E-book
46.15
drukowana A5
104.3
Czterej Jeźdźcy Apokalipsy

Bezpłatny fragment - Czterej Jeźdźcy Apokalipsy


5
Objętość:
656 str.
ISBN:
978-83-8221-934-0
E-book
za 46.15
drukowana A5
za 104.3

W obrzydliwym akcie samouwielbienia dedykuję tę książkę samemu sobie i każdemu, kto potrzebuje, by go zauważono.

SEZON PIERWSZY

Zstąpienie

Widzicie, życie na Ziemi wcale nie jest takie proste na jakie z pozoru wygląda. To znaczy, hej, na pewno jest bardziej lajtowo niż w świecie nadprzyrodzonym, przeplatającym się ze światem śmiertelników, który (kurewsko oryginalnie) ochrzciliśmy Czwartym Wymiarem. Było tam co prawda trochę ciekawiej, ot jednego dnia polowaliśmy na anioły, drugiego ganialiśmy się z piekielnymi czartami i totalnie bez przypału sialiśmy chaos pod nosem samego Stwórcy, który w zasadzie chuja mógł nam zrobić, bo jak powiedział mu ten jego przydupas Janusz, będziemy potrzebni przy końcu świata, żeby pomóc przy rozpierdalaniu Ziemi w drobny mak. Brakowało nam jednak wielu dobrodziejstw cywilizacji, jakimi są na przykład whisky, burdele i wykop. Zresztą wybór nie był do końca nasz. Nie zeszliśmy na Ziemię z własnej woli. Wojna odpierdolił PEWNĄ AKCJĘ, która wkurwiła Stwórcę na tyle, że wystawił za naszą czwórką list gończy zarówno w Niebie, jak i Piekle. Może wam kiedyś o niej opowiem, ale serio — czasami wydaje mi się, że jestem jedynym ogarniętym członkiem tej pojebanej rodziny. Jak tylko Śmierć usłyszał, że jesteśmy w dupie, a Piekło i Niebo sprzymierzyli się, żeby nas zapierdolić, zaczął się opętańczo śmiać i wyleciał z domu z kosą w łapie. Dobrze, że Głód podłożył mu nogę i zapaleniec nadział się na to swoje naostrzone gówno, przez co mieliśmy go z głowy na tydzień i mogliśmy w spokoju pomyśleć co robić. W ten oto sposób zadecydowaliśmy, że musimy jak najszybciej spierdalać z Czwartego Wymiaru, bo nawet my nie mieliśmy szans ze zjednoczoną armią obu królestw. No i gdzie mogliśmy się udać? Oczywiście, że na Ziemię. Jak tak teraz na to patrzę, to w sumie dobrze się złożyło, czekanie na koniec w świata zaczynało być naprawdę nużące. Teraz mamy przynajmniej co robić.

Oto i my. Czterej Pierdoleni Jeźdźcy Apokalipsy. Żyjemy na Ziemi już dobrych parę lat, wciąż czekając aż Pan Buk zapomni o tym co odpierdolił Wojna i pozwoli nam wrócić do domu, ale wiecie co? Przestało nam na tym zależeć. Bawimy się świetnie i mamy zamiar tu zostać do jebanego końca świata. Wojna, jebany plejboj, znalazł sobie nawet loszkę, ale jest pewien problem — ta jego blondyneczka jest w drugiej klasie liceum. Bo widzicie, schodząc na Ziemię mogliśmy wybrać sobie facjaty, ot coś w stylu kreatora w Simsach. Niby sztos, ale nawet to nie naprawi mojego ryja. Cóż, w końcu jestem Zaraza, wywołuję choroby i trądzik. Ale dlaczego sam muszę mieć ryj jak trędowaty? Nawet zapytałem o to kiedyś tego, jak mu tam, świeżego Jana. A ten mi mówi coś o tym, że nie każdy rodzi się pięknym i kluczem do osiągnięcia szczęścia jest nauczenie się żyć ze swoimi słabościami. Zajebałem mu w mordę bo w poważaniu mam takie kurwa rady, a ten skurwiel, żeby mi dojebać, dopisał o mnie parę wersów do swojej ewangelii, przez co na zawsze będę obnosił się z tym pryszczatym, czerwonym, krzywym ryjem. Trochę przykro, patrząc na moich braci. No dobra, jest jeszcze Głód, ale jego poza fast foodami nie interesuje nic. Mógłby mieć całą mordę wymalowaną niezmywalnym gównem i nie zrobiłoby mu to w sumie żadnej różnicy, o ile wciąż miałby wstęp do KFC. Więc, jak już mówiłem schodząc na Ziemię mogliśmy zrobić sobie takie, nazwijmy to, awatary. Oczywiście wszyscy zrobiliśmy z siebie młodziutkich, ślicznych (poza mną) chłopców, których można było posądzić o bycie licealistami albo studenciakami.

Wojna, korzystając ze swojej pięknej buzi, poznał jakąś loszkę. Dlaczego mówię o tym już drugi raz? Widzicie, ten debil wciągnął nas w jak na razie najbardziej pojebaną akcję, jakiej doświadczyliśmy podczas naszego pobytu na Ziemi.

Podczas jednej z randek zapytała naszego lowelasa gdzie się uczy lub studiuje. Ten, oczywiście zmieszany, myśli co powiedzieć, ale ona zinterpretowała to w trochę inny sposób, zakładając, że pewnie go wyjebali czy coś i teraz wstyd mu się przyznać przez taką wielką damą. A ten debil? Oczywiście mówi, że tak tak, ale szuka nowej budy, gdzie mógłby się przepisać. Jak to się skończyło? Chyba nie muszę mówić.

Wrócił pod wieczór i mówi, że idziemy do jakiegoś gościa, żeby nam papiery skołował. Patrzymy na niego jak na debila, którym jest, nie wiedząc o chuj mu chodzi, żyliśmy na Ziemi już kupę czasu bez takich niepotrzebnych świstków jak dowody osobiste i tego typu gówna. A ten mówi, że zapisuje nas do liceum. Śmierć spadł z krzesła i nadział się na swoją kosę, która stała oparta o ścianę za nim. Głód i ja patrzymy na niego, zbyt zszkowani by cokolwiek powiedzieć. Zresztą nie mieliśmy nic do gadania. Chuj zapisał nas do Publicznego Liceum im. Jakiegoś Jebanego Profesora, którego nikt nie zna i który nic nie zrobił. A wszystko po to, by zabolcować jakąś lochę i boi się sam wciskać w środowisko ameb umysłowych zwanych licealistami. No kurwa, błagam. Przez tego debila zacząłem nakładać podkład, żeby choć trochę ukryć swoją szpetną mordę i móc wyjść na ulicę bez maski albo kaptura zaciągniętego na brodę. W sumie nie robiliśmy tego pod przymusem. Byliśmy zdania, że bekowo będzie zobaczyć jak to jest, być młodym i głupim śmiertelnikiem, plus, mieliśmy okazję podziwiać naszego Alvaro w akcji, co w samo sobie było pierwszorzędną komedią, wartą zmarnowania kilku godzin dziennie.


Niestety, Śmierć i Głód trafili do innej klasy, a ja wraz z Wojną trafiłem do najgorszej grupy społecznej z jaką przyszło mi się kiedykolwiek zetknąć. Do klasy HUMANISTYCZNEJ.

Zaczęło się niewinnie.

— Maciek.

— Jestem!

— Ola.

— Jestem!

— Wo… Wojna?

— Obecny!

— Eeee, dobra… Filip.

— Jestem.

— Zar… Co do chuja?

— Obecny!

— Kto wam nadawał te imiona ja przepraszam bardzo — Katechetka ewidentnie nie była specjalną fanką ewangelii świeżego Janusza.

— No, ten jak mu tam, Jasiek, wie Pani, ten przydupas Jezusa, z którymi łapali se ryby.

Kobieta wybiegła z klasy z krzykiem, że są z nas małe szatany i w ogóle co my robimy w jej katolickiej szkole. Później było trochę lepiej, nauczyła się nie poruszać tematu Apokalipsy, bo jak tylko padło choć jedno zdanie na ten temat, Śmierć zdejmował drzwi z kopa i wymachując kosą zaczynał wykrzykiwać jakieś randomowe łacińskie sentencje, których znaczenia sam pewnie nie znał. Raz nasza wychowawczyni się wkurwiła i zajebała mu tą kosę, ale on wykradł ją z magazynku następnego dnia, zastępując jakąś inną, którą znalazł na polu pod miastem. Innym razem Głód zamówił sobie do szkoły kilkanaście kilogramów nuggetsów z Maca i cały dzień ciągnął za sobą wielkie pudło, co jakiś czas zatrzymując się po to, by opierdolić małego kurczaczka w kilkucentymetrowej panierce. Nawet szanuję, choć sam preferowałem typowe, domowe żarcie. Podobno na matmie założył się ze Śmiercią, że trafi nauczyciela prosto w ryj jednym z tych nuggetsów. Zakład wygrał, ale ledwo wyłgał się od wyjebania ze szkoły.

We wtorkowe popołudnia, gdy ja, Wojna i jego dupeczka mieliśmy matmę, Głód i Śmierć mieli fizykę, w sali dokładnie pod nami. Tak się składa, że siedzę przy oknie, więc Śmierć pewnego razu wspiął się po rynnie na poziom naszego piętr i zaproponował mi grę w kości na hajs, bo mu na drożdżówkę w sklepiku nie starczy. Skisłem srogo, ale mówię no k, czemu nie. Przypał trochę, bo baba od matmy wydarła się na mnie, że co ja tam robię z tyłu. Moja odpowiedź, że gram w kości ze Śmiercią nie była chyba tą, której oczekiwała.

Śmierć najlepiej z naszej czwórki odnalazł się w nowym środowisku. Ze swoją głupią, czarną grzywką, basem, który kompletnie do niego nie pasował oraz uwielbieniem memów o samobójstwie i bezsensie istnienia, szybko znalazł paru kolegów, równie zjebanych co on sam.

U mnie było trochę gorzej, wszystkie przerwy starałem się spędzać albo w kiblu, albo gdzieś w kącie, żeby ludzi nie straszyć, ale raz miałem taką sytuację, że podbiła do mnie jakaś loszka, takie intrygujące 8/10 w porywach nawet do dziewiątki.

— Siema Zaraza, co tam? Jak ci się podoba na naszym ziemskim padole, Jeźdźcze Apokalipsy? — Odetchnąłem z ulgą bo laska najwyraźniej wiedziała kim jesteśmy i nie musiałem dłużej tego ukrywać.

— Ogólnie całkiem sztos. Miałem już w sumie dość napierdalania się z aniołami i demonami, wakacje na Ziemi to całkiem miła odmiana — uśmiechnąłem się promiennie. Dziwnie na mnie spojrzała, ale ja już mówiłem dalej.

— Wbiliśmy tu w zasadzie tylko na chwilę, ale chyba zostaniemy na dłużej, tym bardziej, że Wojna wyczaił jakąś dziołchę, którą ma zamiar przelecieć. Zresztą, Stwórca wciąż jest na nas wkurwiony za to co odjebaliśmy i chyba…

— Jesteś pojebany lol — stwierdziła i ruszyła korytarzem. Dogoniłem ją szybko i nie myśląc o konsekwencjach, złapałem za rękę.

— Spierdalaj zboczeńcu! — wrzasnęła i uciekła.

Dwa dni później zdechła na syfilis. Dobrze ci tak kurwo.


Mimo, że zarażanie ludźmi randomowymi śmiertelnymi chorobami bez powodu było wbrew zasadom jakie ustaliliśmy z chłopakami, nie mogłem się powstrzymać, żeby od czasu do czasu nie pobawić się swoimi mocami. Pod tym względem byłem na swój sposób unikalny. Głód mógł co najwyżej odchudzać grube lochy, wysysając z nich tłuszcz i dusze (super moc kurwo). Śmierć poza kosą był zwykłym przegrywem z myślami samobójczymi (XDDDD), a Wojna to po prostu plejboj, który napierdala się z każdym kto krzywo na niego spojrzy. Żaden z nich nie pozna nigdy satysfakcji jaką jest zarażenie trądem kogoś kto nadepnął ci na odcisk. To właśnie spotkało naszego byłego matematyka, ale z tego akurat nie jestem specjalnie dumny. Mogłem znaleźć bardziej subtelny sposób na podwyższenie oceny.


Mniej więcej w połowie semestru wydarzyła całkiem zabawna sytuacja. Nasza katolicka szkoła stała się celem terrorystów, którzy wzięli nas jako zakładników. To, co Śmierć i Wojna wtedy odjebali powinno być uwiecznione w kronice szkoły capslockiem i kursywą. Nawet kurwa z podkreśleniem.

Kiedy te brodate pojeby wiązały nas sznurkami i straszyli jakimiś kurwa glockami wyciętymi z tektury, Śmierć był akurat w kiblu. Wychodzi, patrzy się co tu się odpierdala i po chwili namysłu wraca do klasy, bierze kosę i jak się nie rzuci na jednego z nich XD. Wojna patrząc na to, obudził w sobie samca alfa. Broniąc swojej loszki, zerwał się i biegając po ścianach zaczął dźgać allahakbarów nożykiem do papieru, bo zostawił swój miecz w domu. W pięć minut było po wszystkim, a nam pozostało tylko nagrodzić to jebane szoł oklaskami i statusem na Fb.


Ostatnio skończył się pierwszy semestr i muszę przyznać, że bawiłem się zaskakująco dobrze. Głód śmieje się ze mnie bo mam zamiar wywalczyć świadectwo z paskiem i stypendium, ale w chuju go mam. Wszystkim nam się tu spodobało, ale czuję, że jeszcze kilka takich akcji i wypierdolą nas stąd na zbite pyski. Tymczasem Wojna, który nas w to wciągnął, wciąż nie może swojej laluni zaciągnąć do łóżka, więc przynajmniej mamy powód, żeby tu zostać. Jebać konflikt Niebo — Piekło, jebać Stwórcę i koniec świata. Życie na Ziemi to jest jednak to.

Na dywaniku

Witam, to znowu ja, Zaraza. Poprzedni wpis zaskoczył mnie niesamowicie swoją popularnością, więc chyba zacznę regularnie prowadzić tego bloga. Wierzcie mi, jest o czym opowiadać. Myślicie, że ostatnim razem opowiedziałem wszystkie najciekawsze historie? To był dopiero początek. Zaczynamy prawdziwą jazdę bez trzymanki.

Zacznę od tego, co najważniejsze — Wojna wreszcie dobrał się do swojej dupeczki, co cała nasza trójka skwitowała gromkimi brawami i paroma litrami Wyborowej. Jak mu się to udało, nie wie nikt, a on sam twierdzi, że po prostu nie mogła oprzeć się jego urokowi i gracji. Tak kurwa, gracji pierdolonego manekina z paraliżem połowy ciała. No chyba, że mówimy o jego stylu walki, wtedy okej, przyznaję, miło się ogląda jak roztrzaskuje szczęki albo łamie kręgosłupy, jednak ta cipeczka chyba niespecjalnie na to leci. Nie wiem czy o tym wspominałem, ale jest zapaloną katoliczką. Był to jeden z głównych powodów utrudniających proces przekonywania jej do bolca. Jest to o tyle zabawne, że Wojna jest diabłem wcielonym, do tego z mentalnością dwulatka. Żeby nie być gołosłownym, przedstawię wam sposób jego myślenia. Ktoś powie coś, co mu się nie podoba — buła na ryj. Ktoś delikatnie popchnie go na korytarzu — kosa pod żebra. Nie wspominam już nawet o tym, co dzieje się z frajerem, który w jakikolwiek sposób obrazi jego niunię. Kurwa, no błagam, jak baba od polaka podczas lekcji nazwała ją tępą szmatą, Wojna wypierdolił jej podbródkowym i rzucił o ścianę. Niestety cela ma niewiele lepszego od Śmierci i zamiast w ścianę, trafił w okno. Dość istotny jest też fakt, że było to trzecie piętro. Oficjalna wersja jest taka, że facetka próbowała popełnić samobójstwo po tym jak wzruszyła się jednym z wierszy czytanych na lekcji. Próbowała, bo jednak przeżyła i zapadła w śpiączkę. Parę dni po trafieniu do szpitala zmarła na kiłę. Dziwne.

To jeszcze nic. Głód prawie został wyjebany ze szkoły. Mówiąc prawie, mam na myśli mili-kurwa-metry. Byliśmy na wycieczce klasowej w Auschwitz. W sensie, na zwiedzaniu obozu. Śmieszek oglądając powieszone na ścianach fotografie wychudzonych więźniów darł mordę na cały głos „tego kojarze hehe, o tego też iks de”, ale pod koniec przeszedł samego siebie. Wspominałem już chyba, że jest chudy jak patyk, zresztą kurwa, czy naprawdę muszę to mówić o kolesiu, który nazywa się w ten sposób XD. Anyway, ostatnią z atrakcji była wystawa przedstawiająca więźniów pracujących przy jakimś generatorze czy ki chuj. Debil coś tam poszeptał ze Śmiercią i już wiedziałem, że te dwie umysłowe ameby odkurwią coś ciekawego. Nie myliłem się. Ukradkiem wzięli jednego z manekinów, zdjęli z niego ubranko, które następnie włożył na siebie Głód, wieszając swoje własne ciuchy na tym kawałku plastiku. Dopiero po powrocie do szkoły, wychowawczyni ogarnęła, że coś tu nie gra i Głód jest jeszcze bardziej cichy i plastikowy niż kiedykolwiek. Kiedy po niego wróciliśmy, naszym oczom ukazał się taki oto widok — nasz kochany brat, wciąż ubrany w więźniarskie ubranie oprowadza wycieczkę przedszkolaków, z uśmiechem na ustach opowiadając o tym, jak to kiedyś było.

— Bo widzicie, Hitler wcale nie wiedział o holokauście, to wszystko dzieło tego okrutnika, dyktatora i pedofila, Warola Koj… — urwał gwałtownie, gdy zobaczył naszą wychowawczynię szarżującą na niego z bojowym okrzykiem.

Chyba nie muszę mówić, że nie skończyło się to dla niego dobrze. Nie wyjebali go (jakimś cudem), ale za karę musiał przez trzy miesiące chodzić na dodatkowe zajęcia, mające na celu pomóc w odnalezieniu młodym ludziom Jezusa w swoim życiu czy coś równie absurdalnego. Raz nawet poszliśmy z nim, ciekawi jak to wygląda.

Na nasze nieszczęście trafiliśmy akurat na lekcję o końcu świata. Słuchaliśmy tych bredni przez dobre dwie godziny, później nastąpił moment na zadawanie pytań i dyskusję. Musieliśmy związać i zakneblować Śmierć, który rzucał się jak piskorz, przeklinając ignorancję katechetki. Najbardziej dotkliwe było to, że nie wspomniała o nas ani jednym słowem. Like, hej, skoro już się tak wczytujemy w Biblię, to nie pomijajmy tak istotnych postaci jak Czterej Jeźdźcy, halo halo. Gdy tylko baba oddała nam głos, natychmiast zaczęliśmy dopytywać o szczegóły.

— A co z Jeźdźcami psze pani?

— To tylko symbolika, bolączki, trawiące nas obawy i strach, zobrazowane poprze cztery postacie. No powiedzcie, czy widzieliście kiedyś Wojnę?

— W sumie to t…

— …Głód?

— No, siedzi obok…

— Albo Zarazę?

Wtedy jej zajebałem. SAMA JESTEŚ KURWA BOLĄCZKĄ I OBAWĄ TRAWIĄCĄ LUDZKOŚĆ.

Następnego dnia do szkoły wpłynął pozew, oskarżający katechetkę o nieznajomość Biblii, ze szczególnym uwzględnieniem Apokalipsy św. Jana. Nie wiem co mnie bardziej rozbawiło, fakt, że został rozpatrzony pozytywnie, czy jej mina, kiedy się o tym dowiedziała.


Pominąłem ostatnio dość istotne fakty, które są ważne dla zrozumienia zasad na jakich egzystujemy na Ziemi. No bo hej, nazywamy się Jeźdźcami, czyli w teorii na czymś jeździmy. Według Biblii były to konie, ale niestety zostały one w Czwartym wymiarze, więc musieliśmy się zadowolić czymś mniej tradycyjnym. Śmierć na przykład wybrał sobie czarnego (jakżeby inaczej) harleya, obklejonego naklejkami z czaszkami i hello kitty. Wojna i Głód stwierdzili, że pośmieszkują sobie trochę i pozwolą wybrać swój środek transportu temu drugiemu. Jak się nietrudno domyślić obaj dostali po multipli XD. Ja, jako, że i tak dom opuszczałem raczej rzadko, postawiłem na oszczędność i skołowałem sobie rower górski. Dzięki temu, każdy z nas mógł oficjalnie poczuć się Jeźdźcem XXI wieku.

Jedna z najlepszych akcji miała miejsce, gdy po wystawieniu ocen z zachowania okazało się, że cała nasza czwórka ma naganne. W ten sposób pod groźbą wyjebania ze szkoły, kazano nam przyprowadzić na wywiadówkę przynajmniej jednego rodzica. Zesraliśmy się trochę, ale postanowiliśmy zaryzykować.

— Słucham?

— Chciałem porozmawiać ze świętym Janem.

— Jest zajęty, co mu przekazać?

— ŻE MA KURWA W TYM MOMENCIE PODEJŚĆ DO JEBANEGO TELEFONU.

— Proszę zaczekać… BZZT. Szczęść Boże, z tej strony święty Jan czym mogę…

— Potrzebujemy pomocy.

— Hmm Zaraza, miło Cię słyszeć, czy zdecydowałeś się jednak stanąć po stronie Nieba i wesprzeć anielską armię w walce z siłami mroku?

— Pojebało? Słuchaj, musisz wbić na wywiadówkę, albo wypierdolą nas ze szkoły.

— Rozumiem, ale nie sądzę, żeby Stwórcy się to spodobało, wciąż jest zdenerwowany tym co zrobił Wojna, sam rozumiesz…

— W chuju to mam, czwartek, dziewiętnasta, adres załączyłem w modlitwie.

— Przecież wiesz, że Bóg automatycznie ustawił przekierowanie wszystkich modlitw do spamu, wieki mi zajmie zanim się do niego dokopię.

— Użyj wyszukiwarki. Elo — pożegnałem się kulturalnie i odetchnąłem z ulgą.

Sprawy się skomplikowały, gdy dyrektor zażądał obecności obojga rodziców.

— To znowu ja, Zaraza.

— O co chodzi, mam już twoją modlitwę, szykuję nawet garniak, mówię ci wszyscy będą wam zazdrościć jak zobaczą waszego starego w takim stroju, zamawiałem go aż z…

— Jebie mnie to. Potrzebujemy matki.

— Słucham?

— Ma przyjść oboje rodziców.

— Mamy problem.

— No shit Sherlock.

— W Niebie nie ma żadnych kandydatek, w dzisiejszych czasach wszystkie loszki się puszczają i dają dupy na prawo i lewo. Mamy całkiem sporo heteroseksualnych drwali, ale jeśli chodzi o płeć żeńską to od dwudziestego wieku cierpimy na deficyt, a ja z żadną grzeszną duszą pokazywać się nie zamierzam.

— A Maryja?

— Zajęta jest. W czwartek ukazuje się na spieczonym toście.

— Kurwa. A może Jezus?

— Słucham?

— No przecież ma te hipisowskie loczki, jak zgoli brodę i nawali tapety nikt nie ogarnie.

— Mam zapytać Jezusa czy wbije na waszą wywiadówkę udając waszą matkę?

— Tak.

Chyba nie muszę mówić jak wielką tragedią się to wszystko skończyło. Jezus, owszem, zgodził się przyjść, ale pod warunkiem, że nikomu o tym nie powiemy. Bo jak sam powiedział, gdyby jego ojciec się dowiedział, to miałby solidnie przesrane.

W końcu Mesjaszowi nie wypada tapetować sobie mordy i przebierać w zbyt małe, damskie ciuchy, które Wojna podjebał swojej dziewczynie.

— Państwo Święci? — dyrektor spojrzał na naszych „rodziców” z miną gościa, który jest w rozterce między samobójstwem przez powieszenie się na suchej gałęzi, a poderżnięciem żył.

— Tak to my — potwierdził Jan, poprawiając krawat.

— Zapraszam do gabinetu. Wy zostajecie — wskazał na nas — z wami pogadam sobie później.

Chcąc nie chcąc siedliśmy na kanapie w sekretariacie i pod czujnym okiem sekretarki czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Nie czekaliśmy długo. Najpierw rozległ się krzyk dyrektora, który przeszedł w przerażający ryk. Rzuciliśmy się do drzwi, ale sekretarka zagrodziła nam drogę.

— Nie tak prędko Jeźdźcy — uśmiechnęła się złowieszczo i zamieniła w wielką harpię.

Śmierć błyskawicznie zareagował, rzucając się na nią z kosą, ale cholera była zbyt szybka, i zręcznie uniknęła ciosu, przez co biedak zapierdolił z całej siły w rurę biegnącą po ścianie. Całe pomieszczenie wypełniło się parą, ograniczając widoczność do minimum. Wraz z Głodem i Wojną zaczęliśmy machać pięściami na oślep, próbując dorwać to latające kurestwo, ale bezskutecznie. Śmierć tymczasem wyrwał swoją ukochaną kosę i pierdolnął nią na oślep po raz kolejny. Tym razem z nieco lepszym skutkiem, bo trafił w drzwi, które pod wpływem ciosu roztrzaskały się w drzazgi. Widok, który ukazał się naszym oczom był jednym z najdziwniejszych jakie mieliśmy okazję podziwiać podczas naszego długiego jakby nie patrzeć życia.

Dyrektor zmienił się nie do poznania. Z czoła wyrosły mu rogi, skóra poczerwieniała, z pleców zwisał długi, kolczasty ogon. Jezus również porzucił swoje przebranie i dumnie prężył się przed nim ze swoją gołą, mesjańską klatą. Święty Jan stał z tyłu poklaskując ochoczo, wyraźnie podniecony całą sytuacją.

— Bóg ssie — stwierdził Szatan.

— Powiedz to jeszcze raz — Jezus otarł ręką szminkę z ust.

— Bóg ss… — nim Władca Piekieł zdołał dokończyć, Syn Boży rozpoczął pojedynek od ciosu w szczękę. Był on na tyle mocny, że ogłuszył oponenta i pozwolił na wyprowadzenie kolejnego, tym razem mocniejszego uderzenia w diabelskie genitalia.

— O ty Jezusie Chrystusie jeden — obruszył się Szatan. Skontrował kolejny cios, po czym solidnym kopnięciem w żołądek ostudził zapał przeciwnika.

Walka robiła się coraz bardziej intensywna, jednak do pokoju wciąż wdzierała się para i coraz trudniej było dostrzec kto komu kopie dupsko. Na domiar złego do środka wpadła harpia-sekretarka i pojedynek trzeba było na chwilę przerwać. Na szczęście świętemu Janowi udało się ją trafić stojącą na regale Biblią, przez co spadła prosto na nadstawioną przez Śmierć kosę i umożliwiła kontynuację starcia.

Szczerze powiedziawszy, druga runda była dość nudna, obaj zawodnicy wyraźnie stracili zapał i walka opierała się już prawie wyłącznie na blokach i nieśmiałych próbach ataku. Jednak szala stopniowo przechylała się na korzyść Szatana. Spojrzeliśmy na siebie z chłopakami i zdecydowaliśmy się, że jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie wesprzeć naszą niedoszłą matkę, albo źle to się dla niej skończy.

Wojna i Głód rzucili się na Władcę Ciemności z dwóch stron, ale skubaniec zachował wystarczająco siły, by jednym uderzeniem powalić obu na ziemię. Święty Jan oburzony zaczął wrzeszczeć, że to nieuczciwe i żebyśmy nie przeszkadzali zawodnikom, albo da nam szlaban. Jezus tymczasem upadł na podłogę i nic nie wskazywało na to, że ma zamiar z niej wstać.

— Kojarzysz Marcina Lutra Lucyferze? — spytał nagle.

Zdziwiony oponent pokiwał powoli głową.

— Nie lubiłem gnoja, jakieś sracje reformacje i inne gówna, ale powiedział kiedyś pewne interesujące zdanie, które chciałbym teraz przytoczyć. Pozwolisz?

Szatan kolejny raz pokiwał głową, podnosząc łapę w górę, gotowy zadać ostateczny cios.

— Pestis Eram Vivus…

Chwyciłem czerwonoskóre monstrum za nadgarstek, ściskając go z całej siły.

— ...Moriens Tua Mors Ero!

Śmierć miał ułatwione zadanie. Zarażony przeze mnie autyzmem Szatan nie był już zagrożeniem i nawet się nie odsunął, gdy ukochane narzędzie mordu mojego brata oderżnęło mu łeb.

— To było badassowe — stwierdziłem podniecony.

— Łacińskie sentencje zawsze są badassowe — uśmiechnął się szelmowsko Jezus i poprawił ray bany na nosie.

Tylko Jan nie podzielał naszego entuzjazmu.

— To było jawne oszustwo, przerwaliście uczciwy pojedynek, poczekajcie aż Stwórca się o tym dowie!

— Nie dowie się — stwierdził Jezus. — Przecież obiecałeś mu nic nie mówić.

Jan coś mruknął pod nosem, ale bezsilny wobec autorytetu Syna Bożego, zrezygnowany opadł na dyrektorski fotel i zapalił jointa wyciągniętego z górnej szuflady biurka.

Spojrzeliśmy na siebie z braćmi, którzy powoli dochodzili do siebie i wymieniliśmy uśmiechy. Jakby nie patrzeć, wszystko się udało — naganne nie groziło już żadnemu z nas, Szatan wrócił do piekła, a my wciąż mogliśmy cieszyć się niczym nieskrępowaną wolnością. Czuję, że to jeszcze nie koniec szaleństw, które czekają na nas na Ziemi. Musimy jednak chyba odpocząć trochę od liceum, bo ktoś może powiązać nasze pojawienie się w szkole z tajemniczym zniknięciem dyrektora, a tego wolelibyśmy uniknąć. Planujemy jakieś wakacje, ale wciąż nie wiemydecyzji gdzie się wybierzemy. Może macie jakieś propozycje? Dajcie znać, ja tymczasem wracam do chłopaków, muszę nadrobić kilka kolejek, które mnie ominęły.

Do następnego.

Wakacje

Guess who’s fucking back. Oczywiście to po raz kolejny, ja Zaraza. Wiem, że tęskniliście, nie odzywałem się dość długo, a to dlatego, że pojechaliśmy z braćmi na małe wakacje o których wspominałem w ostatnim poście. No, może nie takie małe, bo kawałek świata jednak zwiedziliśmy, ale powoli, wypada zacząć od początku.

Na początku to był ogólnie chaos i nic poza tym, ale przenieśmy się szybko kilkadziesiąt tysięcy albo milionów (zależy kogo pytasz) lat do przodu. Mamy czerwiec i mniej więcej wtedy zaczynam wam opisywać nasze przygody w szkole im… KURWA NAWET NIE PAMIĘTAM CZYJEGO IMIENIA BYŁO TO LICEUM, mniejsza o to. Niestety nie byliśmy na zakończeniu roku i nie wiemy jak szkoła zareagowała na zniknięcie dyrektora, a szkoda bo byłem ciekawy do jakich wniosków dojdą, kiedy dodadzą do równania zaginioną sekretarkę. No nic.

W każdym razie mieliśmy z braćmi niemałą rozterkę odnośnie miejsca w które się wybierzemy. Wypadałoby w końcu wypocząć po tym ciężkim roku szkolnym, nie?

Po długich kłótniach i bijatykach, podczas których Śmierć stracił trzy zęby, a Głód lewe jądro, doszliśmy do porozumienia i rozpisaliśmy sobie wszystkie propozycje i zdecydowaliśmy, że wybierzemy się we wszystkie zaproponowane miejsca. Pozostawało tylko ustalić kolejność, a to dało nam kolejny powód do awantur i kłótni, przez które tym razem to ja zostałem najbardziej poszkodowany. Z nowopowstałą blizną na policzku kazałem im zamknąć mordy, grożąc zarażeniem całej trójki rakiem mózgu. Nawet nie wiem czy potrafiłbym to zrobić, jednak te ameby umysłowe również tego nie wiedziały i w ten oto sposób, opracowanie planu naszej podróży spoczęło na moich barkach.

Pierwszy na liście był Czarnobyl. Dałem go na pierwszego bo w sumie najbliżej i tak naprawdę najtaniej. Byłoby trochę słabo jakbyśmy przejebali cały hajs na pierwszym wyjeździe, nie?

Pakowanie nie zajęło nam zbyt dużo czasu, ot dwie ołowiane skrzynki z naszymi ciuchami i dwie siaty żarcia z Biedry na drogę. Oczywiście Głód wziął własny prowiant, który składał się z kilkunastu skrzyń burgerów i kebabów, które pozamawiał sobie bezpośrednio do miast i wsi, które mieliśmy mijać po drodze. Dzięki temu co kilkadziesiąt kilometrów odbierał po jednej takiej paczuszce i był wręcz przeszczęśliwy. Spryciula.

Droga minęła nam w raczej miłej atmosferze, głównie przez to, że Śmierć uparł się jechać na swoim harleyu, którym wpierdolił się w drzewo w połowie trasy. Dzięki temu nie musieliśmy słuchać jego pierdolenia. Musiał potem dzwonić do Nieba, podszywając się pod świętego Jana, żeby dali mu pozwolenie na nawiązanie kontaktu z pogańskimi Bogami i wynajął Hermesa, żeby go do nas dostarczył. Zabulił za to tyle hajsu, że zostały mu może dwie dychy w portfelu. Jebać Śmierć, wróćmy do Czarnobyla.

Zajechaliśmy tam pod wieczór, minęliśmy parę bramek kontrolnych. O dziwo nikt nie robił problemów, ale wszyscy przestrzegali nas, żebyśmy zawrócili i spierdalali stąd póki jeszcze możemy. Oczywiście wyśmialiśmy ich bo nie po to zapierdalamy taki kawał drogi, dusząc się z gorąca w pierdolonej multipli, żeby teraz poddać się jak ostatnie pizdy. Byliśmy zbyt ciekawi jak to wszystko wygląda i czy spotkamy jakieś zmutowane zwierzaczki albo zombie.

Samo miasto sprawiało przygnębiające wrażenie. Opustoszałe osiedla, pełne szarych blokowisk na których nie widać było żywej duszy.

— Gdzie są kurwa zombie? — wydarł się zawiedziony Wojna. — Na planie pisało, że będą zombie.

— Kurwa zjebie to ulotka „Reaktora Strachu” XDDD. — Myślałem, że padnę ze śmiechu.

— Cooo?

— Tego chujowego horro… O KURWA PATRZ, ZOMBIE! — prawie zesrałem się z podniecenia, kiedy po drugiej stronie ulicy dostrzegliśmy ludzką sylwetkę.

— I co kurwa? Mówiłem, że będą! — uradował się Wojna i ruszył na monstrum ze swoim mieczem, który zajmował nam pół jebanego bagażnika.

Zombiak jeszcze nas nie zauważył, za to my mieliśmy doskonały widok na niego i mogliśmy podziwiać jego ohydne cielsko w pełnej okazałości. Był cały zielony, miał brodę do kolan i poruszał się w typowo nieumarłym stylu, obijając się o wszystko po drodze i regularnie przewracając co kilka kroków. W dłoni ściskał coś co wyglądało na kawałek szkła.

Wojna, jak to on — nie pierdolił się w tańcu i jednym płynnym cięciem przepołowił skurwiela w pionie.

— Nie powinniśmy przypadkiem zaczekać na Śmierć? — zasugerował Głód.

— Eeee tam, co się będziemy nudzić, poszukajmy ich więcej! — radośnie wrzasnął Wojna i ruszył na poszukiwanie kolejnych nieumarłych truposzy.

Ja, jako, że już trochę zgłodniałem poprosiłem Głód o jakieś żarcie i razem siedliśmy na jakimś murku, nasłuchując triumfalnych okrzyków Wojny, który najwyraźniej znalazł sobie kolejne chodzące manekiny treningowe. Wtedy to pojawił się Śmierć.

— Kurwa co was, pojebało? Mieliśmy do Czarnobyla jechać — wrzasnął na powitanie odliczając hajs dla Hermesa.

Spojrzeliśmy na siebie z Głodem i skierowaliśmy wzrok na Wojnę, który patroszył kolejne zombiaki po drugiej stronie ulicy.

— Czekaaaj… Czyli, że gdzie jesteśmy teraz? — spytałem niepewnie.

