lub piętnastu lat.
— Tak — powiedziałam, wycierając jednak pod okularami oczy, bo przez frustrację zwyczajnie poleciały mi łzy. — Po prostu… takie bywają uroki bycia jedynaczką, na dodatek moich gabarytów — wyznałam im.
— Nadopiekuńczy rodzice? — zapytała rudowłosa, a ja pokiwałam głową.
— Mimo że mam już dwadzieścia trzy lata i stałą pracę… dla nich ciągle jestem dzieckiem — wyjaśniłam, zaciskając zęby. — Nienawidzę tego.
Tamta przechyliła głowę.
— No to witamy panią w naszym klubie. My również jesteśmy postrzegane zupełnie inaczej, niż powinnyśmy.
Zamrugałam i poprawiłam okulary.
— Jak to?
— Ja jestem Ruby i w szkole mam opinię „damy” — wyznała, przeczesując naprawdę piękne, krwistoczerwone włosy. — Jednak… tak naprawdę nigdy nie byłam damą — wyznała z dość dzikim uśmiechem. — A dzisiejsze wydarzenia… cóż, chyba już całkiem zabiły ten wizerunek… a ja nawet nie chcę do niego wracać.
— Co się wydarzyło? — zapytałam, na co ta wyznała:
— Byłam zmuszona kogoś zabić, by przeżyć.
Wyprostowałam się, sama nie wiedząc, co myślę… i dostrzegłam, że druga dziewczyna nawet nie drgnęła.
Ruby zauważyła, że na nią patrzę i wyjaśniła mi:
— To Blakeley — ją także dopiero co poznałam. Trafiła tutaj, ponieważ jej rodzice — nałogowi alkoholicy — zabili siebie nawzajem na jej oczach.
Patrzyłam to na jedną, to na drugą. Ruby wydawała się w sumie lekko szurnięta, podczas gdy Blakeley… była niezwykle spokojna.
Chwila…
— Ty jesteś Ruby, a ty Blakeley? Przecież te imiona…
— Pasują do włosów, prawda? — Ruby wyszczerzyła się we wrednym uśmiechu. — Jednak ja… nienawidzę, kiedy ktoś — ktokolwiek — porównuje je do mojego imienia.
— Ja też — odezwała się w końcu cicho Blakeley. — Wszyscy… porównują mnie do potwora… do dziewczyny z Ringa — wyznała bez emocji. — A ja… nie chcę być potworem.
— Nie jesteś potworem, tylko wodą — wtrąciła Ruby. — A ja będę ogniem.
— Woda… i ogień — rzekłam zamyślona, patrząc na nie. — W sumie pasuje to do was.
— Prawda? — dopytała Ruby, teraz już z serdecznym uśmiechem. — A pani? Jakim żywiołem by się pani określiła?
— Pow… — zamilkłam. — Nie — zaprzeczyłam zła. — Nie jestem jakimś lekkoduchem. Nie trzymam głowy w chmurach.
— Czy za taką panią postrzegają? — zapytała cicho Blakeley, a ja wstałam gwałtownie, po czym spytałam je gorączkowo:
— Czy — według was — to, że jestem mała i wyglądam dość niewinnie, z automatu oznacza, że jestem jakąś nieporadną dziewczynką, która nie bierze życia na poważnie?
Obie przyjrzały mi się z powagą, a ja aż zamrugałam. Po raz pierwszy ktoś podszedł do mojego pytania na serio.
— Sądzę… że jest pani ziemią — oceniła w końcu Blakeley, a Ruby dodała od siebie:
— Zgadzam się. Jest pani bardzo racjonalna i trzeźwo myśląca.
— A więc dlaczego? — zapytałam je bezsilnie. — Dlaczego musieli nadać mi takie wstrętne imię?
— …a jak ma pani na imię?
Zażenowana od razu odwróciłam wzrok.
