E-book
7.88
drukowana A5
24.35
Czterej Jeźdźcy i Opowieść (prawie) Wigilijna

Bezpłatny fragment - Czterej Jeźdźcy i Opowieść (prawie) Wigilijna


Objętość:
67 str.
ISBN:
978-83-8440-060-9
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 24.35

Rozdział I — Lodowy Prezenciarz

Po zakończeniu wielkiej wojny Jeźdźcy udali się na zasłużony odpoczynek. Z dnia na dzień robiło się coraz zimniej, co nieco spowalniało ich podróż. Śnieg zasypywał szlaki, a wichury wgryzały się w płaszcze jak wygłodniałe psy. Chłód był też źródłem nieustannych konfliktów — bo jak tu nie sięgnąć po grzańca, gdy mróz szczypie w nos? Niestety, Rexodias nienawidził wina i postawił sprawę jasno, zakaz wina.

Nikt nie był pewien konsekwencji, ale nikt też nie chciał się przekonać.

Siedzieli więc w magicznie ogrzewanym namiocie, obserwując śnieg przez niewielką dziurę w materiale — powstałą, rzecz jasna, gdy Camil jednocześnie trzymał pochodnię i wciągał tabakę.

— Zaraz święta — westchnął Camil, przerywając ciszę. — Wypadałoby wrócić do domu na parę dni.

— Nie wiem, czy zdążymy aż do Podlasynii — odparł NyaKi, próbując delikatnie ostudzić jego entuzjazm.

— Wszystko się da, jeśli masz dość pieniędzy — wtrącił Q-chan.

— Nie mamy pieniędzy — zauważył sucho Rexodias.

— No to się nie da. — Q wzruszył ramionami. — Naprawdę próbowałem.

Gdyby głupie pomysły były sportem, Q-chan zostałby oskarżony o branie sterydów. Ale tym razem nie chodziło o brak inteligencji — po prostu święta mało go obchodziły. NyaKi również nie przepadał za tym okresem. Ku ich zaskoczeniu, Rexodias zgadzał się z Camilem — Święta, powinno się spędzać z rodziną.

— Czyli pan Idealna Rodzinka i pan Nostalgia będą nam teraz rozkazywać? — spytał Q-chan z przekąsem.

— Idealna rodzinka? — Camil uniósł brwi. — Ojciec mnie zostawił, jak byłem mały.

— Pan nostalgia? — Rexodias również spojrzał na niego chłodno.

— Chodzi o to, że wspominasz dzieciństwo, dom rodzinny… — zaczął tłumaczyć NyaKi.

— Nigdy więcej — przerwał mu Rexodias, twardym tonem. — Nigdy więcej nie żartuj z mojej rodziny.

Berserker zamilkł. Wiedział, że przesadził. Zbierał się właśnie na szczere, choć niezręczne przeprosiny, gdy w namiocie rozległo się… pukanie.

Nie wiedzieli, jak to w ogóle możliwe — w końcu płachta namiotu raczej nie sprzyjała takim dźwiękom. Camil, siedzący najbliżej wejścia, poderwał się i otworzył materiał z impetem. Po drugiej stronie stał człowiek — wychudzony, w krótkich spodenkach i potarganej koszulce, wyglądający jakby w ogóle nie czuł mrozu.

Rexodias uniósł brew. W jego oczach zapłonął diabelski błysk — idealna okazja, by zrobić na złość Q-chanowi i NyaKiemu, którym wyraźnie brakowało ducha świąt.

— Joł! Niespodziewany przybysz! Siadaj, ogrzej się!

— Chciałem tylko zapytać o drogę… — zaczął nieśmiało nieznajomy.

— Za późno! — Camil chwycił go za ramię i wciągnął do środka. — Teraz siedzisz z nami, bracie!

Nim przybysz zdążył się obejrzeć, miał już przed sobą kieliszek cuchnącego śmiercią trunku i talerz jedzenia tak tłustego, że trudno było dostrzec coś, co nie błyszczało od smalcu.

— Święta świętami, ale pić trzeba jak zawodowiec — wytłumaczył NyaKi, jakby to była święta tradycja.