W ten oto sposób zakończyła się nasza przygoda w Sosnowcu, który obrzydził nam całkowicie polowanie na zombiaki. Tylko Wojna był szczęśliwy, bo wreszcie miał okazję poszlachtować mieczem coś innego niż tablice korkowe i wypchane kukły.

Zgodnie stwierdziliśmy, że jebać Czarnobyl, lecimy do następnego punktu naszej wycieczki, którym miał być Meksyk. Wtedy zaczęły się problemy. Przede wszystkim zaczęliśmy się zastanawiać czy nasza multipla poradzi sobie z pokonaniem Atlantyku, a po drugie, według naszych wyliczeń, hajs jaki poszedłby na paliwo w jedną stronę równał się wszystkim naszym oszczędnościom.

— Kurwa, panowie to się chyba nie uda — stwierdził błyskotliwie Wojna. — Co robimy?

— Pomyślmy kto mógłby nas przeprawić do Ameryki za mniejszą cenę…

— O nie nie — oburzył się Śmierć. — Pierdolę Hermesa i jego „super szybkie usługi transportowe”. Jebaniec potrącił mi podwójną stawkę tylko dlatego, że po drodze musiałem się odlać.

— Chodziło mi o jakiś stricte morski transport. Ktoś się tym jeszcze zajmuje?

— Posejdon przestał się w to bawić parę wieków temu. Przestało mu się to opłacać i zajął się syrenimi burdelami — odparłem zaspany.

— Syrenie burdele? — zainteresował się Głód. — To brzmi naprawdę fajnie.

— Możemy w którymś się po drodze zatrzymać, miałem gdzieś tu mapę z zaznaczonymi najtańszymi miejscówkami…

— A Lewiatan? — spytał nagle Śmierć.

— Wait, chcesz wyruchać potwora morskiego? — przeraził się Wojna.

— Ja pierdolę. Gość zajmował się kiedyś podwodnym transportem. Może on mógłby nas, wiecie, zabrać.

— Hm. Nawet niegłupie. Ale jak chcesz się z nim skontaktować?

— Chuj wie. Biblia nic o tym nie mówi?

— Nie mam pojęcia, nie czytałem. Ale skoro mówimy o morskich stworach, może od razu wynajmiemy sobie Cthulhu? Z nim akurat nie powinno być problemu, wystarczy jebnąć parę wersetów z Necronomiconu i zaraz cholera wylezie.

— Wiecie co, pierdolę to, pojedźmy najpierw do Watykanu, jest bliżej. Potem pomyślimy — zaproponował Głód.

Przystaliśmy na to bo byliśmy zbyt zmęczeni na dalsze kłótnie.

Kiedy wreszcie dojechaliśmy na miejsce, dochodziło południe. Mieliśmy małe obawy, bo cały czas mieliśmy na pieńku z Niebem, więc papież mógł mieć do naszej czwórki, cóż… lekkie uprzedzenia. Nie zraziliśmy się jednak i poszliśmy na audiencję, która odbywała się następnego dnia.

Tak się złożyło, że papież rozdawał autografy, więc grzecznie ustawiliśmy się w kolejce czekając na swoją kolej. Po ośmiu godzinach wreszcie stanęliśmy przed głową kościoła katolickiego. Przywitaliśmy się grzecznie i podaliśmy mu egzemplarz Main Kampfu oprawiony w ludzką skórę, który wzięliśmy do podpisania.

— Dedykacja będzie dla…?

— Wojny, Śmierci, Głodu i Zarazy — odparłem z uśmiechem.

— Chwila moment… — papież zmarszczył czoło — to na was Bóg jest taki wkurwiony ostatnio?

— Ostatnio? Pff, próbuje nam dojebać już od paru dobrych wieków — odpowiedział radośnie Śmierć.

— Nie, nie, parę dni temu wystawił nowy list gończy. Podwoił liczbę dusz — spojrzeliśmy na siebie z braćmi. To znaczyło…

— Spokojnie, nie zamierzam was wydać — roześmiał się papież, błędnie interpretując nasze przerażone miny. — W zamian musicie mi pomóc. Miałem zamiar dzisiaj dokonać jakiegoś fikuśnego cudu, tak wiecie, żeby się popisać przed ludźmi, ale jest jeden problem. Jezusa gdzieś wcięło. Nie wiecie może…

— Halo? — rozległ się nagle znajomy hipisowski głos. Odwróciliśmy się. Wojna stał z telefonem w łapie i wyciągnął go w naszą stronę.

— Dałem go na głośnik.

— Jezus? To ty? — wydarł się papież. — Gdzie ty do chuja jesteś, umawialiśmy się…

— Kurwa, papaj, szlaban od ojca dostałem.

— Za co niby?

— Dowiedział się, że poszedłem na wywiadówkę Jeźdźców przebrany za ich matkę.

— Papież wcisnął czerwoną słuchawkę.

— Kurwa i co teraz? Już zapowiedziałem, że pokażę im jakiś cud, ja pierdolę, ja pierdolę, ja pie…

— Chwila chwila — Głód włączył się do rozmowy. — Pamiętacie jak przedstawia nas Biblia? Święty Jan pisał o Wojnie, Śmierci, Głodzie, ale czwarty jeździec — spojrzał wymownie na mnie — był przedstawiany w kilku wersjach. Wiecie już o co mi chodzi?

— Nie — odparliśmy zgodnie.

— Echhh, kurwa, papaj, ty też?

— Oj odpierdol się, nie czytałem — oburzyła się głowa kościoła katolickiego. Głód przewrócił oczami.

— Nasz kochany Zaraza był przedstawiany między innymi jako sam Mesjasz, pomagający nam rozpierdolić świat, gdy nadejdzie jego koniec. Już jarzycie? Możemy go wykorzystać zamiast Jezusa, nikt się nie skapnie, bo to w końcu zgodne z Biblią.

— Eeeej ja tu jestem — obruszyłem się. — Czyli nie mam nic do powiedzenia? Nie mam ochoty udawać żadnego Mesjasza, z moją mordą wezmą mnie co najwyżej za ofiarę wszystkich plag egipskich.

— Masz rację — pokiwał głową papież — nie masz tu nic do powiedzenia.

Chuje wystroili mnie w jakąś dziwną jedwabną sukienkę, w której wyglądałem jakbym dzień wcześniej zmienił płeć i dali mi w łapę jakąś laskę, która podobno była jakąś relikwią czy coś tam. Potem wypchnęli mnie na balkon i tak oto stanąłem w ramię w ramię z papajem.

Spojrzałem w dół i po pierwsze zesrałem się ze strachu, tak wysoko było, a po drugie przytłoczyła mnie liczba ludzi, którzy przyszli oglądać „Mesjasza swoich czasów”. Musiałem dobrze wypaść.

Papież zaczął pierdolić coś o tym jakim to zajebisty jest, że za jego kadencji Bóg po raz kolejny podesłał nam swojego syna. Ja wyłączyłem się totalnie i zacząłem rozmyślać o swoim Dark Soulsowym sejwie i o tym, że za wcześnie poleciałem do Anor Londo i teraz Ornstein i Smough mnie wyruchają w dupę bo na hita schodzę. Już opracowywałem w głowie możliwe rozwiązania, kiedy zorientowałem się, że coś jest nie tak. Odwróciłem się i moim oczom ukazał się przerażający widok.

W drzwiach balkonowych stał Wojna. W ręce trzymał swój iskrzący miecz.

— Wojna? Co ty tu… — w tym momencie wykazałem się nadzwyczajnym refleksem, unikając gwałtownego cięcia.

— Co ty odpierdalasz?! Woj…

Wtedy zrozumiałem. Za plecami mojego brata dostrzegłem papieża rechoczącego z zachwytu. Maska spadła mu z twarzy i mogłem podziwiać jego zbrodnicze oblicze, którego już nawet nie próbował ukryć.

— Kojtyła… Pożałujesz tej zdrady…

Zrozumiałem, że Wojna musiał zostać przez niego w jakiś sposób opętany, nic innego nie przychodziło mi do głowy. Zdradziecki amator kremówek zaczął poganiać mojego brata, żeby szybko ze mną skończył bo śpieszy się na kolejną audiencję. Uniknąłem zgrabnie kolejnego ciosu, zasłaniając się laską, która okazała się być zaskakująco wytrzymała i odepchnąłem przeciwnika na względnie bezpieczną odległość. Potrzebowałem chwili na przeanalizowanie jakichkolwiek możliwości ucieczki, albo zneutralizowania Wojny, bez zabijania go. Zresztą, kogo ja oszukuję, przecież on jest takim przechujem, że mógłbym mu co najwyżej siniaka nabić. Potrafiłem walczyć, ale on był prawdziwym mistrzem, z którym nie miałem absolutnie żadnych szans. Pozostała mi ucieczka. Jego umięśnione cielsko blokowało całkowicie drzwi, a za mną była tylko wielka przepaść. Kurwa kurwa kurwa.

Oparłem się plecami o barierkę i spojrzałem w dół. Dostrzegłem w dole Śmierć i Głód walczących z zastępami aniołów. Najwyraźniej radzili sobie niewiele lepiej ode mnie. Kolejny cios Wojny drasnął mój policzek, pozostawiając na nim kolejną, bolesną ranę. Nie miałem szans. Jedyne co mogłem zrobić to skakać. Nawet ja nie byłem w stanie przeżyć czegoś takiego.

Wspiąłem się na barierkę i po raz ostatni spojrzałem na złowieszczy uśmiech Warola, który już świętował zwycięstwo wciskając sobie do mordy kilka kremówek na raz.

— Jeszcze tego pożałujesz! — rzuciłem w powietrze i unikając kolejnego cięcia Wojny, skoczyłem w dół.

Było mi głupio, że wraz z braćmi daliśmy się wyruchać w tak głupi sposób i wstyd był chyba jedynym co czułem spadając. Wtedy poczułem jak coś mnie łapie za nogę i unosi do góry.

— Co do… — wkurwiłem się, bo nie lubię takich filmowych zwrotów akcji. Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że moim wybawicielem jest nikt inny, tylko Hermes.

— Co ty tu robisz? — wydyszałem dyndając głową do dołu.

— Przyleciałem do Śmierci. Chuj zapłacił mi hajsem z monopoly — odparł. — Zobaczyłem twój piękny lot i pomyślałem, że przyda ci się pomoc. Gdzie twój brat?

— Gdzieś tam — wskazałem na dół, gdzie panował istny chaos. Wszystko płonęło i wybuchało, ale dwie walczące sylwetki wciąż były wyraźnie widoczne.

— Pierdolę to, przylecę kiedy indziej — stwierdził przerażony Hermes.

— Pojebało Cię?! Wracaj tam natychmiast!

— Jeśli chcesz, mogę Cię tam zrzucić, ale nie mam zamiaru angażować się w wasz konflikt z Niebem. I tak mam u nich przejebane. Ale z góry mówię — nie masz szans, zginiesz jak tylko postawię Cię na ziemi. Wyglądasz jak siedem nieszczęść, co to w ogóle za sukienka? Zostałeś homo? — zaśmiał się ponuro. — Nieważne, ale chłopie, mówię serio — twoi bracia poradzą sobie bez ciebie.

— Zawracaj.

— Jak sobie chcesz. — Postawił mnie na placu świętego Piotra, w jednym z niewielu miejsc, gdzie panował względny spokój.

— Należy się dwa tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć złotych — oznajmił radośnie.

— Pierdol się. Mam ważniejsze rzeczy do roboty — to mówiąc podniosłem do góry laskę, która oficjalnie stała się moją aktualną bronią. — Idę ratować swoich braci.

To już historia na kolejnego posta. Póki co, miłych wakacji. Życzę wam, żebyście bawili się lepiej od nas. A jeśli przypadkiem wpadniecie na Kojtyłę… Wiecie co robić…

Starcie z kremówkarzem

Witam ponownie. Zaraza przy klawiaturze z kolejną historią do przekazania. Well, w zasadzie to po prostu dokończę swoją poprzednią opowieść, musicie mi wybaczyć to gwałtowne zakończenie poprzedniego posta, ale jakiś anioł właśnie wleciał nam przez okno i musiałem szybko pomóc braciom ogarnąć tego niebiańskiego skurwiela. Dobra, bez spoilerów, zaparzcie sobie herbatki, polejcie wódki czy czego tam sobie chcecie i pozwólcie, że opowiem wam o naszej nieco nudnej batalii na placu świętego Piotra.

Skończyłem na tym, że zdecydowałem się pomóc braciom, na złamanie karku gnając przez plac, o ile dobrze pamiętam. Ach takie dramatyczne ujęcie, wyobrażacie to sobie? Ja, wciąż ubrany w tą dziwaczną sukienkę, ociekający krwią i ściskający w łapie tą laskę podarowaną mi przez papieża, która o dziwo okazała się całkiem wytrzymała, a przy tym dość skuteczna w walce, wokół mnie wszystko płonie i wybucha, wszędzie dym i smród palonych piór… Mówię wam, materiał na dobry plakat, albo nawet krótki teaser.

Anyway, tak szczerze nie miałem bladego pojęcia co robię, więc wkraczając pomiędzy walczących zaczynałem powoli żałować swojej heroicznej decyzji. Może Hermes miał rację? Może bracia poradzą sobie beze mnie, a ja dam się teraz zabić jak ostatni przegryw? Ostatni raz widziałem Głód i Śmierć kiedy walczyli gdzieś pod papieżowym balkonikiem. Wojna wciąż był pewnie na górze, opętany przez tego zdrajcę. Miałem szczerą nadzieję, że damy radę przywrócić mu rozum. Na razie musieliśmy się przede wszystkim zająć przeżyciem anielskiego ataku.

Widzicie, z aniołami i demonami jest tak, że jedni i drudzy mają swoje portale, którymi wychodzą na Ziemię. Nie jest tak, że pyk i pojawiają się w dowolnym miejscu na świecie. Wchodzą sobie do takiej kosmicznej próżni, czekają na zatwierdzenie przez Stwórcę i są wysyłani w miejsce, gdzie są potrzebni. Proste.

Wszystko wskazywało na to, że Bóg zdecydował się wysłać na nas całe swoje legiony, bo z każdą chwilą na placu robił się coraz większy tłok. Zacząłem wypatrywać portali z których te skrzydlate gówna wychodzą, bo zniszczenie ich byłoby najlepszym sposobem na powstrzymanie ich napływu.

Wtedy dostrzegłem Głód, który wymachując swoim biczem, odpędzał od siebie chmary aniołów. Jeden z nich podstępnie zanurkował, próbując podciąć nogi mojemu bratu, ale ja byłem szybszy i jednym szybkim ciosem rozjebałem mu czaszkę, fundując sobie kąpiel w błękitnej krwi.

— O, Zaraza, siema — przywitał mnie Głód, nie przestając wymachiwać swoim biczem. — Gdzie Wojna?

— Wciąż na górze — odparłem, rozdając kopniaki na wszystkie strony. — Kojtyła opętał go w jakiś sposób, ledwo uszedłem z życiem.

— Taa, widzieliśmy twój piękny lot — wydyszał biorąc zamach.

— Gdzie Śmierć?

— Rozwala właśnie jeden z portali, ja próbuję się przebić do drugiego.

— Co ich tu tak kurwa dużo? — sapnąłem łamiąc kilka żeber pobliskiemu aniołowi.

— Chyba Bóg naprawdę się na nas wkurwił… Patrz, jest i portal. — Ruszył do przodu i z całej siły uderzył pięścią w run wymalowany na ziemi. Wokół nas zawirował przez chwilę niebieski dym, sygnalizujący wygaśnięcie portalu.

— Sztos — pochwaliłem brata i spojrzałem na drugi koniec placu, gdzie Śmierć wymachiwał swoją ukochaną kosą, próbując ściągnąć z siebie kilka aniołów, które siedziały mu na plecach i usiłowały poderżnąć mu gardło swoimi pazurami. Nie miały jednak szans i nasz mały król autyzmu poradził sobie z nimi bez mrugnięcia okiem. Zrzucił je z siebie jak gdyby odpędzał się od kilku natrętnych much, a następnie skrupulatnie dobił je na ziemi. Podniósł głowę do góry i radośnie pomachał na nasz widok.

— O, Zaraza, jednak żyjesz. Kurwa, no i przegrałem trzy dyszki — zmartwił się.

— Pies Cię jebał. — Przybliżyłem się nieco, roztrzaskując po drodze kilka czaszek.

— Rozjebałem drugi portal.

— Były tylko dwa?

— Na to wychodzi, uważaj. — Machnął swoją kosą i pozbawił anioła obok mnie połowy ciała.

— Musimy wyciągnąć Wojnę, on…

Dalsze wyjaśnienia nie były potrzebne bo nasz brat właśnie pojawił się na placu boju ściskając w łapie swój wielki mieczor. Jego oczy świeciły na czerwono, a musicie wiedzieć, że to nie jest ich naturalny kolor. Anielskie zastępy zaczęły się powoli przerzedzać i wszystko wskazywało na to, że wygraliśmy tę batalię. Teraz pozostawało tylko ogarnąć Wojnę i mogliśmy wreszcie uciekać. Ale nasz braciszek nawet w minimalnym stopniu nie wyglądał na chętnego do bycia ogarniętym i rzucił się na nas drąc mordę w jakimś dziwnym języku. Na szczęście Głód kontrolował sytuację i jednym machnięciem bicza sprowadził go do parteru.

— Co on powiedział? — spytał.

— Nie wiem kurwa, co nas to obchodzi?

— Może będziemy się w stanie dowiedzieć co go spotkało, jeśli ustalimy pochodzenie tej klątwy, czy cokolwiek zmusza go do atakowania nas. — Wojna mruknął coś pod nosem podnosząc się z ziemi.

— Brzmi jak mowa przedwiecznych. — stwierdził Śmierć.

— Gówno tam, to chyba hebrajski — poprawiłem go. — Czyli co, jakaś biblijna klątwa? — Głód zaczął nerwowo klepać w swój telefon.

— Przytrzymajcie go. Zadzwonię do eksperta.

Spojrzeliśmy na siebie ze Śmiercią i przygotowaliśmy się na przyjęcie ataków Wojny.

— Halo? Noe? Co? Nie nie, żadna… Kurwa, rozłączył się. Do nikogo innego ze Starego Testamentu nie mam numeru.

— A Mojżesz? — wydyszał Śmierć, blokując cios.

— A, bez kitu. Halo? Słuchaj miałbyś może chwilę? Mamy tu przypadek opętania i pomyśleliśmy… W Watykanie. O chuj, serio? Dobra, czekamy — odwrócił się do nas.

— Będzie tu za dwie minu… — Wojna chybił jego głowę o kilka centymetrów.

— KURWA MAĆ WYPIERDALAJ MI Z TYM. — wydarł mordę i sprzedał agresorowi siarczystego plaskacza. — JA PIERDOLĘ NAWET POGADAĆ NIE MOŻNA W SPOKOJU.

Wojna był tak zdziwiony tym niespodziewanym ciosem, że zamarł i zmierzył Głód spojrzeniem pełnym czegoś, czego w jego oczach nie było nigdy wcześniej — strachu.

Nim zaczęliśmy ze Śmiercią klaskać, nad nami pojawił się biały obłoczek, który powoli opadł na Ziemię.

— Witam, udało mi się być jednak trochę wcześniej — przywitał się Mojżesz. — Gdzie jest nasz pacjent? — spojrzał na Wojnę, który właśnie zamachiwał się mieczem.

— Ach, więc to on — mruknął stawiając krok do tyłu. — Wygląda mi to na zwyczaje opętanie przez szatana opisane w ksiedze…

— Z całym szacunkiem Panie Mojżeszu — odezwałem się — ale mamy to w dupie. Jak to odkręcić?

— Cóż, to bardzo proste, musicie zmusić tego, kto to zrobił, by zakreślił znak krzyża na jego czole. To powinno zadziałać. — Wymieniliśmy spojrzenia.

— Szlag, Kojtyła na pewno już dawno spierdolił.

— Wait — mruknął Śmierć — czy to przypadkiem nie on?

Odwróciliśmy się. Podstępny kremówkarz próbował przekraść się za naszymi plecami, by dostać się do wyjścia z placu. Na nasz widok zaczął uciekać, lecz zaraz przystanął i zaczął rysować coś na ziemi wyciągniętą z kieszeni kredą.

— Tworzy portal, szybko! — wrzasnął Głód.

W swojej gustownej sukience nie mogłem nawet biegać, więc heroicznie zająłem się przypilnowaniem Wojny, który w szale machał mieczem na wszystkie strony, podczas gdy bracia pobiegli zatrzymać papieża.

No to co, ja się będę zbierał — uśmiechnął się Mojżesz podziwiając moje mistrzowskie uniki. — Mam nadzieję, że pomogłem — nie czekając na odpowiedź wsiadł na swoją białą chmurkę i odleciał.

Śmierć i Głód tymczasem dobiegli już do papieża, który był tak przerażony, że ledwo mógł utrzymać w ręce kredę. Nim jednak bracia zdołali go złapać, portal nagle się otworzył i zdrajca spadł w dół rechocząc ze śmiechu. Głód jednak, który swoją drogą ma refleks chyba najlepszy z nas wszystkich, zdążył zamachnąć się biczem, który owinął papajowi wokół nadgarstka. Buchnął niebieski dym, a kiedy opadł okazało się, że mimo wszystko Bóg od czasu do czasu staje jednak po naszej stronie. Wśród popiołu, leżała ucięta, pomarszczona dłoń.

— Mamy to ahahhah! — uradował się Śmierć i zaczął biec w moją stronę.

Muszę powiedzieć, że miałem już serdecznie dość odpierania ataków Wojny, a moja prowizoryczna broń była na skraju wytrzymałości. Zupełnie jak ja. Śmierć zaszedł go od tyłu i błyskawicznie wymalował środkowym palcem znak krzyża na jego czole. Nastąpiła chwila prawdy. Wojna podniósł wzrok i rozejrzał się wokół.

— Powiem wam, że to oficjalnie najgorsze wakacje na jakich byłem w życiu.

Trudno było nie przyznać mu racji.

Na dziewczyny

Wiecie co jest najgorsze w życiu na Ziemi? Oczywiście poza zamkniętym monopolowym, trylogią Greja i twórczością Sarsy, bo to rzeczy aż nazbyt oczywiste. Nuda. Ten moment, kiedy nie masz ochoty na nic, najchętniej leżałbyś w łóżku całymi dniami, żłopiąc browarka za browarkiem, oglądając kolejne seriale na Netflixie i modląc się o to, żeby wreszcie nadszedł ten cholerny koniec świata. Ale on nie nadchodzi i powoli zaczynasz dostrzegać jak monotonne staje się twoje życie, powoli spadasz w otchłań depresji, a jedynym co powstrzymuje Cię od samobójstwa jest kolejny odcinek Bojack Horsemana.

— Wstawaj kurwa — stwierdził pewnego razu Wojna. — Siedzisz w domu cały lipiec, weź się kurwa wreszcie ogarnij i wyjdź gdzieś z nami.

— Czoooooo? — ziewnąłem znudzony.

— Gówno, ubieraj się. Idziesz dzisiaj z nami na miasto.

— Kiedy ja nie chcę… — mruknąłem obracając się na drugi bok i podsuwając ekran telefonu bliżej oczu. Prędko jednak tego pożałowałem bo wkurwiony Wojna złapał mnie za nogę i zawlekł do łazienki.

— Masz dziesięć minut, żeby się ogarnąć. Głód i Śmierć już czekają.

— Ale gdzie wy w ogóle chcecie iść? — przeciągnąłem się.

Wojna uśmiechnął się zawadiacko.

— Na dziewczyny.

W pierwszej chwili myślałem, że robi sobie ze mnie jaja, ale kiedy po dziesięciu minutach wywlókł mnie z łazienki i kazał ubrać się w najlepszą koszulę jaką mam, zacząłem podejrzewać, że cała trójka coś knuje. Odjebałem się jak na rozdanie Oscarów, ale nie ustąpiłem i wbrew namowom Wojny nałożyłem maskę, bo jakby ktoś mnie w nocy zobaczył to pomyślałby, że bierze udział w kręceniu zdjęć do jakiegoś nowego horroru.

Mam cały komplet masek, każda na inną okazję, ale tego wieczoru zdecydowałem się wziąć swoją ulubioną przedstawiającą uśmiechnięte oblicze pana Roberta Makłowicza.

— Zaraza, nie możesz iść na dziwki w masce tego kuchcika — stwierdził z niesmakiem Wojna.

— Niby czemu? — odparłem wiążąc sznurówki swoich conversów.

— Bo… ee… dobra, chuj z tym. — westchnął i otworzył mi drzwi. Cóż za dżentelmen, pomyślałby kto.

Lokal do którego mnie zaprowadzili nie wyglądał zbyt zachęcająco.

— Ej, chłopaki nie podoba mi się tu, wracam na chatę. — zbuntowałem się po tym jak kelnerka wylała mi na krocze podejrzanie wyglądający drink.

— Oj weź, nie świruj. — uspokoił mnie Głód. — Jakby nie patrzeć na Ziemi wciąż jesteś prawiczkiem, pamiętaj o tym — mrugnął do mnie.

Westchnąłem, ale grzecznie poczekałem, aż podjedzie do nas ktoś z „obsługi”.

— Witam Serdecznie w burdelu Afrodyty o numerze sześćdziesiąt dziewięć tysięcy czterysta dwadzieścia. Czym mogę pomóc?

Podniosłem wzrok. Przed nami stała młoda dziewczyna ściskająca w ręku coś co wyglądało jak plik ważnych dokumentów.

— Nasz braciszek chciałby zaliczyć jedną z waszych panienek. — uśmiechnął się Wojna. — Ale my również nie pogardzimy jakimiś niezłymi sztukami.

— Hm. Rozumiem. Polecamy aktualnie Sukkuby, są na przecenie. — Przeniosła wzrok na mnie i z rozbawieniem przyjrzała się mojej masce.

— A dla ciebie mam coś specjalnego. Chodź za mną. — Odwróciłem się do braci i pomachałem ręką, wciąż nie do końca przekonany co do tego pomysłu, ale mimo wszystko niezwykle wdzięczny, bo w końcu to oni płacili.

Dała mi trzy opcje do wyboru. Pierwszą była syrena, czyli głównie oral, druga wyglądała na harpię pozbawioną skrzydeł (skreśliłem na samym początku), zaś trzecią była…

— Maria Magdalena? — zdziwiłem się. — Co ty tutaj robisz?

— Kurwa mać — oburzyła się święta ladacznica. — Myślałam, że jak się przefarbuję na rudo to nikt mnie nie pozna i będę miała spokój chociaż na trochę.

— Jestem Jeźdźcem, nas niełatwo oszukać — odpowiedziałem uśmiechem, którego i tak nie było widać pod maską.

Zapadła cisza i zrozumiałem, że popełniłem błąd ujawniając swoją tożsamość. Desperacko spróbowałem ratować sytuację.

— W sensie eeee… uwielbiam na jeźdźca, a ty? — wydukałem.

— Brać go — syknęła za moimi plecami dziewczyna z obsługi.

— Kurwa mać. Chyba dziś nie porucham — westchnąłem i wyciągnąłem z kieszeni mały zatruty sztylecik, który zawsze nosiłem przy sobie na czarną godzinę. W walce był raczej bezużyteczny, z racji swoich rozmiarów i niezbyt wygodnego kształtu ostrza, wygiętego pod dziwacznym kątem, jednak w starciu z grupą prostytutek powinien spełnić swoje zadanie równie dobrze co miecz lub topór.

Światło zgasło i nie ukrywam, wpadłem w lekką panikę słysząc wokół szepczące głosy, pełne kpin i wyzwisk pod moim adresem. Zacząłem machać ostrzem na oślep, ale bezskutecznie, odpowiedzią był tylko stłumiony śmiech.

— Choooodź do nas — szeptały. — Zaaabaaw się…

— Przeszła mi ochota — mruknąłem i wymacałem na stoliku obok małą lampkę.

Błysk światła zdezorientował mnie na moment i omal nie doprowadził do śmierci ze strony harpii z numerem dwa. Uchyliłem się w ostatniej chwili, ale jej pazury przecięły maskę i zdarły mi skórę z policzka.

— Skreśliłem cię na samym początku suko. — Zdyszany wbiłem jej sztylet w kark nim zdążyła się odwrócić.

Nie czekając na reakcję reszty pracowniczek domu publicznego, rzuciłem się biegiem w głąb korytarza, nie oglądając się za siebie i modląc o to, by trafić do wyjścia.

Po drodze wpadłem na jakiegoś komicznie wyglądającego jegomościa, który z niesmakiem przyjrzał się mojej masce i chyba chciał coś powiedzieć, ale za bardzo się spieszyłem, żeby wysłuchać o co chodzi. Nie miałem już siły biec i obijając się o ściany szukałem jakiejś kryjówki, żeby choć na chwilę zgubić pościg. Wpadłem do kibla, żeby złapać oddech i przynajmniej ochlapać wodą ranę na policzku. Zdarłem z twarzy tę durną maskę i pochyliłem się nad zlewem, ledwo łapiąc oddech.

Nagle usłyszałem jakiś hałas na korytarzu i przyłożyłem ucho do drzwi, owijając sobie twarz papierem toaletowym.

— Drodzy państwo ja nie rozumiem o co chodzi, przybyłem do państwa z zamiarem… — odezwał się męski głos, prawdopodobnie należący do gościa, którego minąłem na korytarzu. Wydawał mi się dziwnie znajomy.

— To on, zabierzcie go do Afrodyty, niech ona zdecyduje co z nim zrobić. — przerwała mu Maria Magdalena.

Nie wiedziałem o chuj chodzi, ale najwyraźniej przestałem być już w centrum uwagi i wychyliłem się na korytarz. Za zakrętem znikały właśnie dwie diablice prowadzące najwybitniejszego kucharza i podróżnika, Roberta Makłowicza. Maria Magdalena odwróciła się w moją stronę.

— O, witam, przepraszam najmocniej — uśmiechnęła się. — Mogę panu w czymś pomóc?

Spojrzałem na nią marszcząc brwi.

— Chyba tak — mruknąłem.

Przyjrzała się bliżej mojej twarzy ociekającej krwią i niedbale owiniętej papierem.

— Fan mocnych wrażeń, hę?

— Chyba można tak powiedzieć — powiedziałem rozpinając rozporek.

Prezent

Jestem chyba jedyną osobą, która cieszy się na myśl o zakończeniu wakacji. Wszędzie tylko jęki, że ojoj znowu szkoła albo studia, jakie życie jest ciężkie itd. Może wynikać to z faktu, że jednak mam te 1950 lat (minus jeden dzień) i dużo większe zmartwienia na głowie, ale to taki szczegół. Nie mniej jednak rozpoczęcie roku szkolnego było dla mnie wybawieniem od tej przeraźliwej dwumiesięcznej nudy. Pomijając naszą gwałtownie przerwaną wycieczkę po Europie i incydent w burdelu, całe wakacje spędziłem przed ekranem telefonu, oglądając jak leci randomowe seriale, filmy i youtubowe dramy. Szampańska zabawa. Teraz przynajmniej miałem jakiś powód by ruszyć dupę i wstać z łóżka. Z tego lenistwa niechcący zapuściłem brodę, która pomogła mi częściowo ukryć moją piękną facjatę i wreszcie mogłem względnie swobodnie poruszać się po szkolnych korytarzach. A więc można powiedzieć, że tak — cieszyłem się z powrotu do szkoły, mimo, że Wojna poważnie pokłócił się ze swoją loszką i wszystko wskazywało na to, że niedługo nasza obecność w tym miejscu stanie się całkowicie nieuzasadniona.

Na domiar złego zmieniła się prawie cała kadra, nowi nauczyciele zastąpili starych, którzy zdążyli się przyzwyczaić do naszych wybryków, więc musieliśmy uważać na siebie bardziej niż kiedykolwiek. Zwłaszcza, że nowy dyrektor nie pierdolił się w tańcu i podobno poprzednią szkołę, w której dyrektorował trzeba było zamknąć z braku uczniów, bo skurwysyn wszystkich wyjebał.

Pewnego razu po obejrzeniu paru filmików na yt, Śmierć stwierdził, że zostanie zawodowym parkurowcem. Musieliśmy zawieźć Wojnę na ostry dyżur bo jak tylko to usłyszał prawie udławił się na śmierć kawałkiem pizzy. Niestety go odratowali. Nasz kochany brat nic sobie jednak nie zrobił z kpin i wytrwale ćwiczył niesamowite akrobacje w stylu przeskakiwania murku pod naszym blokiem, albo wieszania się na trzepaku przy śmietniku. Kiedy usłyszał, że prawdziwi „profesjonaliści” zapierdalają po dachach, kupił sobie wszystkie części Assassin’s Creed i zarywał nocki dopóki nie przeszedł wszystkich od początku do końca. Potem zapewniał nas, że grając nauczył się tych wszystkich ruchów i akrobacji, tak samo jak Desmond siedzący w Animusie. Niestety postanowił nam to udowodnić.

Pechowo się złożyło, że dach naszej szkoły był idealny do prezentacji niesamowitych umiejętności Śmierci i za żadne skarby nie dało się mu przemówić do rozsądku. Uparł się, że właśnie tam pokaże nam jak wiele nauczyły go gry. Dobra, przyznaję, nie próbowaliśmy go jakoś specjalnie powstrzymać bo zbyt wielką bekę z niego mieliśmy, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli ktoś nas przyłapie na włażeniu na dach to wypierdolą nas ze szkoły szybciej niż Śmierć spierdoli się na dół.


Tak więc pewnego dnia zostaliśmy po lekcji i korzystając z drabinki pod salą gimnastyczną wspięliśmy się na dach.

— Dobra, pokazuj jak wypierdalasz się na głupi ryj bo mam kino na 16:00 i trochę mi się śpieszy — powiedział Głód zapalając papierosa.

— Czekajcie, przejdźmy tam dalej, gdzie te śmieszne kominy, tam będzie dobre miejsce — stwierdził Śmierć, a my grzecznie ruszyliśmy za nim.

Przeszliśmy parę metrów nim zorientowałem się, że cała nasza czwórka jest upośledzona.

— Stójcie — szepnąłem.

— O chuj ci… — zaczął Wojna, ale przerwał bo zrozumiał.

Widzicie, w gabinecie dyrektora jest małe kwadratowe okienko na suficie. No dobra, nie takie małe bo ze 3 na 3 metry może miało, ale sprawiało wrażenie niewielkiego w porównaniu do rozmiarów samego pomieszczenia. I jak się łatwo domyślić cała nasza czwórka stała na jego powierzchni. Pod naszymi nogami przechadzał się sam dyrektor, zajęty rozmową przez telefon.

— Powoli. — syknąłem, dając znać braciom, żeby szli dalej.

Szkło zdawało się pękać pod naszymi stopami, ale na szczęście było to tylko złudne wrażenie. Śmierć pierwszy dotarł do krawędzi.

— Uff, było blisss…

W tym momencie stało się kilka rzeczy naraz. Po pierwsze ta umysłowa ameba potknęła się o powietrze i z krzykiem przewróciła na ryj, dokładnie tak jak przewidział to Głód. Po drugie, Wojna spanikował i ambitnie zdecydował się pokonać dzielący go od krawędzi okna dystans jednym susem. A po trzecie — szkło pierdolnęło i cała nasz trójka spadła w dół.

— Kurwa jego pierdolona mać — oznajmił Głód ścierając krew z twarzy. — Zajebię go.

— Chętnie ci pomogę — stwierdziłem otrzepując bluzę z odłamków szkła.

Śmierć wystawił głowę przez nowopowstałą dziurę w dachu.

— Wszystko okej chłopaki? — spytał nieśmiało.

— Z nami tak, ale z tobą zaraz nie będzie okej! — wrzasnął Wojna. — Złaź tutaj, żebym mógł ci zajebać.

Naszą kulturalną wymianę zdań przerwał dziwaczny syk za naszymi plecami, przypominający ulatniający się gaz. Przypomniało nam to o dyrektorze i o tym, że w tym oto momencie przestaliśmy być uczniami tej szkoły. Jak się okazało, nie to było najgorsze. Gdy biały dym opadł, nasze szczęki opadły wraz z nim. Przed nami stał nikt inny, tylko sam archanioł Gabriel.

— Kurwa czy naprawdę 75% ludzi, których spotykamy na Ziemi to Bogowie i legendarne istoty? To się już robi kurwa nudne. Nasz ex dyrektor to szatan we własnej osobie, randomowa dziwka w burdelu okazuje się Marią Magdaleną, a teraz jeszcze on — zirytowałem się zaistniałą sytuacją.

