E-book
9.99
drukowana A5
26.05
Cztery oblicza cienia

Bezpłatny fragment - Cztery oblicza cienia

Objętość:
88 str.
ISBN:
978-83-8431-634-4
E-book
za 9.99
drukowana A5
za 26.05

Wprowadzenie

W świecie,,Czterech oblicz cienia,, każdy dźwięk, cień i spojrzenie kryje coś więcej, niż mogłoby się wydawać. To opowieści, w których noc ma własny głos, a cisza potrafi przeszywać serce i duszę. Bohaterowie tych miniatur stają twarzą w twarz z tym, co skrywa mrok — lękiem, tajemnicą, a czasem z samym sobą.

Nie znajdziesz tu długich historii, ani spokojnych zakończeń. Każda miniatura jest jak przebłysk światła w ciemności: krótka, intensywna, zostawiająca ślad na skórze i w umyśle. To szepty, które przenikają przez mur codzienności i przypominają, że nawet w zwykłym dniu może kryć się coś nadzwyczajnego… coś, co sprawi, że spojrzysz za siebie, zanim jeszcze zamkniesz oczy.

Przygotuj się więc na podróż przez mroczne zaułki wyobraźni, gdzie granice między snem a jawą, między pięknem a grozą zacierają się.

Cienie codzienności

Puste krzesło

To była jedna z tych dusznych, tropikalnych nocy. W powietrzu brakowało tlenu, a zza okna dobiegał chór żab, jakby błagały o litość w wysychającym stawie. Daria obudziła się cała spocona. Miała wrażenie, że pościel przykleja się do jej skóry, a łóżko parzy ciało. Przewracała się z boku na bok, aż w końcu poddała się i poszła do kuchni napić się soku.

W domu wszystkie okna były otwarte, lecz powietrze stało nieruchomo. Cisza wydawała się gęsta i lepka. Każdy dźwięk — tykanie zegara, rechot żab — brzmiał nienaturalnie głośno, jakby świat zapomniał, czym jest proporcja.

Daria usiadła przy stole i zapaliła lampę. Żarówka rozlała wokół niej niewielki krąg światła, zostawiając resztę kuchni w półmroku. Wtedy ciszę przeciął dźwięk przypominający szuranie paznokci po tablicy. Kobieta wzdrygnęła się i nerwowo rozejrzała. Naprzeciwko stało krzesło — odsunięte od stołu, jakby ktoś właśnie na nim usiadł. A przecież była sama.

Po chwili rozległo się ciche skrzypienie drewna. Dokładnie takie, jakie wydaje krzesło, gdy ktoś na nim siada. Krople potu znów spłynęły jej po karku, choć nie wiedziała, czy z powodu gorąca, czy ze strachu. Serce biło szybko, nierówno. Zrobiło jej się słabo.

Cisza zgęstniała jeszcze bardziej. Powietrze stało się cięższe, zegar umilkł, a żaby przestały rechotać. Światło nad stołem przygasło, lecz nie zgasło całkowicie. Daria poczuła nagły chłód, mimo że powietrze nie poruszyło się ani na moment. Do jej nozdrzy dotarł delikatny zapach — pomarańczy, imbiru i piżma. Męski żel pod prysznic. Dokładnie taki, jakiego używał jej ojciec.

Na blacie dostrzegła świeży odcisk wilgotnej dłoni. Dużej, męskiej. Jeszcze przed chwilą go tam nie było. Sekundę później obok pojawił się mokry ślad po kubku.

Daria zesztywniała. Serce dudniło w piersi, myśli wirowały. Miała ochotę uciec, lecz ciało nie słuchało. Wiedziała, że ktoś siedzi na pustym krześle — choć nie mogła go zobaczyć, czuła jego spojrzenie. Chłodne, obojętne, przeszywające ją jak lodowa igła.

Krzesło poruszyło się. Tym razem widziała to wyraźnie. Sunęło bliżej stołu. W gęstej, dusznej ciszy rozległ się oddech — cięższy i szybszy niż jej własny. Daria była pewna, że ktoś ją obserwuje. Tak samo, jak ona obserwowała pustkę. Oboje wiedzieli o swojej obecności.