Po kilku kolejkach wszystkim rozwiązały się języki. Jeźdźcy opowiadali przybyszowi o wielkiej wojnie, a on słuchał ich z mieszaniną zachwytu i niedowierzania. Był pod wrażeniem, że potrafią mówić o wojennych rzeziach z takim luzem.

Prawie zwymiotował, kiedy NyaKi zaczął barwnie opisywać, jak musiał zbierać własne jelita z ziemi po zdradzie madrinowca.

— Ja niestety nie mam tak barwnych historii… — przybysz uśmiechnął się tajemniczo. — Ale za to mogę wam opowiedzieć legendę, której pewnie nie znacie.

Wszyscy natychmiast zamilkli.

— Jak wiadomo, święta to czas niezwykły — mówił spokojnie, niemal jak nauczyciel w starej akademii. — Ale nie wszędzie wyglądają tak samo. W zachodnim królestwie Frostanu wierzą w istnienie istoty, która obdarza najbardziej zasłużonych niezwykłymi darami. Wielu zarzeka się, że ją widziało. Dzieci wysyłają jej listy. Nazywają ją… Lodowym Prezenciarzem.

Zatrzymał się na moment, jakby chciał, by echo tych słów wybrzmiało w ciszy namiotu.

— Mówią, że może dać wszystko, czego pragniesz — od zabawki po uzdrowienie choroby.

Jeźdźcy wymienili spojrzenia. Do Frostanu mieli zaledwie kilka tygodni drogi, podczas gdy do Podlasynii — przynajmniej dwa miesiące w obecnym tempie.

— Szczerze? My nic nie dostaniemy — mruknął NyaKi. — Po tym, co zrobiliśmy, Prezenciarz uzna nas za zło wcielone.

— Fakt… — Rexodias uniósł głowę. — Ale może uda się go przekonać, że nie jesteśmy tacy źli.

— A ty co byś chciał dostać? — zapytał Camil z błyskiem w oku. — Trochę rozumu? To bajka dla dzieci, dorośnijcie. — Spoważniał.

— To najszczersza prawda! — przytaknął bezdomny, tonem aż nazbyt pewnym.

Q-chan przeciągnął się i chrząknął.


— Mamy coś lepszego do roboty?

Zapadła krótka cisza. Wszyscy spojrzeli na siebie porozumiewawczo.

Śnieg padał gęsto, jakby sam świat chciał przykryć ich wcześniejsze decyzje białym kocem zapomnienia. Namiot cicho trzeszczał od podmuchów wiatru, a w środku Jeźdźcy debatowali nad planem podróży.

— Czyli… — NyaKi oparł głowę o skrzynię. — Idziemy do Frostanu, bo pijany bezdomny powiedział nam o “lodowym prezenciarzu”, który spełnia życzenia.

— Brzmi sensownie — przytaknął Q-chan z pełną powagą.

— Nie brzmi — westchnął NyaKi. — Brzmi jak coś, co kończy się odmrożeniami i rozczarowaniem.

Camil podrapał się po karku, oblizując się po zjedzeniu kawałka chałwy.

— Jeśli mam nie zdążyć na święta rodzinne, to chcę chociaż robić coś ciekawego. — Odburknął.

— Jeśli to naprawdę bóstwo, to może da się z nim pogadać — stwierdził Rexodias, zerkając na mapę, którą rozłożył na kolanach. — Do Frostanu ruszymy przez dolinę, potem ominiemy Zamarznięte Klify. Jak dobrze pójdzie, dotrzemy w dwa tygodnie.

— Albo w trzy, jeśli Q znowu zgubi buty — dodał NyaKi.

— To były sandały rytualne, nie buty! — burknął Q-chan. — Poza tym kto nigdy nie zgubił butów?

Pozostali Jeźdźcy spojrzeli na niego, powstrzymując się przed określeniem jego poziomu inteligencji w niezbyt przychylny sposób. Nie chcieli być niegrzeczni przy gościu.

— Życia nie znacie. — Q mruknął pod nosem.