— Nie wierzę, że byliście tak głupi, żeby tu wrócić po tym wszystkim — spokojnie powiedział Gabriel.

— Po czym wszystkim? Do chuja pana, w tym miejscu gdzie stoisz, parę miesięcy temu zajebałem szatana! — rozległ się głos Śmierci z góry.

— A ty zamknij mordę, bo jesteś następny w kolejce! — odkrzyknął Wojna.

Gabriel zaśmiał się.

— Wasza głupota jest niewiarygodna. Bóg przydzielił mnie na to stanowisko, żebym ogarnął wszystko po waszym pobycie w tym miejscu i…

— Czekaj czekaj — wtrącił się Głód. — Czy Bóg naprawdę nie ma ważniejszych zadań dla swoich przydupasów niż prowadzenie jakiegoś totalnie przypadkowego liceum?

Archanioł spojrzał na niego z pogardą.

— Spierdalaj — rzucił Gabriel i wyciągnął z pochwy na plecach wielgachny błękitny miecz z mlecznobiałą rękojeścią, przewyższający rozmiarami nawet oręż Wojny.

Zakląłem pod nosem bo jak zwykle jako jedyny pozostałem bez broni. Wojna trzymał swoje cacko w magicznie pojemnej kieszeni, zaś Głód nigdy nie rozstawał się ze swoim biczem.

— Pierdolcie się wszyscy idę coś zjeść. Dajcie znać jak to całe szoł dobiegnie końca — rzuciłem obrażony i wyszedłem z gabinetu.

Sekretarka nawet mnie nie zauważyła, zajęta przeglądaniem jakichś papierów. Na korytarzu czekał na mnie Śmierć.

— Patrz tylko co dl… — cokolwiek chciał powiedzieć, mój prawy sierpowy skutecznie mu to uniemożliwił. ­– Czekaj chwilę — wystękał. — Mam coś dla Ciebie.

— Hm? — zastygłem z ręką gotową do zadania kolejnego ciosu.

— Miałem ci dać jutro, na twojej imprezie urodzinowej, ale dzisiaj chyba ci się przyda — powiedział wciskając mi w ręce jakieś pudło.

Gwizdnąłem z uznaniem, gdy po otworzeniu moi oczom ukazała się jego zawartość. Pięknie zdobiony, złoto-czarny rewolwer z długą, lśniącą lufą i paroma pudełkami kul ułożonymi na bordowym materiale.

— Damn. Prawie wybaczam Ci wpakowanie nas w to gówno — szepnąłem.

— Wiedziałem, że ci się spodoba — uśmiechnął się Śmierć. — Chodź, chyba przyda im się pomoc.

Ruszyliśmy z powrotem do gabinetu. Po drodze załadowałem rewolwer sześcioma kulami. Nie ukrywam, cieszyłem się jak dziecko z gwiazdkowego prezentu.

Po otworzeniu drzwi naszym oczom ukazał się nieciekawy widok. Głód leżał na podłodze klnąc pod nosem i niezdarnie próbując zabandażować krwawiącą nogę skrawkiem swojej koszuli. Wojna trzymał się jeszcze na nogach, ale pot spływający mu po szyi i plecach wskazywał na to, że walka niebawem dobiegnie końca.

— Kurwa gdzie byliście?! — wydarł się Głód. — Ten skurwiel to jakiś pierdolony boss.

— Spokojnie — odparłem i wycelowałem swoją nową broń w Gabriela, który właśnie zamachiwał się swoim gigantycznym mieczem na Wojnę.

Huk wystrzału zaskoczył mnie, ale nie tak bardzo jak jego efekt końcowy. A raczej jego brak. Niewzruszony archanioł jednym imponującym cięciem rozbroił Wojnę i odwrócił się w moją stronę.

— Głupcze, naprawdę myślisz, że zwykłe kule cokolwiek mi zrobią? — zaśmiał się.

— Nie. Ale to nie była zwykła kula — rzekłem z uśmiechem.

— Co? Co ty… — urwał.

Całe szczęście, że pomyślałem o tym, żeby przed wypaleniem z rewolweru zrobić użytek ze swoich mocy i zarazić każdą z kul.

— To wszystko nie ma sensu. Słowo “Bóg” jest dla mnie niczym więcej niż wyrazem i wytworem ludzkiej słabości a Biblia zbiorem dostojnych, ale jednak prymitywnych, legend, które są ponadto dość dziecinne. Żadna interpretacja, niezależnie od tego jak subtelna, nie może tego zmienić — odezwał się nagle Gabriel. — Największym wrogiem wiedzy nie jest ignorancja, tylko iluzja wiedzy.

Trzy pary oczu zwróciły się na mnie.

— Zaraza czy ty… — zaczął Głód próbując powstrzymać śmiech.

— Gdyby bóg istniał, myślę że mało prawdopodobne jest, żeby miał w sobie tyle niepotrzebnej próżności by czuć się urażonym przez tych, którzy wątpią w jego istnienie. Nie, nie wierzę w osobowego Boga. Wciąż wierzymy, że wszechświat powinien być logiczny i piękny, ale po prostu zrezygnowaliśmy ze słowa “Bóg” — szepnął archanioł i podszedł do otwartego okna. — Żyj sobie przyjemnie. Jeśli istnieją sprawiedliwi bogowie to nie będzie ich obchodziło jak pobożnym byłeś i będą Cię witać na podstawie twoich zalet. Jeśli istnieją niesprawiedliwi bogowie to nie będziesz ich wyznawał. Jeśli nie ma bogów to kiedy odejdziesz ale żyłeś szlachetnie będziesz dalej żył w pamięci swoich bliskich — kontynuował i stanął na parapecie. — Wielu fundamentalistów twierdzi, że w interesie sceptyków jest obalanie dogmatów, a nie, że w interesie ortodoksów jest ich potwierdzanie. To oczywiście błąd. Jeśli zasugerowałbym, że pomiędzy Ziemią a Marsem po eliptycznej orbicie wokół Słońca podróżuje chiński czajniczek, nikt nie mógłby podważyć tego twierdzenia zakładając, że dodałbym, iż czajniczek jest zbyt mały, by można go było dostrzec nawet za pomocą najbardziej potężnych teleskopów. Gdybym upierał się, że skoro moje założenie nie może zostać obalone, to obrazą rozumu jest w to wątpić to od razu zostałbym uznany za bredzącego. Jeśli jednakże istnienie takiego czajniczka byłoby potwierdzone przez starożytne księgi, nauczane jako święta prawda każdej niedzieli i wtłaczane do umysłów dzieci w szkole, to niewiara w jego istnienie byłaby oznaką ekscentryczności oraz przyciągałaby do niedowiarka uwagę psychiatrów — w oświeconych czasach — albo inkwizytorów — w wiekach wcześniejszych.

To mówiąc rzucił się w dół i po chwili, w ciszy jaka zapanowała w gabinecie, usłyszeliśmy ciche plaśnięcie ciała lądującego na parkingu.

Wojna mrugnął kilka razy oczami, próbując zrozumieć co tu się właśnie odjebało. Śmierć pomógł wstać Głodowi, który dostał histerycznego ataku śmiechu.

— Nie wierzę — wystękał przez łzy — nie wierzę, że właśnie zaraziłeś archanioła ateizmem.

Urodziny

Nie jestem jakimś specjalnym fanem imprez, właściwie to raczej niechętnie przyjmuję zaproszenia na wszelkie masowe spotkania na których przez większość czasu udajesz, że dobrze się bawisz oglądając pary wkładające sobie języki do gardeł i różnych innych miejsc. Plus, nigdy w życiu nie tańczyłem i w zasadzie uważałem tę umiejętność za raczej niepotrzebną. Machanie łapami i komiczne stepowanie w rytm muzyki jakoś mnie po prostu nie bawiło. Ale mimo wszystko musiałem się zgodzić z braćmi, że wypada jednak celebrować własne urodziny, a że według ziemskich standardów właśnie dobiłem do osiemnastki i chcąc nie chcąc zmuszony byłem wyprawić imprezę.

Zacząłem od listy gości, która wyniosła dokładnie cztery osoby, wliczając w to mnie. Jednak Wojna stwierdził, że nie mogę zaprosić tylko rodziny. Jest weteranem wszelkiej maści imperek więc obdarował mnie radą: „im więcej osób, tym będzie ciekawiej”. Daleko mi do introwertyka, jednak ten pomysł jakoś do mnie nie przemawiał i szczerze, gdyby to ode mnie zależało, spędziłbym swoje urodziny pod kocem, oglądając dobry film i zagryzając pizzą. Bracia byli nieugięci, więc obrażony zrzuciłem na nich obowiązek rozpisania listy gości i poszedłem do swojego pokoju niczym prawdziwy edgy nastolatek. Oczywiście to był błąd.

Dobra, tak szczerze to zrzuciłem na ich głowy wszystko związane z imprezą, nie tylko opracowanie tej głupiej listy. Jednak cała trójka nie była z tego powodu jakoś specjalnie zmartwiona i trochę głupio było mi oglądać jak męczą się przy wieszaniu girland i serpentyn na suficie, podczas gdy ja leżałem do góry dupą i strzelałem ze swojego rewolweru do puszek po piwie ustawionych na oparciu kanapy.

Po południu polazłem do łazienki, ogoliłem jajka, bo a nuż jakaś ślepa loszka się trafi, uczesałem brodę, żeby nie wyglądać tak bardzo na bezdomnego i nałożyłem delikatny podkład na górną połowę twarzy, tak na wszelki wypadek, gdyby wszystkie loszki na przyjęciu jednak miały oczy. W ten oto sposób byłem gotowy na spektakl ku mojej czci.

Bracia też odjebali się jak na wesele. Śmierć w swoim czarnym garniturku wyglądał co prawda tak komicznie, że miałem zamiar go zamknąć w szafie, żeby nikt go przypadkiem nie zobaczył, ale potem przypomniałem sobie o przedwczesnym prezencie, którym mnie obdarował i wybaczyłem mu, że wygląda jak gówno. Wojna poszedł w swoje ulubione klimaty i w granatowej marynarce wyglądał jak rasowy gangster. Nawet dla beki przypiął sobie kaburę do paska, ale, że nie miał żadnego gnata, jakiego mógłby do niej wsadzić, wsunął do środka nerfowy pistolet na te śmieszne pomarańczowe korki, które w magiczny sposób rozpływają się w powietrzu po tym jak je wystrzelisz, a po paru miesiącach natykasz się na nie na każdym kroku. Głód z kolei zaryzykował zmianę swojego stylu (którego w sumie i tak nie miał) i wystroił się w zwykły biały T-shirt, a na to zarzucił rozpiętą koszulę w kratę. Nie wyglądał źle, choć niespecjalnie pasował do naszej trójki.

Około godziny 18:30 zaczęli schodzić się pierwsi goście.

Najpierw pojawił się święty Jan wraz z jakąś młodą loszką. Byli ubrani praktycznie tak samo, w długie białe sukienki, które zawsze są na ilustracjach biblijnych, a do tego oboje mieli dziwaczną biżuterię na całej długości ramion. Nie śmiałem o to zapytać, ale wyglądało to jakby ich ręce były zrobione w całości ze złota.

— Kim jest ta loszka? — szepnąłem do Wojny, kiedy po wręczeniu mi pudła owiniętego kokardą, dwójka pierwszych gości zajęła miejsce na kanapie.

— Chuj wie, podobno są razem — odparł lakonicznie.

— Co kurwa? Jan ma… — moją wypowiedź pełną zdziwienia i niesmaku przerwało pukanie do drzwi.

— Wszystkiego najlepszego! — wydarł się na cały głos Herkules.

Ukrywając zdziwienie poklepałem greckiego Boga po plecach i odebrałem paczuszkę, która najwyraźniej była prezentem dla mnie. Już miałem zamykać drzwi, kiedy ktoś jeszcze wcisnął się do środka.

— A ty to? — spytałem widząc skąpo ubraną dziewczynę o dziwnie zielonym odcieniu skóry.

— To moja nowa dziewczyna — odparł Herkules z uśmiechem. — Znalazłem ją w lesie jakiś tydzień temu i od tamtego czasu jesteśmy parą — to mówiąc objął nimfę ramieniem i zaprowadził w głąb mieszkania.

Ukryłem twarz w dłoniach i zawołałem Głód.

— Weź witaj gości za mnie bo jak wbije tu jeszcze jedna para to się zrzygam.

— Mam złe wieści — odparł Głód spuszczając wzrok.

— Hm?

— Ze wszystkich osób obecnych na przyjęciu tylko dwie osoby nie są w związku…

Spojrzałem na niego przerażony.

— Chcesz powiedzieć mi, że wszyscy zaproszeni goście przyjdą ze swoimi przenośnymi kubłami na spermę?

— Nie. Ty i Śmierć jesteście singlami, więc nie wszy…

To był pierwszy raz tego wieczoru, kiedy mu zajebałem.

Pół godziny później siedzieliśmy wszyscy przy stole udając, że dobrze się bawimy. To znaczy ja tak robiłem, bo reszta najwyraźniej naprawdę miała frajdę. Wywnioskowałem to z odgłosów mlaskania dobiegających z każdego kąta naszego mieszkania. Na stole nie było jeszcze wódki, a ja już miałem ochotę rzygać. Nawet Głód, jak się okazało znalazł sobie jakąś lochę, co prawda brzydką jak noc, ale marne to pocieszenie. Tylko Śmierć siedział samotnie w rogu stołu, garściami pochłaniając wszystko co na nim było.

Wojna wciskał już rękę w spodnie swojej dziewczyny, więc stwierdziłem, że to dobry moment, żeby interweniować.

— Panie i panowie — odchrząknąłem głośno.

Zero reakcji.

— Wszyscy zgromadzeni!

Nic.

— KURWA MAĆ PRZESTAŃCIE SIĘ NA CHWILĘ MACAĆ I OBLIZYWAĆ DO CHUJA PANA! — wrzasnąłem nielicho wkurwiony. — Proszę — dodałem cicho widząc, że tym razem moje słowa odniosły zamierzony skutek. — Chciałbym wznieść toast na cześć moich braci, którym zawdzięczamy dzisiejszą imprezę — wskazałem ręką na siedzących obok siebie Wojnę i Głód, a potem na Śmierć, który wyglądał jakby miał zaraz wykitować. — To bardzo miłe z ich strony i… i-i…

Nie wiedziałem co powiedzieć, więc odkrzyknąłem tylko:

— Polejcie wódkę!

Zadanie skołowania alko należało do Wojny, więc porozumiewawczo do niego mrugnąłem. Frajer przez chwilę udawał, że nie wie o co chodzi, ale zmarszczenie brwi dało mu sygnał, że jestem na skraju totalnego wkurwienia. Chwilę mu zeszło zanim wybełkotał:

— Emm w zasadzie to nie będzie wódki. Mamy za to w cholerę wina! — dodał.

— Ech, to by tłumaczyło wizytę Jezusa u nas parę dni temu — mruknąłem pod nosem, jednak na tyle cicho by nikt przypadkiem nie usłyszał. Gość i tak miał już wystarczający przypał za zadawanie się z nami i nie miałem zamiaru ponownie nagłaśniać całej sprawy, tym bardziej, że wśród zaproszonych gości mógł się kryć jakiś niebiański szpieg.

Po godzinie każdy zaczynał być powoli zmęczony bezustannym chlaniem, więc zaczęliśmy szukać innych rozrywek. Ktoś zaproponował, żebym otworzył swoje prezenty, żeby darczyńcy mogli zobaczyć moje reakcje. Z początku byłem przeciwny, pamiętając podarunki jakie otrzymałem rok temu, ale wreszcie uległem. Chwyciłem pierwsze z brzegu pudło i rozerwałem papier.

— Leczniczy żel na młodzieńczy trądzik — odczytałem na pudełku. — Wow, zawsze o takim marzyłem — uśmiechnąłem się najszerzej jak potrafiłem.

Kolejne pudło było podejrzanie wielkie i po minie Wojny domyśliłem się od kogo je otrzymałem.

— Czy to jest… — wydukałem próbując przedrzeć się przez milion warstw ozdobnego papieru.

Pod nim kryła się cała paleta do makijażu, w zestawie ze szminką i gumowym chujem.

— Jak uroczooo… — powiedziałem niepewnie, zażenowany śmiechem z każdej strony.

Zawsze starałem się starannie maskować fakt, że czasami zdarza mi się pierdolnąć trochę podkładu na mordę w celu dodania sobie jednego czy nawet dwóch punktów w dziesięciostopniowej skali.

— Okej, to może teraz trochę potańczymy? — desperacko próbowałem się ratować, widząc Głód zacierającego ręce.

Na szczęście towarzystwo było wystarczająco wstawione by przystać na tę propozycję. Odsapnąłem i ciężko opadłem na swoje honorowe miejsce przy stole, sięgając ręką po butelkę Jacka Danielsa stojącą na szafce i czekającą na odrobinę atencji. Dałem jej ją, w zamian za odrobinę odwagi i pewności siebie. Dobry deal jakby nie patrzeć.

Chwilę później w całym mieszkaniu rozbrzmiał mój ulubiony kawałek Braci Figo Fagot.

— Zaufałem ci a w zamiaan, przyyjebałaś mi w pysk, czyymś baardzo ciężkim — zaśpiewałem cichutko pod nosem, żałując, że nie mam nawet w kogo rzucić tym oskarżeniem i wziąłem kolejny łyk whisky.

A potem kolejny.

I następny.

Zabawa zaczynała się rozkręcać, goście zaczynali nawet ze sobą konwersować, ale to raczej od nadmiaru wina, a nie jakiejkolwiek chęci integracji. Wreszcie ktoś wpadł na pomysł, żebyśmy zagrali w rosyjską ruletkę nerfowym pistoletem, a ten kto przegra, czytaj — kto dostanie plastikową kulką w twarz, będzie musiał wykonać wybrane przez ogół zadanie. Brzmiało to świetnie. Jako jubilat osobiście załadowałem zabawkowy pistolecik i wybrałem pierwszego zawodnika. Padło na jakiegoś dziwnego typa, którego nie mogłem kompletnie skojarzyć, ale chyba pochodził z greckiej mitologii. Przyłożył sobie lufę do brody i nacisnął spust. Nic. Następny był Wojna, który niestety również nie oberwał.

Wreszcie przyszła kolej na ciemnowłosego jegomościa o zupełnie czarnych oczach, słyszałem jak ktoś nazywał go Outsiderem czy jakoś tak, chuj wie z jakiej mitologii albo religii pochodził. Miał ze sobą naprawdę piękną dziewczynę, która wpadła mi w oko już w momencie, gdy usiadła naprzeciwko mnie. Wyglądała na zwykłą śmiertelniczkę, ale byłem pewien, że w tej jaskrawoczerwonej sukience skrywa się ciało jakiejś zapomnianej bogini. Jej chłoptaś pociągnął za spust i w tym momencie przyszła mi do głowy myśl, że włożenie do plastikowego pistoletu prawdziwej kuli nie było takie zabawne jak mi się z początku wydawało. Mózg Outsidera zachlapał całą ścianę w salonie. Resztki jego czaszki zbieraliśmy po całym pokoju przez kilka następnych tygodni.

— Upsi? — nieśmiało udałem skruchę, co jak się okazało nie było wcale potrzebne bo całe towarzystwo było tak najebane, że nie zorientowało się, że plastikowe pistolety raczej rzadko działają w ten sposób. Wojna podniósł „broń” z kałuży krwi i z namaszczeniem schował z powrotem do kabury, pełen podziwu dla niepozornego oręża.

Umierając ze śmiechu podepchnąłem trupa pod ścianę i wróciłem do stołu. Cała ekipa wróciła do wsadzania sobie języków i palców we wszystkie możliwe otwory w ciele i nic nie wskazywało na to, że jakikolwiek krzyk przywróci ich do porządku. Zająłem się więc jedynym co sprawiało mi frajdę. Po dwóch butelkach byłem już na tyle wstawiony, że jedyne co miałem ochotę zrobić to wyskoczyć przez okno. Stanąłem więc przy szybie, lecz zanim sięgnąłem do klamki, mój wzrok przykuł ruch na parkingu pod blokiem. Może i byłem pijany, ale wszędzie poznałbym piekielne portale. Z kilku runicznych okręgów na Ziemię przybywały kolejne demoniczne oddziały.

— Eeee panowie? Ktoś nam chce popsuć imprezę — wystękałem i wskazałem za okno.

Chwilę później wszyscy, którzy dali radę utrzymać się na nogach przez więcej niż kilka sekund zajęli pozycje przy drzwiach i oknach, gotowi do obrony. Szczerze miałem to w dupie i opadłem ciężko na podłogę. Całe szczęście, że obok mnie stało wiadro, więc oszczędziłem nam sprzątania. Po chwili dotarło do mnie, że jasnowłosa piękność, której chłopak przed godziną połknął kulkę, leży tuż obok płacząc cicho.

— Zaraza do chuaaa — wydarł się zalany w trupa Wojna. — Szooo rooobirzz, chodź noo pomószzz.

Uśmiechnąłem się kpiąco.

— To moje urodziny, więc walkę zostawiam wam słodziaki — odparłem i odwróciłem się do szlochającej loszki.

— Słuchaj, skoro już jesteś sama, to może… — zacząłem pewny siebie.

Kwadrans bajerowania na nic się jednak nie zdał, bo zapłakana księżniczka była tak najebana, że trudno było jej wyjaśnić, że jama ustna jest naturalnym środowiskiem dla męskich genitaliów. Zrezygnowany rozejrzałem się po pokoju poszukując innej kandydatki na swoją towarzyszkę, ale wszystkie loszki leżały na podłodze wtulone w swoich mężczyzn. Nawet święty Jan… a, z resztą nieważne, niedobrze mi się robi na samą myśl. Najważniejsze w tym obrazie nędzy i rozpaczy było jednak to, że strażnicy, którzy na ochotnika zaoferowali swoją pomoc w obronie naszego mieszkanka, porzucili swoje stanowiska i smacznie spali na podłodze, podpierani przez swoje partnerki.

Westchnąłem ciężko i wyciągnąłem rewolwer. Wyglądało na to, że sam będę musiał poradzić sobie z demonami. Uchyliłem drzwi i z dziesięć minut próbowałem przebić się przez barykadę zastawioną przez diabelskie pomioty, nim zorientowałem się, że otworzyłem szafę, a nie frontowe wrota naszego mieszkania. Zażenowany własną głupotą rzuciłem jeszcze raz na gości okiem, żeby upewnić się, że nikt nie widział mojej gafy. Na szczęście wszyscy wciąż byli w podobnym stanie co wcześniej — śpiący, liżący się, albo w jednym przypadku, martwi. Odetchnąłem z ulgą i wymacałem ręką klamkę.

Po otworzeniu drzwi do kibla, łazienki, kuchni, pokoi Wojny i Głodu, wreszcie trafiłem na te, których poszukiwałem. Wypadłem na klatkę schodową wypatrując zagrożenia i wymachując na wszystkie strony swoim rewolwerem, gotowy do strzału. Powoli zszedłem na parter i uchyliłem drzwi na zewnątrz. Przerażała mnie wszechobecna cisza, usypiająca moją czujność i nijak mająca się do armii demonów, które wcześniej widziałem. Te czerwone gówna hałasowały tak bardzo, że powinniśmy je słyszeć już na piętrze. Wszystko wskazywało na to, że czarty rozpłynęły się w powietrzu. Podszedłem do miejsca, gdzie widziałem portal, ale nie potrafiłem go odnaleźć. Wszelkie ślady obecności demonów po prostu wyparowały. Wzruszyłem ramionami, z bólem rozumiejąc, że ten upiorny widok był tylko wytworem mojego upojonego do granic możliwości umysłu. Oblizałem usta, czując na języku gorzki smak i powoli ruszyłem z powrotem na górę, zasmucony swoją porażką.

W międzyczasie wiele się pozmieniało. Między innymi odzienie gości, których większość pozbyła się go całkowicie. W naszym mieszkaniu trwała prawdziwa boska orgia. Wojna ze swoją loszką, Herkules z nimfą, św. Jan ze Śmier…

— WYPIERDALAĆ! — ryknąłem z całych sił, których w płucach nie miałem jednak zbyt wiele.

Na szczęście miałem inny sposób.

Huk strzału oddanego w sufit i odgłos ciała upadającego na podłogę piętro wyżej, świadczącego o tym, że biedna Grażynka nieprędko pójdzie na mszę na własnych nogach, otrzeźwił trochę gości i sprowadził ich uwagę na moją skromną osobę.

— Wypierdalać. Natychmiast. — Syknąłem głosem pełnym jadu. — Wszyscy.

— A mogeee wziąść ubraaaniaa? — stęknął ktoś.

— Wziąć kurwa. I nie, nie możesz — warknąłem wypychając wszystkich na zewnątrz zupełnie nagich.

Zatrzasnąłem drzwi i spojrzałem na ten cały burdel. Nie wyglądało to dobrze, ale pamiętając o tym, że bracia zajmą się wszystkim, wliczając w to sprzątanie, nieco się uspokoiłem. Uderzyłem pięścią w radio i po chwili w całym, dzięki Bogu pustym już mieszkaniu, rozległy się pierwsze nuty Party Rock Anthem.

— Party Rock is in the house toniiiight… — zaśpiewałem na cały głos wraz z LMFAO.

Odwróciłem się w stronę okna, przez które wcześniej dostrzegłem demony i pierdolnąłem się z całej siły w czoło. Zaczynałem już powoli trzeźwieć i docierało do mnie jak wielką amebą umysłową jestem. To co wziąłem za okno, było niczym innym tylko ekranem telewizora…

— Everybody just have a good time…

…na żywo nadającego nagrania z kamer w piwnicy. Głód odpalił projekcję, żeby co jakiś czas sprawdzać czy żaden z gości przypadkiem się tam nie zapuścił i nie potrzebuje pomocy w wydostaniu się z tej piekielnej otchłani.

Powoli dochodziło do mnie co to oznacza. Czyli te demony, które widziałem…

Krzyki na klatce schodowej pozwoliły mi szybciej zrozumieć co się właśnie dzieje.

— And we gon’ make you loooose your miind…

Zakląłem w myślach i sięgnąłem po napoczętego Danielsa.

— Everybody just have a good time…

Wojna domowa

Wiecie co jest gorsze od ogarniania burdelu po niezbyt udanej imprezie? Nic kurwa, absolutnie nic. Zwłaszcza jeśli do zbierania porozrzucanego po całym mieszkaniu szkła i zdrapywania zaschniętej spermy ze ścian dochodzi wynoszenie nagich ciał, w większości przypadków pozbawionych kończyn i części organów wewnętrznych. No i oczywiście jak zwykle była to moja wina.

— Gdybyś nie wyjebał nas wszystkich na klatkę, pozostawiając na pastwę demonów zupełnie bezbronnych, nie musielibyśmy się teraz tyle z tym jebać — powtarzał wkurwiony Wojna, któremu demon odgryzł spory kawał mięcha z uda. Ledwo chodził, ale obelgami rzucał równie sprawnie co zawsze.

Z naszej czwórki najbardziej poszkodowany był jednak biedny Głód, który zupełnie stracił czucie w prawej ręce i dostał jakiegoś urazu łba, przez co cały czas leżał w łóżku gapiąc się tępo w ścianę. Nie wyglądało to dobrze, zwłaszcza patrząc na to, że nie ożywiło go nawet zamówienie przez nas kilkunastu burgerów z najbardziej legitnego lokalu w mieście. Wpierdolił je wszystkie jeden po drugim, jednak najwyraźniej nie było to właściwe lekarstwo na jego dolegliwości.

W zasadzie jedyną osobą poza mną, która wyszła z tej całej masakry bez szwanku był Śmierć. To znaczy, bez fizycznego szwanku. Biedak na widok tych wszystkich par wpadł w dość poważną depresję i jego jedynym zajęciem było dopijanie całego alko, jakie zostało po tej szalonej imprezie. Rozumiałem go całkowicie, sam z trudem powstrzymywałem wymioty patrząc na gruchające do siebie gołąbki. Nasz brak tolerancji na ten szajs miał jednak zupełnie różne przyczyny. O ile mnie wkurwiał sam widok miziających się par, to Śmierć miał bardziej osobiste powody, by przeżywać to w taki sposób. Otóż ten słodziak zakochał się w nikim innym tylko w loszce Wojny. Nie krył się z tym ani trochę, mówiąc nam o tym kilkukrotnie po pijaku. Pomiędzy nimi dwoma nie było specjalnie jakiegoś konfliktu, ot temat tej dziewczyny stał się po prostu tabu. Był jednak wciąż obecny w naszych głowach, bo zarówno sam Śmierć jak i Wojna od dłuższego czasu dawali sobie subtelne komunikaty, że między nimi wszystko jest okej, ale brzmiało to jak matka zapewniająca dziecko, że życie jest piękne i cały świat stoi przed nim otworem. Czysty bullshit, tak więc czekałem tylko kiedy ta bomba zegarowa pierdolnie. Wszystko wskazywało, ze nastąpi to niedługo i gdyby ktoś mnie zapytał, to pewnie odpowiedziałbym, że nie byłem z tego powodu specjalnie zadowolony.

Około 16:00 wyniosłem z mieszkania ostatnie ciało. Już ich nawet nie liczyłem, miałem serdecznie wyjebane kto zdechł, a kto przeżył demoniczny atak. Grunt, że święty Jan wyszedł z tej burdy cało. Reszta mnie nie obchodziła, w większości ich nie znałem. Pod wieczór podjechała śmieciarka i zabrała ich truchła, dzięki czemu mogłem wreszcie zająć się właściwą częścią ogarniania tego burdelu.

Sprzątanie mieszkania było zdecydowanie trudniejsze niż mi się z początku wydawało. Zwłaszcza, że Wojna rozłożył się na kanapie w salonie i co chwila darł mordę, że „tu jeszcze jest plama krwi”, „tam leży czyjaś noga”. Normalnie wygarnąłbym mu, co myślę o jego „pomocy”, ale było mi zbyt głupio, bo przeze mnie nieprędko stanie na własnych nogach, nie mówiąc już o walce. I tak nieźle sobie poradził poprzedniej nocy, gołymi rękami rozłupując czaszki kilkunastu demonom, broniąc swojej loszki, która dzięki niemu przeżyła tę krwawą potyczkę bez najmniejszego zadrapania. Doznała jednak tak olbrzymiego szoku, że na prośbę Wojny musiałem ją odwieźć do szpitala. Dochodziła powoli do siebie, ale nie zmieniało to faktu, że relacje tej dwójki mogły na tym solidnie ucierpieć. Okaże się to dopiero, gdy ją wypuszczą, ale dodając do całego równania Śmierć, wszystko zmierzało w niezbyt ciekawym kierunku.

Okej, skłamałem. Nazwijcie mnie skurwysynem, ale na myśl o tym, że wszystko zmierzało do nieuchronnego konfliktu tej dwójki, zacierałem ręce z podniecenia i odruchowo sięgałem po popcorn. Zbyt dobrze się bawiłem, by ich uspokajać i przekonywać, że nie ma powodu przechodzić do rękoczynów. Frajda jaką czerpałem z obserwowania jak rzucają sobie nienawistne spojrzenia siedząc wspólnie przy stole była nie do opisania. Pewnie wynikało to z faktu, że miałem 100% pewności, że i tak się pogodzą, a Śmierć prędzej czy później znajdzie własną dupeczkę i zapomni o wybrance Wojny. Czasami głupio się czułem, kiedy rzucając spojrzenie na naszego mrocznego żniwiarza, strzelającego dwudziestą kolejkę wódy, odruchowo uśmiechałem się pod nosem. Zaczynało się robić ciekawie, a ja, jako zupełnie obojętny gracz, nieopowiadający się po żadnej ze stron, mogłem śmiało kibicować obu.

Normalnie nie marnowałbym czasu na streszczanie skomplikowanych relacji tych słodkich debili pasywnie skaczących sobie do gardeł, gdyby nie fakt, że moja przerwana osiemnastka stała się tą przysłowiową kroplą, która nie mieści się w czarze pełnej spermy i krwi. Podczas sprzątania nastąpiła długo wyczekiwana przeze mnie kumulacja. Śmierć nagle podniósł się z krzesła, z którego nie schodził od paru dobrych godzin i podszedł do swojej kosy opartej o ścianę.

— Nawet nie próbuj — mruknął Wojna obserwując go bacznie kątem oka. Spojrzał na mnie, licząc, że zainterweniuję, ale ja udawałem, że nie wiem o co chodzi, pochłonięty myciem podłogi.

— Zaraza.

Odwróciłem się gwałtownie zdziwiony, że to moje imię padło z ust wkurwionego nie na żarty Śmierci.

— Słucham? — spytałem ostrożnie obserwując jak mój brat chwyta swoją ukochaną broń w obie ręce.

— To wszystko twoja wina. To przez Ciebie do tego doszło — wysapał. — Przez cały ten czas stałeś z boku, uważając się za biernego obserwatora. Świetnie się bawiłeś patrząc na moje cierpienie.

— Kurwa jaka drama się z tego robi — mruknął Głód, któremu najwyraźniej powoli wracała umiejętność komunikowania się z otoczeniem. — Odstaw swoją zabawkę i pomóż mu lepiej sprzątać, a nie odpierdalasz jakieś edgy szoł.

Śmierć zawahał się. Może zrobiło mu się głupio, może po prostu ucieszył się, że Głód w końcu się ocknął z tego dziwacznego transu.

— Nie chcę być takim przegrywem jak ty, Zaraza — szepnął wbijając we mnie swoje czarne ślepia. — Chcesz, żebym cierpiał, bo boisz się zostać jedynym z naszej czwórki, który jest tak straszliwie zjebany na mordę, że próbuje to zakryć pod przykrywką tych debilnych, błyskotliwych tekstów i…

— Ej, Śmierć — wtrącił się Wojna. — Byłbyś tak łaskaw i zamknął wreszcie mordę? Chętnie bym się zdrzemnął, a twoje pierdolenie nad uchem wcale w tym nie pomaga.

Pierwszy raz widziałem Śmierć w takim stanie. Nie spodziewałem się, że to ja nagle stanę się celem, w który wymierzy swoją nienawiść. Interesujące. I całkiem zabawne. Chwyciłem za swój rewolwer, który leżał na szafce obok i wycelowałem prosto w niego.

— Siadaj, albo dołączysz do Głodu i Wojny — odparłem najbardziej poważnym tonem na jaki było mnie stać. Nie było to proste bo w głębi duszy pękałem ze śmiechu.

— Zabiłbyś mnie, ty ma…

— ZARAZ JA TO ZROBIĘ, JEŚLI NIE ZAMKNIESZ RYJA! — wrzasnął nagle Głód, próbując podnieść się z łóżka. — JESTEŚ NAJEBANY W TRZY DUPY I CI ODPIERDALA.

— Dzwonię do Polsatu — stwierdził Wojna biorąc w rękę telefon.

W tym momencie nie wytrzymałem i parsknąłem gwałtownym, szczerym śmiechem. Chwilę mojego rozkojarzenia wykorzystał jednak Śmierć, który rzucił się na mnie wykrzykując coś po łacinie. Na moje szczęście, zrywając boki pochyliłem nieco głowę, więc ostrze kosy delikatnie musnęło moje włosy i wbiło się w ścianę obok.

— Oho, robi się ciekawie — stwierdził Wojna.

— Może byś tam pomógł zamiast gadać — sapnąłem próbując odepchnąć Śmierć od jego broni.

Nagle w mieszkaniu rozległ się huk. Po chwili ciszy usłyszeliśmy znajomy nam głos.

— Sup bitcheeeeeeeees.

Na środku salonu pojawił się Jezus we własnej osobie. Spojrzał zdziwiony na mnie i Śmierć zamarłych w dość jednoznacznej pozycji, ale nie skomentował tego w żaden sposób.

— Mam dla Ciebie spóźniony prezent Zaraza — powiedział radośnie. — Gadałem z Janem. Zgodził się na małą niespodziankę.

— Hipisie, wiemy, że zostałeś posłany przez Boga, bo nikt nie mógłby czynić takich cudów, jakie Ty czynisz, gdyby On go nie posłał.

— Zapewniam cię — rzekł Jezus — że jeśli się ktoś nie narodzi na nowo, nie ujrzy królestwa Bożego.

— Urodzić się na nowo? — zdumiałem się nie rozumiejąc o chuj mu chodzi. — Będąc starcem? Czy można powtórnie wejść do łona matki i urodzić się?

