E-book
7.88
drukowana A5
24.96
Czterej Jeźdźcy Błękitny Feniks akt 1

Bezpłatny fragment - Czterej Jeźdźcy Błękitny Feniks akt 1


5
Objętość:
71 str.
ISBN:
978-83-8431-324-4
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 24.96

Rozdział I — Początek przygody

W barze „Pod Pijanym Smokiem” ktoś właśnie wyleciał przez okno. Szyba pękła jak cienki lód, a chwilę później, za nieszczęśnikiem, wyleciał też stół, roztrzaskując się o bruk z hukiem, który uciszył całą knajpę.

— Q, na bogów! — warknął Rexodias, strzepując pył z czarnego płaszcza, który kosztował więcej niż cała ta speluna razem z duszą właściciela. — Czy ty musisz wszystko rozwiązywać siłowo?

— On nazwał mnie kociakiem. — Q-chan poprawił topór tak, jakby tłumaczył coś absolutnie oczywistego. — A przecież to NyaKi jest kotem.

— Mrrrau — odezwał się NyaKi, nawet nie podnosząc wzroku, zajęty rozlewaniem wina wprost na karty do gry.

— I znowu się zaczyna — westchnął Camil, upychając ostatni kawałek chałwy jakby od tego zależał pokój na świecie. — Jeszcze chwila i wylądujemy na jakimś królewskim liście gończym.

W barze zapadła cisza. Goście wstrzymali oddech. Każdy wiedział, kim są. Czterej Jeźdźcy. Nie bohaterowie, nie wybawcy — raczej cztery katastrofy w ludzkiej skórze. Gdziekolwiek się pojawiali, karczmarze przestawali sprzedawać piwo na kredyt, a bardowie zaczynali komponować nowe ballady — zwykle o tym, kto miał pecha ich spotkać.

— Przypomnij mi, Rexodiasie… czemu nazwałeś nas jeźdźcami? — spytał Camil.

— Bo brzmi dobrze? — wtrącił nieśmiało NyaKi.

— Brzmi, ale jedyne „ujeżdżanie”, jakie tu widzę, to Q, jak wspina się na stół po pijaku — parsknął Camil.

— No właśnie! — odkrzyknął z dumą Q, po czym zamrugał, jakby dopiero zrozumiał. — Chwila, co!?

— Nie kłóćcie się, dziewczynki, mamy zadanie — przerwał im Rexodias, wyciągając z kieszeni płaszcza podartą kartkę.

— Znowu zerwałeś ogłoszenia z tablicy? Mimo zakazu? — zapytał Q-chan podejrzliwie.

— Bez komentarza — wymamrotał Rexodias, pokazując tekst. — Mamy do wyboru: epicką misję, by zabić króla goblinów…

— Albo dostarczenie wina do krainy elfów!!! — wykrzyknął NyaKi, wskakując na stół z energią kota, który zobaczył kocią miętę. — Cycate elfki, nadchodzę!!!

Gdyby NyaKi miał choć odrobinę dumy, dawno by się spalił ze wstydu. Na szczęście nie miał.

— Serio, mogło nas być tylko trzech. Nikt by się nie obraził — mruknął Camil.

Nie planowali niczego epickiego, ale los — albo wino — zdecydował inaczej. Ich rozklekotany wóz skrzypiał przy każdym podskoku na dziurawej drodze. Deski były tak przeżarte przez czas, że wystarczyło jedno mocniejsze szarpnięcie konia, by cała ekipa wylądowała twarzą w piachu. Na tylnych belkach kołysały się sznurki z resztkami suszonego mięsa i przypadkowych trofeów — zardzewiały hełm, pióra i stara butelka wina, którą Camil nazwał „szczęśliwą”, ku obrzydzeniu Rexodiasa, który nienawidził wina.

Siedzieli na rozłożonych byle jak skórach i wytartych kocach, grając w karty, których nadruk dawno się starł — tylko oni wiedzieli, co jest królem, a co kartą wartą mniej niż zero. Q, jak zwykle, oszukiwał, stosując swoje „kreatywne zagrania”, ale NyaKi wyciągnął mu z rękawa taką talię, że wyglądało to, jakby Q próbował otworzyć kasyno. Rexodias opierał się o burtę, dłubiąc w zębach kawałkiem drewienka, a Camil co chwilę popijał piwo z bukłaka, jakby samą wolą próbował nadać tej podróży sens.

Tak wyglądała drużyna, która miała uratować świat. A świat modlił się, żeby w ogóle nie próbowali.

Gdyby coś im naprawdę zagrażało, musieliby co najwyżej przegonić dzikie zwierzę albo paru bandytów po drodze do elfiej krainy. Póki co największym niebezpieczeństwem były ich własne rozmowy i fakt, że NyaKi znów mógł zacząć śpiewać swoją „balladę o cycatych elfkach”.

— Jeszcze chwila, a sam ci ten język odgryzę — wymamrotał Camil, patrząc spode łba na NyaKiego.