Rozmowa coraz bardziej przypominała kłótnię o nic, więc bezdomny postanowił zabrać głos. Przez chwilę siedział cicho, przyglądając się im z tym swoim spokojnym, nieco ironicznym uśmiechem.

— Widzę, że podróż z wami nie byłaby nudna — powiedział, wstając. — Ale to chyba już nie moja droga.

Rexodias uniósł głowę.

— Dokąd się wybierasz?

— Gdzie nogi poniosą. — Bezdomny wzruszył ramionami. — Mam swoje sprawy…

Q-chan nachylił się, próbując dojrzeć coś w jego spojrzeniu.

— Brzmi jak ktoś, kto kogoś zamierza zabić.

— Brzmi jak każdy z nas — wtrącił NyaKi.

Mężczyzna zaśmiał się cicho.

— Może tak, może nie. Ale nim pójdę, zdradzę wam coś, co może się przydać.

Zerknął w stronę ognia, jakby chciał, by płomienie wyszeptały za niego resztę.

— W stolicy Frostanu niedługo ma się odbyć wielki bankiet. Pewien szlachcic zaprasza wszystkich podróżnych, artystów, kupców i weteranów. Mówią, że to największe przyjęcie od lat. Jeśli się naprawdę zepniecie, zdążycie na imprezę.

Camil aż się rozpromienił.

— Bankiet? Wreszcie ktoś doceni moje zdolności do picia na czas!

— Camil, nie wszystko w życiu to konkurs alkoholowy — stwierdził NyaKi.

— Nie wszystko, ale większość! — odparł z dumą.

Bezdomny poprawił kołnierz swojej cienkiej koszuli, która wyglądała bardziej jak szmata niż ubranie.

— Życzę wam powodzenia. Może los będzie wam łaskawszy, niż na to zasługujecie. — Uśmiechnął się, ale w jego oczach błysnęło coś chłodnego, jak odbicie księżyca w lodzie.

— Dzięki, staruszku — rzucił Q-chan. — Jak spotkamy tego Prezenciarza, to powiemy, żeby ci też coś przyniósł. Może buty.

— Dziękuję. Ale nie jest mi zimno. — Odparł, paradoksalnie chłodno.

Bezdomny tylko skinął głową na pożegnanie.

— Każdy dostaje to, na co naprawdę zasłużył. — Odwrócił się i zniknął w zamieci.

Przez chwilę żaden z Jeźdźców się nie odezwał. Słychać było tylko wiatr i odległy śmiech, którego nie potrafili zlokalizować.

— On był trochę dziwny, prawda? — spytał Camil.

— Każdy, kto spotka nas i nie ucieka, jest trochę dziwny — stwierdził NyaKi.

Rexodias schował mapę i wstał.

— W takim razie: Frostan.

— Frostan — powtórzyli pozostali.

I tak, z kieliszkami jeszcze zaciśniętymi w dłoniach, ruszyli w stronę północy.

Rozdział II — Karoca i smocze płuca

Droga na północ nie należała do przyjemnych.

Śnieg był tak głęboki, że Camil co chwilę się w nim zapadał, przeklinając wszystko, co białe — od śniegu po własne zęby.

Rexodias szedł pierwszy, torując szlak. NyaKi podążał za nim, z twarzą owiniętą szalikiem tak, że przypominał smutnego łupieżce ze wschodu. A Q-chan, jak zawsze, trzymał się z tyłu — głównie dlatego, że niósł cały ich dobytek.

— Zajebiście, że idziemy pieszo — burknął Camil, wyciągając nogę z kolejnej zaspy. — Może dojdziemy tam na przyszłe święta.

— Zamknij się — odparł Rexodias. — Przynajmniej nie marzniesz w samotności.

— A nie mógłbyś, Q, no nie wiem, zamienić się w smoka i nas podwieźć?


Q-chan zatrzymał się, spojrzał na niego z takim wyrazem twarzy, jakby właśnie usłyszał pytanie o sens istnienia.

— Dopiero teraz to wymyśliliście?

— No tak, logiczne przecież — wtrącił NyaKi. — Smok, skrzydła, ogień, wszystko się zgadza.

— Tak, tylko że… — Q wziął głęboki wdech. — Gatunek, w który potrafię się przemienić, to smok tropikalny.