— Po pierwsze nie masz matki i nigdy się nie urodziłeś. A po drugie jeszcze raz cię zapewniam — powtórzył Jezus — że jeśli człowiek nie narodzi się z wody i z Ducha, nie wejdzie do królestwa Bożego. Kto się narodził fizycznie, żyje tylko fizycznie. Kto się jednak narodził z Ducha, żyje także duchowo! Nie dziw się więc, że powiedziałem, iż trzeba się narodzić na nowo. Wiatr wieje, gdzie chce. Słyszysz go, ale nie wiesz, skąd i dokąd wieje. Podobnie jest z narodzeniem z Ducha — widzisz skutki, ale nie widzisz przyczyny.

— Co kurwa? — pytałem dalej siłując się ze Śmiercią, który usiłował wyrwać swoją kosę ze ściany.

— Jesteś Jeźdźcem i nie wiesz tego? — odparł Jezus. — Zapewniam cię, że mówię o tym, co dobrze znam i co sam widziałem, ale wy nie uznajecie tego. Jeśli nie wierzycie w to, co mówię o sprawach ziemskich, to jak uwierzycie w to, co powiem o sprawach niebiańskich? Nikt jednak nie wstąpił do nieba oprócz Mnie, Syna Człowieczego. Stamtąd bowiem przyszedłem. Podobnie jak wąż, który na pustyni został podniesiony w górę przez Mojżesza, tak i Ja, Syn Człowieczy, również muszę zostać podniesiony w górę, aby każdy, kto Mi uwierzy, otrzymał życie wieczne. Tak bowiem Bóg ukochał świat, że oddał swojego jedynego Syna, aby każdy, kto Mu uwierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Bóg nie posłał Syna, aby potępił świat, lecz aby go zbawił. Ten, kto Mu wierzy, nie podlega potępieniu. Ale ten, kto Mu nie wierzy, już został osądzony, bo nie uwierzył jedynemu Synowi Bożemu. Wyrok taki zapadł dlatego, że chociaż na świat przyszło światło, ludzie bardziej pokochali ciemność, bo ich czyny były złe. Ten, kto czyni zło, nienawidzi światła i nie zbliża się do niego, aby nie wyszły na jaw jego czyny. Kto zaś postępuje zgodnie z prawdą, zbliża się do światła, aby ujawniły się jego czyny, które podobają się Bogu. — Skończywszy swój pojebany wywód, chwycił mnie za dłoń.

— Spierdalaj debilu. — Próbowałem się wyrwać, ale po chwili straciłem kompletnie czucie w całej ręce, a kilka sekund później opadłem bezsilnie na podłogę. Czułem się… dziwnie. Bardzo dziwnie. Chrystus podsunął mi pod nos Biblię.

— Kiedyś przeczytam, obiecuję. — Próbowałem się ruszyć, ale bezskutecznie. Zupełnie jakbym nagle zamienił się w kamienny posąg. Dopiero po chwili spostrzegłem, że Jezus wskazuje mi palcem jeden konkretny fragment.

— „I widziałem, a oto koń biały, a ten, który na nim siedział, miał łuk, i dano mu koronę, i wyszedł jako zwycięzca, ażeby zwyciężał” — odczytałem na głos. — Zaraz, czy to znaczy, że…

— Jan zmienił apokalipsę — uśmiechnął się Jezus. — Od teraz nie jesteś już Zarazą. Tylko… Zwycięzcą.

To mówiąc rozpłynął się w chmurze dymu, zostawiając mnie na środku podłogi.

— A… ha? — mruknąłem otrzepując się z kurzu.

— Coś mnie ominęło? — stęknął Wojna budząc się z drzemki. — Jeszcze się nie zabiliście? Co jest z Tobą Zaraza? Pokaż temu frajerowi, kto tu rządzi.

— Nie jestem już Zarazą. — Podjarany do granic możliwości spojrzałem w lustro wiszące na ścianie. To nie była moja twarz. Wszelkie ślady syfów na mordzie, wszystkie szramy i blizny, które od tak długiego czasu sprawiały, że bałem się wychodzić z domu, nagle zniknęły. Wyglądałem… Dobrze. Mój Boże, wyglądałem WSPANIALE.

Wojna i Głód z niedowierzaniem przyglądali się mojemu nowemu wcieleniu. Rzeczywiście urodziłem się po raz kolejny. A w zasadzie — po raz pierwszy.

— Jestem Zwy… — w tym momencie poczułem gwałtowny ból poniżej klatki piersiowej. Gdy opuściłem wzrok ujrzałem błyszczące ostrze kosy wystające mi spomiędzy żeber. A potem zapadła noc.

Piekło

— Imię i nazwisko — w ciemnościach rozległ się dziwaczny głos.

Leżałem na czymś kurewsko twardym i czułem się jakbym właśnie przejechał się kolejką górską zaraz po dziesięciodaniowym posiłku. Spróbowałem wyrzygać z siebie ból, ale nie byłem w stanie. Coś blokowało mi cały cholerny układ pokarmowy. Coś… metalowego i wbitego w środek mojej klatki piersiowej.

— ŚMIERĆ! — wydarłem się na cały głos. — Wyłaź gdziekolwiek się chowasz ty mała mendo. Jak tylko cię dorwę to wsadzę ci tą twoją kosę w dupę i…

— Imię i nazwisko — powtórzył wkurwiający głos.

— A ty zamknij mordę — krzyknąłem w stronę, z której dochodził. — Gdzie ja do jasnej kurwy jestem?

— W Piekle, a gdzieżby indziej — zaśmiał się ponuro mój niewidoczny rozmówca. — Imię i nazwisko.

— W Piekle? — szczęka mi opadła. — Czy to znaczy, że ja… — wyrwałem z piersi ostrze kosy. Rana istotnie była głęboka. Ten pieprzony alkoholik naprawdę mnie zabił. Nie mogłem w to uwierzyć.

— Tak tak, zdechłeś sobie. A teraz spytam po raz ostatni o to jak się nazywasz, albo lecisz od razu do egipskich zaświatów.

— Czekaj, czemu akurat egipskich? — spytałem, wciąż buforując co dzieje się dookoła. Wzrok za cholerę nie chciał mi się przyzwyczaić do ciemności, a nadzieja, że to wszystko jeden wielki troll ze strony moich braci malała z każdą chwilą.

— Nie mam pojęcia… — zmieszał się głos. — Podobno są najgorsze. A teraz powiedz mi łaskawie kim jesteś.

Uśmiechnąłem się, przypominając sobie, że oficjalnie przestałem być Zarazą.

— Jestem… Zwycięzcą. — odparłem z dumą.

Nagle pod moimi nogami otworzył się właz i zacząłem spadać w dół. Próbowałem otworzyć usta, żeby krzyknąć, ale nim zdążyłem to zrobić, uderzyłem z całej siły o podłoże. Kosa Śmierci upadła tuż obok, prawie wbijając mi się w czaszkę. Nie byłem pewny czy jestem w stanie zginąć po raz kolejny, ale wolałem tego nie sprawdzać, rana na piersi wystarczająco dawała mi się we znaki. Bolało jak skurwysyn, ale przynajmniej zaczynałem powoli cokolwiek widzieć. Znajdowałem się w olbrzymiej jaskini pełnej sterczących z ziemi i sufitu, stalagmitów i tych drugich. Gdzieś w oddali dostrzegłem blask lawy, odbijający się od gładkich kamieni. Sukinkot z którym przed chwilą rozmawiałem nie kłamał. Byłem w Piekle i nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Nie była to jednak najgorsza wiadomość. Podniosłem się z ziemi i odczytałem tabliczkę stojącą tuż obok. „PIEKŁO, POMIESZCZENIE SOCJALNE NR #9241452394141 — MARTWE MEMY”.

— Kurwa mać — szepnąłem cicho nim straciłem przytomność.

Obudził mnie dziwny odgłos brzęczącego szkła. Obok mnie siedział nikt inny tylko Aleksander Kwaśniewski we własnej osobie i polewał wódkę z pięciolitrowego baniaka do długiego rzędu kieliszków ustawionych na ziemi.

— Co tu się kurwa dzieje? — spytałem ziewając.

— Widzi pan? Piję alkohol ahahahah. — rozradował się Olek. — To takie śmieszne, nie uważa Pan? Ahahahah Kwachu alkoholik ohohohoho.

Zerwałem się na nogi i z przerażeniem przypomniałem sobie gdzie jestem.

— Czemu się Pan nie śmieje? Hohoho jak zabawnie eheheheh — zarechotał martwy mem.

Rzuciłem się do ucieczki w losowym kierunku, szukając wielkiego znaku z napisem „WYJŚCIE” albo chociaż „POWRÓT NA ZIEMIĘ”. Jestem cholernym Jeźdźcem pierdolonej Apokalipsy, nie mogę przecież zgnić w głębokiej dziurze w ziemi, otoczony przez hity internetu ostatnich kilkunastu lat.

Przebiegłem z dwieście metrów wzdłuż rzeki lawy, gdy moim oczom ukazał się dziwaczny, zniszczony budynek z bordowych cegieł, który, jeśli wierzyć napisowi wiszącemu nad wejściem, był jakimś barem. Odrobina whisky na poprawę humoru dobrze mi zrobi — stwierdziłem i przekroczyłem próg. Na moje szczęście w środku nikogo nie było. Usiadłem przy pierwszym stoliku z brzegu, licząc, że zaraz podejdzie do mnie jakiś kelner czy coś w tym stylu i zapyta co podać. Miałem tylko nadzieję, że nie biorą hajsu z góry bo byłem spłukany do cna. W kieszeni spodni znalazłem jedynie klucze do mieszkania oraz pusty skórzany portfel pełny paragonów i kuponów do KFC, które chciałem dać Głodowi na urodziny.

Minął kwadrans, a nikt nie przychodził. Podszedłem do lady, ale nigdzie nie było widać barmana. Na półeczkach stało za to kilka butelek jakichś dziwacznych trunków, które nie wyglądały na żaden znany mi ziemski alkohol, więc wolałem chwilowo się wstrzymać z samoobsługą.

— Kurwa jak tu gorąco — mruknąłem pod nosem, ściągając z siebie przepoconą i brudną od zaschniętej krwi koszulkę.

— Sory, taki mamy klimat.

Zamachnąłem się na oślep kosą w stronę z której padły te słowa. Demon w stroju kelnera, który jakimś cudem zakradł się mi na plecy, w ułamku sekundy został pozbawiony górnej połowy łba. Diabły normiki, tego mi kurwa brakowało. Spojrzałem niepewnie na truchło leżące na podłodze, spodziewając się, że nagle zniknie, albo się zregeneruje. Ale nie, demon był martwy tak samo jak jego ostanie słowa. Z niepokojem stwierdziłem, że kosa mojego niedojebanego brata zaczyna mi się podobać coraz bardziej. Ironiczne, zważywszy na fakt, że to ona mnie zabiła.

Rozejrzałem się po lokalu wypatrując dalszych niespodzianek, ale póki co wszystko wyglądało podejrzanie spokojnie. Najwyraźniej ta speluna nie była zbyt popularnym miejscem w tej części piekła, a frajer, którego zabiłem był jedyną żywą duszą w okolicy. Dobrze, ostatnie czego mi było teraz trzeba to walka z piekielnymi czartami w ich naturalnym środowisku.

Nagle z zewnątrz dobiegł mnie donośny dźwięk, przypominający nieco spuszczanie wody ze zlewu. Do tego całe piekło zatrzęsło się w posadach, tak, że ledwo utrzymałem się na nogach. Drgania uruchomiły szafę grającą stojącą w kącie i wkrótce w opustoszałym barze rozległy się pierwsze nuty Darude Sandstorm.

— Kurwa mać — westchnąłem i ruszyłem w stronę wyjścia z budynku, żeby zobaczyć co spowodowało to miniaturowe trzęsienie ziemi. Zatrzymałem się w progu i po krótkim namyśle zawróciłem, żeby poćwiartować jebaną szafę grającą, która właśnie zaczęła wyrzucać z siebie youtubowe remixy.

— Hera Koka HaGRRHHHHH — wyrzęziła jeszcze i ucichła.

— Dobrze ci tak szmato — splunąłem i wychodząc wziąłem jedną z butelek leżących na szafce na pamiątkę.

— Mówiłem ci, że to gówno nie zadziała — do moich uszu dobiegł głos tak znajomy, że prawie wypuściłem piekielne whisky z dłoni.

— Może trzeba to trochę dostroić, patrz tu masz takie dziwne pokrętła.

— Które zaraz wsadzę ci w dupę, jeśli to cholerstwo nie zadziała.

Na środku jeziora lawy pojawił się gigantyczny owalny portal, z którego wydobywało się kurewsko jasne światło i… głosy moich braci.

— Zaraz ci jebnę.

— Robię wszystko zgodnie z instrukcją spierdolino.

— TO DLACZEGO TO GÓWNO WCIĄŻ NIE DZIAŁA? — Wojna był wyraźnie wkurwiony.

— Wyjaśnijmy sobie jedno — Głód jako jedyny z całej trójki zdawał się zachowywać spokój. — To Śmierć zabił Zarazę, więc wszelkie pretensje proszę kierować do niego.

— Byłem najebany no… — Śmierć prawie płakał.

— Gdyby Hitler tak tłumaczył się z holokaustu to bym mu wybaczył. Ale nie Tobie.

Wziąłem głęboki oddech i wrzasnąłem z całych sił.

— CHŁOPAKI TO JA!!!

Zapadła chwila ciszy po której z portalu rozległy się wiwaty.

— I co? Mówiłem ci, że to zadziała! Mówiłem kurwa!

— Zaraza, dasz radę wejść do portalu?

— Dałbym, gdyby nie fakt, że pojawił się na środku pierdolonego jeziora lawy! — odkrzyknąłem.

— Kurwa. Czekaj spróbujemy ustawić inne położenie. Postaraj się przeżyć jeszcze parę minut — rzucił Głód. — Na wszelki wypadek łap. Znaleźliśmy w mieszkaniu tylko jedną kulę, więc lepiej zrób z niej dobry użytek.

Z portalu wyleciał mój ukochany rewolwer i upadł kilka metrów ode mnie.

— Pojebało was? Gdyby wpadł do lawy to bym was kurwa… — urwałem bo zobaczyłem, że portal już zniknął.

Podniosłem broń z ziemi i wsadziłem do kieszeni spodni. Ręce wciąż miałem zajęte przez tą cholerną kosę Śmierci i butelkę whisky, którą miałem coraz większą ochotę otworzyć.

— Wiesz co jest gorsze od robaczka w jabłuszku?

Podskoczyłem ze strachu i zamachnąłem się kosą.

— Holokaust.

Przede mną stał Adolf Hitler we własnej osobie.

— HWDP Hitler Walczył Dla Polski ahahaha — powiedział i podał mi rękę na powitanie.

Odruchowo ją uścisnąłem.

— Zara… Zwycięzca. Zaszczyt poznać.

W tym momencie za naszymi plecami coś eksplodowało. Spodziewałem się ujrzeć portal, którym wrócę do domu, ale zamiast tego z chmury pyłu wynurzył się ON.

— Ojoj ojoj. — wyjąkał w przestrachu Hitler.

Warol Kojtyła. To plugawe oblicze poznałbym wszędzie.

Uśmiechnął się obrzydliwie i ruszył w naszym kierunku.

— Myślałeś, że mi uciekłeś, co? Najciemniej pod latarnią, hę? Myślałeś, że jesteś lepszy? Ty i twoi bracia…

Huk wystrzału zagłuszył dalszą część tego niesamowicie oryginalnego monologu. Papaj zatoczył się i upadł na ziemię. Dopiero po chwili dostrzegłem, że nadział się prosto na stalaktyt. Albo stalagmit, kurwa nigdy ich nie mogłem odróżnić.

Z triumfalnym uśmiechem odwróciłem się do Adolfa, który nagrodził mój piękny strzał gromkimi brawami.

— No, to by było na tyle — uśmiechnąłem się i schowałem dymiącą broń z powrotem do kieszeni.

— GŁUPCZE — całe Piekło zadrżało — TERAZ TO JA TU PANUJĘ. OD KIEDY SZATAN DOSTAŁ OD CIEBIE AUTYZM TO JA, WAROL KOJTYŁA ZOSTAŁEM WŁADCĄ PIEKŁA, A TY ŻAŁOSNY JEŹDCZE…

Paf Paf Paf Paf Paf Paf. Sześć naboi w kilka sekund. Chyba pobiłem rekord.

— Myślałem, że masz tylko jedną kulę… — odezwał się nieśmiało Hitler.

Sięgnąłem do kieszeni spodni i pokazałem zbrodniarzowi pudełeczko amunicji, które trzymałem „na wszelki wypadek”.

— ARGHHHHH — do naszych uszu dobiegł zwierzęcy ryk.

— Kurwa, chyba jaja sobie robisz, że jeszcze nie zdechłeś. — Podszedłem powoli do domniemanego truchła.

— GIIIIŃ!!! — z pleców Kojtyły wynurzyła się nagle wielka czarna macka i rzuciła gwałtownie w moim kierunku.

Nie jestem do końca pewien czy zdążyłem powiedzieć „kurwa”, ale w tym momencie pod moimi stopami otworzył się portal i zacząłem spadać. Kiedy otworzyłem oczy, leżałem na środku naszego salonu. Wojna, Śmierć i Głód stali wokół drąc mordy jak pojebani.

— Udało się! Wyciągnęliśmy go!

— O, masz moją kosę! — ucieszył się Śmierć. — I piekielnego whiskacza! Dawaj, otwieraj, trzeba to oblać!

— Właściwie to wziąłem go w innym celu. — To mówiąc roztrzaskałem butelkę na głowie tego debila. — To za zabicie mnie.

— Eeee… czy to jest… — nieśmiało odezwał się Wojna.

Wtedy dopiero zauważyłem, że nie byłem jedynym gościem, który tego dnia opuścił Piekło.

— Adolf Hitler, proszę proszę… — odezwał się Głód widząc pasażera na gapę. — Powiedz mi, jak to w końcu było z tym holokaustem, co?

Adolf wyraźnie posmutniał.

— Oj byłem trochę najebany no…

Klub L

Powiem tak, byłem na wielu imprezach, balowałem z olbrzymią ilością mniej lub bardziej znanych Bogów, drobniejszych bożków, fantastycznych istot i śmiertelników, ale z nikim nie piło mi się tak dobrze jak z Adolfem Hitlerem. Zabrzmi to może dziwnie, ale szybko okazało się, że największy zbrodniarz w historii ludzkości jest prawdziwą duszą towarzystwa.

— Słuchaj Adolf, a te całe eksperymenty na ludziach, to zszywanie bliźniaków ze sobą, wstrzykiwanie dziwnych substancji, żeby zobaczyć co się stanie i te inne… — zabrał głos Wojna sączący powoli jakiś tani likier znaleziony na dnie szafki.

— O, to było dobre! — podniósł się Hitler. — Słuchajcie kurwa tego, kiedyś przyszyliśmy kolesiowi fiuta zamiast nosa i puściliśmy go wolno, czaicie?

Zaniósł się śmiechem, a cała nasza czwórka mu zawtórowała.

— Mówię wam, zabawy było co niemiara. Innym razem wzięliśmy gościa, daliśmy mu słoik i…

Nagle w pokoju coś pierdolnęło i po całym pomieszczeniu rozeszła się niebieskawa mgiełka. Pamiętając, że taki efekt zawsze towarzyszył teleportującym się aniołom i wysłannikom Nieba, chwyciłem natychmiast za rewolwer i wycelowałem w miejsce z którego rozległ się ten jebany huk. Wojna chciał się zerwać i złapać za miecz oparty o ścianę, ale zapomniał o swojej rozjebanej nodze i wypierdolił się na pysk.

— Kurwa mać — zaklął pod nosem, próbując się podnieść. — Czemu wszyscy muszą się teleportować akurat do naszego salonu, powtarzałem Jezusowi milion razy, jak chcesz wbić na melanż to kurwa pojaw się w łazience, kuchni, jebanym przedpokoju. A NIE NA ŚRODKU CHOLERNEGO SALONU DO KURWY NĘDZY.

— Jezus was odwiedza? — rozległ się irytująco łagodny głos. — Myślę, że to zainteresuje Stwórcę. Zarzekał się, że ma korki z matmy w piątek o dziewiętnastej.

Na środku pokoju stał Archanioł. Jeśli ciekawi was jaka jest różnica między tymi gnojkami, a zwykłymi aniołami, to już spieszę z wyjaśnieniem. Archanioły mają dużo większe skrzydła. I są dużo bardziej wkurwiające.

— Czekaj, nie zastanawialiście się nigdy po co Synowi Bożemu korki z matmy? — spytał Głód ziewając. — Przecież to kurwa najgłupsza ściema na świecie. Serio kurwa, nie wierzę, że poszliście na to, że co piątek…

Archanioł odwrócił się w jego stronę.

— Spierdalaj co? My w Niebie ufamy sobie nawzajem.

— Widać efekty — mruknąłem pod nosem.

— Dobra, nieważne. Nie mam zamiaru z wami dyskutować. Jestem Archanioł Michał — przedstawiła się pierzasta menda.

— Uuuuu gruba ryba — stwierdził Śmierć.

— Czemu zawdzięczamy tę wizytę? — spytałem nie opuszczając rewolweru.

— Raczej komu — wskazał palcem na Hitlera, który z zapałem skręcał idealnie równe szlugi i układał je na stole w różne kształty. Aktualnie fajkowe arcydzieło przedstawiało sporych rozmiarów fiuta wytryskującego tytoń, z którego Adolf skręcał kolejne papierosy.

— Nooo i co z nim? — spytał od niechcenia Głód, pomagając podnieść się Wojnie z podłogi.

— Ma wrócić do Piekła. Rozkaz prosto od Stwórcy, nie ma dyskusji. Albo nam go wydacie po dobroci, albo…

Jego uprzejmą prośbę przerwała pojedyncza kula, która trafiła idealnie między oczy.

— Ty żałoooodsbnnnnn… — stęknął tylko Michał nim upadł na podłogę, dokładnie w miejsce, z którego podniósł się przed chwilą Wojna.

— Czy ty go… — zapytali chórem Głód i Śmierć.

— Naaah, to była zwykła kula. Znaczy no, tylko w teorii — uśmiechnąłem się złowieszczo. — Zaraziłem go amnezją. Jak się obudzi, nie będzie niczego pamiętał. Absolutnie NICZEGO.

Hitler podniósł głowę znad sterty skrętów, które teraz układał w kształt rewolweru.

— To co, pijemy?

Grzechem byłoby odmówić.


Kilka… naście kolejek później nasza śpiąca królewna wreszcie się obudziła.

— Gdzie… gdzie ja jestem?

— Uuu nazzz nna chacieee, a gdziii kurwaa indziiiij? — wydukał Wojna, trzymając w łapie kolejny napełniony kieliszek. — Chooo kuuurwa, napijem się razyym.

Podniosłem ze stołu butelkę jakiegoś randomowego whiskacza, żeby podać naszemu niebiańskiemu gościowi.

— Kurwaaa, nizzz już nimhaaaa — stwierdziłem błyskotliwie.

— Kieeeeerwa — perfekcyjnie skomentował to Śmierć. — Szeeemu zakupuuuuf nik ni zrobiiił? Goszczi mamyy, a poczynstować czym ni ma, no panowiee nie mosznna to tak.

— Pszycierz to ty miaeeeś iść kuuupicz alkoo mayy kurwiuuu — wtrącił się Głód.

— Wuaaaźnieee — poparliśmy go z Wojną.

— Nie maa bata, lecimyy teraa na miastoo pany — stwierdził Adolf. — Nhoooc jeszczyy młoaaaa.

— Hyhyhyhytler — wydukał Głód. — Niee napiierrdol siee tylkoo jaah w szysiestyyym którymmś. Jedeen holokaust nhaa na wiek wiestaaaczy okhee?

Hitler wyraźnie posmutniał.

— Oj noo raaz siee zdarzyoo nooo, juszzmi tego tak niee wypominaajci.

— Wyrżchnooołeź w chuu ludzhii — skarcił go Wojna. — Thoo nie byoo miueee z twoje stronnyy.

— Ale za too jakiii zabawneee.

Pół godziny później udało nam się wyjść z mieszkania. Przypomnieliśmy Archaniołowi, że jest naszym służącym od wielu lat i ma się nas słuchać, albo dostanie wpierdol. Jego pierwszym zadaniem było skoczenie do sklepu po dwa kartony Stocka. Niestety nim dostawa do nas dotarła, nasze ogarnięte tanim alkoholem mózgi kazały nam ruszyć w stronę centrum w poszukiwaniu nocnego klubu. Procenty powoli zaczynały uciekać, więc musieliśmy się pośpieszyć.

Wreszcie stanęliśmy przed wielkim neonem.

— „L”… — bezbłędnie przeczytał Śmierć — Brzmi całkiem legitnie.

— Panowie, ja nie wiem czy nas tu będzie stać — stwierdził Hitler zaglądając do środka.

— Chuj — stwierdziłem i pierwszy przekroczyłem próg.

W tym momencie przerzucę trochę narrację i wrócę do naszego nowego służącego. Michał, zgodnie z nasza prośbą, nabył dwa kartony wódy, jednak gdy wrócił do mieszkania i zobaczył, że nas nie ma, stwierdził, że zacznie zabawę sam. Jakiś kwadrans później był już tak napierdolony, że postanowił nas poszukać. Tak się szczęśliwie złożyło, że Archanioły mają dość wyczulony zmysł percepcji i są w stanie wyczuć inne nadprzyrodzone istoty z olbrzymiej odległości. Tak też zrobił Michał i niechcący odkrył największe skupisko monstrów nie z tego świata, jakie było mu dane kiedykolwiek oglądać. W sumie to nic dziwnego, bo całe życie spędził w Niebie. Między innymi dlatego alko tak łatwo mu weszło. Ale chuj, wystarczy o tym matole.

Wróćmy do nas.

— No ja pierdole, za kogo ty się masz śmieciu? — wkurwiony rzuciłem do jakiegoś kolesia w garniaku, który potrącił mnie w drodze do kibla. Tak się niefortunnie złożyło, że trzymałem w łapie kieliszek pełny jakiegoś dziwnego ruskiego eliksiru, który barmanka wyciągnęła spod lady na naszą prośbę o „coś mocarnego”. Facet odwrócił się w moją stronę szczerząc zęby.

— Ach, najmocniej przepraszam. Jestem Lucyfer Gwiazdazaranna. Właściciel tego lokalu. Czy w ramach rekompensaty za moją niezdarność zgodzi się pan na drinka? — zaproponował. — Na koszt firny oczywiście.

— Chuj, jak za darmo to biere — powiedziała cebula wewnątrz mnie.

Tymczasem moi bracia i Adolf, którego zaczynałem już traktować jako piątego Jeźdźca, przywłaszczyli sobie parkiet swoim fenomenalnym układem tanecznym, który nazwali „Tsuakoloh”. Całe szczęście nikt nie wpadł na to, żeby przeczytać tę enigmatyczną nazwę od tyłu. Ach Hitler, ty przebiegła suko.

Ja z kolei wdałem się w arcyciekawą rozmowę z Lucyferem, który, jak się okazało, naprawdę się tak nazywał.

— Ale beka, twoi rodzice musieli być naprawdę zjebani na mordy — parsknąłem śmiechem, kiedy pokazał mi dowodzik.

— Ta, nawet nie wiesz jak bardzo — mruknął pod nosem Gwiazdazaranna. — Skoro już jesteśmy przy imionach, wciąż nie poznałem twojego.

— Zar… Zwycięzca znaczy się — zawahałem się przez chwilę, czy przypadkiem nie powtarzam błędu z burdelu.

— Ach, interesujące. A to pewnie twoi bracia — wskazał palcem na Głód, Wojnę, Śmierć i Hitlera testujących nowy układ, „WódyżĆabej”.

— Właściwie to… — przełknąłem ślinę.

— Spokojnie — zaśmiał się Lucyfer. — Wiem kim jesteście. I wiem, że zarówno Kojtyła, jak i mój ojciec na was polują. Ale obaj się was boją… A ja… — uśmiechnął się szeroko — bardzo lubię mieć niebezpiecznych przyjaciół. Zwłaszcza tak interesujących jak wasza czwórka…

— Dziękujemy, skontaktujemy się z panem — wyjąkałem wstając.

— Nie tak prędko — chwycił mnie za ramię. Był niewiarygodnie silny. — To, że nie lubimy się z ojcem specjalnie, wcale nie znaczy, że nie pokuszę się o nagrodę za wasze dusze.

— Przykro mi skarbie, ale muszę Cię doedukować. Żaden z nas nie ma duszy — to mówiąc uderzyłem go z całej siły w twarz.

— Arghh kurwa. — Upadłem na podłogę skręcając się z bólu. — Ty chuju, w Biblii nie pisali, że miałeś kamienną twarz.

— Skąd wiesz, przecież nigdy jej nie czytałeś. — Znowu ten jebany uśmiech. — Zresztą, w Biblii pierdolą tylko o Szatanie. Ja z tym edgy lordem nie mam nic wspólnego, jestem Lucyfer, Upadły…

Pamiętacie jeszcze o Michale? Tak się składa, że w tym momencie dotarł do celu swojej podróży. Duże skrzydła naprawdę pomagają w pokonywaniu ogromnych odległości w ekspresowym tempie. Nad naszymi głowami rozległ się brzęk bitego szkła. Chwilę potem obsypał nad deszcz odłamków z rozbitego sufitu.

— Co do chuja… — wysapał Lucyfer podnosząc się z podłogi.

Spojrzał na tłum imprezowiczów zamarły w bezruchu. Na samym środku stali nieruchomo moi bracia, którym niespodziewane wtargnięcie przerwało kolejny pojebany układ taneczny.

— BRAĆ ICH. — ryknął nieludzko.

W ułamku sekundy tłum przypadkowych ludzi przetransformował się w tłum nie do końca przypadkowych demonów.

— ZABRAĆ IM BRO… — nagle ogromne pudło pełne butelek roztrzaskało się na głowie przystojnego diabła.

Spojrzałem w górę i pokazałem kciuk najbardziej rozrywkowemu Archaniołowi wszech czasów.

— No to co, myślę, że czas na PRAWDZIWĄ zabawę — wyszczerzył się Wojna, powoli sięgając po miecz. Ranny czy nie, nie mógł pozwolić na to, żeby byle zadrapanie przeszkodziło mu w tańcu albo walce.

Głód spojrzał na mnie wymownie i sam wyciągnął swój kolczasty bicz.

— Kurwa, a ja? — zmartwił się Śmierć. — Od kiedy bierzemy ze sobą broń idąc do cholernego klubu nocnego?

Hitler podszedł do pudła zrzuconego przez Michała. Po chwili w obu rękach trzymał po tulipanie. Jednego z nich wręczył Śmierci.

— No, to jak? Wszyscy gotowi? — uśmiechnąłem się szelmowsko i oddałem pierwszy strzał.

Antychryst

Kula trafiła stojącego z brzegu demona w środek klatki piersiowej i z niesłabnącym impetem przeszyła dwa kolejne, stojące za nim. Kilkusekundową ciszę, jaka nastąpiła po wystrzale przerwał odgłos trzech ciał uderzających o parkiet.

— LET THE BODIES HIT THE FLOOOOOOR! — wydarł się DJ, który właśnie dołączył do imprezy.

Mniej więcej w tym momencie rozpętało się piekło. Wojna rzucił się na szarżującą armię demonów z bojowym okrzykiem, ale zapomniał o rozjebanej nodze, przez co potknął się po postawieniu dwóch kroków i wjebał się w sam środek tłumu włochatych skurwieli, nadziewając ich na miecz jak na szaszłyk. Głód usiłował mu pomóc, smagając wrogi oddział biczem, ale był już tak najebany, że zaczął po prostu napierdalać na oślep, nucąc przy tym muzyczkę z Indiany Jonesa. Śmierć i Hitler, z racji tego, że ich prowizoryczne bronie miały dość ograniczony zasięg, nieśmiało stali z boku, próbując utrzymać się na nogach i przy okazji utłuc demony, które nie zainteresowały się dwójką naszych braci bohatersko skupiających niemal całą uwagę hordy na sobie. Archanioł Michał, wyczerpany lotem, usiadł na krawędzi rozbitego przez siebie szklanego sufitu i rzucał we wrogie oddziały najbardziej wymyślnymi przekleństwami jakie przyszły mu do głowy. Miło było patrzeć jak wiele się nauczył przez te parę godzin balowania z nami.

A ja? Cóż, nie ukrywam, że moja użyteczność w tym starciu nie była zbyt duża. Tak po prawdzie to czułem się jak gówno i tylko regularne wystrzały z mojego rewolweru powstrzymywały mnie przed padnięciem na podłogę i natychmiastowym zaśnięciem. Trafiałem mniej więcej trzy na pięć strzałów, więc nie było jeszcze tak źle. Do momentu, kiedy za moimi plecami nie rozległo się stłumione jęknięcie.

— Co do kurwy? — szczęka opadła mi do ziemi, kiedy zobaczyłem Lucyfera otrzepującego się z drzazg i odłamków szkła.

— Oh, hello — uśmiechnął się czarująco. — Potrzeba wam czegoś więcej niż skrzynki wódki, żeby mnie położyć.

— Co powiesz na ołów? — spytałem zawadiacko podrzucając rewolwer w dłoni.

— Kuszące. Pozwolę sobie tylko przypomnieć swoją ofertę — przyłączacie się do mnie i wspólnie rozkurwiamy ten świat. Robimy na złość mojemu ojcu. Pomyśl tylko, Pięciu Jeźdźców Apokalipsy. Wojna, Zaraza, Śmierć, Głód i Lucyfer. Brzmi dumnie, nieprawdaż?

— Ani kurwa trochę — mruknąłem zażenowany takim banałem. — Teraz z łaski swojej, ZDECHNIJ — wymierzyłem idealnie między oczy, ale moja świetna celność została nagrodzona jedynie szczękiem pustej komory.

— A-a-a, ktoś tu nie potrafi liczyć do sześciu — Lucyfer ścisnął mnie za nadgarstek tak mocno, że wypuściłem broń z ręki.

— Kurwa, kurwa, kurwa. Michaaaaał?!! — wrzasnąłem desperacko szukając ratunku.

— Cooo jest szefieeee? — głos Archanioła z trudem przebijał się przez odgłosy walki i lecącą cały czas muzykę. DJ właśnie zapuścił Hail the Apocalypse na cały regulator.

— Potrzebuję pomocy — wysapałem próbując wyswobodzić się z diabelskiego uścisku.

— Okej, dzwonię po pomoc! — odparł nasz zgonujący przyjaciel i wyciągnął mój telefon.

— Nie, kurwa mać, miałem na myśli… Zaraz, swoją drogą skąd masz…

— Nic nie słyszę! — odkrzyknął tylko i zaczął napierdalać palcami w ekran.

Spojrzałem na resztę ekipy, ale radzili sobie niewiele lepiej ode mnie. Wojna leżał na plecach i odpędzał od siebie demony wymachując mieczem na wszystkie strony. Póki co metoda się sprawdzała, ale cały czas miałem wrażenie, że skurwieli przybywa zamiast ubywać. Śmierć nie miał już siły machać tulipanem i jedynym, co trzymało go przy życiu był Adolf, który czerpał z zamieszania niemałą frajdę. Oczy świeciły mu się jakby był naprawdę solidnie spizgany.

— Czy ty coś jarałeś? — usłyszałem w zgiełku pytanie Śmierci.

— Żydzi się liczą? — spytał Hitler robiąc unik i odcinając rękę jednemu z tych gnojków.

— Tak.

— No to nie.

Najbardziej w tym wszystkim zaniepokoiło mnie nagłe zniknięcie Głodu. Zniknął mi z oczu już jakiś czas temu, ale mimo to cały czas miałem wrażenie, że widzę jego wychudłą sylwetkę wśród walczących. Cóż, najwyraźniej się myliłem. Na razie jednak miałem ważniejsze sprawy na głowie niż martwienie się o niego.

— Powiedz mi — wysapałem nie mogąc znieść bólu w miażdżonym przez Lucyfera nadgarstku — czym się różnisz od Szatana? Zawsze… Zawsze myślałem, że jesteście jedną i tą samą istotą. — Grałem na zwłokę, wciąż licząc na pomoc ze strony Michała, albo… sam nie wiem. Po prostu liczyłem na cud.