— Przecież jeszcze nawet nie zacząłem! — obruszył się mag. — Ale mogę…

— Nie! — przerwali mu chórem wszyscy trzej.

Chwilę potem wóz podskoczył na dziurze, karty rozjechały się po podłodze, a Q-chan zawył, jakby właśnie stracił honor — i kolejne złote monety.

— Dobra, czas na ostateczną stawkę — powiedział NyaKi z szelmowskim uśmiechem. — Jak przegram, to zdejmuję płaszczyk.

— Nie. — Rexodias nawet nie podniósł wzroku.

— Nikt tego nie chce oglądać — dodał Camil z pełną szczerością.

— Żartowałem. — NyaKi teatralnie przewrócił oczami. — I tak kiedyś o to będziecie błagać.

Gra w karty trwała dalej, aż nagle wóz zatrzymał się z piskiem.

— Co jest? — warknął Rexodias, wychylając się.

Przewoźnik leżał bezwładnie, jak porzucona kukła. Martwy.

— No i się zaczyna — wymamrotał Camil, chwytając za młot.

Q-chan wyskoczył z wozu pierwszy, a chwilę później cała czwórka była gotowa do walki.

— Kim jesteś i czego chcesz? — Rexodias odezwał się spokojnie, jakby pytał o pogodę, a nie o życie i śmierć. — Dogadamy się, tylko pokaż się.

Zza drzewa wyszedł ciężkozbrojny wojownik. Zbroja, choć poobijana, lśniła w blasku popołudniowego słońca. Obok niego kroczyła kobieta z rudym lisim ogonem, który poruszał się leniwie, jakby znała swoją przewagę.

— O nie! Nie, nie, nie! — wrzasnął NyaKi i zniknął w wozie szybciej, niż Camil zdążyłby przeżuć kawałek chałwy.

— Co jest? Silni wojownicy? Pułapka? — spytał Q, zaciskając dłonie na toporze.

— Gorzej… — NyaKi wychylił się zza zasłony, blady jak kreda. — To moja była.

— To chyba nie aż tak źle. — Q klepnął go w ramię, próbując brzmieć pokrzepiająco.

— Ona jest komornikiem. — wykrztusił mag, jakby wypowiadał zaklęcie śmierci.

— Chcieliśmy was puścić wolno… — zaczął Rexodias. — …ale nie stać nas, żeby spłacić jego długi.

Wojownik ruszył naprzód, stalowe buty wbiły się w ziemię z głuchym stukiem. Był wyższy i masywniejszy, ale Rexodias stał niewzruszony, patrząc na niego jak na kogoś, kto pomylił drzwi.

To wojownik pierwszy opuścił wzrok. Przegrał bez jednego ciosu.

— Po prostu ich zabij, jeśli ci złota szkoda. — wymamrotał NyaKi, ciągnąc się nerwowo za kocie uszy.

— Nie. Nic się nie zmieni, jeśli załatwię tego frajera jednym ciosem. — Rexodias chwycił NyaKiego za kołnierz i wyciągnął z wozu jak worek mąki.

Opancerzony wojownik zdjął hełm. Jeźdźcy słusznie podejrzewali, że pod nim kryje się twarz o rysach, które mówiły: „nie mam poczucia humoru”.

— Poddaję się! Wygrałeś! — NyaKi rozłożył ręce, dramatycznie spoglądając na towarzyszy. — Ktokolwiek, pomóżcie!

— Naliczyliśmy odsetki… — mruknął wojownik, łapiąc go za uszy i podnosząc w górę jak niegrzecznego kota.

— Glajg, dogadamy się! Serio! — piszczał NyaKi, machając nogami w powietrzu.

— To, że nie masz pieniędzy… — wojownik cisnął nim w ziemię — …nie zmienia faktu, że musisz nas spłacić.

— A wysyłanie paczek z fałszywą gotówką też nam nie imponuje. — dorzuciła lisica, przeciągając się z gracją, jakby ta scena była dla niej kolejną nudną rutyną.

Glajg wymierzył pierwszy cios. NyaKi wyleciał w powietrze, lądując kilka metrów dalej z odgłosem „oof” tak donośnym, że bard w karczmie zanotowałby go jako nowy refren.

Q-chan napiął mięśnie jak łuk i zrobił krok do przodu, ale Rexodias zatrzymał go ruchem dłoni.

— Zapłać mu, NyaKi, dasz radę! — Camil uśmiechnął się, jakby właśnie oglądał najlepszy teatrzyk roku.

— Szkoda pieniędzy! — Rexodias powstrzymał Q-chana gestem, jakby hamował go przed wyrzuceniem złota w błoto.

Glajg nadepnął na nogę NyaKiego. Trzask pękającej kości przeszył powietrze jak dźwięk złamanego patyka.

— Poddaję się! — wrzasnął NyaKi, wyciągając stopę spod jego ciężkiego buta.