— B… Brownie — wyjawiłam jednak, lecz te nie zaczęły się śmiać.
— No to tym bardziej witamy w naszej ekipie — stwierdziła nagle Ruby, aż zamrugałam. — Ekipie osób, które są postrzegane przez pryzmat imienia, nadanego przez kolor włosów.
Nim zdążyłam cokolwiek na to odpowiedzieć, wszystkie trzy wbiłyśmy wzrok w drzwi prowadzące na korytarz, gdzie słychać było donośny głos awanturującej się kobiety.
Zaciekawione wyjrzałyśmy zza drzwi… i zobaczyłyśmy przepiękną blondynkę, która sprawiała wrażenie, jakby chciała zamordować stojących przed nią mężczyzn.
— To, że jestem blondynką, nie oznacza z automatu, że jestem jakimś plastik fantastik! — usłyszałyśmy, a Ruby aż zauważyła zaskoczona:
— Mamy dzisiaj chyba mimowolny zlot osób, które walczą ze swoimi stereotypami.
Zaskoczona przyznałam jej rację, podczas gdy Blakeley pokiwała tylko z powagą głową.
Nigdy nie sądziłam, że spotkam takie osoby… A tym bardziej nie spodziewałam się tego, co dopiero miało nadejść.
Rozdział 4
Candy
Byłam wściekła jak osa i wcale się z tym nie kryłam.
— Co wy sobie, do diabła, wyobrażacie? — zapytałam, stojąc na komendzie i karcąc wzrokiem zakłopotanych gliniarzy. — To, że jestem blondynką, nie oznacza z automatu, że jestem jakimś plastik fantastik! — zawołałam. — Czy zadaniem gliny nie jest przypadkiem oceniać ludzi po czynach? Na waszym miejscu spaliłabym się ze wstydu!
— A… Ale panienko…
— Ja wam dam „panienko”! — huknęłam. — Potraktowaliście mnie jak złodziejkę tylko dlatego, że dobrze się ubieram! Podczas gdy prawdziwy złodziej prawie wam zwiał! Do cholery, sama go złapałam!
Zażenowani nie wiedzieli, gdzie podziać oczy.
— Poza tym… ja już nie wiem, czego was uczą w tej akademii! Wystarczyło zajrzeć na monitoring, by wiedzieć, że tamto babsko tylko niedaleko mnie stało! A wy uparliście się na mnie tylko dlatego, że jestem bardziej charakterystyczna!
— Przepraszam, ale co to za krzyki? — dobiegło mnie i się odwróciłam, widząc za sobą jakiegoś starszego mężczyznę. — Czy mogę wiedzieć, o co tu chodzi? — dopytał, lecz nie mnie, tylko stojących przede mną gliniarz.
— Szefie my… — zaczął jeden, lecz od razu mu przerwałam:
— Skoro jest pan tutaj szefem, to proszę coś z nimi zrobić. Ci dwaj idioci skuli mi ręce i chcieli oskarżyć o kradzież, podczas gdy prawdziwa złodziejka niemal wyszła ze sklepu!
— To prawda? — od razu zażądał wyjaśnień, lecz ci milczeli zawstydzeni.
Komendant — a przynajmniej podejrzewałam, że komendant — spojrzał w końcu na mnie i zaczął:
— Przepraszam pa… — i zamilkł, chyba dlatego, że w końcu dostrzegł, jak wyglądam.
— Żadne „pa…” — warknęłam rozdrażniona. — Czyżbym miała rozumieć, że komendant miejscowej policji jest szowinistą, który ocenia ludzi tylko po wyglądzie?
Od razu zesztywniał, po czym zrobił poważną minę.
— Przepraszam Panią — powiedział z autentycznym szacunkiem w głosie, co w końcu mnie udobruchało. — Widzę, że jest Pani zarówno piękna, jak i inteligentna.
Zadowolona obdarzyłam go miłym uśmiechem.