— Hm… Czy Jeźdźcy nie powinni przypadkiem wiedzieć takich rzeczy? — oczywiście znowu ten cholerny uśmieszek. — Widzisz mój drogi, JA jestem synem Boga, zaś Szatan to po prostu jego największy wróg. Ten wypadek przy pracy, wąż w Edenie, który później narobił mu tylu problemów… To banalnie proste.

Rzuciłem rozpaczliwe spojrzenie na parkiet. Sytuacja wyglądała tak źle jak wcześniej.

— A teraz czas podjąć decyzję, odnośnie tego co wydarzy się z Tobą i twoimi braćmi — po raz enty powtórzył przystojny diabeł.

W tym momencie stało się… coś. Tak jakbym w ułamku sekundy wytrzeźwiał i dostał olbrzymi zastrzyk andrenaliny. Czułem jakby całe ciało mi stwardniało (taaaak, całe, hehe) i pokryło się czymś w rodzaju łusek. Ale doszło do tego dziwne uczucie… utraty kontroli. I nie, nie była to kwestia bycia napierdolonym jak Kana Galilejska podczas pewnego pamiętnego wesela. Działo się coś dziwnego, a ja byłem zbyt zmęczony, by się temu oprzeć.

Lucyfer z przerażeniem wypuścił moją dłoń i cofnął się kilka kroków do tyłu.

— To… niemożliwe… — wyjąkał.

— Jezu, Zaraza zmieniasz się w jebaną jaszczurkę! — stwierdził Śmierć, którego nowym życiowym osiągnięciem stało się utrzymanie na nogach przez pięć sekund.

— Kto mnie wołał? — odezwał się znajomy głos.

— Co do… — jednocześnie wydukaliśmy z Lucyferem.

Przy VIPowskim stoliku, na małym podwyższeniu, z nogami na stole siedział nikt inny tylko Jezus we własnej osobie. Miał na sobie elegancki biały garnitur, obsypany jakimś brokatem albo innym świecącym gównem.

— Co ty tu… — chyba chciałem o coś zapytać, ale widok Michała stojącego na krawędzi dachu z dumną miną wyjaśnił wszystko.

— Zadzwonił po mnie — uśmiechnął się Mesjasz sącząc powoli brandy — a ja napisałem do Jana. Nie zgadniesz, znowu zmienił Apokalipsę.

Spojrzałem na swoje ręce, które już w całości pokryły się dziwaczną łuską i zaczęły bardziej przypominać zwierzęce łapy.

— O nie, nie mów, że tym razem…

— Owszem, kochany. W najnowszej wersji, czwarty Jeździec to Antychryst. Co ty na to? — wziął kolejny solidny łyk.

Zacząłem powoli odpływać. To wszystko, ta muzyka, ryki… Takie odległe. Moja świadomość zaczęła powoli chować się w głąb umysłu. Wszystko się rozmazało i zniekształciło, jak gdyby ktoś nałożył na obraz, który mam przed oczami kilkanaście różnych filtrów. Ktoś wstał? Ktoś biegnie. Czy to? Co do chuja, Wojna? Bez miecza, gdzie on… Gdzie jest jego miecz? Co on chce zrobić?

Gdy Lucyfer przyjrzał się Wojnie, wzgardził nim dlatego, że był ranny i najebany w trzy dupy. I rzekł Lucyfer do Wojny: «Czyż jestem psem, że przychodzisz do mnie z tulipanem?» Złorzeczył Lucyfer Wojnie i przyzywając na pomoc swoje demony. Lucyfer zawołał do Wojny: «Zbliż się tylko do mnie, a ciało twoje oddam ptakom powietrznym i dzikim zwierzętom». Wojna odrzekł Lucyferowi: «Ty idziesz na mnie z mieczem, dzidą i zakrzywionym nożem, ja zaś idę na ciebie w imię Zarazy, Chrystusa wojsk izraelskich, którym urągałeś, Zwycięzcy i samego Antychrysta. Dziś właśnie odda cię on w moją rękę, pokonam cię i utnę ci głowę. Dziś oddam trupy wojsk demonicznych na żer ptactwu powietrznemu i dzikim zwierzętom: niech się przekona cały świat, że Jeźdźcy są na Ziemi. Niech wiedzą wszyscy zebrani, że nie mieczem ani dzidą Jezus nas ocala. Ponieważ jest to moja wojna, i to ona odda was w nasze ręce». I oto, gdy wstał Lucyfer, szedł i zbliżał się coraz bardziej ku Wojnie, Wojna również pobiegł szybko na pole walki naprzeciw Lucyferowi. Potem sięgnął Wojna do swojej magicznej kieszeni i wyjąwszy z niej niewielki nóż, z całej siły rzucił go w stronę oponenta, trafiając Lucyfera prosto w ryj, tak że broń utkwiła w jego czole i Lucyfer upadł twarzą na ziemię. Podniósł się jednak po chwili i ciężko dysząc podniósł mój rewolwer leżący na podłodze.

— Och jak się dobrze składa, że mam przy sobie zapasową paczkę amunicji, którą trzymam na czarną godzinę — zarechotał i wyciągnął pudełeczko, które ukradł z mojej kieszeni.

W powietrzu rozległ się gwałtowny świst. Coś mignęło tuż przy ręce diabła, a ułamek sekundy później moja ukochana broń upadła ze szczękiem na podłogę. Zanim ktokolwiek z nas zrozumiał co się właściwie dzieje, Głód stojący na krawędzi rozbitego sufitu, zamachnął się swoim biczem po raz drugi i obwiązał kolczastą linkę wokół szyi Lucyfera.

— Kurwa, człowieku, myśleliśmy, że Cię dorwali. Nie strasz — rzucił z ulgą Śmierć.

— Dzięki za troskę — uśmiechnął się nasz brat podtrzymywany przez Michała. — Zabijecie go czy będziecie tak stać?

Wojna podniósł się z parkietu i podczołgał się do niechcianego Boskiego syna, usiłującego ściągnąć z szyi coraz mocniej zaciskającą się pętlę bicza.

— To za chujową obsługę — szepnął ostatkiem sił i oderżnął skurwielowi łeb. Próbował coś jeszcze powiedzieć, zapewne jakiś ultra badassowy tekst usłyszany w obejrzanym ostatnio filmie akcji, ale wyrzęził coś tylko pod nosem i padł nieprzytomny na ziemię. Tak Wojna odniósł zwycięstwo nad Lucyferem, z tulipanem i sercem walecznym; trafił diabła i zabił go, nie mając w ręku miecza.

— Brawo, brawo — klaskanie Jezusa przerwało ciszę, która nagle zapanowała w klubie. Nawet muzyka ucichła. Jak się później okazało, DJ oberwał rykoszetem. — Muszę was zmartwić przyjaciele. Ojciec zgodził się na kolejną zmianę Apokalipsy nie dlatego, żeby pomóc wam w pokonaniu mojego narcystycznego brata. Antychryst to potężna istota, nad którą nie da się zapanować i zostaje zesłana na Ziemię tylko w nagłych przypadkach, by nie ryzykować, że rozpocznie przedwczesną apokalipsę.

— Jakich… przypadkach? — wysapał Głód podtrzymując się na ramieniu Archanioła.

Jezus westchnął.

— Na przykład kiedy ktoś ucieknie z Piekła — powiedział cicho.

Zapewne zastanawia was, gdzie nagle zniknęła moja osoba w tej całej historii. Dlaczego nie pomogłem Wojnie i Głodowi pokonać Lucyfera, dlaczego nie pobiegłem zobaczyć co u Śmierci i upewnić się, że Michał nie przejrzał mojej galerii na telefonie.

Widzicie, byłem zbyt pochłonięty sprowadzaniem Adolfa Hitlera z powrotem do piekła.

Wojna przejmuje pałeczkę

Witam serdecznie, z tej strony, uwaga, WOJNA.

Tak, nie przesłyszeliście się. Swoją drogą kocham ten głupi tekst Zarazy, „Witam, z tej strony znowu wasz kochany, narcystyczny i wiecznie naburmuszony Zaraza”. Szkoda, że w ostatnim czasie z niego zrezygnował, chyba wreszcie zrozumiał jak kretyńsko to brzmi XD.

Dobra, chyba przydałoby się wytłumaczyć co robię na blogu tego stulejarza. To w zasadzie całkiem zabawna historia i poczułem się w obowiązku powiadomić was, że nasz słodki grafoman nieprędko siądzie przed kompem. I nie, nie znalazł sobie loszki XD. Czekajcie tylko chwilę, muszę sprawdzić na czym skończył pisanie. O, mam. „Widzicie, byłem zbyt pochłonięty sprowadzaniem Adolfa Hitlera z powrotem do piekła”. Ohoho jak dramatycznie. No ale dobra, w sumie sytuacja rzeczywiście była nadzwyczajna, przejebane uczucie jak twój brat nagle zmienia się w Antychrysta, zdecydowanie nie polecam. Cholera, czym on jeszcze nie był, udawał Jezusa, potem dostał od niego darmową operację plastyczną i stał się tym całym Zwycięzcą. Wciąż każe nam siebie tak nazywać, ale cała nasza trójka ma na to wyjebane. Dobra, zapewne interesuje was co się stało po tym jak oderżnąłem Lucyferowi łeb (ale jestem zajebisty, nie?). No to rozsiądźcie się wygodnie bo postaram się wam to w miarę możliwości opowiedzieć. Miałem tróję z polaka w liceum, zanim zabiliśmy jego dwóch dyrektorów i musieliśmy spierdalać. Sory, mój pisarski skill nie dorównuje Zarazie. Będę się starał, obiecuję. Oj zamknijcie te mordy, już zaczynam.

Okej, więc podczas gdy ja i Głód bohatersko rozprawialiśmy się z tą diabelską spierdoliną, Zaraza przeszedł całkowitą metamorfozę. Wyrosły mu fikuśne, postrzępione skrzydła, a skóra na całym ciele przemieniła się w kurewsko twarde łuski. Głowa wydłużyła się, trochę jak u konia. Ach, teraz mi się przypomniały nasze wierzchowce, które zostawiliśmy w Czwartym Wymiarze. Dodatkowo oczy powiększyły się do wielkości kurzych jaj i zmieniły kolor na kurewsko jasną zieleń. Dobrze, że byliśmy zbyt zajęci niechcianym boskim synem i ominęła nas sama przemiana. Nie chciałbym tego oglądać.

Tak jak wspomniał wcześniej Zaraza, Adolf Hitler, który spokojnie zdychał sobie na podłodze obok Śmierci, w jednej chwili stał się jego celem. W skrócie, zadaniem Antychrysta jest sprowadzanie dusz do Piekła, z dużym wyszczególnieniem tych, które z niego uciekły. Prawie taki Ghost Rider XD. Ech, Głód mi zerka przez ramię i każe ograniczyć ilość „XD” do minimum bo Zaraza korzystał z nich w swoich wpisach bardzo sporadycznie. Dobra, niech będzie.

Tak więc nasza gwiazda rzuciła się na Hitlera, a jedyną osobą, która mogła go przed tym powstrzymać był Śmierć. Ale tego nie zrobił, bo jak się okazało, pierdolnięcie tulipanem po łbie nie było słabością istoty, w którą przetransformował się Zaraza. Wręcz przeciwnie, uderzenie wkurwiło go jeszcze bardziej i w tym momencie wszyscy zobaczyliśmy, że w pakiecie z czarną skorupą na ciele i końskim łbem dostał również nową kończynę. Zamachnął się swoim kolczastym ogonem i pierdolnął Śmierć tak mocno, że ten poleciał parę metrów do tyłu i wylądował na fotelu DJa, który leżał obok z kulą w głowie. Zastanawiałem się, dlaczego muzyka ucichła.

— Na waszym miejscu coś bym zrobił. I to szybko — powiedział Jezus otwierając butelkę jakiejś japońskiej whisky.

Wtedy zrozumiałem, że jestem sam. Śmierć od ciosu stracił przytomność i drzemał sobie na DJowskim fotelu z głową na ramieniu, a Głód i Michał leżeli wyczerpani na krawędzi dachu, niezdolni do jakiegokolwiek ruchu.

— Może sam byś coś zrobił! — wydarłem się na Mesjasza. — Napraw kurwa Zarazę!

Tymczasem wspomniany delikwent powoli zbliżał się do niezdarnie czołgającego się po parkiecie zbrodniarza wojennego. Trudno powiedzieć kto był bardziej przerażony, ja czy Adolf.

— Ojciec mnie zabije, jeśli wam pomogę… — odparł i po krótkiej chwili dodał — znowu.

— A mój brat zaraz zabije…

— Kogo? Jednego z największych grzeszników ludzkości? — zaśmiał się Jezus rozlewając zawartość pełnej szklanki na wszystkie strony. — Dobrze mu to zrobi. Zresztą nie dacie rady go ukrywać na Ziemi w nieskończoność. Wierz mi, jest mi naprawdę przykro, ale z decyzjami Ojca nie ma dyskusji.

— Taaa… wiem coś o tym… — odparłem przypominając sobie okoliczności w których opuściliśmy Czwarty Wymiar.

Zaraza/Antychryst złapał Hitlera i najwyraźniej zamierzał sprowadzić go z powrotem do Piekła w trybie natychmiastowym.

Nie wiedząc co robić rzuciłem się na ziemię i ze stosu demonich trucheł wygrzebałem rewolwer Zarazy. Pierwszy raz trzymałem go w ręce i muszę powiedzieć, że Śmierć naprawdę postarał się z tym prezentem.

Nie sprawdzając czy w magazynku są jakiekolwiek kule, wycelowałem poczwarze w udo, licząc na to, że może nie jest odporna na broń palną. Spoiler — była. Plus jest taki, że mój przemieniony brat na chwilę stracił swoje zainteresowanie Hitlerem, który z przerażenia chyba zemdlał. Bosko.

— Jak to odkręcić?! — wydarłem się do Jezusa, który właśnie kończył kolejną butelkę, tym razem chyba jakiegoś kurewsko drogiego likieru.

— Nie potrafię ci pomóc. Mogę skontaktować się z osobą, która ma pewien przedmiot mogący rozwiązać ten, problem — odparł.

— No to na co czekasz?! — wrzasnąłem, niezdarnie unikając ciosu Antychrysta. Cała sytuacja strasznie przypominała wydarzenia z placu świętego Piotra, które miały miejsce w te wakacje. Tym razem to nie ja byłem opętany, tylko Zaraza, jeśli można było w ogóle tak to nazwać.

— Dobra, sekundę… O, mam. Halo, chciałbym zamówić portal do klubu L. Trzy osoby, w tym Antychryst. Co to znaczy, że za Antychrysta bierzecie poczwórnie?

— Portal? Jezus, co ty odpierdalasz? — powiedziałem zasłaniając się przed uderzeniem ogona kawałkiem rozbitego stołu. Zanim dostałem odpowiedź, na środku sali otworzył się migoczący portal. Nie zastanawiając się zbytnio, ledwo żywy rzuciłem się w jego stronę.

Wszystko się rozmazało, a gdy otworzyłem oczy byłem na…

— …Olimpie. Witamy — powitała mnie Atena.

Leżałem na środku czegoś co wyglądało jak grecka świątynia z setkami kolumn. W sumie to tym właśnie było to miejsce. Wpadliśmy tu kiedyś z wizytą do Hermesa, Zaraza chciał mu podziękować za uratowanie życia w Watykanie.

Jako, że znajdowałem się na szczycie góry, na niebie nade mną nie było widać żadnych chmur, a za rzędami otaczających mnie kamiennych słupów rozciągały się kolejne budynki, bliźniaczo podobne do tego, na którego dziedzińcu leżałem.

— Kuuuurwa, od kiedy Jezus…

— ...ma kontakty z greckimi bóstwami? Cóż, od zawsze się przyjaźniliśmy i w miarę potrzeby sobie pomagamy — wyjaśniła szybko Atena. — Apropos, gdzie jest ten przystojniak?

Dokładnie w tym momencie obok nas pojawił się Zbawiciel.

— No siema — przywitał się z boginią mądrości. — Mamy problem.

Zaraza zmaterializował się zaraz obok.

— CZY TO JEST?! — wrzasnęła Atena na widok Antychrysta. Wokół zaczynał się już zbierać gapiów ciekawych co się odpierdala w ich królestwie spokoju i nudy. Zdawało mi się, że wśród nich widzę Herkulesa, ale zaraz ktoś zasłonił mi widok.

— CZY CIEBIE POJEBAŁO?! SPROWADZASZ MI DO DOMU CHOLERNEGO ANTYCHRYSTA? CZY TY JESTEŚ…

— Spokojnie skarbie — powiedział powoli Jezus, nie spuszczając zdezorientowanego Zarazochrysta z oczu. — Pamiętasz ten mały gadżecik, który kiedyś u ciebie zostawiłem?

— Masz… — wydukała Atena — masz na myśli Nóż?

— Owszem. Potrzebuję go tu. Szybko — wskazał głową na monstrum, które najwyraźniej zamierzało odesłać wszystkich greckich bogów do chrześcijańskiego Piekła.


Jakieś pięć martwych bóstw później wróciła z błyszczącym ostrzem w dłoni i wręczyła je Jezusowi.

— Czemu to robisz? — spytała — gdyby twój ojciec się dowiedział…

— Jebać konsekwencje — odparł hipis. — To mój przyjaciel, nie zostawię go w tej postaci.

— Czy przypadkiem to nie PRZEZ CIEBIE zmienił się w to gówno? — wtrąciłem się.

— Nie, to Michał…

— …zadzwonił do Ciebie…

— …a ja zadzwoniłem do Jana…

— …który poleciał z tym do Stwórcy.

— Czyli sam widzisz, to wszystko wina Michała.

Byłem zbyt zmęczony, żeby się z nim kłócić.

Z namaszczeniem podniósł dziwaczny świecący nóż do góry.

— Jak to ma niby pomóc Zarazie? — spytałem nie rozumiejąc co tu się odpierdala.

Nie odpowiedział. Z całej siły rzucił tym scyzorykiem w Antychrysta, który właśnie zajadał się flakami jakiegoś pomniejszego bóstwa. Ostrze zanurzyło się w kolczastych plecach po samą rękojeść.

— Kurwa, przecież to go…

— Zabije — uśmiechnął się Jezus. — Owszem. Za każdym razem, gdy zginie od świętego Noża, przybierze inną formę. Jedną z czterech. Zarazy, Zwycięzcy, Antychrysta, albo…

— Albo? — spytałem w zamyśleniu patrząc na trzęsące się w drgawkach cielsko.

— Albo Mesjasza — dodał niechętnie. — Nie mów mu tego, proszę. Nie potrzebuję konkurencji.

— Kurwa, to nie fair, dlaczego to on ma najlepsze moce z naszej czwórki? — spytałem z pretensją.

Jezus spojrzał mi w oczy i wszystko wskazywało na to, że powie coś super mądrego i głębokiego.

— Widzisz… Chuj wie.

Chwilę później ocknąłem się na parkiecie klubu L. Obok mnie leżał nieprzytomny Zaraza, w starej, pierwotnej formie śmiertelnego stulejarza. Wstyd mi to przyznać, ale prawie poryczałem się ze szczęścia. Obok leżało podarowane nam przez Atenę ostrze, o którym miałem zamiar powiedzieć mu jak tylko się ocknie. Wiedziałem, że pierwsze co zrobi to zacznie się nim dźgać do momentu aż nie przybierze formy Zwycięzcy.

Tymczasem Śmierć obudził się i ziewając spojrzał na mnie, trzymającego na wpół żywego Zarazę. Chyba chciał coś powiedzieć, ale głowa opadła mu ciężko na DJową konsolę i po chwili w całym klubie jedynym słyszalnym dźwiękiem było urwane w trakcie naszej batalii z demonami, Hail the Apocalypse. Szkoda, że nie było nikogo, kto mógłby wychwycić tą ironię.

— Co to za apokalipsa bez Jeźdźców — wyszeptałem pod nosem i pełen podziwu nad zajebistością własnych słów, dołączyłem do swoich zgonujących przyjaciół.

Love story

Nie zgadniecie kogo znowu spotyka zaszczyt opowiedzenia kolejnej pojebanej historii z naszego barwnego życia. Tak, Zaraza wciąż jest nieprzytomny. Wczoraj zaczęliśmy się zastanawiać czy wpadł w jakąś śpiączkę czy coś, ale Noe, który wpadł do nas z wizytą, stwierdził, że to normalne i przy każdej przemianie w Antychrysta możemy spodziewać się, że nasz kochany braciszek będzie potrzebował kilku dni na dojście do siebie. Chuj wie skąd miał taką wiedzę, głupio było nam pytać.

Tyle dobrego, że mieliśmy teraz Nóż (pisany dużą literą), który dostaliśmy od Ateny. W zasadzie dawał nam on pełną kontrolę nad tym, w jakie cholerstwo zmieni się Zaraza. Zwłaszcza intrygowała mnie czwarta opcja, o której niechętnie wspomniał Jezus — że niby mógł stać się Mesjaszem. Co to kurwa znaczy? Że stanie się jego klonem, drugim Chrystusem? Kusiło mnie, żeby zadźgać go jeszcze raz czy dwa i zobaczyć w co lub kogo, się zmieni. Na jakiej niby zasadzie to miało działać? Czy przy patroszeniu go tym całym Nożem rozpoczynała się loteria z czterema opcjami do wylosowania? Czy formy mogły się dublować, to znaczy czy na przykład taki przystojny Zwycięzca po zabiciu mógłby znowu się nim stać, tak dwa razy z rzędu? Nie mogłem się doczekać aż poznam odpowiedzi na te pytania, ale Archanioł Michał stwierdził, że może lepiej poczekać z tym dźganiem, bo może to tylko przedłużyć proces regeneracyjny. Chciałem się nie zgodzić z tym stwierdzeniem, ale było w nim zbyt dużo sensu.

Wciąż trudno nam się przyzwyczaić, że mamy w domu Archanioła, który wierzy, że jest naszym oddanym służącym. Ma strasznie słaby łeb, ale robi naprawdę zajebiste drinki. Sprawdza się też nieźle jako pielęgniarka, zarówno dla mnie, jak i Zarazy. Cały czas zapominam o tej cholernej nodze, a po ostatniej imprezie w klubie L jest jeszcze gorzej i teraz ledwo chodzę.

Bardziej się martwię o Agatę, która… Zaraz, sekunda, Zaraza nawet o niej nie wspominał, prawda? Muszę to sprawdzić. Hmmm… Oczywiście kurwa, rzucił tylko ze dwa zdania a la „Wojna ma loszkę, schodzimy na Ziemię”, „Wojna wysyła nas do szkoły przez swoją loszkę”, „Wojna zaruchał”… Co za śmieć, nawet nie napisał jak się nazywa. Jego spierdolenie i brak szczęścia do jakichkolwiek związków sprawia, że unika tematów miłosnych jak tylko może, a swoje kontakty z płcią przeciwną ogranicza do sporadycznych wizyt w burdelu i nieśmiałych prób podbijania do każdej białogłowy, z którą zdarzy mu się zamienić dwa słowa. Prawie mi go szkoda. Korzystając z tego, że ta spierdolinka jest chwilowo martwa, opowiem wam o swoim fascynującym życiu intymnym. I o Agacie, która zdecydowanie zasłużyła na trochę atencji. To w końcu przez nią jesteśmy na Ziemi. Częściowo też przez mały incydent z Wszechmogącym… Ale głównie przez nią. Zacznijmy od początku.

Na początku był chaos. I w sumie wciąż jest, ale chodzi mi dokładnie o moment, w którym nasz katolicki, kochający Bóg stwierdził, że na Ziemi jest zbyt nudno. Serio kurwa, powiedział mi to osobiście. Według niego, aby osiągnąć idealną ilość frajdy czerpanej z obserwacji swoich mróweczek żyjących w stworzonym przez niego mrowisku, będę potrzebny ja. Wojna. Więc przysłał do nas jednego ze swoich aniołków, który zameldował, że Stwórca ma do mnie sprawę. Zaraza, Głód i Śmierć prawie umarli z zazdrości, a potem ze śmiechu, kiedy usłyszeli, że Niebo chce mnie zesłać na Ziemię samego. Oczywiście powiedziałem, że do Apokalipsy nie mam zamiaru się nigdzie ruszać i zostaję wraz z braćmi w Czwartym Wymiarze. Mógłbym skończyć opowiadać już w tym momencie, ale zdecydowanie zbyt dużo bym zataił. Ach, co mi tam, mogę już wyjawić całą prawdę, to stare dzieje.

Zabiłem Wszechmogącego.

Wiem, to zabrzmi nieco dziwnie, ale tak. Wbiłem swój olbrzymi miecz w bebechy gościa, który stworzył świat. Oczywiście to rozwiązanie było dość drastyczne, ale przede wszystkim chwilowe. Dla ojca wszechświata, śmierć tylko kolejną częścią błyskotliwego planu. Może wiedział, że mu się sprzeciwię i tylko szukał powodu, żeby zacząć na nas polować, nie wiem. Wiem tylko, że cudem wydostałem się z Nieba i kiedy ociekający krwią wróciłem do braci, jedynym co zdołałem z siebie wykrztusić nim padłem nieprzytomny na ziemię, było „musimy uciekać… szybko”. Kocham dramatyzm i teatralność, tak jak Zaraza.

To był główny powód, przez który trafiliśmy na Ziemię. Stwórca ma tu mniejszą władzę i trudniej mu nas dorwać. Co nie znaczy, że nie próbuje, ale kiedy jego przydupas i syn są naszymi dobrymi kumplami… Cóż, ta wojenka ma dużo mniej sensu niż same okoliczności w jakich się rozpętała. Kiedy po naszej stronie stają greccy bogowie, jeden z Archaniołów i sam Adolf Hitler… Dziwię się, że wciąż próbuje. Za to Warol Kojtyła jest dużo większym zagrożeniem. Z tego, co mówił Zaraza, jest teraz władcą Piekła i nie brzmi to zbyt dobrze. Od demonicznego ataku podczas imprezy urodzinowej siedzi cicho, ale pewnie szykuje kolejny atak.

Przechodząc do drugiego powodu, przez który tu jesteśmy. Agata. Jest zwykłą śmiertelniczką, ale stała się dla mnie oparciem i tylko dzięki niej nie dobiły mnie wyrzuty sumienia, które miałem po tym jak nas tu sprowadziłem. Kurwa, ale mnie wzięło na wspominki. Wpadłem na nią podczas pierwszej wizyty na Ziemi. Szlag, sam nie wiem co mi odjebało. W każdym razie, efekt znacie — jesteśmy razem od początku i nie opuszczę jej do samej Apokalipsy. Chyba, że suka mnie zdradzi. Taki ze mnie pierdolony romantyk.

Tak jak wspominał Zaraza, po nieudanej imprezie trafiła do szpitala. Była tak przerażona, że zdezorientowana opowiedziała lekarzom o wszystkim co widziała. O demonach i o nas, walczących ramię w ramię. Nietrudno się domyślić, że trochę ją to kurwa przytłoczyło. Niestety te pierdolone kurwy w białych fartuchach wysłały ją do psychiatryka na leczenie i gdy Głód ze Śmiercią szukali sposobu na wyciągnięcie Zarazy z Piekła, ja szukałem sposobu, by wyciągnąć swoją niunię z miejsca akcji pierwszego Outlasta.

Ledwo żywy po walce z demonami doczołgałem się do miejsca, w którym według papierów była przetrzymywana. Budynek wyglądał na pierdoloną twierdzę, jednak poziom wkurwienia w moim organizmie był tak wysoki, że nie powstrzymałoby mnie nic, ani nikt. Zwłaszcza ogrodzenie z drutem kolczastym pod którym udało mi się przeczołgać. Podniosłem się z ziemi i ujrzałem nad wejściem wielką tabliczkę z napisem „ZAKŁAD PSYCHIATRYCZNY”. Brzmiało to dość złowieszczo, ale ścisnąłem w łapie swój miecz i bez wahania, na kucaka podszedłem do ściany tego więzienia. Usłyszałem kilka głosów dobiegających zza ściany, więc przysunąłem się nieco do otwartego okna.

— Jesteś pewien, że to dobry pomysł? — dreszcz przeszedł mi po plecach, kiedy usłyszałem anielski akcent. To niemożliwe, żeby…

— Wszechmogący twierdzi, że to go tu zwabi. A kiedy już tu będzie…

Może powinienem poczekać aż drugi rozmówca skończy zdanie, ale nie wytrzymałem i gołymi rękami wyrwałem kratę z okna i z dzikim rykiem wpadłem do środka, zasypując grupę aniołów odłamkami szkła. Żaden z nich nie zdążył nawet pisnąć, kiedy paroma szybkimi zamachami pokroiłem wszystkich uczestników tego dziwnego zebrania na kawałki. Kiedy trochę ochłonąłem, usiadłem na podłodze, taplając się w anielskiej krwi i zacząłem myśleć. Więc Stwórca postanowił mi dopiec i odebrać ukochaną. Słodko. Najwyraźniej nasze ostatnie spotkanie niczego go nie nauczyło. Jeśli w tamtym momencie stałby przede mną, bez wahania roztrzaskałbym mu czaszkę gołymi pięściami.

Wyszedłem z pokoju i sycząc cicho z bólu (noga nakurwiała mnie jak nigdy) ruszyłem w głąb korytarza, nasłuchując.

— Kim Pan jest? Proszę natychmiast… — randomowy pracownik tego ośrodka, nie wiem czy anioł, czy też zwykły śmiertelnik najwyraźniej myślał, że wchodzenie mi w drogę to dobry pomysł. Jego odcięta głowa stuknęła delikatnie o najbliższe drzwi.

— WEJŚĆ! — rozległ się donośny głos.

Posłuchałem i sprzedałem drzwiom soczystego kopniaka.

Trudno jest mi nawet powiedzieć w jak wielkim szoku byłem, gdy moim oczom ukazała się znajoma twarz.

— JAK… DLACZEGO… — nie potrafiłem wydusić z siebie nic sensownego. Mój wzrok padł na krzesło stojące pod ścianą, na którym, podnosząc moje oszołomienie do jeszcze większego poziomu, siedziała związana i zakneblowana Agata. Podniosła wzrok i gdy mnie ujrzała, zaczęła płakać ze szczęścia.

— Jestem tu skarbie — powiedziałem najczulej jak potrafiłem i odwróciłem się. — JAK ŚMIESZ JĄ DOTYKAĆ TY MAŁA ZDRADZIECKA KURWO!

— Na twoim miejscu uważałbym na słowa. To ty zdradziłeś Boga i usiłowałeś go zabić — odpowiedział Łazarz — ja wciąż jestem mu wierny.

— JEZUS CIĘ OŻYWIŁ! BYŁEŚ MARTWY, A ON CIĘ PRZYWRÓCIŁ DO ŻYCIA! TAK MU SIĘ ODWDZIĘCZASZ?! PORYWAJĄC MOJĄ DZIEWCZYNĘ?! TY MENDO! –ruszyłem w jego stronę unosząc do góry miecz.

Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia.

— Wasze stosunki z Jezusem mnie nie obchodzą. Wykonuję boskie rozkazy, a ty zasłużyłeś na wszystko co Cię spotyka. Myślałeś, że ujdzie ci płazem zabicie bueechh… — urwał, kiedy moja broń wbiła mu się w gardło.

— Może i zasłużyłem — powoli odzyskiwałem panowanie na sobą — ale ty zasłużyłeś na tą śmierć jeszcze bardziej.

Rzuciłem się do Agaty, żeby ją uwolnić, kiedy za moimi plecami rozległ się dziwny bulgot.

— Kurwa mać, czy was złych zawsze trzeba zabijać po kilka razy? — powiedziałem na widok Łazarza, który podniósł się z podłogi i z mieczem wciąż wbitym w szyję ruszył w moim kierunku.

— NHE ZAHBIEESZ MEEE — wydyszał, informując mnie, że ten boss fight będzie wyjątkowo trudny. Ech, a ja jechałem na końcówce staminy.

— Nie mam na to czasu — wysapałem i chwyciłem za rękojeść swojej broni.

Zaparłem się i wyrwałem ją z ciała tego śmiecia, fundując sobie prysznic z krwi. Odsunąłem się kilka kroków do tyłu. Kończyły mi się siły, a moim przeciwnikiem był koleś z nieskończoną ilością żyć. Jak zabić kogoś kto nie może umrzeć? Już raz to zrobiłem, ale efekt nie był zadowalający. Nagle wpadłem na pomysł tak głupi, że musiał zadziałać. Drżącą ręką chwyciłem za telefon i wszedłem w plejlisty.

Po chwili w całym zakładzie rozbrzmiewały najokrutniejsze dźwięki na świecie. Zatkałem uszy palcami i błyskawicznie rzuciłem się do Agaty, by zarzucić jej na głowę koc leżący obok.

— NIE SŁUCHAJ! — wydarłem się — NIE SŁUCHAJ!

Spojrzałem na Łazarza, który nie miał bladego pojęcia co się dzieje. Zdezorientowany postawił kilka kroków, ale wtedy najwyraźniej wszedł wokal. Niewdzięczny umarlak zadrżał. Jego ciałem wstrząsnęły drgawki. Próbował się ratować, ale było już za późno. Zamknąłem oczy i przytuliłem się mocno do Agaty, wciąż trzymając palce w uszach.

Kiedy otworzyłem oczy było już po wszystkim. Plejlista dobiegła końca. Oswobodziłem Agatę, która zapłakana rzuciła się w moje ramiona i zaczęła przepraszać, że nie wierzyła mi w ten cały bełkot o Jeźdźcach, Niebie, Piekle, Stwórcy…

Uśmiechnąłem się i spojrzałem na Łazarza. Stał w tym samym miejscu co wcześniej, ale był już nieszkodliwy. Martwy w środku nie stanowił żadnego zagrożenia. Jego pozorna nieśmiertelność nie była żadną obroną przed moją ofensywą. Podniosłem z podłogi telefon i ignorując krzyki Agaty, która wciąż nie wierzyła w to co się stało, spojrzałem na świecący ekran. Wszedłem w ustawienia i po chwili wahania potwierdziłem usunięcie plejlisty „POLSKI POP — SYLWIA GRZESZCZAK, SARSA I INNI”. Ta broń była zbyt potężna i niezbyt humanitarna, nawet jak na nasze standardy.

A potem?

Cóż wróciliśmy do domu. Chłopaki z radością powiadomili mnie, że znaleźli na targu maszynę do przywracania dusz z Piekła. Nie mieli pojęcia o tym co przeszedłem. Do momentu opublikowania przeze mnie tego posta o niczym nie wiedzą. O tym, że Stwórca postanowił ze mnie zakpić, że sam pokonałem nieśmiertelnego Łazarza, że…

O KURWA.

Wybaczcie, ale muszę lecieć.

Zaraza się ocknął.

Próbna matura

Bycie martwym staje się powoli moim hobby. Przeleżałem w łóżku dobry tydzień, a wciąż czuję się jakby potrącił mnie tir. Co chwila macam się po dupie i z ulgą stwierdzam, że nie mam ogona między pośladami. Powiem tak, jestem wdzięczny Wojnie, że zajął się moim blogiem pod moją „nieobecność”, ale z drugiej strony mam ochotę go wypatroszyć za wciskanie wam bzdur na mój temat. Głupi śmieć. Przynajmniej wiecie już dlaczego nasza czwórka trafiła na Ziemię i dlaczego Stwórca tak bardzo próbuje nam dopiec. Wszystko przez tę kupę mięśni i testosteronu. Nie mam mu tego za złe, zwłaszcza, że uratował mi dupę, kiedy wraz z Jezusem zabili to demonisko, które we mnie siedziało. Kurwa, brzmi to nieco dziwnie.

Jestem też wdzięczny Śmierci, który, podczas, gdy regenerowałem siły po tym co odjebało się w klubie L, opiekował się zarówno mną, jak i Wojną. Oczywiście na miarę swoich możliwości. Od czasu do czasu przynosi jakieś tabletki i inne syropy. Boję się spytać czym mnie nafaszerował, grunt, że zadziałało. To też w dużym stopniu zasługa naszego udomowionego Archanioła, który regularnie opatrywał nogę Wojny i dbał o to, żebym miał dogodne warunki do samotnej wegetacji w swoim pokoju. Opierało się to głównie na pouczaniu chłopaków, że puszczanie klasyków polskiego rocka na cały jebany regulator 24/7 to nie jest dobry pomysł. Ach, gdyby nie fakt, że stał się naszym ziomkiem wyłącznie przez małe oszustwo z mojej strony, to napisałbym podanie do Jana o przydzielenie go na piątego Jeźdźca. Czasami boję się, że prędzej czy później przypomni sobie kim tak naprawdę jest i poderżnie nam gardła we śnie czy coś. Na razie nam to nie grozi i cieszę się chwilą, póki trwa.