Z trudem odsunęła się od stołu, zostawiła kubek i wybiegła z kuchni. Ręce trzęsły się tak bardzo, że ledwie zdołała nacisnąć klamkę. Zamknęła się w pokoju, schowała pod kocem i wpatrywała w drzwi, modląc się, by pozostały zamknięte.

Noc ciągnęła się w nieskończoność. Rankiem, blada i wyczerpana, zeszła do kuchni. W świetle dnia wszystko wydawało się mniej straszne. A jednak…

Krzesło naprzeciwko jej miejsca było odsunięte od stołu, jakby ktoś właśnie wstał, nie dosuwając go za sobą. Jej własne leżało przewrócone. Na blacie wciąż widniał mokry, okrągły ślad, choć kubek stał tam, gdzie go zostawiła — pusty. Tuż obok odbijał się wyraźny odcisk męskiej dłoni. Dużej, potężnej, jakby wciąż wilgotnej. W powietrzu unosił się ten sam zapach — pomarańczy, imbiru i piżma. Zapach, którego nie sposób było zapomnieć.

Lustro w korytarzu

Ze wszystkich hoteli w mieście ten budził największy niepokój. Stary, drewniany dom, którego ściany obłaziły z farby, wyglądał jak relikt dawnych czasów. Wnętrze było równie zaniedbane jak elewacja. Dla Klary nie miało to jednak znaczenia — była to jedyna dostępna z dnia na dzień opcja, a szef kazał jej spotkać się rano z klientem. Nie miała wyboru. Musiała zostać w tym obskurnym miejscu.

Odebrała klucz od starszego mężczyzny, wyglądającego jak żywcem wyjęty z czarno-białej fotografii sprzed wieku. Nie odezwał się ani słowem — tylko wyciągnął w jej stronę kościstą dłoń, obciągniętą pergaminową skórą, z pobrzękującymi kluczami na żelaznym kółku.

Klara weszła na pierwsze piętro. Jej pokój znajdował się na samym końcu korytarza. Panowała tam martwa cisza, jakby cały hotel był pusty. Przeszedł ją zimny dreszcz.

Przekręciła klucz w zamku. W pokoju unosiła się lekka woń stęchlizny i pleśni. Naprzeciwko drzwi stało drewniane łóżko z cienkim materacem, a pościel była poszarzała ze starości. Przy wejściu wisiało duże, stare lustro, obok którego stała niewielka komoda. Zamknęła drzwi i odłożyła rzeczy na łóżko.

Kątem oka spojrzała w lustro i przez moment miała wrażenie, że jej odbicie nie istnieje. Kiedy jednak zwróciła się w jego stronę, zobaczyła siebie — zmęczoną, ale obecną. Westchnęła głęboko. Atmosfera tego miejsca działała na nią przytłaczająco. A jutro czekało ją spotkanie z klientem, więc musiała się wyspać.

Postanowiła wziąć szybki prysznic. Strumień wody przyniósł jej ulgę. Owinęła włosy ręcznikiem, narzuciła szlafrok i wróciła do pokoju. Jej uwagę ponownie przyciągnęło lustro. Miała niepokojące wrażenie, że widzi w nim czyjąś sylwetkę. Z bijącym sercem spojrzała uważniej — odbicie znów pokazywało tylko ją. „Zmęczenie” — pomyślała.

Chciała położyć się do łóżka, ale gdy odwróciła głowę, zauważyła coś, co zmroziło jej krew w żyłach: jej odbicie nie podążyło za nią. Wpatrywało się w nią nieruchomo. Klara gwałtownie spojrzała w stronę lustra. Jej własna twarz patrzyła na nią z wyrazem czystego przerażenia.

W pokoju nagle zrobiło się lodowato. Z ust Klary unosiły się obłoczki pary, lecz odbicie pozostawało nieruchome. Światło lampy zaczęło migotać, jakby w rytm czyjegoś przyspieszonego pulsu. Klara poczuła, że jakaś nieludzka siła ciągnie ją w stronę lustra. Stawiała opór, ale ciało odmówiło jej posłuszeństwa.