— Cieszę się, że pan to zauważył.
— Przepraszam za nich — i spojrzał na tamtą dwójkę z naganą.- A wy idziecie ze mną.
Cała trójka przed odejściem uścisnęła mi dłonie, przy czym tamci dwaj wybąkali również nieśmiałe przeprosiny.
Kiedy odeszli westchnęłam ciężko… i nagle usłyszałam:
— Piękna i inteligentna.
Zamrugałam i obejrzałam się, by ujrzeć wyglądające zza otwartych drzwi trzy dziewczyny: szatynkę, brunetkę i rudzielca.
Szatynka była niska i miała bardzo delikatną urodę. Wyglądała wręcz odrobinę dziecinnie… lecz wyraz jej piwnych oczu — skrytych za szkłami bardzo kobiecych okularów — był aż nadto poważny, co kazało mi myśleć o niej, jak o kimś, kto stąpa mocno po ziemi.
Brunetka była z nich najmłodsza — emanowała spokojem, wręcz obojętnością… Patrząc na nią i jej wielkie, szare oczy, dostrzegałam jednak kogoś, kto walczy z przeciwnościami losu i się im nie poddaje, płynąc z prądem. Była niczym nurt rzeki, mogący stać się naprawdę niebezpieczny.
Ruda… na pierwszy rzut oka wyglądała na bardzo elegancką, młodą kobietę. Była dość wysoka i wyraźnie znała się na modzie — jej ubrania były z najwyższej półki. Jednak, jeśli tylko spojrzeć w jej praktycznie złote tęczówki… ukrywał się w nich prawdziwy ogień i delikatne zalążki szaleństwa.
Nie wiem czemu… Ale w każdej z nich dostrzegłam coś, co mi bardzo spasowało.
Zapytałam jednak, odnosząc się do wypowiedzianych przed momentem słów:
— Wątpicie w to?
Brunetka pokręciła głową, szatynka stłumiła śmiech, a ruda wyznała:
— Dopiero się poznałyśmy, ale pasujesz do nas.
— Co?
— Do naszej ekipy — wyjaśniła. — Jestem Ruby — przedstawiła się. — Wszyscy kojarzą moje włosy z rubinami i arystokracją, uważając za damę…
— Tymczasem masz ognisty temperament i umiesz zachowywać się jak psychol — podsumowałam, aż zamrugała w szoku.
Otworzyła usta… Lecz zamiast się do tego odnieść wskazała na brunetkę.
— To jest Blakeley — wszyscy traktują ją jak postać z horroru. Nienawidzi ludzi i świata…
— Pewnie porównują cię z Sadako z Ringa, co? — zapytałam, od razu wiedząc, do czego piła. — Jesteś wycofana, lecz również bardzo skrzywdzona. Walczysz jednak bardziej ze sobą niż z ludźmi… niczym nurt rzeki.
Ujrzałam, jak dzieciak otwiera szeroko oczy w zdumieniu.
— A to jest Brownie — wyznała Ruby, wskazując szatynkę, która od razu skrzywiła się niemiłosiernie.
Nie pozwoliłam jej jednak kontynuować, tylko rzekłam:
— Niech zgadnę: naklejono na ciebie etykietę „ciasteczka” albo „czekoladki”, a gdy dodać do tego twoje niewinne rysy… podejrzewam, że dla wielu wydajesz się kimś, kto jeszcze nie dorósł.
Aż rozdziawiła usta w szoku. Po chwili jednak wyznała:
— Tak. Tyle że ja nie jestem taka.
Pokiwałam głową, ponieważ byłam dokładnie tego samego zdania.
— Jesteś osobą mocno stąpającą po ziemi, prawda? — zapytałam, a ta poważnie pokiwała głową.