I gdybyście się zastanawiali — tak, zabiłem się własnoręcznie Nożem pisanym z dużej litery jak tylko się obudziłem, by zamienić się z powrotem w Zwycięzcę. Bracia ubezpieczali mnie stojąc wokół z całym naszym arsenałem, na wypadek, gdybym znowu przybrał postać Antychrysta. Na szczęście wszystko poszło najlepiej jak mogło i teraz znowu siedzę przed klawiaturą, z nogami na biurku i chujem w dłoni, w swoim ulubionym ciele. It’s good to be back.

Kilka dni po tym jak się obudziłem przyszedł do nas podejrzany list. Był podejrzany głównie z tego względu, że nie mieliśmy pojęcia kto mógłby go przysłać, a po drugie to kurwa, kto jeszcze pisze papierowe listy? Z początku baliśmy się go otwierać, zwłaszcza, że był zaadresowany do całej naszej czwórki i wszystko wskazywało na to, że to jakiś nowy podstęp Kojtyły albo nawet samego Stwórcy.

Na wszelki wypadek zamknęliśmy Śmierć w kiblu i poinformowaliśmy go, że wypuścimy go dopiero po tym, jak otworzy kopertę. Na wszelki wypadek odsunęliśmy się od drzwi, w razie eksplozji silnej na tyle, żeby objąć również przedpokój. Jednak (niestety) w kopercie nie było żadnej miniaturowej bomby, ani nawet granatu. Jedynie kurewsko gruby plik kartek.

— Kurwa, czy Jezus znowu chwali się nam rozwiązanymi krzyżówkami? — spytał Wojna, zawiedziony.

— Wygląda jak pismo z urzędu — stwierdził Głód biorąc kopertę do ręki. — Jezu, mam nadzieję, że to nie ZUS.

— Mam pomysł jak możemy się dowiedzieć o co chodzi — powiedziałem z miną Sherlocka Holmesa, któremu ktoś podpierdolił fajkę.

Cała czwórka, włącznie z Adolfem, który przysłuchiwał się naszej rozmowie z fotela w salonie, skierowała na mnie swoje spojrzenia.

— Może po prostu kurwa przeczytamy co jest tu napisane? — wyrwałem Głodowi cały plik i zacząłem czytać na głos. — Panowie Wojna, Zaraza, Śmierć i Głód… bla bla bla… liceum im… bla bla bla… matura próbna… bla bla bla…

— Czekaj, wróć — powiedział Głód.

— Matura próbna — powtórzyłem i zdałem sobie sprawę z tego co właśnie przeczytałem. — Przecież oni nas wyrzucili ze szkoły. Nie mówcie mi, że mamy tam wracać i pisać…

— Patrz, tu jeszcze pisze… — Śmierć wyciągnął mi z ręki jedną z kartek.

— Jest kurwa napisane! — warknąłem.

— …że mamy się stawić na próbnej maturze z matmy w tą środę, albo unieważnią nam poprzedni rok…

Parsknąłem śmiechem.

— Czy oni naprawdę myślą, że pisanie jebanej matury to szczyt naszych marzeń w tym momencie? Kurwa, zapomniałem nawet jak wygląda ta szkoła.

Wojna mruknął coś pod nosem. Od czasu do czasu pojawiał się w „naszym” liceum, żeby odebrać Agatę z lekcji, albo narysować kutasa na lusterku w kiblu i jako jedyny z nas, mniej więcej był na bieżąco z tym co się dzieje. Dzięki niemu dowiedzieliśmy się na przykład, że nowy dyrektor jest pizdą jakich mało i to pewnie przez niego wciąż byliśmy wpisani do rejestru uczniów. Zważywszy na to, jaki los spotkał dwóch poprzednich dyrektorów, woleliśmy się już tam nawet nie pokazywać. Plus, nie mieliśmy żadnych sensownych powodów, by to robić. Poza oczywiście Wojną, który teraz chrząknął znacząco, dając nam do zrozumienia, że znowu chce nas w coś wkręcić.

— Wiecie, w sumie to fajnie byłoby mieć maturę… Ta próbna będzie dobrą okazją, żeby się sprawdzić… — mruknął pod nosem. — Bo wiecie…

— JESTEŚ PIERDOLONYM JEŹDŹCEM JEBANEJ APOKALIPSY — wydarł się nagle Adolf, który właśnie dopijał resztki z naszego schowka na alko. — Po chuj ci zdana matura, skoro zaraz będzie koniec świata, a wszystko pójdzie się jebać?

Wszyscy przyznaliśmy mu rację.

— Czy ja wiem czy zaraz… — bąknął Wojna, a kwadrans bezsensownej kłótni później wiedzieliśmy już, że za nic nie wybijemy mu z głowy tego idiotycznego pomysłu.


Skończyło się jak zawsze.

— Ja pierdolę, nie wierzę, że to robimy — powiedział Głód poprawiając krawat.

Siedzieliśmy przed salą, czekając aż wejdzie nauczyciel i rozda nam te cholerne świstki papieru.

— Wciąż nie wiem po co się tak wystroiłeś — stwierdził Wojna w najbardziej casualowej koszulce jaką znalazł w domu. — To tylko próbna…

— JA CHCĘ ZABIJAĆ DEMONY, WALCZYĆ ZE STWÓRCĄ I KOJTYŁĄ, CHCĘ BALOWAĆ CAŁYMI DNIAMI, CHCĘ… spełniać swoje marzenia i być wartościowym człowiekiem — spuścił nagle z tonu, kiedy podeszła do nas nauczycielka i obrzuciła go spojrzeniem godnym Meduzy.

Pół godziny później stwierdziłem, że zejście na Ziemię to był najgorszy pomysł na świecie.

— Po chuj te dzieciaki to robią? — szepnąłem do Śmierci, który siedział w ławce obok.

— Strzelam, że one też nie mają pojęcia.

Jeszcze raz przejrzałem arkusz, który przede mną leżał. Byłem święcie przekonany, że nie jestem tak beznadziejny z matmy, ale autor tego gówna ewidentnie chciał mi udowodnić, że się myliłem. Kurwa mać. Wyciągnąłem słuchawki i dyskretnie wsadziłem je sobie w uszy. Włączyłem losową plejlistę i zamknąłem oczy, wyobrażając sobie, że wreszcie nadeszła Apokalipsa. Może powinienem po prostu wyjść? W zasadzie byliśmy tu tylko przez nasz braterski pakt „gdzie jeden tam wszyscy”, ale kurwa… Patrząc na setki liczb latających mi przed oczami nagle zapragnąłem wrócić do Piekła.

Spojrzałem na braci, rozrzuconych po klasie i po ich minach poznałem, że również woleliby dać się zgwałcić Kojtyle niż tu być.

Z początku zignorowałem całkowicie jegomościa siedzącego w kącie, zakładając, że to ktoś z komisji czy innego gówna. Wyglądał jak pierdolony hitman, z tą swoją błyszczącą łysinką i w eleganckim garniturku. W zasadzie już po samym wyglądzie powinienem był się domyślić, że będą z nim kłopoty. Jak zwykle nie uczę się na błędach. Zresztą jak cała nasza czwórka.

Póki co byłem zbyt zajęty użalaniem się nad sobą i nuceniem pod nosem największych hitów Tenacious D. Kątem oka zobaczyłem jak Głód oddaje nauczycielce swój arkusz, a chwilę później usłyszałem stłumiony dźwięk trzaskających drzwi. Nigdy nie był przesadnie ambitny. Stwierdziłem jednak, że nie pójdę na łatwiznę i nie dam się pokonać paru stronom zapisanymi chińskimi znaczkami.

Myśl Zwycięzco, myśl.

Odpowiedzi do zadań, to wszystko czego ci trzeba, odpowiedzi… Kto może znać odpowiedzi? Kto zna WSZYSTKIE odpowiedzi? Pierdolnąłem się w twarz otwartą dłonią. Zważywszy na to, że siedziałem w ostatniej ławce mogłem dyskretnie napisać do Jezusa z prośbą o podesłanie rozwiązań. Ja pierdolę, jak mogłem na to nie wpaść wcześniej. Chwyciłem za telefon i ukradkiem sfotografowałem cały arkusz. „Wiadomość wysłano”. Bosko. Teraz pozostało mi tylko czekać na odpowiedź.

Minęło dziesięć minut.

Minęło pół godziny.

Minęła godzina.

Wciąż zero odzewu. Kurwa Jezu nie opuszczaj mnie w tej ciężkiej chwili, błagam. Pot leciał mi z czoła strumieniami i mimo, że gdzieś tam pod czaszką latała mi myśl, że i tak te parę kartek nie ma żadnego znaczenia, to serce biło mi jak pojebane. Musiałem wymyślić coś innego. Wsadziłem rękę do kieszeni i wymacałem moją ostatnią deskę ratunku.

Podobno jedną z form, które mogę przybrać jest Mesjasz. Żaden z nas nie wiedział co to może znaczyć, ale nadeszła chwila, by się przekonać. Wsadziłem sobie ostrze Noża do mordy i pierdolnąłem parę razy łbem o ławkę. Dopiero za dziesiątym poczułem, że odpływam. Coś mną szarpnęło, wszystko się rozmazało, a potem…

— Kurwa mać, Zaraza co ty odpierdalasz? — odezwał się znajomy głos. Dopiero wtedy zczaiłem, że te słowa wyszły z moich własnych ust. Spojrzałem w dół i zrozumiałem.

Zmieniłem się w Jezusa. Teraz wreszcie dotarło do mnie, czemu tak niechętnie wspomniał Wojnie o tej postaci. Dosłownie wszedłem w ciało Chrystusa ( ͡° ͜ʖ ͡°), ale on wciąż nad nim panował.

— Oj zamknij ryj, potrzebuję pomocy z maturą z matmy — powiedziałem spokojnie.

Dopiero wtedy ogarnąłem, że nauczycielka patrzy się na mnie z przerażeniem.

— Kolega ma schizofrenię — uspokoił ją Śmierć, ale po jego minie widziałem, że również nie ma bladego pojęcia co się ze mną dzieje. Ba, ja sam nie miałem.

— Czy ciebie do reszty pojebało? — warknął Jezus moim głosem. — Czy ty wiesz w jak ważnym momencie mnie ściągnąłeś? Przygotowywałem się do ponownego zejścia na Ziemię.

— Bywasz tu co piątek — odpowiedziałem kierując wzrok na arkusz. Zabawne było się dzielić swoim ciałem, wbrew temu jak dziwacznie to brzmi.

— Spierdalaj, nic dla Ciebie nie robię. Radź sobie sam jak taki mądry jesteś — odparł zbuntowany Zbawiciel i tupnął moją nogą.

W tym momencie łysy jegomość siedzący w kącie wreszcie ujawnił swoją prawdziwą tożsamość. Odwróciłem głowę i zobaczyłem jak powoli rusza w moim kierunku. Wojna i Śmierć również dostrzegli zbliżające się niebezpieczeństwo i obaj zacisnęli ręce na swoich ukochanych broniach. Wciąż się zastanawiam jak udało im się przemycić tak olbrzymie narzędzia mordu na próbną maturę. I pomyśleć, że tym dzieciakom to nawet telefony zabierali…

Przełknąłem ślinę i szepnąłem do Jezusa:

— Masz ochotę na małą walkę?

— Jaką walkę? — zdziwił się.

— Ten koleś to pewnie pierdolony demon. Albo jakiś święty zesłany przez Boga. Albo…

— TADEUSZ SKURWYSYN, KOMISJA CENTRALNA CKE — odezwał się nagle upiorny głos — PROSZĘ ODŁOŻYĆ ARKUSZ I WYJŚĆ Z SALI. PAŃSKA PRÓBNA MATURA ZOSTAJE OFICJALNIE UNIEWAŻNIONA.

Nie potrafię stwierdzić co mnie bawi bardziej. Pismo, które przyszło do nas następnego dnia, informujące o tym, że moja próbna matura została unieważniona przez, cytuję, „umyślne samobójstwo”, czy pierwsze strony gazet, na których przez parę następnych dni można było przeczytać artykuł zatytułowany „Licealista popełnia samobójstwo podczas matury próbnej z matematyki na poziomie podstawowym”. Pod spodem, śliczne zdjęcia z kamery szkolnej, przedstawiające mnie, ze słuchawkami w uszach, wsadzającego sobie Nóż do ust i z całej siły uderzającego łbem o ławkę w rytm We will rock you Queenów.

Puszek

Parę dni temu Wojna przylazł do domu podejrzanie uśmiechnięty. Akurat dobrze się złożyło, Głód poszedł na miasto i zapewne był już w trakcie pożerania dwudziestego kubełka z KFC.

— Ej, chłopaki patrzcie co znalazłem pod blokiem. — powiedział radośnie w progu.

Zaciekawieni podeszliśmy do drzwi i prawie zesraliśmy się w gacie na widok gigantycznego wilczura, którego Wojna trzymał na kawałku sznurka do wieszania prania.

— Co to kurwa jest? — spytał Adolf, który z wrażenia upuścił kubek z parującym kakao.

— Puszek — odparł Wojna.

— Puszek — powtórzył Michał zmywając plamę z podłogi.

— Puszek — potwierdził nasz upośledzony brat.

— To bydlę ma kurwa ze dwa metry! — stwierdził Śmierć podchodząc nieśmiało bliżej. — To jakiś pierdolony mutant!

— Nie jest zupełnie groźny, zaczął się do mnie łasić jak wracałem od Agaty. Jest piękny, prawda?

— NIE! — wrzasnęliśmy zgodnie.

— Oj zamknijcie mordy, to będzie świetny prezent na urodzinki Głodu. Pomyślcie ile razy nam powtarzał, że chciałby mieć zwierzątko. No to damy mu Puszka.

— Wojna, nie możesz nazwać tego pierdolonego Clifforda Puszek.

— Właśnie, że mogę — oburzył się.

— A przypadkiem nie powinien go nazwać jego właściciel? — wtrącił się Hitler.

— Nie. Ja go znalazłem i dam go Głodowi w pakiecie z imieniem. Mam tylko nadzieję, że nikt go nie szuka…

Spojrzałem na tego włochatego giganta, który obojętnie rozglądał się po pomieszczeniu. Kudłaty łeb niemalże sięgał sufitu.

— Szczerze wątpię — mruknąłem.

Głód był trochę zdziwiony, gdy po powrocie do domu zastał swój pokój zamknięty na cztery spusty i propozycję spania na podłodze w kuchni. Nie wyraził sprzeciwu, przeczuwając, że szykujemy jakąś niespodziankę na jego urodziny. W sumie to taka była prawda, jeśli można nazwać gigantycznego wilczura ważącego dwie tony niespodzianką.

Wreszcie nadszedł dzień, na który wszyscy czekali. Poza mną. Ogólny plan był taki, żeby rozpocząć świętowanie w pierwszym lepszym pubie, a potem przenieść imprezę do naszego mieszkania. Punkt siódma spotkaliśmy się w najgorszej spelunie w naszym mieście, której jedynym plusem było to, że zawsze jest tam gdzie usiąść bo każdy boi się wejść do środka. Niepewnie przekroczyliśmy próg i weszliśmy do przedsionka, w który stały dwa wieszaki na ubrania, a na podłodze widoczna była strzałka wskazująca na długie, kręcone schody. Schodziliśmy jakiś kwadrans zanim wreszcie znaleźliśmy się w mrocznej piwnicy oświetlonej delikatnym blaskiem świec. Wyglądało to w chuj zachęcająco. Barman powitał nas obojętnie machając ręką i zasugerował zajęcie największego stołu ustawionego pod ścianą. Przystaliśmy na tę propozycję.

Wśród zaproszonych znaleźli się między innymi Jezus, Hermes, Atena oraz oczywiście Archanioł Michał i Hitler. Z przerażeniem dostrzegłem wśród gości Outsidera, który z tego co pamiętałem, bawił się niezbyt dobrze na naszej poprzedniej imprezie. Zastanawiało mnie jakim cudem udało mu się tak szybko zregenerować czaszkę po przyjęciu na mordę kuli z rewolweru. Dobrze pamiętałem wynoszenie jego truchła następnego dnia po imprezie. Kolejny nieśmiertelny skurwysyn, bosko. Święty Jan niestety nie mógł nas zaszczycić swoją obecnością bo był umówiony na „poważną rozmowę” z Wszechmogącym. Reszty gości nie znałem, albo nie pamiętałem i byłem z tego całkiem zadowolony. Przynajmniej nie musiałem z nikim gadać i mogłem w spokoju skupić się na opróżnianiu kolejnych butelek wódki, które Głód regularnie zamawiał do naszego stolika.

Po jakichś dwóch godzinach byliśmy wszyscy najebani do tego stopnia, że nawet barman kazał całej ekipie wypierdalać, grożąc nam rychłym spotkaniem ze Stwórcą.

— Teee, ty lepiej módl się, żebyś zdechł przed Apokalipsą — rzucił do niego napierdolony Śmierć. — W przeciwnym razie pogadam z tobą osobiście, zanim twoje ciało pochłonie otchłań.

Barman najwyraźniej nie brał swojego życia zbyt poważnie bo zaśmiał się pogardliwie i wyciągnął spod lady zdobionego obrzyna, którego wycelował w całą naszą gromadkę siedzącą przy stole.

— Zaraz zaraz… — powiedział w zamyśleniu Jezus, klepiąc zgonującą na stole Atenę po ramieniu. — Czy on ci kogoś nie przypomina?

Tłuściutki barman pobladł nagle, tak jakby nas poznał.

— Co wy tu… Jak śmiecie tu przychodzić! — wydarł się nagle. — Zerwałem kontakt z ziemskim padołem już dawno, nie wyciągniecie mnie stąd, rozumiecie?!

— Nie mamy zamiaru. Przyszliśmy się tu tylko najebać — wyjaśniłem uprzejmie.

— Wypierdalać. Natychmiast — z jego ust wyrwał się nagle zwierzęcy ryk. Skądś kojarzyłem ten dźwięk. Kojarzył mi się z wakacjami… Hmm… Gdzie ja go słyszałem… Włochy? Ukraina?

Nagle zamarłem.

Egipt.

— Spierdalaj Set i daj nam w spokoju dopić to co mamy. Za jakieś pół godzinki sami stąd wyjdziemy — powiedział spokojnie Jezus i wskazał na alkoholowe resztki stojące na drugim krańcu stołu. — Wyluzuj trochę.

Egipski bóg umarłych nie miał zamiaru się uspokajać. Jego głowa przetransformowała się w zwierzęcy łeb, w którym rozpoznałem szakala. Ubranie na jego ciele napięło się nagle, ale o dziwo nie rozerwało.

Przyznam, byłem podjarany bardziej niż powinienem. Nigdy jeszcze nie spotkałem osobiście żadnego egipskiego bóstwa. Tym bardziej w spelunie zakopanej kilkadziesiąt metrów pod ziemią.

— Mają tu wstęp wyłącznie śmiertelnicy — wyryczał humanoid. — Są zbyt głupi, żeby zrozumieć i dostrzec prawdziwą naturę tego miejsca. Ale wy… Wasze nadprzyrodzone dusze są zagrożeniem dla tej idealnej równowagi.

— Przepraszam — podniosłem rękę do góry — nasza czwórka nie ma dusz.

Odpowiedzią było obojętne warknięcie.

— A zresztą co jest takiego szczególnego w tym miejscu? To zwykły pub w jakiejś zatęchłej piwnicy pod randomową kamienicą… — wtrącił się Adolf zerując ostatnią butelkę czystej.

— JAK ŚMIESZ! — wrzasnął Set i wycelował obrzyna prosto w niego. — TO PRADAWNY GROBOWIEC FARA…

W tym momencie stwierdziłem, że mam dość tej farsy i wyciągnąłem z kieszeni swój rewolwer. Nie doceniłem swojego przeciwnika i zanim zdążyłem położyć palec na spuście, opiekun umarłych oddał strzał. Archanioł Michał rzucił się do przodu i rozłożył skrzydła, żeby osłonić naszą gromadkę przed deszczem śrutu. Nie okazało się to jednak potrzebne, Set spudłował i trafił w belkę wiszącą nad sufitem, który zadrżał gwałtownie.

— Noo kurwa, dobra robota — skomentowała to Atena i sięgnęła po swoją włócznię. — Teraz bądź tak łaskaw i…

Nigdy nie dowiemy się co chciała powiedzieć bo dokładnie w tym momencie sufit zawalił nam się na głowy.


Pierwsze co mnie uderzyło to fakt, że jakimś cudem żyję.

Drugie — że nie tylko ja. Obok mnie, przed ruiną, która kilka chwil wcześniej była całkiem ładną kamieniczką, leżeli pozostali uczestnicy imprezy. Nie wszyscy. Wśród nich nie mogłem dostrzec Adolfa, Outsidera ani Ateny. Jednak zarówno moi bracia, jak i Hermes wraz z Michałem i Jezusem mieli się najwyraźniej całkiem dobrze bo żartowali o czymś ściszonymi głosami.

— Cooo się stało? — wyjąkałem obmacując sobie czaszkę.

— Puszek nas wykopał — uśmiechnął się radośnie Wojna wskazując na wilczura, który stał obok, cały w ziemi i pyle. Był z siebie wyraźnie zadowolony.

— Kurwa mać — jęknąłem próbując stanąć na nogach. — Czemu każda nasza impreza musi tak się kończyć.

— Hej, przecież ta się dopiero zaczęła — powiedział Głód zapalając papierosa. — Chodź Puszek, idziemy.

— NIE JESTEM PUSZEK.

Cisza, która nastąpiła chwilę później trwała dobre pół minuty.

— Który z was to powiedział? — spytał Hermes niepewnie, otrzepując się z kurzu.

— JA.

Rozejrzeliśmy się wokół. To przestawało być śmieszne.

— Gdzie jesteś śmieszku, pokaż się! — warknął Wojna, pomagając wstać Śmierci.

Puszek wysunął przednią łapę do przodu.

— TU JESTEM DEBILE — powiedział wyraźnie poirytowany.

— Czekajcie, czy to na pewno była wóda? — spytał Michał mrugając oczami. — Mam wrażenie, że Puszek się właśnie odezwał.

— NIE JESTEM PUSZEK — powiedział Puszek.

— Jesteś — zapewnił go Wojna. — Teraz do nogi, wracamy do domu.

— Spierdalaj, Puszek jest przecież mój — oburzył się Głód. — Nie słuchaj go piesku, chodź do swojego prawdziwego pana.

— NIE JE… — zaczął Puszek, ale po chwili wahania zrezygnował i posłusznie ruszył z nami do domu.

Zabawa rozkręciła się do tego stopnia, że szybko zapomnieliśmy o Atenie i Adolfie, których brakowało w naszych szeregach. Jednak koło północy do naszych drzwi zapukało dwóch innych, nadprogramowych gości.

— Przepraszam, szukamy z kolegą naszego pieska. Wabi się Fenrir — powiedział menel z dziwaczną opaską na oczach i dwoma krukami na ramieniu. — Może go państwo widzieli.

Wojna odwrócił się i przeleciał wzrokiem po mieszkaniu. Ja, Głód, Michał, Śmierć, Hermes, Puszek, Jezus…

— Przykro mi, żadnego Fenrira. — powiedział ze smutkiem.

— To zabawne — odezwał się drugi jegomość, wyraźnie młodszy — moglibyśmy przysiąc, że widzieliśmy jak wchodził do tego mieszkania.

— Soreczki — Wojna kopniakiem zamknął drzwi i odwrócił się do naszego grona. — To na czym skończy…

W tym momencie ściana za jego plecami przestała istnieć.

Kiedy przestaliśmy kaszleć, a pył już trochę opadł, zobaczyliśmy, że dwaj natrętni panowie stoją na środku naszego salonu. Wojna ciężko podniósł się z podłogi i wyciągnął swój miecz.

— Doigraliście się. Chłopaki, bierzcie ich.

Wszyscy zacisnęliśmy dłonie na naszych narzędziach mordu. Śmierć prawie popłakał się ze szczęścia na myśl o tym, że wreszcie będzie miał okazję do użycia swojej kosy.

— Nie tak szybko — powiedział Odyn. — Jeśli chcecie dożyć Apokalipsy, lepiej rzućcie broń.

— Ssij mi fiuta dziadku — odpowiedziałem i zastrzeliłem kruka siedzącego na jego lewym ramieniu.

Cóż, po tym co zdarzyło się potem, zaczynam się zastanawiać jak straszliwa i potworna będzie prawdziwa Apokalipsa.

Pierdolony kac

— Dobra, zacznijmy jeszcze raz — powiedział Głód bandażując sobie ranę na biodrze. — Kto pamięta od czego zaczęła się ta burda?

Siedzieliśmy całą czwórką w ruinach naszego mieszkania, bardziej martwi niż żywi, cali we krwi i pełni szczerej, soczystej nienawiści do nordyckich bogów, którzy rozpierdolili nasze gniazdko i prawie nas samych.

— Wydaje mi się, że na początku Zaraza zastrzelił jednego z kruków Odyna… — wydukał Śmierć, szukając wśród zgliszczy swojej kosy.

— Taa, od tego się zaczęło. — mruknąłem cicho.

— Co się zaczęło? — spytał Głód kończąc opatrywanie rany. — Ktokolwiek kurwa pamięta co nas doprowadziło do tego momentu? Czy naprawdę wszyscy byliśmy tak napierdoleni?

— Pamiętam chlanie w grobowcu Seta… — westchnął Wojna. — Potem wszystko mi się pierdoli. Mniej więcej od momentu, kiedy weszliśmy do mieszkania.

— Mam podobnie — powiedziałem i podniosłem się z kupy gruzu na której siedziałem. — To nie może być przypadek, że wszyscy zapomnieliśmy o chaosie, który się rozpętał. Spójrzcie na nas — wyglądamy jakbyśmy właśnie wrócili z nieudanej krucjaty.

— Wszystkie były nieudane… — wtrącił się Głód.

— Morda. Chodzi mi o to, że niemożliwym jest, że wszyscy nagle zapomnieliśmy co stało się z naszym mieszkaniem. I z nami. — spojrzałem na swoje ręce, które wyglądały jakby w ostatnim czasie przez przypadek znalazły się pomiędzy nożem, a deską do krojenia.

— I gdzie jest kurwa Jezus? Albo Hermes? Atena? Adolf? Michał? — zaczął wymieniać Śmierć.

— I PUSZEK? — wtrącił się Wojna.

— Jesteśmy w dupie panowie — stwierdził Głód. — Gdybyśmy tylko znaleźli wśród tych ruin Nóż, moglibyśmy sprowadzić tu Jezusa i sprawdzić czy może on coś pamięta.

Rozejrzałem się wokół i pokręciłem głową.

— Chyba mam lepszy pomysł.


— CO SIĘ Z NAMI DZIAŁO WCZORAJSZEGO WIECZORU, GADAJ! — Wojna nigdy nie był zbyt subtelny, jeśli chodziło o załatwienie spraw w pokojowy sposób.

Stwórca spojrzał na nas z wyrazem udawanego zdziwienia. Ostatnimi czasy wyraźnie się postarzał. Z milusiego Gandalfa powoli zamieniał się w dalekiego kuzyna dzwonnika z Notre Dame. Nawet jego bajeczna lśniąca broda posiwiała i przypominała bardziej szczotkę od mopa niż zarost samego Boga.

— Jak się tu dostaliście… — zaczął, ale Śmierć dał mu znak, że może przestać udawać, że nie wiedział o tym, że przybędziemy. Facet znał w końcu całą pierdoloną przyszłość.

— Jezus zniknął, więc w twoim interesie jest nas teraz nie zabić — zacząłem niepewnie. — Tylko my możemy ci pomóc.

Staruszek parsknął.

— Mam całą armię Nieba pod swoim panowaniem. Nie potrzebuję waszej pomocy. Zwłaszcza po tym wszystkim co mi zrobiliście — puścił oczko do Wojny.

— Więc dlaczego nas tu wezwałeś? — odezwał się Głód. — Udało nam się tu dostać bez najmniejszego problemu. Portale nigdy nie działały w Twoim królestwie. Chciałeś, żebyśmy przyszli. Teraz z łaski swojej, powiedz kurwa po co.

Tak, udało nam się wejść do Bożego Królestwa zwykłym portalem, który otworzyliśmy za pomocą magicznej kredy, którą udało nam się jakimś cudem wygrzebać z ruin naszego bloku. To był naiwny i idiotyczny pomysł, ale nie mieliśmy wyjścia. Jezus zniknął i nie odbierał telefonu. Reszta gości z imprezy tak samo. Kroiło się tu coś grubego, a my nie mieliśmy pojęcia o chuj w tym wszystkim chodzi. Pewnie istniały prostsze sposoby na dowiedzenie się tego, niż pchanie się prosto w paszczę wroga, ale chwilowo byliśmy nieźle zdesperowani. Nordyccy bogowie — to wszystko co wiedzieliśmy. Byliśmy niemal pewni, że przybyli jako wysłannicy Kojtyły. Dlaczego nas nie zabili? Dlaczego nie pamiętaliśmy nic z piekła, które się tam rozpętało? Tylko jedna istota na świecie mogła nam udzielić odpowiedzi. Zapomnieliśmy tylko, że Bóg jest przecież chujem.

Pół godziny później spacerowaliśmy sobie ulicami Starego Miasta. Wszyscy czterej wyglądaliśmy jak bezdomni, w pokrytych pyłem kurtkach i na olbrzymim kacu. Dochodziło południe, ale byliśmy tak wyczerpani, że ledwo staliśmy na nogach. Z tego też względu wstąpiliśmy do pierwszej z brzegu kawiarni i ciężko opadliśmy na miękkie kanapy.

Stwórca nie udzielił nam żadnych odpowiedzi, dodał tylko trochę dodatkowych pytań. Wiedział, że spróbujemy odnaleźć Jezusa i resztę ekipy, nawet bez jego pomocy. Swoją drogą, miło z jego strony, że nas nie zabił, ale mimo, że nie chciał tego przyznać, potrzebował nas. Szkoda, że z ruin naszego domostwa udało nam się wyciągnąć tylko kosę Śmierci i mój rewolwer z jedną zaledwie kulą. Nasz arsenał był niepokojąco biedny. A na głowie mieliśmy Kojtyłę i nordycką mitologię. Kurwa mać.

— Jaki jest plan? — spytał sennie Śmierć.

— Możemy popełnić zbiorowe samobójstwo i w ten sposób dostać się na skróty do Piekła — stwierdził Głód. — Ale coś czuję, że Warol przygotował się na tą ewentualność.

— A tak w ogóle — mruknął Wojna. — Co Odyn i Thor robili tak daleko na południu?

— Ścigali Fenrira — powiedziałem. — Pewnie im spierdolił, a oni ruszyli za nim.

— A gdzie w tym wszystkim Kojtyła?

— W twojej dupie kurwa — zirytowałem się. — Skąd mam to wiedzieć, wiem tylko tyle, że przyprowadziłeś nam do domu pierdolonego mitycznego wilczura, co z kolei sprowadziło nam na głowę tych dwóch miłych panów.

— Więc wcale nie jest powiedziane, że współpracowali z naszym kremówkożercą. Może po prostu…

— Co? Może po prostu porwali pół greckiej mitologii, Adolfa Hitlera, Jezusa i Archanioła? Nie sądzę.

Zapadła cisza, która trwała dobre dziesięć minut.

— Wiecie… — zaczął Wojna — zajrzę do Agaty i dam jej znać, że być może niedługo będziemy musieli wyjechać na jakiś czas.

— Wyjechać? — skisł Głód. — Dość delikatne określenie na śmierć.

Niedługo po jego wyjściu zacząłem bacznie przyglądać się parze nastolatków siedzących naprzeciw nas. Wyglądali mi podejrzanie, ale nie mogłem uświadomić sobie dlaczego. Czy gdzieś ich już widziałem? Czy chodzili z nami do liceum?

Szturchnąłem Śmierć, który drzemał sobie z głową na oparciu kanapy.

— Widzisz tamtą dwójkę?

Rozkojarzony pokiwał głową.

— Mam wrażenie, że gdzieś ich już spotkaliśmy. To nie przypadek, że na każdym kroku natykamy się na bogów i mitologiczne postacie, co jeśli oni też nas śledzą?

— Zaraza, masz paranoję, każdego teraz podejrzewasz. To pewnie zwykła para dzieciaków, którzy przyszli tu na kawę. Teraz z łaski swojej, daj mi spać.

Nagle kanapa na której leżeliśmy zatrzęsła się jak łódź podczas pierdolonego sztormu. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że nie tylko kanapa. Cały budynek drżał w posadach. Ludzie zaczęli panikować i wybiegać na zewnątrz, ale tam czekała kolejna niespodzianka. Zaczęło padać. Z nieba spadały setki, tysiące żywych żab. Co prawda po tym, jak ostatecznie wylądowały na ziemi przestawały być żywe, ale wyglądało to tak surrealistycznie, że stałem przed kawiarnią dobre pół minuty, nim wreszcie udało mi się otworzyć usta.

— To niemożliwe… Kojtyła nie ma takiej władzy, on…

— Musimy znaleźć Wojnę. Szybko — stwierdził Głód i wyrwał jakiejś uciekającej staruszce parasol. — W następnej kolejności trzeba znaleźć tego skurwysyna, nim rozpęta przedwczesną Apokalipsę.

Zatrzymałem się na chwilę.

— Zaczekaj — szepnąłem. — A jeśli o to mu właśnie chodzi? Dlatego nas nie zabił. Potrzebuje nas. Chce wykorzystać nas do zniszczenia Ziemi, a sam ruszy naszym śladem, zastępując Jezusa. Dlatego go porwał. Jezu, jestem genialny.

Chłopaki spojrzeli na mnie pełni podziwu.

— Nooo Zaraza, ty to jednak Szerlok jesteś. A teraz, jeśli pozwolisz… — Głód rozłożył parasolkę i poprowadził nas przez tłumy panikujących ludzi.

Wojna w tym czasie bawił się równie dobrze co my. Kiedy po wejściu do mieszkania Agaty zorientował się, że demoniczne pomioty dotarły tam przed nim, wpadł w naprawdę niezłą furię. Na jego szczęście, kilka z nich wciąż tam było, dzięki czemu miał na czym wyładować swoje wkurwienie, za pomocą noża kuchennego, który czekał na niego na blacie. Kiedy był w trakcie patroszenia jednego z piekielnych ogarów, niespodziewanie w drzwiach stanął Thor we własnej osobie.

— Gdzie się podziała twoja Julia, Romeo? — rzucił z krzywym uśmieszkiem.

Wojna nie potrzebował lepszej zachęty. Rzucił się na prowokatora z takim zapałem, że ten ledwo miał czas, żeby zareagować. Udało mu się jednak w ostatniej chwili zasłonić swoim młotem. Żałuję w życiu wiele rzeczy, ale fakt, że nie dane mi było zobaczyć starcia tych dwóch legend uważam za jedną z tych bardziej bolesnych. Nie dowiedzieliśmy się o dokładnym przebiegu samego pojedynku, zobaczyliśmy jedynie efekty.

Kiedy stanęliśmy w drzwiach mieszkania Agaty i przebiliśmy się przez barykadę z demonich trucheł, ukazał nam się dość niepokojący widok. Wojna, który z walki wyszedł najwyraźniej zwycięsko, przybijał właśnie Thora do krzyża, zrobionego z dwóch desek do prasowania. Mjolnir leżał na podłodze, cały pokryty kutasami namalowanymi czarnym markerem.

— Jezu chryste. — stwierdziłem patrząc na pobojowisko. Nie wiem jakim cudem cały budynek jeszcze nie runął.

— Ten śmieć powiedział mi kilka interesujących rzeczy — powiedział Wojna, nie przerywając przybijania Thora. — Myślał, że da mi radę w pojedynkę. ZGADNIJCIE KTO SIĘ KURWA POWAŻNIE POMYLIŁ.

— Co ci powiedział? — spytał Głód siadając obok na podłodze. — A i tak swoją drogą na dworze właśnie pada. Żabami kurwa.

Wojna westchnął i podniósł się na chwilę z podłogi.

— Miałeś rację Zaraza, to sprawka Kojtyły. Nie wiem, gdzie trzymają naszych ludzi i… — ze smutkiem rozejrzał się po pustym mieszkaniu — …i Agatę, ale wiem kto może nam pomóc się dowiedzieć.

— Naaweeet nieee próbuuj — wyszeptał Thor, skręcając się z bólu i usiłując oswobodzić się z prowizorycznego krzyża.

— Żebyś wiedział, że spróbujemy — uśmiechnął się Wojna.