Poczuła jeszcze tylko lodowaty dotyk szkła na skórze — a potem ogarnęła ją ciemność.

Kiedy wschodziło słońce, w pokoju panowała cisza. Lustro odbijało pustą przestrzeń. Klara stała po drugiej stronie, uwięziona w absolutnej ciemności, patrząc, jak jej świat pozostaje po tamtej stronie szklanej tafli.

Biblioteka po zmroku

— Wychodzę! — rzuciła Maria, a echo jej głosu rozniosło się po bibliotece.

— Dobrze, kochana, baw się dobrze. Ja jeszcze zostanę. Chcę skończyć z tymi książkami — odpowiedział Robert, nie podnosząc wzroku znad stosu woluminów, które miał odłożyć na miejsce. Wiedział, że mógł to spokojnie zostawić do poniedziałku, ale wolał zacząć weekend z czystym kontem. A i tak w poniedziałek czekało go mnóstwo pracy.

Na dworze panowała już ciemność. Przez wysokie okna biblioteki wpadał blady blask księżyca. Wnętrze oświetlały pojedyncze lampy stojące na biurkach w czytelni. Robert lubił zostawać po godzinach. W samotności tego miejsca odkrywał nowe znaczenie słowa cisza. Upajał się zapachem drewna i starych ksiąg.

Zostało mu tylko kilka woluminów do odłożenia, gdy usłyszał dźwięk, jakby coś przesunęło się po stole, a zaraz potem — głuche uderzenie o podłogę. Wyskoczył zza regału.

— Mario, to ty? — zapytał. Serce biło mu tak, jakby miało wyskoczyć z piersi.

Odpowiadała mu cisza.

— Mario, to nie jest zabawne… — ruszył między regałami, nasłuchując. W bibliotece panował jednak martwy spokój.

— Cholera… — zaklął pod nosem, gdy zauważył książkę leżącą na podłodze. Podniósł ją i ze zdumieniem dostrzegł, że część stron była pusta, a na jednej z nich widniała odręczna notatka:

„W ciszy wieczności odkryć możesz głos przeznaczenia. Usłysz go, nim będzie za późno.”

Było to dziwne, lecz wzruszył ramionami i odstawił tom na półkę. Uznał, że może źle postawił książkę, a przeciąg ją zrzucił. Wrócił do porządkowania księgozbioru.

Nagle ponownie rozległ się łomot. Wyszedł między regały i w tym samym miejscu ujrzał kolejną książkę. Leżała otwarta, a pożółkłe strony zdobił napis:

„Nie ignoruj przeznaczenia, bo nie będziesz miał przyszłości.”

Słowa zdawały się skierowane do niego. Odrzucił jednak tę myśl jak natrętnego owada i odstawił książkę. Już miał wrócić do pracy, gdy znów usłyszał hałas. Kolejny tom spoczywał na posadzce. Otwarty.

„Twoje przeznaczenie jest bliżej, niż myślisz.”

Chwilę później z regałów spadła następna księga — niemal pod jego nogi. Widniał w niej kolejny napis:

„Ostatnia strona twojego życiorysu została już zapisana.”

Po plecach Roberta przebiegł lodowaty dreszcz. Nikłe światło w bibliotece jakby jeszcze bardziej przygasło. Na otwartych stronicach pojawiały się coraz to nowe, złowrogie ostrzeżenia. Miał wrażenie, że ściany i regały napierają na niego, chcąc go zmiażdżyć. Rozum nie był w stanie ogarnąć tego, co się działo.

Nagle z jednej z książek wyłonił się mroczny kształt. Rósł na jego oczach. Robert nie potrafił oderwać wzroku od tego zjawiska.

Wtem poczuł silne uderzenie w tył głowy — tak mocne, że czaszka rozpadła się niczym porcelanowa misa. Gdyby zachował jeszcze odrobinę świadomości, zobaczyłby blade oczy i szyderczy uśmiech postaci stojącej nad nim.