— I co z tego?

— Z tego, że przy tej temperaturze wyląduję z zapaleniem płuc, a nie we Frostanie.

Camil aż się zatrzymał.

— Czyli… smok, który boi się zimna?

— Nie boję się, tylko…

Rexodias uniósł brew.

— Brzmi jak twój osobisty problem.

— Brzmi jak życie — westchnął Q. — Nie wszyscy mogą być idealni jak ty, panie „ja nie piję wina, bo jest niemoralne”.

Przez chwilę szli w ciszy. Jedynie śnieg skrzypiał pod butami. W końcu NyaKi westchnął teatralnie, jakby nie mógł już znieść tej zbiorowej niekompetencji.

— Dobra, bo nie mogę na was patrzeć. — Machnął ręką. — Zrobię coś magicznego…

— Znasz moje zdanie o magi… — Camil zrobił grymas zniesmaczenia. — Ostatnim razem skończyło się tym, że prawie wyplułeś własne organy!

— To była teleportacja, teraz zrobię coś lżejszego. — NyaKi wyjął notatnik i zaczął szybko coś zapisywać, mrucząc pod nosem formuły, które brzmiały jak połączenie modlitwy z przekleństwem.

Drzewa wokół zaczęły drżeć. Ich gałęzie skręcały się i splatały, aż po chwili z trzaskiem uformowały się w coś, co przypominało drewnianą karocę z runicznymi kołami. Z jej tylnego boku wystawała rura, z której buchnął obłok pary.

— Okej… — Camil uniósł brew. — To jest piękne. I chyba nielegalne.

— Napęd magiczny — wyjaśnił NyaKi z dumą. — Samonapędzająca się karoca, ogrzewana, cicha, ekologiczna…

— I wygląda jak stary korzeń. — mruknął Q.

— Zamknij się i wsiadaj. — NyaKi otworzył drzwiczki. — Dopóki nie wybuchnie, działa.

Rexodias skinął głową z uznaniem.

— Przyznaję. Wygląda stabilnie.

— Tak myślisz? — spytał Q.

— Nie. Ale wygląda.

Weszli do środka, drzwi zatrzasnęły się z głośnym klak. Chwilę później runy na bokach karocy rozbłysły i całość ruszyła z prędkością, która sprawiła, że Camil wykrzyknął:

— NyaKi! A co z hamulcami!?

— Że z czym!? — krzyknął mag z przedniego siedzenia, trzymając się deski runicznej, która najwyraźniej robiła za kierownicę.

Karoca pomknęła przez zaspy, zostawiając za sobą chmurę pary i przerażonego zająca, który nie zdążył uskoczyć.

Drzewa migały im przed oczami, a śnieg rozbłyskiwał błękitnym blaskiem od run na bokach pojazdu.

— NyaKi, to przyspiesza! — wrzasnął Q, wciskając się w siedzenie.

— Tak miało być! — krzyknął mag, choć sam wyglądał na mniej pewnego niż zwykle.

— A jak to zatrzymasz!? — dodał Camil.

— Nie zatrzymam! — odpowiedział z uśmiechem NyaKi. — Ale przynajmniej dotrzemy szybciej!

W tym momencie z hukiem przebili się przez ścianę śniegu, a ich oczom ukazał się pierwszy znak cywilizacji — monolit wykonany z połyskującego błękitnym światłem kryształu. Karoca jęknęła, zaskrzypiała i w końcu zatrzymała się tuż przed nim, wyrzucając z siebie kłąb pary.

Rexodias wstał, poprawiając płaszcz.

— Zawiozła nas do Frostanu, to trzeba przyznać, co do centymetra. — Rzekł z zasłużonym szacunkiem.

Q-chan spojrzał na monolit i prychnął, prawdopodobnie by odreagować czyste przerażenie podczas jazdy.

— To dopiero granica, jeszcze dobre parę dni do stolicy, a ten wóz już nigdzie nie pojedzie. — Rexodias podsumował.

— I tak zaoszczędził nam sporo czasu — Camil stanął w obronie NyaKiego.