Kwadrans później wyszliśmy od Agaty ubrani w nowiutkie, czarne garniturki. Całe szczęście, że Wojna trzymał u niej sporą część swojej garderoby. Nawet rozmiary się względnie zgadzały. Thora razem z jego krzyżem postawiliśmy na balkonie. Pewnie w końcu da radę się uwolnić, ale mieliśmy na to wyjebane. Na razie mieliśmy ważniejszą sprawę do załatwienia.

Po kilku minutach marszu stanęliśmy pod osiedlową biblioteką.

— Kto wchodzi? — spytałem niepewnie. Kiedy po dłuższej chwili milczenia nikt nie odważył się przekroczyć progu, heroicznie zgłosiłem się na wolontariusza. Mocno poddenerwowany podszedłem do najbliższego biurka.

— Co panu trzeba? — spytała urocza pani bibliotekarka.

Westchnąłem i ukryłem twarz w dłoniach. Po chwili wahania wreszcie udzieliłem odpowiedzi.

— Poproszę… Necronomicon.

Licytacja

Zapewne myślicie, że pierwszym co zrobiliśmy po upokorzeniu Thora i wypożyczeniu Necronomiconu z biblioteki było wyruszenie na ratunek naszym porwanym przyjaciołom. Well… taki był wstępny plan, ale cała nasza czwórka w obecnym stanie nie podołałaby nawet w starciu ze zwykłą bandą demonów, a co mówić o samym Kojtyle. Przynajmniej mieliśmy spokój, jeśli chodzi o Stwórcę, który najwyraźniej postanowił zakopać na chwilę topór wojenny. Na sto procent nie jest to spowodowane tym, że władca piekieł porwał jego syna, a on sam jest zbyt dumny, żeby samemu go uratować. Wszechmocny, ale i wszechleniwy.

Żeby odzyskać trochę siły i nieco bardziej się dozbroić, zaszyliśmy się w pierwszym lepszym hotelu, gdzie opatrzyliśmy rany i stopniowo zapoznawaliśmy się z instrukcjami zawartymi w Necronomiconie. Jeśli kogoś z was naprawdę kusi, żeby kiedyś poczytać to gówno do poduszki, to mam radę — nie róbcie tego. Już Biblia jest ciekawsza. Kiedy po paru dniach wreszcie udało nam się przebrnąć przez te 2137 stron, okazało się, że żaden z nas nie zrozumiał absolutnie nic. Dopiero za jakimś trzecim razem udało się znaleźć informacje, które nas interesowały. Nie znaczy to jednak, że od razu rzuciliśmy się do akcji. To znaczy Wojna coś tam mamrotał pod nosem, że w sumie to trochę tęskni za Agatą, ale nasza pozostała trójka przypomniała mu, że wciąż mamy karnet zniżkowy do burdelu, z którego może sobie pokorzystać póki nie znajdziemy Agaty. Ostatecznie to go przekonało.

Głównym powodem dla którego traciliśmy czas siedząc na dupie było to, że w nasze ręce trafiło najnowsze wydanie lokalnej gazety. „Zawalona kamienica w centrum miasta.” — głosił nagłówek na pierwszej stronie. — „Ocalone z katastrofy przedmioty i meble zostaną oddane potrzebującym w przyszłym tygodniu”.

— CO DO KURWY? — striggerował się Wojna po przeczytaniu artykułu. — Chcą oddać nasze graty? Mój miecz? Moją kolekcję ciężarków, moje książki…

— Masz na myśli Hobbita i zjedzonego przez Puszka Pana Tadeusza? — wtrąciłem się. — Spokojnie, nikt tego nawet nie tknie, gwarantuję ci.

Wojna odpowiedział mi spojrzeniem, którym zaszczycał mnie zawsze, gdy wytykałem mu totalny brak jakichkolwiek zainteresowań. W jego przypadku — książki, filmy i inne dobra kultury < napierdalanie się z demonami i Agata.

— A co z Nożem? — spytał Głód. — Może udało się go znaleźć. Musimy sprawdzić do czego się dokopali i ewentualnie przejąć dowody.

— Dowody na co? — wciął się Śmierć.

— Na to, że jesteśmy na Ziemi — odpowiedziałem. — Mogą się trochę zesrać, jeśli dodać do równania niedawny deszcz żab. Przedwczesna Apokalipsa brzmi dla mnie coraz gorzej, kto by pomyślał.

Dwa dni później poszliśmy do randomowego sklepu z tanią odzieżą i wzięliśmy najgorzej wyglądające płaszcze jakie mieli. Do tego wytarzaliśmy nasze koszule w ziemi i ponacinaliśmy je na brzegach, żeby dopełnić obrazu Czterech Bezdomnych Apokalipsy. Dla pełnego efektu, Głód i Śmierć wymazali sobie gęby błotem i umyli włosy w kałuży. My wraz z Wojną postanowiliśmy zachować resztki godności.

Kiedy byliśmy już odpowiednio przygotowani, ruszyliśmy w stronę naszego mieszkania, które aktualnie było zwykłą stertą kamieni. W ciągu tych paru dni zabrali już większość pyłu i innego gówna. Za ogrodzeniem zobaczyliśmy tylko parę większych kawałków ścian i podłóg, najwyraźniej zbyt dużych, by zabrać je za pierwszym razem. W takich chwilach dziękuję sobie, że co noc darliśmy mordy tak głośno, że w końcu staliśmy się jedynymi lokatorami całej kamienicy. Nie żeby obchodził mnie los jakichś losowych śmiertelników, ale no. Będzie więcej ofiar do upolowania na Apokalipsę.

Kilkadziesiąt metrów dalej odbywało się to uroczyste rozdanie naszych rzeczy żulom i narkomanom. Po chuj jakiemuś menelowi kawałek naszej wanny? Albo framuga okna? ALBO ŚWIĘTY NÓŻ, KTÓRY POZWALA MI PRZYBRAĆ POSTAĆ ANTYCHRYSTA LUB JEZUSA? Tak, jednym z przedmiotów, które leżały rozłożone na stołach był Nóż. Głód miał rację, jednak go wykopali. Dziwię się, że nie oddali go do jakiegoś muzeum czy coś, bo w końcu miał te kilka tysięcy lat, no ale chuj, nie moja sprawa. Poza tym udało nam się dostrzec nasz stół kuchenny, co prawda bez jednej nogi, ale w zadziwiająco dobrym stanie, patrząc na to co spotkało całą naszą kamienicę. Wojnie udało się wślizgnąć do namiotu z przedmiotami, które zostały uznane za „niewłaściwe” do oddania potrzebującym. Wśród nich była kolekcja zużytych kondomów Śmierci, miecz Wojny i bicz Głodu. Dwie z tych trzech rzeczy udało nam się odzyskać. Dopiero za drugim razem udało mu się wykraść bicz.

Wtopiliśmy się w tłum „potrzebujących” i czekaliśmy na możliwość dorwania Noża. Czekała nas niemiła niespodzianka.

— Drodzy państwo — rzekła jakaś lala w rudych włosach. — Jako, że jest was tak dużo, postanowiliśmy rozdawać poszczególne rzeczy tym osobom, które udowodnią, że naprawdę ich potrzebują.

— Co kurwa? — spytał Głód, ale Śmierć już wyrywał się do przodu.

— Przepraszam, przepraszam… — mamrotał przepychając się do pierwszego rzędu. — JA BARDZO POTRZEBUJĘ TEGO ZDOBIONEGO NOŻA! — wydarł się.

— A dlaczego pan tak uważa? — spytała ruda lala.

— Booo… Nie mam czym rozsmarowywać masła na chlebie… — wypalił.

— Hmmm… w takim razie…

— A JA NIE MAM NAWET CHLEBA! — ryknął ktoś w tłumie. — MI TEŻ NÓŻ BARDZIEJ SIĘ PRZYDA, SPRZEDAM GO I NIE BĘDĘ GŁODOWAŁ!

Tłum poparł go zgodnym krzykiem.

Śmierć wpadł w panikę, ale po chwili oprzytomniał.

— Ale to nie wszystko! Mam też myśli samobójcze, a zależy mi na jak najbardziej humanitarnej śmierci, tak, żeby sprawić jak najmniej problemu służbom porządkowym. Dlatego chciałem podciąć sobie żyły w jakimś kartonie przy śmietniku. Ten nóż wydaje mi się do tego celu idealny.

Zapadła cisza.

Kiedy chwilę później wychodziliśmy z tłumu, ja ściskając w rękach Nóż, a bracia swoje zabaweczki, nagle usłyszeliśmy znajomy głos.

— Chłopaki, to ja! Pomocy!

Obejrzeliśmy się. Na prowizoryczną scenę wprowadzono właśnie… Archanioła Michała!

— Więc on jednak nie został porwany przez Kojtyłę… — szepnąłem — ale co oni z nim robią?

— Drodzy państwo. — powiedziała ruda lala. — Oferta specjalna — Anioł stróż do oddania w dobre ręce!

— Ja pierdolę — Wojna zaczął chichotać. — Oni nawet Anioła od Archanioła odróżnić nie potrafią.

Zajęło im dobre parę sekund nim zauważyli, że jestem już w połowie drogi do sceny.

— JA! JA GO POTRZBUJĘ! — wysapałem ciężko, kiedy w końcu udało mi się wepchnąć na początek chaotycznej kolejki.

— Proszę podać powód — powiedziała ruda suka.

Myśl, Zaraza, myśl…

— Boooo… mój anioł stróż mnie opuścił. — powiedziałem nieśmiało.

— Hmmm… — zastanowiła się ruda zdzira.

— Mogę państwu zaprezentować. — wpadłem właśnie na świetny pomysł.

Stanąłem na skraju chodnika i poczekałem aż ulicą przejedzie samochód. Beztrosko zeskoczyłem z krawężnika, prosto pod koła.

— Oooooooł — stwierdziła ruda kurwa. — Rzeczywiście, ten anioł stróż się panu przyda.

To mówiąc, popchnęła Michała w tłum i kontynuowała swoją pojebaną licytację.

Cała czwórka podbiegła do mnie, leżącego na środku ulicy i kaszlącego krwią.

— Daaajcieee Nóóóóżżżż… — wycharczałem.

W tym momencie urwę historię tego niezbyt udanego eventu, bo z pewnością czytaliście w gazetach o jakimś potworze, który w biały dzień wymordował cały tłum biednych, bezdomnych ludzi, a w szczególnie okrutny sposób potraktował rudowłosą prowadzącą, którą brutalnie zgwałcił we wszystkie dwadzieścia osiem dziur.

Wystarczy, że doprecyzuję — tym „potworem” był sam Antychryst.

Przedwieczny

Pech chciał, że tego samego dnia, gdy mieliśmy wyruszać nad morze, by wreszcie zrobić użytek z Necronomiconu, ktoś zapierdolił multiplę Wojny. Znaczy może po prostu ją odholowali. W sumie to stała na podziemnym parkingu w jednej z okolicznych galerii handlowych już od dłuższego czasu. W każdym razie efekt był taki, że zostaliśmy bez żadnego środka transportu i motywacji do dalszej egzystencji.

— KURWA MAĆ — Wojna jak zawsze trafnie oddawał powagę sytuacji. — JA SIĘ PYTAM, JAK DO CHUJA PANA MOŻNA ZAJEBAĆ PIERDOLONĄ MULTIPLĘ?! KURWA PIERDOLONĄ MULTIPLĘ!

Dość niefortunnie się złożyło, bo parę tygodni wcześniej Głód rozjebał swoją w jakimś karambolu w centrum miasta. Twierdził, że to nie jego wina, ale nie sądzę, żeby rodziny szesnastu ofiar śmiertelnych się z nim zgodziły. No i pozostawał jeszcze motocykl Śmierci, ale on był w stanie pomieścić tylko dwie osoby. Szybka matematyka pomogła nam zrozumieć, że to o trzy za mało. To znaczy, hej, Michał zawsze mógł polecieć na tych swoich wielgachnych archanielskich skrzydełkach, mało tego, mógł nawet zabrać kogoś ze sobą, ale i tak zostawała nam jedna osoba.

— Ja zostanę — stwierdził Wojna, kiedy już się trochę uspokoił. — Spróbuję zrobić mały risercz czy coś. W sumie to chętnie wpierdolę Thorowi po raz kolejny i może nawet powie mi coś więcej niż ostatnim razem. Na przykład w jaki sposób Kojtyła został władcą Piekła czy coś w tym stylu. Tylko najpierw musiałbym go znowu odszukać… Hmmm pewnie już się uwolnił z mojego improwizowanego krzyża…

— Na pewno? — spytałem widząc jego niepewną minę. — Możemy zawsze wynająć busa albo…

— Nieee, nie ma co. Bawcie się dobrze — to mówiąc, pomachał nam na pożegnanie i ruszył w stronę najbliższego pubu. Ciekawi mnie ile tam siedział zanim go wyjebali.

Gdybyście pytali — tak, spróbowaliśmy użyć Noża, żeby skontaktować się z Jezusem, ale nic z tego nie wyszło. Najwyraźniej był tak odcięty od świata, że nie dało się nawiązać między nami żadnej więzi. Kolejne próby kończyły się tylko przemianą w Antychrysta lub Zwycięzcę. Żadna z tych dwóch form nie była mi na razie potrzebna. Kto by pomyślał, że mając możliwość przybrania postaci przystojnego chłoptasia będę wolał pozostać w formie pryszczatego stulejarza. A jednak.

Musieliśmy więc polegać tylko na informacji, którą Wojna wyciągnął z Thora — że Kojtyła nawiązał kontakt z Przedwiecznymi. Były to dość niepokojące wieści, ale przynajmniej dawało nam to jakiś punkt zaczepienia.


Kilka godzin później stanęliśmy na plaży w Ustce. Trochę żałowałem, że zgłosiłem się na ochotnika, żeby polecieć z Michałem, łapy bolały mnie jak diabli, ale przynajmniej ładne widoczki były. No i do tego wiało jak skurwysyn. Na szczęście Głód i Śmierć nie zostali specjalnie w tyle i za jakieś pół godziny do nas dołączyli. Mogliśmy wreszcie zacząć zabawę.

Wtedy dotarło do nas coś wyjątkowo niepokojącego.

— Eeeee… Czemu morze jest czerwone? — spytał nieśmiało Michał.

— To krew — stwierdził Głód oblizując palec. — Albo gdzieś niedaleko rozpierdolił się jakiś wampirzy Tytanik, albo kończy nam się czas…

— Najpierw deszcz żab, teraz krwawe morze. Prawie jak plagi egipskie.

— Kojtyła nie wie co robi, pewnie nawet nie ma pojęcia o pieczęciach — stwierdził Śmierć.

Dokładnie w tym momencie z nieba lunął deszcz krwi.

— Kurwa. Dajcie Necronomicon, załatwmy to szybko i wracajmy do Wojny.

Zapadła cisza.

— Który z was wziął Necronomicon? — spytałem ostrożnie.

Chociaż raz Głód i Śmierć byli zgodni.


Kiedy parę godzin później Michał wrócił do nas z tą przeklętą księgą, cała nasza trójka była naprawdę solidnie napierdolona. Kto by pomyślał, że w portowym barze mają tak zajebisty bimber.

— Dej mie to — powiedział Głód i otworzył księgę w randomowym miejscu. — O, to chyba to.

Zapluł przy tym całą stronę, tak, że nie dało się z niej zupełnie nic odczytać. Nie zniechęciło go to jednak do spróbowania.

(Kwestie w nawiasach kwadratowych to tłumaczenie z mowy Przedwiecznych).

— [PRZYBĄDŹ O WIELKI], kurwa mać ale miee napierdala gardło coś [EDWIECZNY, ISTOTO] echu echu [OŚ TAM COŚ TAM] — wydukał. — NO WYŁAŹ KURWA Z TEGO MORZA.

— Wiesz co, nie jestem do końca pewien czy to tak szło… — stwierdziłem wpierdalając solone paluszki zakupione w pobliskim sklepiku z pamiątkami.

— Zamknij ryj.

— Sam się zamknij, chuja przyzwiesz nie Cthulhu.

— Twoją starą chyba.

— Chyba twoją kurwa.

Ta urocza wymiana zdań wciągnęła nas tak bardzo, że nie zauważyliśmy olbrzymiej fali, która chwilę później pierdolnęła w całą naszą czwórkę. Kiedy wreszcie wyczołgaliśmy się z tej krwistej powodzi, coś przysłoniło księżyc i wyciągnęło do nas wielgachne łapy.

— Kurwaaa i co? Mówiłem, że zadziała — powiedział radośnie Głód i odwrócił się w stronę giganta. — [SIEMA KURWA].

— [CZEGO KURWA CHCECIE]? — zirytował się Cthulhu podnosząc nas do góry. — [NAWET POSPAĆ SPOKOJNIE NIE MOŻNA. NAJPIERW TEN MAŁY GRUBAS Z KREMÓWKAMI, A TERAZ JEŹDŹCY AKOPALIPSY. KTO BĘDZIE KOLEJNY, KRZYSZTOF IBISZ]?

— [MY WŁAŚNIE W TEJ SPRAWIE] — wtrąciłem się, jako że zaczynałem już powoli trzeźwieć. Zimny prysznic naprawdę potrafi zdziałać cuda. — [W SENSIE, W SPRAWIE TEGO GRUBASKA. TO NASZ ZNAJOMY I CHCIELIŚMY SPYTAĆ CZY WIESZ MOŻE GDZIE JEST TERAZ]…

Cthulhu potrząsnął mackami i spojrzał na błyszczący księżyc. Była naprawdę zajebista pełnia.

— [CHCIAŁ TYLKO, ŻEBYM OBJAŚNIŁ MU KILKA WERSETÓW Z NECRONOMICONU. GŁÓWNIE PRAKTYCZNE WYKORZYSTANIE MAGII PRZEDWIECZNYCH. ZAPŁACIŁ DOŚĆ HOJNIE, NIE MAM POJĘCIA, GDZIE MÓGŁ SIĘ UDAĆ, ANI CO PLANUJE].

— [AKURAT TO WIEMY — APOKALIPSĘ] — powiedział Śmierć wycierając sobie twarz. — [WŁAŚNIE PRZEZ NIEGO WODA W MORZU ZMIENIŁA SIĘ W KREW].

— [WIĘC CZEMU SIĘ NIE CIESZYCIE? PRZECIEŻ WŁAŚNIE NA TO CZEKACIE, CZYŻ NIE]? — monstrum delikatnie usiadło na plaży, nie wypuszczając nas jednak z dłoni.

— [NIE DO KOŃCA, TEN ŚMIEĆ PORWAŁ JEZUSA I NASZYCH… A ZRESZTĄ. JEBAĆ. NIEWAŻNE.] — rzuciłem. — [BYŁ Z KIMŚ CZY PRZYSZEDŁ SAM]?

— [CÓŻ, TOWARZYSZYŁA MU DZIWNA KOBIETA] — zamyślił się Cthulhu. — [WYGLĄDAŁA JAKBY DOSŁOWNIE SEKUNDY DZIELIŁY JĄ OD ZGONU, CAŁA BLADA I… A, MIAŁA JESZCZE WYTATUOWANĄ RÓŻĘ NA PRAWEJ PIERSI.]

Zanim cokolwiek zdążyliśmy zrobić, Śmierć poleciał w dół z okrzykiem przerażenia.

Jak się okazało, bimber ma też zastosowanie trzeźwiące, jakkolwiek dziwnie to nie brzmi.

— Kurwa mać, pojebało was? — Śmierć zerwał się z ławki, krztusząc się i przecierając oczy. — To jest pierdolony kwas. Ała.

Głód uśmiechnął się, dumny ze skuteczności swojego pomysłu.

— Co ci tam odjebało? — spytałem dopijając zawartość butelki. — Spierdoliłeś się z łapy Cthulhu i prawie rozjebałeś sobie łeb o skały. Miałeś niezłego farta.

— Chodzi o tę loszkę, mam rację? — Głodowi odpalił się tryb Szerloka. — Prawie zesrałeś się w gacie, gdy o niej wspomniał. Kto to jest?

— Ja… — wyjąkał Śmierć. — Ja nie wiem, to nie…

W tym momencie musiałem przerwać mu na chwilę te żałosne tłumaczenia.

— To są chyba jakieś pierdolone jaja…

— Co jest? — spytał Głód i podążył za moim wzrokiem. — O kurwa.

Na pobliskim pomoście siedziała sobie para nastolatków. Ta sama, którą widzieliśmy w kawiarni. Nie miałem wątpliwości, że to oni, byli nawet tak samo ubrani.

— O ja pierdolę — wydukał Śmierć. — Chyba jednak miałeś rację Zaraza, to nie może być kurwa przypadek.

— Dobra, krótka piłka, kim wy do kurwy nędzy jesteście? — jako, że nie było wśród nas Wojny, musiałem przejąć inicjatywę w byciu najbardziej delikatną i subtelną osobą na tej planecie.

— O, hej Zaraza. Cześć Śmierć, siemanko Michał. Hejka Głód. — uśmiechnęli się sztucznie.

— Nie podoba mi się to — stwierdził Michał. — Może powinniśmy…

— Uciekać? To interesujące, nie sądzisz Adamie? — powiedziała dziewczyna.

— Owszem, na pewno ciekawsze od ciągłego gadania — stwierdził Adam. — Zero walki, zero zabijania demonów albo aniołów… Nuuuda.

Wymieniliśmy zaniepokojone spojrzenia.

— Tak, wraz z Ewą śledzimy was od samego początku. To znaczy od kiedy zeszliście nad Ziemię — kontynuował chłoptaś. — Niesamowicie angażująca rozrywka. Wiecie, że byliśmy z wami w klasie w liceum? Wątpię, że zauważyliście, w końcu byliście zbyt zajęci zabijaniem dyrektorów i wyrzucaniem nauczycieli przez okna hehe.

— Czego chcecie? — spytał powoli Śmierć.

— Rozrywki — powiedziała Ewa. — Widowiska. Krwi. Akcji. Was.

— To jest pojebane. Jesteście po prostu jebanymi stalkerami — podsumowałem.

— NIE! POJEBANE JEST TO, ŻE OD JAKIEGOŚ CZASU SIEDZICIE NA DUPSKACH — Ewa nagle wpadła w furię. — WASZA ŻAŁOSNA POTYCZKA Z THOREM I ODYNEM? PHI. GWAŁT POD POSTACIĄ ANTYCHRYSTA? LITOŚCI. POKAŻCIE NAM COŚ NAPRAWDĘ INTERESUJĄCEGO. JAK BITWA NA PLACU ŚWIĘTEGO PIOTRA, JAK WALKA W KLUBIE L, JAK…

— Zamknij mordę — przerwałem jej i sięgnąłem po rewolwer. Z przerażeniem zorientowałem się jednak, że nie ma go w mojej kieszeni.

— Tego szukasz? — uśmiechnął się Adam i pomachał mi moją bronią przed oczami. — Możemy zrobić tak — ja oddam ci twoją zabaweczkę, a wy otworzycie tu na plaży kilka portali, nieważne czy piekielnych czy niebiańskich. Popiszcie się, zróbcie nam niezapomniane szoł, a damy wam spokój. Na chwilę.

— Mam lepszy pomysł. Ty possiesz mi chuja, a ja spuszczę ci się do mordy — powiedziałem i zamachnąłem się biczem, który Głód dyskretnie podał mi za plecami.

— Dzięki piękne — uśmiechnąłem się szyderczo, podnosząc upuszczony przez Adama rewolwer i dałem znak Cthulhu.

Olbrzymia pięść z ogromną siłą pierdolnęła w molo, miażdżąc dwójkę naszych nowopoznanych znajomych. Całą naszą czwórkę zasypał deszcz drzazg i odłamków pomostu. Nie mówiąc już o pierdolonej burzy piaskowej, wywołanej przez gwałtowne uderzenie.

— No, to możemy już chyba wracać do Wojny — uradował się Archanioł Michał.

— A potem? — spytał Śmierć otrzepując się z drzazg.

— A potem Piekło — dodał Głód.

Podszedłem do olbrzymiej dziury, która jeszcze chwilę temu była plażą i spojrzałem w dół. Do moich uszu dobiegły krzyki torturowanych dusz, a w nosie zakręciło się od siarki.

— Chyba przez przypadek odkryliśmy drogę na skróty — uśmiechnąłem się radośnie, uzupełniając magazynek rewolweru.

Witamy w Piekle

Piekło zmieniło się trochę od czasu, gdy odwiedziłem je po raz ostatni. Może to kwestia tego, że dane mi było zobaczyć tylko jego niewielki fragment, a z tego co słyszałem, pomieszczenie socjalne dla martwych memów było jednym z tych mniejszych. Teraz, kiedy stanęliśmy na środku olbrzymiej hali, pełnej torturowanych przez demony dusz i zobaczyliśmy jak wygląda jego najgorsza część, zaczęliśmy naprawdę obawiać się naszego spotkania z aktualnym władcą tego miejsca.

Niestety nie było z nami Wojny, który co prawda był już w drodze, ale musiał polegać wyłącznie na kursującym raz na ruski rok pksie. Mieliśmy szczerą nadzieję, że damy sobie radę do jego przyjazdu. Niepewnie wkroczyliśmy pomiędzy grupę jakichś biednych śmiertelników prowadzonych do wielkiego pieca. Jakimś cudem nikt nie zauważył jak tu weszliśmy, dopiero teraz wokół olbrzymiej dziury w suficie zaczęły zbierać się grupki demonów-strażników.

— Jaki mamy plan? — szepnąłem do Śmierci, który szedł tuż obok.

— A mamy jakiś? — odpowiedział z nietęgą miną.

— Może powinniśmy poczekać na Wojnę? — zasugerował Głód.

— Na to już za późno. Jeśli zdąży na walkę to spoko, jeśli nie, poradzimy sobie sami.

— Jesteś pewien? Mamy tylko kosę, Nóż, rewolwer i bicz. To nie jest arsenał do walki z władcą Piekieł.

— Kurwa, wybacz, że zostawiłem RPG w domu — przewróciłem oczami. — Razem ze Śmiercią pokonaliśmy we dwójkę samego Szatana, mając do dyspozycji wyłącznie nasze moce.

— Bosko. Nie zapominaj też o tej loszce, która najwyraźniej sprzymierzyła się z Kojtyłą. To nie może być byle bogini.

— Eee chłopaki? — wtrącił się Archanioł Michał. — Myślę, że średnio wtopiłem się w tłum ze swoimi skrzydłami — wskazał na demoniczny orszak zmierzający w naszą stronę.

Westchnąłem i wyciągnąłem rewolwer.

— Dobra, chyba nie możemy już dłużej tego odwlekać.

W tym momencie całe Piekło zatrzęsło się gwałtownie. Do tego stopnia, że cała nasza czwórka przewróciła się na twarde, czerwone skały, robiące tu za podłoże. Z sufitu zaczęły spadać te stalaktygmaty czy jak to się zwały te jebane kolce, miażdżąc pod sobą dziesiątki dusz, które przyjęły tą chwilową przerwę od tortur z wyraźną ulgą. Nadciągająca w naszą stronę grupa demonów rozejrzała się badawczo dookoła i biegiem rzuciła się w naszym kierunku.

— Jest ich za dużo — stwierdził Michał. — Za chuja nie damy im rady.

W tym momencie stało się coś. Nie do końca wiem co, ale kiedy oczojebne światło na chwilę osłabło, zobaczyliśmy, że przez wybitą przez Cthulhu dziurę wlatują setki aniołów z błękitnymi mieczami.

— Czy ktoś mi wyjaśni co tu się kurwa dzieje? — spytałem patrząc jak armie obu królestw rzucają się sobie do gardeł. — Co tu robią te niebiańskie gówna, czy Bóg nie powiedział wyraźnie, że ma wyjebane i woli wysłużyć się nami?

— Patrząc na to jakim jest chujem, pewnie chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Zabije nas i uwolni Jezusa. Podwójne zwycięstwo — powiedział Śmierć.

Cała hala w której się znajdowaliśmy zaczęła błyskawicznie wypełniać się anielską masą. Z pochowanych w ścianach tajnych przejść zaczęły wyłazić kolejne demony i radośnie podejmowały walkę z najeźdźcami. Najwyraźniej każdy stracił nami zainteresowanie.

— Dobra, znajdźmy Kojtyłę i spierdalajmy stąd jak najszybciej — syknąłem i ruszyłem w stronę czegoś co wyglądało jak wyjście.

Wypadliśmy na długi korytarz, o dziwo, zupełnie pusty. Przypominał on nieco tunel w jakiejś kopalni. Gdzieś na końcu widać było delikatną poświatę, było to zapewne kolejne jezioro lawy. Nagle dostrzegliśmy jakiś ruch w ciemnościach, a wielkie wrota zatrzasnęły się za naszymi plecami.

— Co do kurwy… — szepnął Śmierć, sparaliżowany ze strachu.

— Witam ponownie — usłyszeliśmy znajomy głos. — Spotykamy się dopiero po raz trzeci, a mimo to zdaje mi się jakbyśmy znali się od wieków.

Warol wyszedł na środek korytarza i jednym kłapnięciem szczęki pożarł pięć kremówek, które trzymał w ręce. Wyglądał okropnie, czyli w sumie jak zawsze, ale coś było z nim nie tak. I nie chodziło tu o kilka macek sterczących mu z pleców.

— Co was tu sprowadza? Chcecie uwolnić waszych przyjaciół? Chodźcie, zaprowadzę was do nich — uśmiechnął się i wskazał ręką w zapewne przypadkowym kierunku.

— Nigdzie z Tobą nie idę! Giń! — wrzasnął Śmierć i jak idiota, którym jest, rzucił się na tą obrzydliwą maszkarę z kosą.

— Śmierć, nie! — krzyknął tylko Głód, ale było już za późno.

Warol zamachnął się na tego szarżującego debila i wystrzelił w jego kierunku jedną ze swoich macek, która przebiła mu klatkę piersiową na wylot. Staliśmy w bezruchu, patrząc jak martwe ciało naszego brata uderza o ziemię. Kosa bezwładnie wypadła mu z dłoni i zabrzęczała, tocząc się po wystających skałach.

— Co… ty.. to… — próbowałem coś wystękać, ale nie byłem w stanie.

— Spokojnie kochani, wasz braciszek zaraz wróci. To w końcu Piekło, tu nie da się zginąć hahahah — zaśmiał się złowieszczo. — Teraz pozwólcie za mną, tym razem bez żadnych głupich sztuczek.

— Czy to jest… Czy my… — nie mogliśmy wykrztusić z siebie nic więcej, kiedy nagle pojawiliśmy się na szkolnym korytarzu. Było to nasze liceum, do którego chodziliśmy przez pierwsze dwa lata pobytu na Ziemi.

— Szkoła jest w końcu prawdziwym piekłem, czyż nie? — Kojtyła nie przestawał się uśmiechać. Kątem oka patrzyłem na kikut jego prawej dłoni, odciętej przez Głód podczas bitwy w Watykanie. Nasze pierwsze spotkanie…

— Po co nas tu przyprowadziłeś? — spytał nieśmiało Archanioł Michał.

— Zamknij mordę aniołku. Ty nie jesteś mi potrzebny, więc sklej pizdę i siedź cicho, albo skończysz jak najchujowszy z Jeźdźców.

— Sam jesteś najchujowszy, Śmierć był… — próbowałem bronić naszego martwego brata, ale nie potrafiłem znaleźć odpowiednich słów.

— No kim? Śmieciem, którym gardziliście przez całe życie? Kulą u nogi, której próbowaliście się pozbyć? Czy może…

— Dobra, teraz pora na to, żebyś to ty się zamknął — odezwał się nagle najbardziej kojący głos na całym jebanym świecie.

— JEZUS?! — pisnął Kojtyła. — JAK TY SIĘ…

— Anioły mojego ojca mnie uwolniły. Wasze zabezpieczenia są chujowe. Kod do wifi to pierdolony żart — Syn Boży pomachał nam radośnie. — Cześć ziomeczki, niepotrzebnie się fatygowaliście, mój ojciec się już wszystkim zajął.

— Twój ojciec jest… Ech, zresztą nieważne. Gdzie jest Atena, Adolf, Hermes, Pu…

— Wszyscy się już wolni i zapewne w tym momencie roznoszą to miejsce na strzępy — zbawiciel był radosny jak skowronek.

— A co do Ciebie… — odwrócił się do Kojtyły, którego już nie było. — Fak, gdzie ten śmieć spierdolił?

Obeszliśmy całą szkołę wzdłuż i wszerz, ale nigdzie nie było śladu po naszym zbiegu. Ulotnił się najwyraźniej w jakiś nadprzyrodzony, kremówkowy sposób. Ostatnim miejscem, które mieliśmy zamiar sprawdzić była sala gimnastyczna. Tam czekała na nas niespodzianka.

Warol wisiał sobie na tablicy wyników, z pętlą obwiązaną wokół szyi. To było zaskoczenie numer jeden, ale licząc je jako jak najbardziej pozytywne.

— Ech, szkoda, że nie miałem okazji wypatroszyć go osobiście… — westchnąłem.

Dopiero po chwili zobaczyliśmy, że fejkowy papaj ma wyprute wszystkie wnętrzności, które leżały beztrosko na drewnianym parkiecie. Dodatkowo miał w mordzie własne genitalia, odcięte najwyraźniej wyjątkowo tępym narzędziem.

— Oł szjiiieeeet — stwierdził Archanioł Michał. — To jest już trochę pojebane.

Zeszło nam z pięć minut, nim zobaczyliśmy, że na końcu sali ktoś stoi. Nie mieliśmy problemu, żeby rozpoznać tajemniczą nieznajomą. Róża na prawym cycku mówiła sama za siebie.

— Więc to ty jesteś tą dupeczką Kojtyły — uśmiechnąłem się na powitanie. — Za co to? — wskazałem głową na dyndającego delikwenta. — Aż tak słaby w łóżku?

— Był idiotą. Jego błyskotliwy plan zakładał, że jeśli wywoła Apokalipsę, gdy Jezus będzie uwięziony w Piekle, on sam ruszy do walki z wami u boku i zostanie władcą tego co zostanie ze świata, czyli w sumie niczego. Albo coś równie idiotycznego, nie słuchałam nigdy tego, co on tam pierdolił — powiedziała spokojnie tajemnicza panienka. — Był na tyle głupi, że zwrócił się do mnie o pomoc, więc cóż… Dostał to na co zasłużył… Jeszcze jakieś pytania nim rozszarpię was na strzępy?

— Dwa — powiedział Głód. — Po pierwsze, o co chodzi z tym miejscem? Czemu…

— Warol był dość sentymentalny, stworzył je, żeby przypomnieć wam o tym jak tu trafiliście i… sama nie wiem… przekonać was, żebyście dobrowolnie do niego dołączyli?

— Próbował nas kurwa zabić! — wrzasnął Głód. — I to niejednokrotnie, czy on naprawdę był tak tępy, że…

— Tak. A teraz zadajcie mi ostatnie pytanie, bo mam ważniejsze sprawy na głowie niż gadanie z wami.

— Ach taaak, kocham te monologi antagonistów — wtrąciłem się. — „Na pewno zastanawia was, czemu to zrobiłam, otóż już wam mówię, zaczęło się od…”

— To jest dialog — powiedziała striggerowana już lalunia.

— Dialog, monolog, jeden chuj. To psuję immersję — poparł mnie Jezus. — Zero jakiejkolwiek satysfakcji z odkrywania historii samemu, zero…

— TO PO CHUJ MNIE PYTACIE ZAMIAST ZACZĄĆ WALCZYĆ?

— Ostatnie pytanie — Głód znowu wciął się rozmowę. — Kim ty tak w sumie jesteś?

— Moją byłą.

Odwróciliśmy się. Do sali wszedł… Śmierć, ociekający krwią.

— Warol nie kłamał. Tu nie da się zginąć — uśmiechnął się na widok naszych zdumionych min. — Ale ta suka… — wskazał na naszą rozmówczynię — ma inne sposoby na zniszczenie was, mam rację Otchłań? Mój „skarbie”?

— Ty ją znasz? Ale jak… co… Twoja była? — wydukał zdezorientowany Michał.

Nie jestem do końca pewien czy bardziej byłem ucieszony na widok żywego Śmierci niż martwego Warola, ale obie te rzeczy można zdecydowanie zaliczyć na plus.

— Dobra, no to walczmy — uśmiechnął się Jezus i wyciągnął coś z paska spodni.

— Co to? — spytałem.

— Ostatnia pieczęć Apokalipsy.

To mówiąc, rzucił zawiniątko na ziemię i zmiażdżył je pod butem.