Szept zza drzwi

To był długi dzień. Zmęczony zdjął buty, kurtkę powiesił na haku wbitym w stare, drewniane drzwi i poszedł do salonu. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i stęchlizny — efekt tego, że od sześciu lat mieszkał tu sam, a gości miał rzadko, właściwie wcale. Przepchnął nogą piętrzące się na podłodze opakowania po pizzy i ciasteczkach, po czym opadł ciężko w fotelu. Drzwi do salonu zamknęły się za nim z cichym zgrzytem — zapomniał podłożyć drewniany klocek. „Trudno” — pomyślał.

— Kacper… Kacper… — usłyszał głos brzmiący jak teatralny szept.

Nie byłoby w tym nic dziwnego — może ktoś na klatce schodowej wypowiedział jego imię. Dźwięk jednak brzmiał inaczej — bliżej, jakby dochodził tuż zza drzwi do salonu.

— Kacper… — powtórzył głos, coraz bardziej natarczywie.

Mężczyzna wstał i podszedł do drzwi. Przyłożył do nich ucho. Nadal słyszał szept. Nie był ani głośniejszy, ani wyraźniejszy, ale nie ustawał. Oprócz własnego imienia, wypowiadanego obcym tonem, słyszał tylko szaleńczy łomot serca i szum krwi w uszach.

W końcu zebrał się na odwagę i nacisnął klamkę. Drzwi uchyliły się, ukazując pusty korytarz. Nikogo tam nie było. „To tylko zmęczenie” — uspokoił się w myślach. Podszedł do drzwi wejściowych, odsunął kurtkę i spojrzał przez judasza. W korytarzu paliło się jeszcze światło z wyłącznika czasowego. Logika podpowiadała, że musiał słyszeć głosy z klatki.

Już niemal się uspokoił, gdy za plecami usłyszał głos:

— Kacper… Kacper! — słyszał swoje imię w unisonie z własnymi myślami.

Odwrócił się gwałtownie. Pociemniałe ze starości lustro, które poprzedni właściciel zostawił w mieszkaniu, przez krótką chwilę odbiło twarz. Nie była to jednak twarz Kacpra. Teraz szepczących głosów było więcej. I już zawsze były za nim. Na ramieniu czuł ich ciepły, cuchnący oddech.

Fotografia

Jedna z książek stojących na półce w mieszkaniu ciotki Oskara od zawsze budziła jego ciekawość. Kiedyś wyobrażał sobie, że to stara księga czarów. Fascynacja była tym większa, że ciotka zawsze stanowczo go ostrzegała, by nigdy jej nie otwierał.

Teraz jednak, gdy kobieta leżała przykuta do łóżka, a Oskar był jedyną osobą, która się nią opiekowała, poczuł się nagle uprawniony do złamania zakazu.

Po otwarciu zobaczył pożółkłe strony zapisane drobną czcionką. Okazało się, że to kronika miasta. Nic nadzwyczajnego. W środku znajdowało się też kilka starych, czarno-białych fotografii — jedne z festynu z okazji rocznicy założenia miasta, inne przedstawiały spacerowiczów w parku. Oskar przewracał kartki i wciąż nie rozumiał, dlaczego ciotka tak strzegła tej księgi.

Na jednej ze stron natrafił na fotografię kilku elegancko ubranych mężczyzn stojących obok księdza, zapewne ówczesnego proboszcza, na tle kościoła. Coś w tym zdjęciu od razu go uderzyło. Jeden z mężczyzn wyglądał dokładnie jak on. Nie podobny, nie starszy ani młodszy — identyczny, jakby sfotografowano jego samego w tej chwili.

Zadrżał, lecz usprawiedliwił to sobie myślą, że może to któryś z przodków. Od zawsze słyszał, że jest niezwykle podobny do ojca. Być może podobieństwo było rodzinne.

Przeczytał podpis pod fotografią: „Darczyńcy kościoła Stefan Albertus, Dobromił Libert, Oskar Tarpies, Dawid Dobroszewski w towarzystwie proboszcza parafii św. Ignacego, ojca Ambrożego Lombarta.”