Wysiedli z wozu, wciąż niedowierzając, że przeżyli. Już po chwili, wóz rozpadł się na chmurę magicznego pyłu.

Świat za kryształowym monolitem wyglądał zupełnie inaczej. Śnieg, dotąd lekki i połyskujący, stał się gęsty i ciężki, jakby nasycony magią zamieszkałych tam magów lodu. Wiatr przybrał kształtów, zachowywał się niemalże jakby nabrał świadomości. Smagał powietrze niczym oddech pradawnej magii. Gdy tylko minęli monolit, temperatura spadła.

— Zapodaj jakieś płaszcze. — Poprosił Rexodias, szturchając NyaKiego.

Ten natychmiast zaczął pisać sztywnymi z zimna dłońmi. Płaszcze które wyczarował były proste, każdy w tym samym rozmiarze. Q-chan i Rexodias sobie radzili, szczupli i wysocy, jednak płaszcz był zdecydowanie za długi na NyaKiego, a Camil nie mógł nim nawet owinąć połowy brzucha. NyaKi potykał się o za długi kawał grubego materiału, za którymś razem Q-chan westchnął teatralnie i zarzucił go sobie na plecy.

Frostan był krainą, w której zima nigdy nie ustępowała, niezależnie od pory roku. Jednak w czasie prawdziwej zimy zamieniał się w lodowe piekło. Sama obecność magów lodu wzmacniała ten efekt — jakby każdy ich oddech dokładał kolejną warstwę mrozu do świata. Nikt nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Wielu uważało, że „tak po prostu jest”. Najbardziej racjonalne teorie wskazywały na kryształowe monolity rozsiane po kraju, które mogły podtrzymywać to wieczne ochłodzenie.

Dawno temu, gdy Frostańczycy obawiali się inwazji demonów, podobno szukali sposobu, by ochronić swoją ojczyznę. Według legendy, w akcie wielkiego poświęcenia udało im się stworzyć te monolity — konstrukcje, które miały zatrzymać każdy obcy wpływ.

Inne źródła twierdzą mniej poetycko, że po prostu kosztowały fortunę i sfinansowano je srogimi podatkami.

Niewielu zna prawdę, ale najstarsze elfy i niektóre demony mówią o nich z niesmakiem. Jeśli wierzyć ich tonowi, to nie złoto było ceną, którą Frostan zapłacił za swoje wieczne bezpieczeństwo.

Gdy podziwiali śnieżne krajobrazy, Camil padł na ziemię.

— Moje fałdy! Zamarzły! Nie mogę wstać! — Krzyczał zrozpaczony, wierzgając nogami jak przewrócony żuk.

Śnieg wokół natychmiast przysypał go grubą warstwą bieli. Płaszcz, zbyt ciasny i już przesiąknięty mrozem, zesztywniał jak stalowa zbroja. Camil próbował się ruszyć, ale każda próba kończyła się kolejnym trzaskiem lodu i przekleństwem, które natychmiast zamarzało w powietrzu.

— Chwila! — NyaKi wykrzyczał, próbując coś napisać.

— Nie ma na to czasu! — Wykrzyczał Q-chan, zrzucając kociego wojaka z barku.

Gdy NyaKi wylądował głową w śniegu, Q-chan przemienił się w smoka i zaryczał ogniem, jakby chciał roztopić całą śnieżycę. Lecz to było zdecydowanie za mało. Woda, która powstawała z topniejącego śniegu, zamarzała szybciej, niż zdążyła parować. Każdy wdech zimnego powietrza przeszywał jego smocze płuca jak sztylet.

Z każdą sekundą stawał się coraz słabszy, lecz Camilowi udało się chociaż wyjąć twarz spod powierzchni śniegu.

Rexodias wyciągnął NyaKiego ze śniegu i zasłonił go swoim płaszczem przed śnieżycą i oblał jego dłonie paliwem ze swojej zapalniczki.

— Masz 5 sekund! — Rzucił szybko.