Nagle jednak to mi zadano pytanie:
— A ty jaka w rzeczywistości jesteś? Jeśli mam być szczera, to nigdy nie spotkałam tak pięknej kobiety — wyznała, lecz nie słyszałam w jej głosie podtekstu, który świadczyłby o homoseksualizmie. — Jednak, z tego co mówiłaś do tych policjantów, można wywnioskować, że ludzie traktują cię jak…
— Jak głupią — wtrąciła cicho Blakeley.
— I puszczalską — uzupełniła Ruby, lecz jej głos nie był ani rozbawiony, ani wredny.
Zwyczajnie stwierdziła fakt, co trochę mnie uspokoiło i postanowiłam przyznać im rację. Musiałam jednak coś wyjaśnić:
— Ja nie jestem żadną z tych osób — ledwo tłumiłam swoją złość. — Tak naprawdę… czuję się jak wiatr, który w jakiś sposób został zamknięty w pryzmacie wyglądu.
Wtedy wszystkie trzy do mnie podeszły i zauważyłam, że Ruby jest mojego wzrostu, Brownie sięga mi do piersi, a Blakeley do ramion.
— Normalnie jakby spotkały się cztery żywioły — zauważyła nagle Ruby, a ja zamrugałam i spojrzałam na nie…
Czując, że zaczynam się uśmiechać.
— Coś w tym jest — przyznałam.
Nagle Brownie wyciągnęła przed siebie dłoń.
— Za nasze pierwsze spotkanie… spotkanie Czterech Żywiołów.
Zachichotałam, Ruby uśmiechnęła się szeroko, a na twarzy Blakeley ujrzałyśmy lekki blask łez… które po chwili zamieniły się w zadziwiająco ciepły uśmiech.
Bez słowa ujęłyśmy swoje dłonie.
— Za nasze pierwsze spotkanie — rzekłam uroczyście… i w tym momencie stało się coś, co zmieniło nie tylko mój świat, lecz i całej naszej czwórki.
Łącząc nasze losy na zawsze.
Prawdziwe oblicza Żywiołów
Rozdział 1
Ruby
Siedziałam jak kołek — i to dosłownie — gapiąc zbaraniała na to, co się dzieje. Normalnie uznałabym, że to po prostu sen, lecz obok mnie siedziały pozostałe trzy nowopoznane dziewczyny i patrzyły na to wszystko równie ogłupiałe, jak ja.
Jeszcze kilka minut temu byłyśmy na komisariacie, lecz teraz… nie miałam pojęcia gdzie. Wiedziałam jednak jedną, ważną rzecz.
To już nie był znany nam świat.
— Co się właściwie stało? — zapytałam po pewnym czasie, czując, że rozsadza mnie złość. — Jak myśmy się w to wpakowały?
— Pamiętam światło — wyznała cicho Blakeley. — Kiedy złapałyśmy się za ręce. Po chwili byłyśmy tutaj.
— Może ktoś rąbnął każdą z nas w łeb i dlatego nic nie pamiętamy — zasugerowała trzeźwo Brownie, lecz słowa Candy od razu obaliły jej tezę.
— Wtedy bolałaby nas głowa… a nie znalazłybyśmy się tutaj, rozglądając jak zbaraniałe idiotki.
Miała rację — musiałyśmy jej to oddać.
Rozejrzałam się po raz kolejny, spoglądając trochę nieufnie na przedziwne, zielone stworki, które uwijały się wokół nas, robiąc Bóg wie co.
Kiedy tu trafiłyśmy wszystkie zamarły, spoglądając na nas wielkimi, bardzo ludzkimi oczami, które wydawały się troszkę za duże, patrząc na ich wzrost, albowiem sięgały nam do okolicy pasa. Patrzyły się tak na nas dość długo, aż do chwili, kiedy do pomieszczenia wpadł kolejny stworek — tej samej… hm… rasy? — z tym że dużo starszy od tych, co nas otaczały i poprosił, byśmy na niego chwilkę poczekały. Dopiero po tym pozostałe stworzonka wróciły do swoich zajęć.