— Myślisz, że jak się popłaczesz, to ci odpuszczę? — warknął Glajg, patrząc na niego jak na robaka.

— Macie rację… — wyjęczał NyaKi, prostując się mimo bólu. — Nie powinienem był palić tego sierocińca, brać pożyczki i uciekać z kraju.

— CO?! — Glajg na moment zamarł, zdezorientowany. — Co ty bredzisz?!

Rexodias i Camil obserwowali pojedynek, jakby oglądali najlepszy cyrk w mieście. Brakowało im tylko tabliczki „10/10”.

— W sumie… — mruknął Camil, wskazując na lisicę. — Gustu NyaKiemu nie można odmówić.

— Co fakt, to fakt. — Rexodias przyznał mu rację, chrupiąc nieistniejący popcorn.

Lisica, słysząc to, poprawiła włosy i odruchowo zasłoniła dekolt, strzelając im spojrzenie pełne irytacji.

— Na swoją obronę powiem, że od dawna nie spaliłem żadnego sierocińca. — NyaKi uśmiechnął się krzywo.

— Co to ma do rzeczy?! — ryknął Glajg, zamachując się kolejnym ciosem.

NyaKi uskoczył w bok z kocią zwinnością, robiąc przewrót na trawie.

— Oj, Glajg, wolny i przewidywalny jak twoja matka — droczył się NyaKi, krążąc wokół niego z totalnym brakiem szacunku w każdym geście.

— Stój w miejscu, tchórzu! — ryknął rozwścieczony kolos, wymachując mieczem.

— Myślałem, że byliśmy przyjaciółmi, Glajg. — NyaKi westchnął teatralnie. — A ją… naprawdę kochałem.

— ZDRADZIŁEŚ JĄ Z MOJĄ MATKĄ! — Glajg wrzasnął tak, że ptaki z pobliskich drzew poderwały się do lotu. — Nie chcę nawet wiedzieć, co robiliście!

Pozostali Jeźdźcy wybuchnęli śmiechem. Camil aż opluł się piwem.

— Chcesz wiedzieć? To opowiem! — NyaKi wykonał kolejny unik, prowokując przeciwnika.

Glajg aż pobladł z obrzydzenia, ale zaraz znów poczerwieniał ze wściekłości. Wreszcie ruszył na niego, a ostrze jego miecza drasnęło policzek NyaKiego.

— I co!? Zamilkliście, tchórze!? — ryknął, odwracając się w stronę Jeźdźców. — Mam go zabić?! To wam pasuje!? Opodatkuję każdy wasz łup!

— Uuuu, no i kaplica — mruknął Q-chan, wiedząc, co się teraz wydarzy.

— Jak ich nazwałeś? — syknął NyaKi, wyciągając pióro.

— No dawaj, pokaż, co potrafisz tym piórkiem! Poza pisaniem tych ckliwych listów!

— Proszę bardzo. — NyaKi rozłożył pergamin. — Ściero.

Glajg zamierzył się na kopniaka, ale w tej samej chwili znikąd wybiegło stado bizonów, taranując go jak worek kartofli. NyaKi spokojnie kreślił kolejne słowa.

— Zagraj mi coś… — rzucił zimno.

Chwilę później na Glajga spadł fortepian z takim hukiem, że Camil wypluł chałwę.

— Nigdy nie dostaniecie moich pieniędzy. Głównie dlatego, że ich nie mam — dodał NyaKi, robiąc papierowy samolocik z zapisanej kartki i cisnąc nim w pokonanego.

Lisica tylko prychnęła i rzuciła zaklęcie, znikając razem z towarzyszem.

Jeźdźcy wsiedli na wóz jakby nic się nie stało. To był po prostu kolejny wtorek.

— Wierzyliśmy w ciebie, NyaKi — powiedział Rexodias z dumą. — Nawet kiedy robisz z siebie kompletnego idiotę. Zawsze masz u nas plecy.

— Ale obstawiłeś, że się złamie i zapłaci, prawda? — mruknął Camil, oblizując palce z chałwy.

— Powiem ci, że przygarnięcie go nie było takie złe — stwierdził Q-chan, klepiąc NyaKiego po głowie. — Masz tu nagrodę… ale pierwszy i ostatni raz!

— O co ci chodzi, Q? — spytał Rexodias z uniesioną brwią.

— No, ta jego dziwna magia. Napisał trzy linijki i zamienił chłopa w mielonego? — odparł Q, kręcąc głową.

— Ja nawet nie wiedziałem, że on jest magiem — przyznał Rexodias. — Po prostu chciałem, żeby było nas czterech.

— Chwila… spaliłeś sierociniec? — Q zmarszczył brwi, patrząc na NyaKiego.

— Wszyscy mamy swoje grzeszki — odburknął mag, przewracając oczami.

— Fakt. Ja prawie zjadłem kiedyś trójkę dzieci — rzucił Camil tak poważnie, że zapadła cisza.