W tej chwili zapalił zapalniczkę, zmrożone, sine palce NyaKiego odzyskały czucie na parę sekund. Natychmiast wziął się za pisanie. Rexodias odliczał w głowie, patrząc z przerażeniem, jak jego palce znowu zamarzają, sam ledwo mógł utrzymać płaszcz którym go osłaniał. Gdy doliczył w głowie do pięciu, śnieg wokół nich zaczął kształtować się w iglo.

Resztkami sił, Q-chan podpalił płaszcz który rzucił mu Rexodias i wrócił do ludzkiej formy. Kupiło im to parę minut ciepła. Rexodias opatrywał rany Camila, kół powstały między jego fałdami lód za pomocą miecza. Q-chan usiadł pod jedną ze ścian, słaby, prawie cały siny, a jego płuca brzmiały jak połączenie gotującej się wody i warczącego, dzikiego wilka.

NyaKi, mimo poparzonych palców pisał zawzięcie, z pod powierzchni iglo przebiło się parę korzeni, które złapały ogień od palącego się płaszcza. Fortyfikował iglo, krok po kroku na przestrzeni parudziesięciu minut przemieniając je w przytulną chatkę.

Gdy Camil mógł już się ruszać, wyjął spomiędzy fałd swój zielarski zestaw.

— Po co ci to? — Rexodias spytał.

— Prawdziwy Podlasyńczyk nigdy nie wychodzi bez swojego zielarskiego zestawu. — Odpowiedział z dumą.

— Wyjmij moje przenośne laboratorium. — Rzucił NyaKi nie odrywając wzroku od kartki.

Jak od niechcenia, Camil wyjął z pępka ogromną skrzynię, z której wyjął stoliczek i kilkadziesiąt fiolek i roztworów. Gdy NyaKi skończył tworzenie wygodnego łóżka, Rexodias natychmiast położył na nim chorego Q-chana.

— Nie żartował z tymi płucami. — Camil trafnie ocenił sytuację.

— Masz tu coś użytecznego, czy tylko zioło? — NyaKi wskazał na zielarski zestaw.

— Głównie zioło, ale coś użytecznego też znajdziesz. — Camil wzruszył ramionami.

NyaKi wziął się do pracy, mieszając wywary z ziół Camila z przeróżnymi kolorowymi roztworami ze swojego laboratorium. Rexodias dokładał drewna do ogniska, które w sumie stało się w tym czasie pełnoprawnym kominkiem, a Camil odpoczywał po ogromnej traumie. Wizja utracenia fałdek była dla niego po prostu przerażająca. Q-chan walczył o każdy, płytki wdech, ale zdawał się tym nie przejmować.

Ogień w kominku już tylko tlił się cicho. Na zewnątrz wiatr zmienił ton — nie był to już zwykły świst. Brzmiał jak głuche dudnienie, rytmiczne, niskie, ciężkie.

Rexodias podniósł głowę.

— Wyczuły go. — powiedział spokojnie.

— Co? — Camil zsunął koc.

— Wargi. I tak długo im to zajęło…

Camil przeciągnął dłonią po twarzy.

— Nie panikuj, światło ich odstraszy.

— To nie są zwykłe pieski Camil. — Rexodias założył płaszcz, zaciągając go wysoko pod szyję. — Światło je co najwyżej drażni.

Rexodias uchylił drzwi. Śnieg wdarł się do środka, razem z ciemnością. Na tle białego szumu stały sylwetki — sześć, może siedem. Wysokie, przysadziste, muskularne. Ich oczy błyszczały chłodem, futra miały barwę szarego lodu, a oddechy wyglądały jak dym z pieców.

— W Podlasynii mamy nieco przyjaźniejsze pieski — wyszeptał Camil.

— Domyślam się… — Rexodias ujął miecz. — to lodowe wargi.

Największy z nich zrobił krok naprzód, a reszta zatrzymała się w równym szeregu. Z oddali nie było widać wszystkiego — dopiero gdy wiatr na moment ucichł, na ich szyjach i barkach zaiskrzyło coś metalicznego.

Łańcuchy.

Grube, ciężkie, pokryte szronem. Niektóre wrzynały się w ciało, inne zwisały luźno, jakby ktoś zerwał je siłą

Rexodias zmrużył oczy, jakby wiedział co się wydarzy i nie był z tego zadowolony.