Problem jednak polegał na tym, że mój temperament — pobudzony od czasu tamtego zdarzenia — nie umiał się uspokoić i wrócić do stanu „udawanego”. W zasadzie czułam się tak, jakby moja krew gotowała się w żyłach, pragnąc jednego: więcej akcji.
Na szczęście, kiedy już myślałam, że wybuchnę od nadmiaru adrenaliny w żyłach, Blakeley spojrzała na mnie i zapytała:
— Dobrze się czujesz?
Kiedy ujrzałam jej nadal lekko dziecinną buzię… poczułam, jak moja krew w końcu przestaje bulgotać.
— Teraz mi lepiej, dzięki.
Pokiwała delikatnie głową i znów wszystkie spojrzałyśmy na stworki.
— Czym one w ogóle są? — wymamrotałam, bo żadna z nas nie zadała tego pytania głośno.
Co ciekawe odpowiedź przyszła od Candy:
— Zgaduję, że trolle.
— Trolle? — zapytałam zszokowana i wbiłam wzrok w chyba dwadzieścia maleńkich, zielonych potworków.
W międzyczasie Brownie zapytała naszą blondi:
— Czy trolle… nie powinny być trochę większe?
— Dotąd też tak myślałam — wyznała, patrząc na nie w skupieniu. — Ale, kiedy tak na nie patrzę… w mojej głowie pojawia się tylko słowo „Troll”.
— Bardzo dobrze dziecko — usłyszałyśmy i ujrzałyśmy znajomego staruszka.
Widać w końcu załatwił to, co miał załatwić… cokolwiek by to nie było.
— To prawda: jesteśmy Trollami. Jednak nasz gatunek — w zależności od patrzenia danego świata — bywa bardzo różnie przedstawiany.
— „Danego świata”? — podłapała Brownie, a on pokiwał poważnie głową.
— Jak nazywa się wasza planeta? — zapytał, a nas na chwilkę zatkało.
— …ziemia — wyznałam w końcu zaskoczona, bo tamte chyba całkiem wryło.
— Ziemia? Naprawdę? — zapytał, szczerze zaskoczony. — Na waszej planecie nie ma magii… — zamyślił się. — To może oznaczać tylko jedno — stwierdził w końcu. — Wasze wcielenia… muszą być niewiarygodnie potężne.
— Wcielenia? — po raz kolejny pytanie zadała Brownie. — Mówisz… o reinkarnacji?
— Cóż… w zasadzie to nie do końca. Reinkarnacja polega na ponownym odradzaniu się ludzkiej duszy — w kolejnym ludzkim ciele — aż do momentu, kiedy ta wypełni zadanie nałożone na nią przez Boga. Wy jednak znalazłyście się w miejscu, które nie przywołuje ludzkich dusz.
— Czyli… chcesz nam powiedzieć, że my nie jesteśmy ludźmi? — zapytała z niedowierzaniem Brownie, a ja — usłyszawszy ten nonsens — parsknęłam głośno, po czym zaczęłam śmiać jak głupia.
— To najdurniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszałam! — i zaczęłam się wręcz tarzać ze śmiechu, co jeszcze kilka godzin temu byłoby dla mnie nie do pomyślenia — ukrywałabym takie reakcje ze wszystkich sił.
— Choo… — usłyszałam wtedy. — Włosy niczym krew, gadatliwość, a także delikatne, lecz widoczne oznaki zbliżającego się szaleństwa… — jak to usłyszałam od razu zamilkłam i uniosłam się, by na niego spojrzeć.
Patrzył na mnie zamyślony.
— Jeśli to, co przyszło mi do głowy, to prawda… to to by tłumaczyło, jak zdołałyście przełamać barierę między światami, nawet pomimo braku magii w waszym świecie. Chodźcie ze mną — poprosił, a my — zaskoczone i tak naprawdę bez innej opcji — udałyśmy się za nim w milczeniu.