Camil rozejrzał się po reszcie, jakby szukał potwierdzenia, że to całkiem normalna historia przy ognisku.


— W mojej obronie, były polane miodem — dodał, jakby mówił o deserze, a nie o ludzkim mięsie.

Rozdział II — Kraina Elfów

Elficka kraina pachniała jak wiosenny targ — mieszanką kwiatów, wina i przesadnie słodkich likierów. Przyjaciele korzystali z luksusów hotelu, który zorganizował im książę Camil, rozkoszując się miękkimi poduszkami i drinkami w kielichach tak delikatnych, że wystarczył jeden nieostrożny ruch Q-chana, by skończyły jako szklana mozaika na podłodze.

— Potrzebujesz… wiesz, pogadać? — zagadnął Q, zerkając na NyaKiego z miną, jakby ten zaraz miał się rozpłakać.

— Szczerze mówiąc, już mi prawie lepiej — odparł koci czarodziej, lekko się uśmiechając.

NyaKi bazgrał coś na swoim magicznym pergaminie z taką miną, jakby pisał list rozwodowy do samego siebie.

— No, teraz jest płaska. Idealnie — stwierdził, patrząc na swoje dzieło, jakby właśnie wymyślił nowy rodzaj broni masowego rażenia.

Rozmowę przerwał początek występu elfickich tancerek. Skąpo ubrane elfki wirowały przed czterema jeźdźcami, którzy z błogim samozadowoleniem popijali kolorowe drinki — jakby to było ich prawdziwe powołanie. W pewnym momencie jedna z tancerek przejęła kieliszek Rexodiasa i teatralnie wylała zawartość na swój biust.

— Może któryś z was… pomoże mi go wypić? — spytała, zagryzając prowokacyjnie wargę.

— Zachowaj go dla siebie — odparł chłodno Rexodias, sięgając po kolejny drink.

— Sigma — skwitował krótko Camil, kiwając głową z uznaniem.

Tancerka, zdezorientowana, zatrzymała swój taniec.

— Aż tak źle to wyszło? — Rexodias roześmiał się krótko. — Nie chciałem cię urazić.

— Nie o to chodzi. Potrzebuję waszej pomocy — powiedziała nagle poważnym tonem i ruchem ręki nakazała pozostałym tancerkom opuścić salę.

Elfka, przedstawiająca się jako Yerio, usiadła na miejscu NyaKiego, bezceremonialnie sadzając go na swoich kolanach. Koci wojak wyglądał, jakby właśnie odnalazł sens życia, mając twarz wciśniętą w jej dekolt.

— I teraz mnie zabiją! Kolejny niezadowolony klient… a już dziś miało mnie tu nie być! — wyjęczała, dramatycznie gestykulując.

— O czym ty mówisz? — wtrącił Q. — Spójrz na NyaKiego, to nie wygląda na dzień pełen tragedii.

NyaKi odpowiedział coś niewyraźnie, jakby słowa były tylko przeszkodą między nim a miękkim elfim dekoltem. Wyglądając przy tym jak kot, który trafił do raju z niekończącą się dostawą kocimiętki.

— Jak to miało cię tu nie być? — Camil jako jedyny wziął jej słowa na poważnie.

— Mój ukochany miał mnie stąd zabrać, odkupić moją wolność w zamian za czekoladową krowę… — Yerio prawie się rozpłakała. — Ale te mleczne demony się rozmyśliły. Kapryśne bydlaki.

— Może nie zdążył? Co by z nim zrobili? — Rexodias włączył się do rozmowy, w jego głosie pobrzmiewała ekscytacja na myśl o potencjalnym kłopocie, który mógłby nazwać przygodą.

— Pojmaliby go, zamknęli w lochu Tereniasiasa. Nikt stamtąd nie wychodzi żywy — odparła, drżąc na całym ciele.

W tym momencie do apartamentu wpadła kierowniczka hotelu i zaczęła wrzeszczeć na Yerio w nieznanym im języku. Elfka podskoczyła jak oparzona i wybiegła tak szybko, jakby ktoś właśnie powiedział jej, że urząd skarbowy idzie po jej premię.

— Pomóżmy jej. To dla nas góra pół dnia roboty — rzucił Camil, patrząc na Yerio jak na porzuconego w deszczu szczeniaka.

— Nie wiem czy chcemy to robić, demony mleczne słyną z dość niepokojących zwyczajów. — Q-chan zmartwił się.

— O co chodzi? — zapytał skonfundowany NyaKi. — Jedyne, co zrozumiałem, to… jej dekolt.

— Panowie — Rexodias wstał z leżaka, przybierając ton dowódcy przed najważniejszą bitwą.

Jeźdźcy spojrzeli na niego z napięciem, jakby zaraz miał ogłosić heroiczną misję. Czy mieli zaatakować siedzibę porywaczy? Rozpocząć długie, wyczerpujące śledztwo?