Nazwiska nic mu nie mówiły. Wzruszył ramionami i przewrócił stronę. Na kolejnej fotografii znów zobaczył mężczyznę identycznego jak on, tym razem opisanego jako „burmistrz Oskar Stawosz”. Żadnej zgodności nazwisk, a jednak podobieństwo było uderzające.

Znalazł jeszcze kilka zdjęć, na których pojawiała się jego twarz. Za każdym razem widniało inne nazwisko, ale imię było zawsze to samo — Oskar.

Zatrzasnął książkę i postanowił pójść do znajomego archiwisty z ratusza. Starszy mężczyzna znał historię miasta jak nikt inny.

Kiedy obejrzał księgę i fotografie, westchnął ciężko, jak ktoś, kogo najgorsze obawy właśnie się potwierdziły.

— Wiedziałem, że kiedyś o to zapytasz — powiedział.

— Kto jest na tych zdjęciach? Dlaczego wygląda dokładnie jak ja?

— Nie wiem. To tylko legenda. Ale ci, którzy go pamiętali, mówili o nim „wiecznie młody”. Podobno nigdy się nie starzał. Zmieniał nazwiska, przybierał nowe funkcje, ale nie wszyscy dawali się na to nabrać.

— Dlaczego więc jest taki sam jak ja?! — głos Oskara drżał, niemal krzyczał. Pięści miał zaciśnięte. — Odpowiedz mi!

— Od jak dawna się znamy?! — zapytał archiwista.

Oskar próbował sobie przypomnieć ich pierwsze spotkanie, lecz nie potrafił. Czuł się, jakby cierpiał na amnezję.

— Skoro nie pamiętasz — ciągnął mężczyzna — to powiedz mi chociaż, jak spędzałeś w dzieciństwie wakacje.

Oskar zamilkł. I tym razem — żadnego wspomnienia.

Coś było nie tak. Zaczął się zastanawiać nad całym swoim życiem. Owszem, pamiętał dzieciństwo. Pamiętał dokładnie… ale tylko to, o czym opowiadała mu ciotka. Nagle dotarło do niego, że nie ma żadnych innych wspomnień. Kim właściwie jest? Wiedział jedynie, że ma na imię Oskar, ale…

Ręce zaczęły mu drżeć, na czole wystąpiły krople potu.

— Oskarze — archiwista spojrzał na niego przenikliwie — ty już wiesz.

— Jak…? — wyszeptał Oskar.

— Masz całe życie, by się tego dowiedzieć — odparł starzec.

Stukanie w ścianę

Diana przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Od miesięcy nawiedzał ją obraz bogini — Diany, łowczyni, strażniczki dzikiego instynktu — tej samej, której figurkę matka podarowała jej krótko przed śmiercią. Chciała, by córka pamiętała, że jest niezależna, silna, że nic nie może jej złamać.

Teraz jednak myśli Diany plątały się, tworząc chaotyczne, niespójne wizje, które burzyły mur jej wewnętrznego ładu.

W pokoju panowała cisza, zakłócana jedynie przez monotonne tykanie zegara odmierzającego nieubłaganie płynący czas. I nagle w tę monotonię wdarł się inny dźwięk. Z początku subtelny, ledwie wyczuwalny, stopniowo gęstniał, aż stał się wyraźny: ciche, rytmiczne stukanie dochodzące zza ściany.

Westchnęła zirytowana, odwróciła się plecami do źródła hałasu, próbując się odgrodzić. Stukanie jednak nie ucichło — przeciwnie, stawało się coraz bardziej natarczywe, jakby wibrowało. Uderzenia były już przypadkowe, chaotyczne, zupełnie pozbawione rytmu — jak bicie serca ogarniętego paniką. Ta stara kamienica w centrum miasta okazała się wyjątkowo pechowym wyborem: piszczące rury, hałaśliwi sąsiedzi, odgłosy z ulicy, a ona tak bardzo potrzebowała ciszy.