Podczas gdy ja rozglądałam się zaciekawiona, Blakeley nadal wypełniał spokój, a jej wzrok skierowany był przed siebie. Brownie dla kontrastu patrzyła bardzo sceptycznie na tego trolla, a Candy…
Aż zamrugałam, kiedy zobaczyłam wyraz jej twarzy.
Musiałam przyznać, że naprawdę była pięknością… lecz wyraz jej oczu wyrażał czystą kalkulację. Teraz już rozumiałam, dlaczego jej „problem” — związany z imieniem i wyglądem — wydawał się dla mnie najbardziej pogmatwany, mimo że wszystkie miałyśmy ten sam problem i zamieniłam z nią właściwie najmniej słów.
Coś czułam, że to kobieta była największą „zmyłką” z całej naszej czwórki.
Nasz przewodnik — Stary Troll, który przedstawił się imieniem Migas — zabrał nas do dość sporego korytarza, na którego końcu znajdował się okrągły pokój, wyposażony tylko w czworo dość specyficznych drzwi.
— Jak masz na imię, moja droga? — zapytał mnie w pewnej chwili, a ja wyznałam bez oporów:
— Ruby. Ale nienawidzę być porównywana do rubinów.
Kiedy to powiedziałam jego usta, które już się otworzyły, zamknęły się bez słowa komentarza.
Usłyszałam za to:
— Możesz w takim razie przybrać nowe.
Kiedy to powiedział wszystkie spojrzałyśmy na niego jak za komendą — od razu to zauważył i spojrzał na każdą z nas z osobna.
— Czyżby… żadna z was nie lubiła swojego ludzkiego imienia?
— Ja nie — przyznałam.
— Nie — zaprzeczyła Brownie.
— A w życiu — oznajmiła oschle Candy, podczas gdy Blakeley cały czas kręciła gwałtownie głową.
— Cóż… widać więc dobrze trafiłyście.
Nagle wskazał jedne drzwi — czerwone, wyglądające na lekko okopcone.
— Wejdź tam — poprosił mnie. — Wtedy wszystko się wyjaśni.
Spojrzałam na drzwi i podeszłam do nich. Po chwili dotknęłam klamki i zaskoczona zdałam sobie sprawę, że jest przyjemnie ciepła.
Nacisnęłam ją i weszłam do środka, mimo że od razu zauważyłam, że w środku jest dość ciemno…
Moja myśl się urwała, kiedy wokół mnie, bez najmniejszego dźwięku, rozgorzał ogień.
— Co do… — zaczęłam zaskoczona, lecz, gdy się obróciłam, okazało się, że po drzwiach nie ma najmniejszego śladu.
Nagle zauważyłam, że ogień dociera do moich nóg… lecz wtedy pojęłam, że on wcale nie parzy, tylko przyjemnie otula moje ciało ciepłem.
— Ogień twoim sercem, szaleństwo krwią — usłyszałam, patrząc zafascynowana, jak ogień wędruje coraz wyżej, wzdłuż mojego ciała. — Witaj, córko Ognia.
Wtedy płomienie objęły mnie całą… a ja ujrzałam przed sobą szkarłatnego ptaka, stworzonego z płomieni.
— Jestem Feniksem — Duchem Opiekunem dzieci Ognia — znów usłyszałam tamten głos i zrozumiałam, że dochodzi od tego ptaka. — Jesteś nowym wcieleniem Ognia — istotą nieśmiertelnego Żywiołu, który jest podstawą każdego świata. Płomienie są twoim mieczem, odwaga tarczą. Szaleństwo drugą naturą, a szczerość sercem. Ślubuję ci oddanie jako chowaniec — niech złączą się nasze drogi.
Po tych słowach wzleciał do góry… i zaczął pikować prosto na mnie, aż poczułam, jak wchodzi do mojego ciała.