— Ogłaszam! — Rexodias poprawił kołnierz i z namaszczeniem usiadł z powrotem. — Że… nam się po prostu nie chce.

Pozostali nagrodzili tę „przemowę” gromkimi brawami, a NyaKi i Q ocierali łzy ze wzruszenia, jakby właśnie obejrzeli najpiękniejszą mowę motywacyjną świata.

Ich relaks przerwał jednak kolejny występ — tym razem do pokoju wkroczyli prawie nadzy, umięśnieni elfi tancerze, oblewając Jeźdźców szampanem niczym świeżo koronowanych zwycięzców.

— Nie ma takiej opcji! — Rexodias zerwał się na równe nogi, jakby właśnie zobaczył rachunek z baru. — Idziemy! Uratujmy tę cielepetę!

Elfi tancerze spojrzeli po sobie z oburzeniem, jakby ktoś właśnie opluł ich artystyczną godność.

— To skandal! — zawołał jeden z nich, poprawiając złote stringi. — Powiemy Tereniasiasowi, że nie macie gustu!

— I że nie chcecie szampana prosto z mojego pępka! — dodał drugi, wyraźnie urażony.

Cała czwórka wypadła z apartamentu, uciekając z rozpędzającego się elfickiego „przyjęcia”.

Książę Camil zapłacił za wolność Yerio. Potem drużyna podzieliła się na dwa oddziały: Rexodias z Q-chanem mieli zaatakować siedzibę porywaczy ukochanego Yerio, a Camil z NyaKim wyruszyli na poszukiwanie legendarnej czekoladowej krowy. Chłopak Yerio, Variton, obiecał mafii mlecznej, że przyniesie im to mityczne zwierzę w zamian za jej wolność.

Q przygotował cały swój arsenał, marząc o spektakularnej rzezi, żeby wreszcie błysnąć po dość wątpliwym popisie w poprzednim rozdziale. Rexodias potrzebował jedynie swojej niezachwianej pewności siebie.

Dowódca mafii mlecznej już wiedział o ich przybyciu. Był nim sam, słynny i potężny Lord Tereniasias — król demonów mlecznych. Nie żeby ktoś poza tym regionem o nim słyszał. W praktyce więcej ludzi potrafiło zanucić sprośne ballady o elfickich cyckach NyaKiego niż wymówić jego imię.

Tereniasias, jak na porządnego gospodarza przystało, postanowił przygotować się na wizytę. Wezwał swoich synów — Kaito i Rameyta — przekonany, że dwójka jego „chłopców” bez trudu poradzi sobie z ludzkimi przybłędami, jakimi byli Rexodias i Q-chan.

Zabójcze duo ruszyło więc prosto do pałacu mlecznego tyrana, podczas gdy książę Camil i koci wojak bez celu błądzili po elfickich ścieżkach.

— I dlatego twierdzę, że Q kocha swojego psa bardziej niż powinien — Camil zakończył wywód z powagą filozofa.

— Wow… niesamowite — NyaKi aż zamrugał, szczerze poruszony rzetelnością dowodów.

Niestety oba składy nie cieszyły się sielanką zbyt długo. Rexodias i Q szybko starli się z demonami mlecznymi. Choć obaj byli potężnymi wojownikami, przeciwników było zbyt wielu, a Rexodias był zbyt leniwy, by traktować walkę śmiertelnie poważnie.

W efekcie zostali pojmani i podstępnie nakarmieni mlekiem usypiającym. Potężny wojownik imieniem Rajkan chciał wykorzystać ich bezbronność. Gdy już miał zdjąć ich spodnie, nagle poczuł na plecach dreszcz instynktu przetrwania, zerwał się do ucieczki i schował za drzewem.

Jego mniej ostrożni towarzysze podeszli do niego.

— Gdybym choć ich tknął, nie wyszedłbym z tego żywy! — wykrzyknął Rajkan w panice. — Czułem to!

— Przesadzasz… — odezwał się słabszy demon i sięgnął do pasa Rexodiasa.

Nie trzeba było długo czekać na krzyk bólu. Metaliczny trzask klamry od pasa Rexodiasa rozdarł powietrze, a demon padł na ziemię, jakby poraził go piorun.

— Nie mam nic do waszej ekipy, ale są pewne granice — rzucił Rexodias, wstając i budząc Q lekkim plaskaczem.

Po raz pierwszy od lat dobył swojego miecza — tępego, zardzewiałego kawałka żelaza, który bardziej przypominał kłodę niż oręż. Każde uderzenie wymagało brutalnej siły, ale Rexodias nie zamierzał szukać lepszego uzbrojenia. Walka takim złomem była jak naplucie w twarz przeciwnika — pokaz siły i pogardy w jednym.

Jego ciosy były wolne, ciężkie, ale diabelnie precyzyjne. Każde cięcie kończyło się rozpryskiem krwi i kolejnym demonem, który padał jak worek zgniłych ziemniaków. Q w tym czasie przeszedł w tryb berserkera — jego ciało wykrzywiło się w dziką, dwunożną formę psa, a oczy zapłonęły furią. Rozrywał demony na strzępy gołymi łapami, a gdy pożerał kawałki wrogów rozciętych przez Rexodiasa, rósł w siłę, jakby każdy kęs był nowym ładunkiem energii.