W końcu uderzyła pięścią w ścianę. Na moment zapadła upragniona cisza. Ułożyła się wygodniej na skrzypiącym łóżku i zamknęła oczy. Ale gdy w pokoju zapanowała niemal martwa cisza — stukot powrócił. Tym razem głośniejszy, bardziej uporczywy.

I nie tylko głośniejszy. Teraz zdawał się przemieszczać, sunąć wzdłuż ściany. Diana usiadła i przyłożyła dłoń do zimnej powierzchni nad poduszką. Pod palcami poczuła delikatne drżenie, a wraz z nim — inny dźwięk. Cichy, lecz wyraźny. Jakby zza ściany dochodził czyjś oddech. Nienaturalnie ciężki, chropowaty. Jak oddech uwięzionego w sidłach zwierzęcia.

Zapaliła lampkę nocną. Światło nie uspokoiło jej strachu. Serce waliło jej w piersi, oddech stał się płytki i rwany. Dłonie drżały, wilgotne od potu. Stukanie wędrowało po pokoju i zatrzymało się przy lustrze. Z każdym uderzeniem tafla zdawała się lekko drgać, a światło lampki migotało w jego rytmie.

Każde kolejne uderzenie Diana czuła we własnym ciele. Ostry ból przeszywał ją, jakby ściana i lustro były tylko cienką membraną, a coś dzikiego próbowało się przez nią przedostać. To nie tyle coś pukało — to instynkt uderzał w granice świadomości.

Rozglądała się gorączkowo po pokoju, ale nim zdążyła cokolwiek zrobić — lampka zgasła. Zapadła bezwzględna, nienaturalna ciemność.

Otworzyła oczy. Był ranek. Leżała na łóżku, dłoń wciąż oparta o ścianę. Na powierzchni widniały krwawe ślady pięści. Uderzała w nią rytmicznie, z siłą — jakby prowadziła jej ręką obca, nieokiełznana moc. Wybuch dzikiego instynktu.

Zegarek

Olgierd nie przypuszczał, że sprzedaż mieszkania po dziadku okaże się tak wyczerpująca. Wykańczały go nie tylko sterty formalności, lecz także porządki i segregowanie drobiazgów, które dziadek gromadził przez całe życie.

Na strychu, wśród zakurzonych kufrów i skrzypiących desek, trafił na niewielkie, eleganckie pudełeczko. Dochodził z niego głośny, natarczywy dźwięk: tik–tak, tik–tak. Wibrował jak echo bijące w samym środku czaszki.

Otworzył wieko i zobaczył wreszcie coś, co nie było jedynie bezwartościowym złomem. W środku spoczywał zegarek kieszonkowy — ciężki, masywny, z połyskującego metalu. Choć wyglądał na zabytkowy, wciąż działał. Kiedy Olgierd ujął go w dłoń, przeszył go lodowaty chłód. Metal parzył zimnem tak dotkliwym, że aż zdrętwiały mu palce.

Odwrócił zegarek. Na odwrocie widniała sentencja wyryta ostrymi literami:

„Tempus fugit, mors manet.” — Czas ucieka, śmierć pozostaje.

Zerknął na tarczę i zamarł. Wskazówki poruszały się wstecz. Z początku pomyślał o usterce, ale im dłużej słuchał niepokojącego rytmu, tym wyraźniej czuł, że bije on wbrew wszelkim prawom natury.

Nie miał wielu pamiątek po dziadku, więc postanowił zatrzymać ten przedmiot — choć coś w nim budziło niepokój. Wsunął zegarek do kieszeni i wrócił do sprzątania.

Po godzinie odkrył, że rzeczy, które spakował do kartonów, znów leżały porozrzucane w nieładzie, jakby cofnęły się na swoje dawne miejsca. Nie wszystko jednak było takie samo. Tuż przed nim przebiegł szczur. Zatrzymał się, spojrzał mu w oczy, a potem zniknął w cieniu między kuframi. Z kieszeni coraz głośniej dobiegało tykanie.

Olgierd wyjął zegarek. Wciąż chodził wstecz.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 9.99
drukowana A5
za 26.05