— Pieski nie muszą ginąć! — Rexodias wykrzyczał z lekkim zażenowaniem. — Jesteśmy zajęci, odpuszczę ci jak sobie po prostu pójdziesz!

Nie usłyszał odpowiedzi, jedynie głośny gwizdek, słysząc to, największy z wargów wyszedł naprzód, a reszta rozproszyła się w ciemności.

— Otaczają nas. — Rexodias rzucił krótko.

Nim zdążyli się obejrzeć, jeden z wargów który jeszcze chwilę temu zniknął w ciemności wyrwał drzwi z zawiasów. Jednak nim zdołał wgryźć się w pyszną fałdkę Camila, Rexodias odciął mu łeb jednym cięciem.

— Tak chcesz się bawić… dobra! — W końcu dał się sprowokować.

Wyszedł pewnym krokiem, nie zważając już na chłód. Camil usiadł w drzwiach, by nie wiało zimnem do środka i oglądał zmagania Rexodiasa niczym spektakl w teatrze. Rexodias szedł przed Siebie nie zważając na to, że otaczają go kolejne wargi.

Bezceremonialnie po prostu szedł do alfy. Pozostałe wargi próbowały go przestraszyć warczeniem, przywódca stada w końcu również próbował odstraszyć Rexodiasa, jednak nic to nie dało. Nim ruszył do ataku, wydał z Siebie potężny ryk. Głęboki, gardłowy, jakby chciał rozedrzeć świat na pół.

W końcu rzucił się na niego, z szeroko otwartą paszczą, tak jakby chciał połknąć go w całości. Rexodias jednak nie sięgnął po broń. Chwycił jego paszczę gołymi rękami. Wbijające się w jego dłonie zęby nawet mu nie przeszkadzały.

Alfa szybko zmiękł, ryk szybko zamienił się w pisk przerażenia, stracił równowagę, próbując wyrwać się z uścisku Rexodiasa. Jednym ruchem otworzył paszczę bestii ponad wszelkie granice. W końcu bestia padła martwa na ziemię, a jej pysk wyglądał bardziej jak rozłożony zszywacz niż głowa zwierzęcia.

Pozostałe wargi uciekły, pomimo wielokrotnego gwizdania ich właściciela.

Na twarzy Rexodiasa nie było nawet satysfakcji ani triumfu — tylko chłodna rezygnacja. Zerwał z karku bestii obroże, widniał na niej symbol z herbem lodowego kła, jednego z Frostańskich klanów.

— Wydaje mi się że ktoś nas nie lubi! — Camil wykrzyczał.

— Naprawdę!? Nie zorientowałem się! — Rexodias zaśmiał się.

Przywódca Jeźdźców spojrzał na swoje dłonie, w jednej z nich dalej tkwił ząb warga.

— Okej, to było zajebiste, ale boli w chuj… NyaKi!!!

Rozdział III — Interludium Ignis

Gdy Jeźdźcy walczyli o życie we Frostańskich śnieżycach, ktoś inny również wybierał się na świąteczny bankiet. Xarlez, świeżo upieczony król Arsonii po swoim miażdżącym zwycięstwie był niezwykle szanowany przez pobliskich sąsiadów, w tym przez agresorów, przed którymi kilka tygodni wcześniej musiał bronić swoją ojczyznę.

Xarlez nie siedział całe dnie na swoim tronie, nie potrzebował udowadniać swojej władzy, zamiast spocząć na laurach, wciąż pracował. Wykonywał najuczciwszą według Siebie pracę — rzemieślnictwo. Jego warsztat było marzeniem każdego kowala, płatnerza czy kogokolwiek, interesującego się rzemiosłem.

Stalowe konstrukcje topiły się i poddawały się jego woli, stając się niezastąpioną siłą roboczą. Spokojnie szkicował kolejne projekty, miał być to dzień jak każdy inny, lecz ktoś postanowił mu przeszkodzić.

Ciężkie wrota kuźni otworzyły się z impetem. Dwóch strażników królewskich weszło do środka, eskortując posłańca z Frostanu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 24.35