I wtedy pojawili się oni — dwaj nowi przeciwnicy. Nie wyglądało to na kolejne mięso armatnie. Wyglądali jak odbicia w lustrze — Rexodias i Q mieli wrażenie, że widzą podwójnie.

— Koniec zabawy — warknął starszy brat, uderzając Q-chana w bok i posyłając go w trawę. — Noszę imię Kaito. Jestem dziedzicem ziem mlecznych — oznajmił, wbijając dwuręczny miecz w ziemię tak, jakby wyznaczał własne terytorium.

— Damy wam ostatnią szansę na wycofanie — dodał młodszy, Rameyta, już naciągając cięciwę łuku.

— Naprawdę? — mruknął Rexodias, nonszalancko opierając się o rdzawą klingę. — Coś was za mało.

Kaito w mgnieniu oka wyrwał miecz z ziemi i zamachnął się potężnie. Ostrze starło się z zardzewiałą klingą Rexodiasa, a iskry posypały się jak fajerwerki.

— Spróbuj mocniej, księżniczko — prychnął Rexodias, odpychając go brutalnym kopnięciem.

Rameyta posłał strzałę, która wbiła się w bark dowódcy Jeźdźców. Rexodias nawet nie drgnął — spojrzał tylko na ranę i… uśmiechnął się jak wariat.

— Wiesz, co robić, Q! — ryknął.

Q podniósł kuszę i oddał strzał, ale Rameyta był szybszy. Strzała za strzałą, cały grad pocisków — Q ledwo nadążał unikać. Tymczasem Rexodias walczył jak rozwścieczone zwierzę. Każde uderzenie jego tępym mieczem brzmiało jak grzmot. Cios za ciosem, krok za krokiem, parł naprzód. Kaito walczył na pełnej sile, nie zważając na obronę — i to był jego błąd.

Rexodias przyjął jeden z jego ciosów, ale w odpowiedzi wykonał potężne zamachnięcie, które wytrąciło broń Kaito z jego dłoni.

— Teraz! — syknął Rexodias.

— Giń! — wrzasnął Q i strzelił w Kaito.

Strzała wbiła się głęboko w ramię demona mlecznego. Rexodias wykorzystał tę chwilę — zrobił obrót i z całej siły zamachnął się mieczem. Głowa Kaito potoczyła się po ziemi jak krwawy melon.

Rameyta zawył z rozpaczy i wściekłości, zasypując ich gradem strzał. Kilka utkwiło w ciele Rexodiasa. Ten, mimo krwi cieknącej po ramieniu, stanął między Q a łucznikiem, jakby własnym ciałem chciał go osłonić.

— Dlaczego to zrobiłeś!? — krzyknął Q, widząc rannego przyjaciela.

— P — podejdź bliżej… — wyjęczał Rexodias.

— Tak? — Q nachylił się.

— Dalej mi się nie chce — parsknął, uśmiechając się przez krew.

Q warknął i zmienił się w swoją najsilniejszą formę.

— Koniec zabawy! — ryknął, zionąc ogniem. Strzały Rameyta odbijały się od SmoQa jak od tarczy, a demon próbował uciekać. Nie zdążył. Rozszarpany i spalony, padł martwy.

— Wisisz mi słodkie mleczko… — wypomniał Rexodias, wyciągając strzały z pleców i krzywiąc się z bólu.

Tymczasem, wiele mil dalej, druga połowa drużyny zmagała się z problemem znacznie groźniejszym niż demony — z potężnym głodem. Podczas gdy Rexodias i Q robili rzeźnię w lesie, Camil i NyaKi opracowali desperacki plan, który książę ochrzcił mianem „operacji dywersji zakupowej”.

— Pamiętasz plan? — upewnił się Camil, zerkając na kociego wojaka.

— Oczywiście! — NyaKi bez wahania wpadł do sklepu.

— Wracaj, idioto, jeszcze nie skończyłem! — wrzasnął za nim Camil, udając, że rusza w pościg.

NyaKi z entuzjazmem demolował alejki, przewracając kosze i zrzucając towar z półek. Camil biegł za nim, krzycząc coś o schwytaniu „złodzieja kocimiętki”, by uwiarygodnić scenę. Plan działał idealnie… aż do momentu, gdy jeden z klientów złapał NyaKiego za uszy i cisnął nim o podłogę z taką siłą, że koci mag stracił przytomność, mrucząc coś niezrozumiale.

— Co ty wyrabiasz? — Camil dopadł do kociego przyjaciela, starając się utrzymać pozory.

— Jestem łowcą magów. Ten kociak śmierdzi czarną magią — syknął mężczyzna, kopiąc nieprzytomnego NyaKiego. — Myślałem, że jesteś jednym z nas, skoro go goniłeś.

Łowca magów zabrał magiczne pióro NyaKiego, patrząc na nie z wyraźnym obrzydzeniem. Kierownik sklepu, wdzięczny za „pomoc” w złapaniu „psotnego magika”, zaprosił Camila i łowcę na darmowy posiłek.

— Smacznego — mruknął łowca, unosząc kufel w stronę Camila.

— Wzajemnie — odparł książę, chowając do kieszeni garść żelków, które ukradkiem wyniósł z magazynu.

Camil, jak na księcia — dyplomatę przystało, szybko znalazł wspólny język z łowcą magów, który przedstawił się jako Karlos. Łowca nienawidził magów i gardził władzą, która opierała się wyłącznie na odziedziczonych talentach magicznych. Camil nie zamierzał skrzywdzić NyaKiego, ale przytakiwał Karlosowi tak gorliwie, jakby planował założyć klub nienawiści do czarodziejów — byle tylko ugrać darmowy obiad.

Kiedy Karlos zajadał się mięsem, Camil wykorzystał moment, by „zwiedzić” magazyn i zgarnąć zapasy. W końcu trafił na butelkę alkoholu — i tu ich rozmowa skręciła w dramatyczne klimaty. Wypili za „prawdę i wolność”, a potem zaczęli snuć swoje historie.

Camil opowiedział o ukochanej, która czeka na niego w jego ojczyźnie (choć tak naprawdę chodziło o jego wygodną posadkę w urzędzie i awans w kolejce do tronu). Karlos zaś, ze łzami w oczach, wyznał, że magowie zamordowali jego rodzinę. W napadzie furii postanowił dokończyć dzieła i zabić nieprzytomnego NyaKiego.

Camil westchnął ciężko. Nie znosił przemocy, ale tym razem nie miał wyboru. Odsłonił jedną ze swoich magicznych fałdek na brzuchu, a jej blask zamienił Karlosa w garść popiołu. Książę spojrzał na stosik szarego pyłu, uronił pojedynczą łzę i mruknął:

— Szkoda… naprawdę go lubiłem.

Kilka godzin później, gdy koci wojownik odzyskał przytomność, Camil go odwiązał.

— Świetny plan! Teraz mam siniaki! Pewnie ten typ mnie poturbował! — NyaKi wybuchnął żalami.

— Dobra, dobra. — Camil podał mu paczkę żelków.

NyaKi natychmiast zamilkł.

— To zmienia postać rzeczy — mruknął, otwierając opakowanie.

Po uzupełnieniu zapasów wyruszyli dalej. Po kilku godzinach marszu stanęli u podnóża Góry Krowiej — świętego miejsca demonów mlecznych. Nie wiedzieli jeszcze, że ich obecność w tym miejscu to jak machanie krwawym stekiem przed wygłodniałym smokiem. A to nigdy nie jest dobry pomysł.

Tymczasem Rexodias i Q opatrywali swoje rany w obozowisku w lesie.

Cisza nocy była kojąca, a świadomość, że Kaito i Rameyta już nie żyją, dawała im złudne poczucie bezpieczeństwa.

Po kilku godzinach rozmów i drzemki — a właściwie leniwego gapienia się w ognisko — wojskowa rutyna Rexodiasa kazała im ruszyć. „Wcześnie” w ich standardach oznaczało 15:30.

Ścieżka prowadziła prosto do pałacu Tereniasiasa, króla demonów mlecznych.

— Wygląda jak przerośnięta mleczarnia… — mruknął Q, patrząc na monumentalną budowlę z czarnego kamienia.

— Albo jak twój żołądek po kebabie. — Rexodias poprawił płaszcz i wszedł pierwszy.

Jednym uderzeniem barkiem Q rozwalił zamek pancernych drzwi. Metalowy zgrzyt rozbrzmiał jak wojenny gong.

— Pokonaliście moich synów — rozległ się głos Tereniasiasa. — Zadziwiające.

Z ciężkich firan wysunęła się cienista sylwetka. Poruszała się tak płynnie, jakby nie dotykała ziemi. Ukłoniła się teatralnie, a cień jej dłoni wskazał dalszą drogę.

— Wiem, po kogo przyszliście… ale wam go nie oddam! — ryknęła postać, a jej kształt eksplodował czarną magią.

Potworna forma Tereniasiasa wyłoniła się w pełnej krasie — czarne, mleczne rogi, ciało ociekające parującą, mleczną cieczą, a oczy jak dwa białe słońca.

Q bez namysłu przybrał formę dwunożnego psa i rzucił się do ataku. Potwór złapał go jednym ruchem i wyrwał mu lewą rękę. Berserker padł na ziemię, rycząc z bólu.

— Odejdź, szermierzu, chyba że wolisz podzielić jego los! — Tereniasias ryknął tak, że powietrze aż zawibrowało.

Rexodias nie zamierzał się wycofać. Odbił się od ściany i kopnął Tereniasiasa z takim impetem, jakby sam kostuchę wysłał do roboty.

Niestety, stopa dowódcy natychmiast poparzyła się od kontaktu z mroczną mocą potwora.

Q, zaciskając zęby, wystrzelił z kuszy, ale bełt odbił się od skóry demona jak od stalowej tarczy.

— No super… — mruknął, przeładowując.

— Za ciasno tu na takie coś. — Rexodias zerknął na Q. — Na dwór z nim!

Wycofali się na zewnątrz, ścigani falą czarnej magii. Tuż przed progiem Tereniasias uderzył w nogę Q. Rexodias, w przypływie czystej furii, kopnął w bramę tak mocno, że spadające kraty przebiły ciało demona, wbijając go w ziemię.

— Gotowy? — spytał Q.

— Dawaj łapę. Nie pierdol — Rexodias uśmiechnął się złowieszczo.

Zabójczy duet wykonał najbardziej męski uścisk dłoni, jaki kiedykolwiek widziała ta planeta. Tak męski, że powietrze w promieniu dziesięciu hektarów przesiąkło testosteronem, a ziemia zadrżała pod ciężarem ich dumy. Na trawie wokół nich pojawiły się płonące, runiczne symbole.

— Lodówka! — ryknęli jednocześnie.

To nie było zwykłe zaklęcie lodu. Lodówka była koszmarem w czystej postaci —

połączeniem siły Rexodiasa, który potrafił wzmocnić atak najbardziej mu zaufanych

i furii Q-chana, który rósł w potęgę z każdym zadanym mu ciosem i każdą raną. Ich moc eksplodowała tak gwałtownie, że powietrze zamieniło się w burzę, a samo imię Tereniasiasa rozpłynęło się w krzyku umierającej magii. Król demonów mlecznych — potężny, mroczny i nieśmiertelny — stopniał jak kostka lodu wrzucona do wrzątku. Ale zwycięstwo miało cenę. Zaklęcie apokalipsy rozpętało śnieżycę tak brutalną, że cała okolica zamieniła się w biały koszmar. Rexodias i Q musieli przeczekać burzę w pałacu obalonego króla, podczas gdy ich przyjaciele walczyli z zimnem gdzieś dalej.

— Brrrr… zimno — NyaKi potarł zmarznięte uszy.

— Rexodias i Q musieli użyć Lodówki — stwierdził Camil. — Mamy niewiele czasu, zanim śnieżyca dorwie i nas.

NyaKi wyciągnął z kieszeni kartkę i magiczne pióro, jakby rysował plan przetrwania. Okoliczne drzewa zareagowały na moc artefaktu, uginając się i tworząc prowizoryczne schronienie.

— Czasami mnie przerażasz… — Camil zmarszczył brwi. — Skąd masz to pióro?

— A czy to ważne? — NyaKi otworzył paczkę żelków.

— Tak, to jest bardzo ważne — książę zabrał mu słodycze. —

Nie mogę być jedynym odpowiedzialnym w tym teamie!

— A kto ci kazał?

— Jeśli będziesz tak ostentacyjnie machał tym piórem, sprowadzisz na nas cały tabun problemów.

— Ukradłem. — NyaKi wzruszył ramionami.

— W sumie, czego się spodziewałem… — Camil westchnął, wyciągając z plecaka swój własny artefakt.

Był to nietypowy zegarek na łańcuszku — narzędzie hipnozy, ltóre idealnie współgrało z jego unikalnym zaklęciem apokalipsy, zwanym „Autozjazmizmem”. Każda istota słabsza od Camila wierzyła w każde jego słowo. Zegarek pozwalał mu nawet przekonywać istoty półboskie — o ile były choć trochę podatne na manipulację

— Użyłem go raptem parę razy w życiu, żeby nie zwracać na siebie uwagi. — Camil schował zegarek do kieszeni z takim gestem, jakby odkładał koronę. — Jeśli miałbym podbić świat, zrobię to sam. Polityka to nie tylko magia i brutalna siła, to strategia.

— Strategia, czyli gadanie do znudzenia, aż wszyscy się poddadzą? — prychnął NyaKi, strzepując cukier z żelków. — Ale fakt, źle by było, gdyby państwem rządził najgłupszy, ale najsilniejszy — dodał po chwili.

— Dokładnie. Państwem powinien rządzić ktoś, kto się do tego nadaje, a nie ten, kto wyeliminował konkurencję. — Camil poprawił płaszcz, jakby właśnie wygłaszał przemówienie. — Więc co z tego, że mógłbym wszystkich tak zmusić do posłuszeństwa?

Camil i NyaKi różnili się jak ogień i woda. Książę gardził bronią runiczną — dla niego to była droga na skróty. NyaKi natomiast patrzył na to inaczej. Leniwy jak kot na parapecie, bez wahania brał wszystko, co mogło mu ułatwić życie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 24.96