— Czy ty właśnie… — szepnęła przerażona Otchłań.

— Tak. Wywołałem Apokalipsę.

Hail the Apocalypse

Widzicie, według tego co zapisał św Jan, Apokalipsa pochłonie świat po przełamaniu siedmiu pieczęci. Sześć z nich zostało już roztrzaskanych dawno temu, o czym żaden z nas nie miał pojęcia. Niebo trzymało to w tajemnicy, byśmy nie próbowali usiłować odnaleźć ostatniej pieczęci i samowolnie wywołać końca świata. Jak się okazało, nie zabezpieczyli jej wystarczająco dobrze. Jezusowi udało się ją wykraść i ukryć przez Kojtyłą, który był tak tępy, że nie pomyślał, aby przeszukać go przed zesłaniem w piekielne czeluści.

A teraz, ostatnia pieczęć Apokalipsy leżała roztrzaskana pod butem Syna Bożego.

Wszystko się rozmazało, do naszych uszu dobiegł tylko przeraźliwy ryk Otchłani, która najwyraźniej nie spodziewała się takiego obrotu spraw. A ja? Sam nie wiedziałem co o tym myśleć. W końcu czekaliśmy na to całe nasze życie. Wszystko potoczyło się tak szybko…

Otworzyłem oczy. Dopiero po chwili zorientowałem się, że nigdy ich nie zamknąłem. Stałem… w gabinecie dyrektora naszej szkoły, a kilka sekund później, obok mnie zmaterializowali się Śmierć i Głód.

— Co się dzieje? Czemu znów jesteśmy w tym jebanym liceum? — wyjąkał Śmierć.

Wtedy przed nami pojawił się Szatan, w swojej prawdziwej, rogatej formie.

— Przecież już go zabiliśmy… — szepnąłem, ale nie było czasu, by się nad tym zastanawiać, gdyż monstrum właśnie rzuciło się od ataku.

Odsunąłem się do tyłu i zorientowałem, że trzymam w dłoni swój rewolwer. Błyskawicznie zaraziłem każdą z kul wszystkimi najgorszymi chorobami, które przyszły mi do głowy. W tym czasie Głód zamachnął się biczem i obwiązał go wokół szyi ex-władcy Piekła. Śmierć skorzystał z okazji i z całej siły wbił ostrze swojej kosy w jego żołądek. Szatan ryknął z bólu i podniósł łapę, by rozszarpać nią Głód, który trzymał go jak na smyczy.

Byłem szybszy.

Wystrzeliłem kilka razy i trafiłem idealnie w nadgarstek potwora, odstrzeliwując mu całą dłoń. Bydlę zakaszlało i chyba próbowało coś powiedzieć, ale drugi cios Śmierci ostatecznie pozbawił go tej możliwości. I głowy. Znowu.

Wszystko eksplodowało i rozbłysło rażącym światłem. Kiedy wszystko się uspokoiło, zobaczyliśmy, że stoimy na placu świętego Piotra w Watykanie. Wokół nas gromadziły się anielskie zastępy, a na papajowym balkoniku stał… Wojna?

— Co tu się kurwa dzieje, czy tak wygląda Apokalipsa? — spytałem próbując zrozumieć co tu się odpierdala.

Głód i Śmierć nie odpowiedzieli, tylko ruszyli naprzeciw nadciągającym aniołom. Dostrzegłem wtedy, że nad naszymi głowami lata Hermes, krzycząc bez przerwy:

— Hajs z monopoly! Hajs z monopoly!

Przełknąłem ślinę. Coś tu było bardzo nie tak, ale nie mogłem zrozumieć co. Mój mózg odrzucał jakiekolwiek próby wyjaśnienia tego co się wokół nas, wokół mnie, działo.

Chłopaki najwyraźniej świetnie się bawili, powtarzając historię, która już się wydarzyła. Anielska krew pryskała na lewo i prawo. Wtedy nagle usłyszałem głoś Wojny, który mnie wołał. A przynajmniej tak mi się zdawało.

— Zaraza! — wrzeszczał z balkonu. — Musicie…

Znowu światło, zmiana otoczenia. Tym razem pojawiliśmy się w burdelu Afrodyty.

— Dzień dobry, jestem Robert Makłowicz — powiedziała Maria Magdalena z różowym irokezem i dwoma dodatkowymi rękami na biodrach.

— Dzień dobry, ja jestem… — zaczął Śmierć. — Ja jestem… eee…

Zacząłem się z niego śmiać, ale po chwili ogarnąłem, że ja sam zapomniałem kim właściwie jestem. Jak to możliwe, jak…

Znowu szkoła, znowu gabinet… czyj gabinet? Coś się pojawia, znowu trzeba to zabić. Czy to Szatan? Nie, to znowu Archanioł Gabriel. Zabić, trzeba zabić, rozszarpać, wypatroszyć, zniszczyć…

— Kurwa mać — słyszę jakiś głos nad głową.

Nade mną, na suficie, niczym pierdolony nietoperz, ktoś wisi do góry nogami. Wydaje mi się, że skądś go znam, ale nie mogę sobie przypomnieć skąd. Ma wielki ognisty miecz, którym nieudolnie próbuje się ogolić. Przekręca głowę pod takim kątem, że powinien skręcić sobie kark, ale zamiast tego wypluwa obślinioną karteczkę z dwudziestoma sześcioma słowami: „obudźcie się do kurwy nędzy”.

Znowu gdzieś jesteśmy. To chyba jakieś przyjęcie. Wygląda jak urodziny. Ale czyje? Moje? Chwytam za butelkę Jacka Danielsa, która zamienia się nagle w demonią łapę, która rozszarpuje mi gardło. Ktoś podaje mi taśmę klejącą, ktoś krzyczy, że lepiej użyć pasty do butów. Nie słucham ich kłótni, tylko zaklejam sobie dziurę w szyi i dołączam do walki. Zaraz, jakiej walki, z kim walczymy? Z armią tych dziwnych istot z ognistymi mieczami. Krzyczą strasznie głośno, ale z ich ust nie wydobywają się słowa, tylko farba w spreju. Piszą na ścianach jakieś dziwne słowa w nieznanym języku, „Ja pierdolę, jeśli zaraz się nie obudzicie to wszyscy jesteśmy w ciemnej dupie, ciemnej dupie, ciemnej, ciemnej…”

Kim jestem? Co ja tu robię? Coś trzymam, czy to broń? Może chcę się zabić? Czy jestem samobójcą? Rozglądam się wokół. Jestem chyba w jakimś klubie. Ludzie wokół tańczą i śpiewają. Z głośników leci ostatni hit z listy przebojów „DO KURWY NĘDZY ONA WAS ZABIJA”. Obok mnie stoi Adolf Hitler. Nie wiem skąd znam jego imię, ale chyba jest moim przyjacielem. Klepię go po plecach, ale ręka przechodzi mi na wylot, bo mój kumpel nie ma pleców. Zaczynamy się panicznie śmiać, bo to było takie zabawne. Macham na barmana, żeby przyniósł nam trochę oleju silnikowego, ale on oczywiście się myli i zamiast tego daje nam World Trade Center z polewą czostkowo — miodową. Nie podoba mi się to, idę stamtąd.

Jestem znowu w jakimś miejscu. Podchodzi do mnie jakaś ładna loszka i daje mi jakiś dziwny nóż. Nie ma obok żadnego asfaltu, więc nie mam pojęcia po co mi on. Nie chcę, żeby było jej przykro, więc wbijam go sobie w oko.

I ujrzałem w prawej ręce Jezusa zasiadającego na tronie

księgę zapisaną wewnątrz i na odwrocie

zapieczętowaną na siedem pieczęci.

I ujrzałem potężnego Archanioła Michała, obwieszczającego głosem donośnym:

«Kto godzien jest otworzyć księgę i złamać jej pieczęcie?»

A nie mógł nikt —

na niebie ani na ziemi, ani pod ziemią —

otworzyć księgi ani na nią patrzeć.

A ja się wkurwiłem,

że nikt nie znalazł się godzien, by księgę otworzyć ani na nią patrzeć.

I mówi do mnie Wojna:

«Przestań płakać:

Oto zwyciężyłeś Zarazo z pokolenia Jeźdźców

Odrośl Jana,

tak że otworzy księgę i siedem jej pieczęci».

I ujrzałem między tronem z czworgiem postaci

a kręgiem anielskim

stojącego Śmierć jakby zabitego,

a miał siedem rogów i siedmioro oczu,

którymi jest siedem Duchów Boga wysłanych na całą ziemię.

On poszedł,

i z prawicy Zasiadającego na tronie wziął księgę.

A kiedy wziął księgę,

pozostałych trzech Jeźdźców i dwudziestu czterech bogów upadło przed Jezusem,

każdy mając harfę i złote czasze pełne kadzideł,

którymi są modlitwy świętych.

Odwracają się wszyscy w stronę Śmierci, czwartego Jeźdźca

I taką nową pieśń śpiewają:

«Godzien jesteś wziąć księgę i jej pieczęcie otworzyć,

bo zostałeś zabity

i nabyłeś Bogu krwią twoją z każdego pokolenia, języka, ludu i narodu,

i uczyniłeś ich Bogu naszemu królestwem i kapłanami,

a będą królować na ziemi».

I ujrzałem,

i usłyszałem głos wielu aniołów

dokoła tronu i Jeźdźców, i bogów,

a liczba ich była miriady miriad i tysiące tysięcy,

mówiących głosem donośnym:

«Zaraza, nie poddawaj się, już prawie ci się udało ».

A wszelkie stworzenie, które jest w niebie

i na ziemi, i pod ziemią, i na morzu,

i wszystko, co w nich przebywa,

usłyszałem, jak mówiło:

«Ale ta suka… Ona ma inne sposoby na zniszczenie was, mam rację Otchłań? Mój „skarbie”…»

A czworo Zwierząt mówiło: «Amen».

Jeźdźcy zaś upadli i oddali pokłon.


Wtedy zrozumiałem.

Upadłem na ziemię, z trudem łapiąc oddech. Co to kurwa było?

— Jezu, Zaraza… — odetchnął z ulgą Wojna. — Udało ci się.

Podniosłem się i rozejrzałem dookoła. Wciąż byliśmy w sali gimnastycznej. Otchłań stała w tym samym miejscu co wcześniej, ale z niewiadomych przyczyn stała się jakieś osiem razy większa niż poprzednio. Z jej oczu wychodziły jakieś dziwaczne promienie, które sięgały w stronę… Śmierci i Głodu, wciąż stojących w transie na samym środku sali.

— Co tu się dzieje? — spytałem wciąż mając w głowie te pojebane wizje.

— Wysysała z was energię… — wystękał Wojna, zamachując się na Otchłań, która jakby od niechcenia odepchnęła go olbrzymią nogą, nie odrywając wzroku od Śmierci i Głodu.

Zamrugałem kilka razy.

— A Jezus? A Apokalipsa?

— Nie było żadnej Apokalipsy, to wszystko wizje, które podsuwa wam ta suka. Tkwicie w pętli własnych wspomnień, dopóki nie zostanie z nich już nic. Musimy wyciągnąć z niej chłopaków, nim będzie za późno.

— Więc Jezus… nie złamał ostatniej pieczęci? — zasmuciłem się trochę. — Gdzie on tak w sumie jest? I gdzie jest Michał?

— Kazałem im spierdalać. Piekło się wali, nie możemy ryzykować — uśmiechnął się smutno Wojna i ponowił atak na rosnącą od wysysanej energii Otchłań. — Wszyscy nasi przyjaciele są już bezpieczni. Zostaliśmy tylko my. No i ona.

Sięgnąłem po rewolwer. A więc niech tak będzie. Wszystko skończy się tak gdzie się zaczęło. Załadowałem ostrożnie jedną kulę i starannie wymierzyłem. Huk wystrzału zagłuszył odgłos ścian walących się wokół nas. Kula trafiła byłą Śmierci prosto w czoło. W tym momencie promienie, którymi ssała naszych braci momentalnie zniknęły, a do hałasu panującego wokół doszedł jeszcze przeraźliwy ryk zarażonej ślepotą Otchłani.

— Co tu się kurwa dzieje? — spytali jednocześnie zaspani Głód i Śmierć, patrząc z niepokojem na Otchłań rzucającą się na wszystkie strony.

— Potem wam wyjaśnimy, na razie skupmy się tylko na rozpierdoleniu tej szmaty — odpowiedziałem z niepewnym uśmiechem.

Pewne było, że zginiemy, niekoniecznie zabici przez Otchłań, ale prędzej przez Piekło, które na naszych oczach rozpadało się na kawałki. Kiedy już go nie będzie, po śmierci nie trafimy nigdzie i myślę, że cała nasza czwórka zdawała sobie z tego sprawę. Z sufitu sali gimnastycznej zaczęły spływać wodospady lawy, a w podłodze z niewiarygodną szybkością pojawiały się wielkie dziury, które zapewne nie miały nawet żadnego dna. Wyglądało to wszystko niesamowicie i gdyby nie olbrzymia laska, napierdalająca na ślepo pięściami wokół siebie, stanąłbym w miejscu i po prostu podziwiał tą przepiękną destrukcję.

— To co panowie, jak umierać to wszyscy, huh? — zaśmiał się Głód i uniósł dłoń do góry.

Nasza pozostała trójka tylko podziwiała. Był to pierwszy raz, kiedy użył swoich mocy po opuszczeniu Czwartego Wymiaru.

W jednej chwili Otchłań zaczęła maleć. Cała jej olbrzymia masa była wsysana przez Głód, który z upiornym śmiechem pochłaniał kolejne litry tłuszczu. Trwało to może z pół minuty, ale zasłużyło sobie na gromkie brawa, których i tak nie było słychać w całym tym chaosie, który panował dookoła.

— Teraz moja kolej — powiedziałem i strzeliłem w Otchłań po raz kolejny.

Odrzuciło ją trochę do tyłu i już się bałem, że wpadnie do lawy, ale na szczęście szybko się podniosła.

— PIEKŁO DLA DEMONÓW KURWA! — zaczęła drzeć ryj. — RASOWO CZYSTE PIEKŁO, ŻĄDAMY PODZIAŁU, BIAŁE PIEKŁO, CZARNE PIEKŁO! JEBAĆ TYCH ANIELSKICH IMIGRANTÓW!

Śmierć prawie zesrał się ze śmiechu.

— To było niezłe — pochwalił mnie. — To teraz ja.

Podszedł powoli do Otchłani rysującej swastyki na rozpadającym się parkiecie.

— Cześć skarbie — powiedział radośnie. — Mam coś dla Ciebie.

To mówiąc rzucił ją na plecy i z całej siły wbił jej ostrze kosy w krocze. Nie zważając na jej krzyki wyciągnął je powoli i wbił je znowu. I znowu. I znowu.

— Wow, to było zajebiste — powiedział Wojna i podszedł do konającej. — To ja wyjątkowo będę delikatny.

Odrzucił miecz na bok i podciągnął rękaw koszuli.

— Chyba coś ci utknęło w gardle — mruknął i wsadził jej zaciśniętą pięść do ust. Opuszczał ją coraz głębiej i głębiej, aż w końcu, przy akompaniamencie straszliwego płaczu, wyciągnął z jej ciała bijące serce ociekające krwią.

— To co panowie, to by było na tyle — powiedziałem smutno.

Po raz ostatni wymieniliśmy spojrzenia. Nie tak wyobrażaliśmy sobie nasz koniec, ale poczucie, że przynajmniej naszym przyjaciołom udało się uciec, nieco podnosiło na duchu. Staliśmy więc tylko, czekając aż nadejdzie nieuniknione. Ściany i sufit roztrzaskały się już całkowicie, a jedynym nienaruszonym fragmentem całej, nieistniejącej już sali był kawałek parkietu, na którym staliśmy.

Ostatnim co pamiętam, nim Piekło pogrzebało nas pod swoim walącym się stropem, był widok Wojny, miażdżącego w dłoni serce Otchłani.


Na naszej rozprawie pojawili się wszyscy. Byli tam zarówno greccy bogowie, którzy wyjątkowo dostali wstęp do katolickiego Nieba, jak i również wszystkie chrześcijańskie VIPy, których mieliśmy okazję spotkać podczas naszego pobytu na Ziemi. Z łezką w oku patrzyłem na naszych przyjaciół, na Archanioła Michała, Atenę, Jezusa, Hermesa i Agatę, która również dostała wejściówkę. W tłumie był też Noe na swojej latającej chmurce, Herkules, Outsider i oczywiście święty Jan, który z niepokojem czekał na ogłoszenie wyroku. Wszyscy wystrojeni jak na pogrzeb i w sumie całkiem trafnie, bo tym właśnie to było — naszym pogrzebem.

Spojrzałem na stojących obok braci. Wojna z uśmiechem machał Agacie, posyłającej mu całusy, Śmierć dumnie opierał się o jakąś kolumnę, a Głód z zapałem wpierdalał resztkę batona, którą znalazł na dnie kieszeni. Prawie rozpłakałem się jak ostatnia pizda, ale na szczęście w tym momencie głos zabrał Stwórca.

— Zebraliśmy się tutaj, by osądzić Czterech Jeźdźców Apokalipsy, którzy w ostatnim czasie wywołali sporo zamętu, zarówno w Niebie, jak i na Ziemi — zaczął Bóg. — Nie mniej jednak, po starannym podsumowaniu, nie ulega wątpliwości, że w dużym stopniu wypełniali oni przy tym wolę bożą. Dzięki wam, Jeźdźcy, zarówno Szatan, jak i Lucyfer nie żyją. Nie wspominając już o Warolu Kojtyle i Otchłani. Zawdzięczamy wam również zniszczenie Piekła. To naprawdę niemałe dokonania.

Tłum oszalał. Podniosły się wiwaty i okrzyki radości. Kto by pomyślał, że mamy w Niebie aż tylu fanów. Jezus pokazał mi uniesiony kciuk. Odpowiedziałem mu radosnym uśmiechem i spojrzałem na Wszechmogącego, który miał wygłosić ostateczny wyrok.

— Nie mogę was zesłać do Piekła, z wiadomych przyczyn — powiedział z uśmiechem. — Nie mogę was również zesłać do Nieba, z racji waszych, eeeee… przewinień — rzucił Wojnie groźne spojrzenie. — Nie mogę was również unicestwić, gdyż będziecie potrzebni, gdy dopełni się proroctwo świętego Jana…

Spojrzeliśmy na siebie z braćmi i wymieniliśmy szelmowskie uśmiechy.

— Skazuję was więc na Ziemię.

SEZON DRUGI

Jeźdźcy

Na wszelki wypadek wam przypomnę — Wojna jest skończonym idiotą. W sumie tak samo jak my, bo nikt nigdy nie próbuje mu nawet uświadomić jak kretyńskie są jego pomysły.

— Kurwa, chyba zamknięte — szepnął, próbując wyłamać kłódkę wiszącą na drzwiach stajni.

Narażanie się Bogu dosłownie kilka dni po tym jak łaskawie nas nie unicestwił było więcej niż głupie. Wszechmogący strącił nas bowiem na Ziemię i kazał spokojnie siedzieć na tyłkach, pić hektolitry gorzały i wpierdalać setki kebsów. To znaczy nie dosłownie, ale z pewnością to miał na myśli, mówiąc, żebyśmy nie wychylali się aż do samej apokalipsy. Bo co innego robić na Ziemi pod postacią nastolatka?

Jak tak o tym pomyślę to powinnyśmy zostać bohaterami kolejnej części Biblii. Jezus i cała reszta nie zrobili przez pierwsze dwie części nawet połowy tego co my przez rok na Ziemi. Najnowszy Testament autorstwa Zarazy, piątego ewangelisty. Kurwa to brzmiało nawet nieźle.

Kopniak Śmierci przywołał mnie do rzeczywistości.

— O chuj ci chodzi? — warknąłem.

Dopiero wtedy zauważyłem anielski patrol zmierzający w naszym kierunku. Było za późno, żeby się schować. Odwróciłem się do braci, ale ku mojemu zdziwieniu Wojna i Śmierć rozpłynęli się w powietrzu. Stałem na środku podwórka całkiem sam, skupiając na sobie światło kilkunastu latarek.

— Kurwa, nie po oczach — powiedziałem zasłaniając się dłonią.

Jeden z aniołów wyszedł naprzód i wyciągnął z pochwy swój pedalski mieczyk. W porównaniu do oręża Wojny, taka zabaweczka przypominała raczej wykałaczkę.

— Zaraza? Jeden z Czterech Jeźdźców Apokalipsy? — spytał podchodząc bliżej.

— Skądże. To ja, twoja matka — odparłem przewracając oczami. — Nie poznajesz?

— Jesteś aresztowany pod zarzutem… eee…

— Odbieram tylko swoją własność.

— Zgodnie z paragrafem 7312 Niebiańskiej Konstytucji, konie waszej czwórki stały się własnością Królestwa Niebieskiego w momencie zniknięcia Jeźdźców z Czwartego Wymiaru. Nie macie do nich żadnych praw.

Westchnąłem. Miałem cichą nadzieję, że uda się to załatwić pokojowo. Sięgnąłem do kieszeni i powoli uniosłem do góry swój rewolwer. O dziwo, żaden z aniołów nie rzucił się, żeby mnie powstrzymać. Zamiast tego, na twarzach całego oddziału pojawiły się kpiące uśmieszki.

— Muszę Cię zmartwić, Jeźdźcze — powiedział ten jebany biurokrata na przodzie. — Nasza armia zainwestowała w potężne pancerze kuloodporne. Twoja broń nie robi na nas najmniejszego wrażeAGHH… — wyrzęził tylko upadając na ziemię z połową głowy.

— Szkoda, że nie pomyśleliście o hełmach — mruknąłem i zacząłem strzelać.

W tym momencie mógłbym urwać i wstawić klasyczne „Yep, it’s me. You’re probably wondering how I ended up in this situation”. Pozwólcie więc, że wam wyjaśnię.

Zaczęło się od pierdolnięcia. Dość dużego pierdolnięcia. W ceglaną ścianę. To właśnie o nią Śmierć rozjebał swojego ukochanego harleya, dzień po tym jak wróciliśmy na Ziemię. Przyczyną całego zajścia mógł być dość wysoki poziom wódeczki w organizmie naszego brata, a także fakt, że założył się z Adolfem o to, że rozpędzi się do 250 w centrum miasta. Ale to tylko moje spekulacje. W każdym razie efekt był dość przykry — zostaliśmy bez żadnego środka transportu. Nie licząc mojego biedackiego rowerka. To znaczy, nie żeby nam to jakoś przeszkadzało, z miasta i tak wyjeżdżaliśmy raczej niechętnie. Jednak Wojna po gruntownym przemyśleniu całej sytuacji stwierdził, że tak być nie może i musimy znaleźć sobie przyzwoite wierzchowce. Oczywiście pomyśleliśmy, że chodzi mu po prostu o jakieś fajne autka, ale nie. On NAPRAWDĘ chciał odzyskać nasze konie, które zostawiliśmy za sobą w Czwartym Wymiarze.

Mogę tu też dodać, że po całym wypadku Śmierć doznał dość mocnych urazów czaszki. I kręgosłupa. I wszystkich kończyn. I właściwie kurwa wszystkich części ludzkiego ciała. Tak w sumie to powinien od tamtej chwili do końca życia jeździć na wózku inwalidzkim i odżywiać się wyłącznie przez słomkę, ale jak zawsze miał farta. Okazało się, że Atena, która swoją drogą zaskakująco szybko stała się naszą bliską znajomą, ma dość dobry kontakt z Chronosem. I mam tu na myśli fizyczny kontakt. I to bardzo fizyczny. W każdym razie wybłagała go, żeby zrobił te swoje czary mary z cofaniem czasu i przywrócił ciało Śmierci do momentu sprzed kraksy. Zgodził się tak ochoczo, że zaczynam się domyślać dlaczego Atena od tygodnia nie wychodzi z łóżka. Ale i tak było to dość dziwne, patrząc na olbrzymie restrykcje odnośnie używania tych przepotężnych mocy, które Zeus nałożył na naszego boga czasu.

Śmierć istotnie, wrócił do nas w stanie niemalże nienaruszonym, jeśli przymknąć oko na wielką dziurę w klatce piersiowej, którą pod koniec pierwszego sezonu rozjebała mu macka Warola. Fak, zabrzmiało to naprawdę źle. Ale to właściwie dość zabawne, bo mimo rozerwanego na strzępy serca, ten debil wciąż oddychał, a brak tego, na moje oko dość ważnego organu, nie przeszkadzał mu najwyraźniej w żadnym stopniu. Może wreszcie przestanie robić maślane oczka na widok każdej loszki, którą pozna. I nie, nie widzę tu absolutnie żadnej hipokryzji.

Wracając do pomysłu Wojny — z początku nawet nie braliśmy go na poważnie. Dopiero udało nam się zniszczyć Piekło oraz wygrać boską rozprawę. Ostatnia rzecz o której myślisz, gdy wracasz do domu (zabawne, że zaczęliśmy nim nazywać Ziemię) to ponowne narażenie się Stwórcy. Oczywiście, nasze rumaki były niewątpliwie warte ryzyka, ale nie znaczyło to, że nie mogliśmy bez nich żyć. Jednak ta szalona myśl, powrót na stare śmieci, by odzyskać nasze wierzchowce, zaczęła przekonywać nas do siebie. Właściwie to Wojna zaczął nas do niej przekonywać. A my oczywiście, jako ultra asertywni bracia, ostatecznie się zgodziliśmy.

Dostanie się do Czwartego Wymiaru nie było zbyt trudne. W przeciwieństwie do wykradnięcia z niego naszych koników. Przekraść się niezauważenie do naszego starego domostwa to jedno, ale wyprowadzić z niego cztery wielkie zwierzęta to już inna sprawa. Ku naszemu zdziwieniu odkryliśmy, że nasze legowisko zostało zajęte przez Niebo i po całym terenie kręciło się pełno anielskich patroli. Jak się okazało, nie musieliśmy martwić się o to, że ktoś zauważy jak będziemy odjeżdżać w siną dal, gdyż ktoś zauważył nas jeszcze zanim w ogóle sforsowaliśmy wrota stajni. A dokładniej mnie, opuszczonego przez własnych, pierdolonych braci, którzy pewnie spierdalali teraz z powrotem na Ziemię. Biedne aniołki, zostawili je na moją pastwę.

I w tamtym momencie zacząłem strzelać, Wysoki Sądzie. Strzelałem i strzelałem, dopóki nie skończyła mi się amunicja. Położyłem cały oddział, poza jednym aniołem. Stał przede mną, zbyt przerażony, by cokolwiek zrobić, mrucząc pod nosem błagalne modlitwy. Prawie było mi go szkoda. Chociaż z drugiej strony, oderwanie głowy od ciała za pomocą kolczastego bicza to naprawdę widowiskowa śmierć. Głód wyszedł z ciemności i z gracją zwinął swoją niebezpieczną zabaweczkę, uprzednio wycierając ją z krwi.

— Co tu się do kurwy dzieje? — przywitał mnie i rozejrzał się dookoła. Mówił mi potem, że doliczył się czternastu trupów. Chyba nieświadomie pobiłem wtedy liczbę zamordowanych aniołów na sekundę.

— Sam chciałbym wiedzieć — mruknąłem i zapaliłem papierosa. — Wojna i Śmierć mnie wystawili, więc musiałem sobie jakoś poradzić.

— Stwórca nas za to zajebie — stwierdził Głód, ale w jego głosie nie słychać było żadnego strachu czy pretensji. Ot, zwykłe stwierdzenie faktu.

— Przynajmniej zabierzmy to, po co przyszliśmy — zignorowałem go i podszedłem do drzwi stajni.

Gdyby nie mój dobry słuch, mógłbym zostać stratowany. Dosłownie w ostatniej chwili odsunąłem się na bok, nim drewniane wrota zostały roztrzaskane na kawałki. Ze środka rozjebanej stajni majestatycznie wynurzyły się cztery znajome kształty.

— Venenum — szepnąłem, kiedy rozpoznałem wśród nich moją przepiękną, białą klacz. — Kochana, nawet nie wiesz jak za Tobą tęskniłem.

— Juhuuu! — wydarł się Wojna, jeżdżąc w kółko na Irze, swoim triggerująco pomarańczowym koniu. — Patrzcie kogo znalazłem! Ihaaa!

Spojrzałem na niego solidnie wkurwiony i chwyciłem za leżący obok kamień. Był on wręcz idealnej wielkości, żeby zrzucić go z siodła.

— Ała! Ała! Za co? — zaczął się drzeć, kiedy zasypałem go gradem ciosów. Był zbyt podjarany odzyskaniem koni, żeby mi oddać.

— Jeszcze się kurwa pytasz? Zostawiliście mnie samego! Śmie-cie pier-do-lo-ne — dodałem, akcentując każdą z sylab solidnym pierdolnięciem w żebra.

— Aaa, kurwa, przecież dałeś sobie radę, ała, kurwa, już, przestań do chuja.

— Gdzie jest ten drugi idiota? — spytałem nieco niepotrzebnie, bo Śmierć właśnie wynurzył się z ciemności ściskając w dłoni lejce swojego rumaka, Mortema.

Już się zamachiwałem, żeby przedstawić mu swoją hierarchię rodzinnych wartości, ale w tym momencie do naszych uszu dobiegła wyjąca syrena alarmowa.

— Od kiedy oni mają tutaj takie zabezpieczenia? — spytał Głód, poprawiając siodło swojemu wierzchowcowi, kruczoczarnemu Pullum.

— Musimy stąd spierdalać. — powiedział Wojna, otrzepując się z ziemi.

Spojrzałem groźnie na Śmierć.

— Wpierdol przekładam na jutro. Zapisz sobie w kalendarzyku.

— Pamiętacie, gdzie zaparkowaliśmy portal? — zmieniła temat ta mała menda.

— Ja pamiętam — odparłem i wsiadłem na Venenum. — Za mną.

I oto ruszył galopem biały koń,

a siedzący na nim miał rewolwer.

I dano mu butelkę whisky,

i wyruszył jako paściarz, by [jeszcze] pastować.

I wyszedł inny koń barwy ognia,

a siedzącemu na nim dano odebrać Ziemi pokój,

by się wzajemnie ludzie zabijali —

i dano mu kurewsko wielki miecz.

I Agatę pod pachę.

A oto czarny koń,

a siedzący na nim miał w ręce bicz.

I usłyszałem jakby głos mówiący

«Dwa kubełki z KFC za denara

i trzy Big Maci za denara,

a nie krzywdź bimbru i wódy!»

I oto koń trupio blady,

a imię siedzącego na nim Śmierć,

i Otchłań mu nie towarzyszyła.

Głównie dlatego, że była kurwa martwa XD

I wywalczyli sobie oni władzę nad czwartą częścią Ziemi,

by zabijać mieczem i głodem, i zarazą, i tą całą pierdoloną kosą.

Uciekinier

Czasami trudno było stwierdzić, czy Agata rzeczywiście była na nas wkurwiona, czy po prostu nie podobał jej się fakt, że do jej mieszkania wprowadziło się czterech alkoholików i ich konie. To znaczy, rumaki zostawiliśmy w garażu, gdzie ledwo się mieściły, ale przynajmniej nie musieliśmy się martwić, że ktoś je zauważy. W każdym razie, z racji tego, że nasze mieszkanko zostało lekko mówiąc rozpierdolone, tymczasowo ulokowaliśmy się u dziewczyny Wojny. Idealnie się złożyło, bo jej rodzice byli akurat na jakimś miesięcznym służbowym wyjeździe, więc mieliśmy sporo czasu, żeby nazbierać pieniądze na nowe lokum. Oczywiście zamiast zająć się szukaniem pracy, siedzieliśmy na tyłkach i organizowaliśmy imprezę za imprezą.

Niestety Adolf i Michał musieli znaleźć sobie własne gniazdko, bo u Agaty nie było już praktycznie miejsca. Nie okazało się to jednak zbytnim problemem, Hitler odkopał skrzynkę pełną sztabek złota, którą ukrył jeszcze przed wojną i przejebał wszystko na mieszkanie w centrum i kilka kilogramow kokainy. Powiedzieliśmy naszemu Archaniołkowi, żeby się nim opiekował i pilnował, żeby wąsaty zbrodniarz nie odjebał niczego przesadnie głupiego. Wzięli ze sobą Fenrira, bo bydlę było zbyt wielkie nawet na garaż. Zresztą, nie mieliśmy pewności, czy nie zagryzie nam koników.

Od czasu do czasu odwiedzali nas również Atena z Hermesem, oferując mieszkanko na Olimpie, ale grzecznie odmawialiśmy, nie chcąc jeszcze bardziej naciągać naszej umowy z Bogiem. Wciąż nie doczekaliśmy się odzewu na kradzież koni, co trochę nas niepokoiło i dawało pretekst do kolejnych toastów. Strach pomyśleć, co planował Wszechmogący. Mieliśmy tylko nadzieję, że ma ważniejsze sprawy na głowie. Mimo, że Piekło upadło, to grecki Hades i zaświaty pozostałych religii wciąż działały i stopniowo zapełniały się zagubionymi duszami, które miały trafić do kotła. Z tego też powodu dochodziło do wielu spięć pomiędzy Stwórcą, a Zeusem, który pod presją Hadesa, żądał od Boga zabrania tych grzesznych sukinsynów do siebie. Oczywiście o wszystkim wiedzieliśmy od Jezusa, który regularnie wpadał na nasze piątkowe imprezy i streszczał nam wszystkie ciekawe wydarzenia.

Swoją drogą, Syn Boży kilka dni temu otworzył własny biznes. A dokładniej „Sklepik z cudami”. Nie zgadniecie co w nim sprzedawał.

Regularnie przychodziło do niego stado meneli z prośbą, żeby zmienił im kilka litrów nałęczowianki w amarenę. No trzeba przyznać, ruch to on miał niezły. Ale praktycznie wszyscy kupowali od niego malutkie cuda, rzeczy krótkotrwałe i banalne, jednak znalazło się też kilku bardziej wybrednych.

— Elo.

— Siema Zaraza, co tam?

— Chciałbym kupić sobie prawdziwą miłość. Ale taką wiesz, fajną i kurwa no, szczerą — powiedziałem z uśmiechem. — I nie, nie chodzi mi o dmuchaną lalkę.

Jezus był już wyraźnie znudzony moimi wizytami w jego sklepie.

— Zaraziu, przychodzisz tu już osiemnasty raz w tym tygodniu — zaczął powoli — a mamy wtorek. Mówię ci, że jesteś wyjątkowym przypadkiem. Przykro mi, ale nawet ja nic nie poradzę na twój krzywy ryj.

— Ech, spierdalaj — rzuciłem wkurwiony i ruszyłem w stronę wyjścia. Gdy już sięgałem po klamkę, ktoś zdjął drzwi z bara i wpadł do środka, sapiąc jak zdychający kot.

— PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM — rzucił na mój widok i podbiegł do lady.

— Witam, co podać? — spytał niepewnie Jezus, zezując w moją stronę.

Podniosłem się z podłogi i przyjrzałem się jegomościowi. Był całkiem wysoki i przeraźliwie chudy. Głód przy nim wyglądał jak zapaśnik sumo. Ubrany był w dziwny, czarny płaszcz i olbrzymi kapelusz z kurewsko szerokim rondem, co wyglądało dość komicznie w połączeniu z paroma czarnymi loczkami, które opadały mu na czoło. Nie miałem wątpliwości, że była to peruka.

Dopiero dziwne brzęczenie uświadomiło mi jeszcze jedną rzecz. Z nadgarstków dziwacznego klienta zwisały długie łańcuchy, które przy każdym ruchu dzwoniły jak pojebane. Co do kurwy…

— POPROSZĘ SPOKÓJ! — wydarł się. — POPROSZĘ WOLNOŚĆ I SPOKÓJ. POPROSZĘ…

— Powoli, bez nerwów — powiedział spokojnie Jezus. — O jaki spokój panu chodzi? Duchowy, czy może…

— Przepraszam, że się wtrącę — stanąłem pomiędzy dwoma rozmówcami. — Ale obawiam się, że musimy poprosić o pańskie dokumenty.

Jezus spojrzał na mnie zdziwiony, ale potaknął.

— Tak jest, proszę pana, musimy pana wylegitymować zanim transakcja dojdzie do skutku.

Jegomość rozejrzał się przerażony po wnętrzu sklepu i rzucił w stronę drzwi. Wiedziałem, że coś było z nim nie tak. Chwyciłem za rewolwer i bez wahania przestrzeliłem mu kolano. Ku mojemu zdziwieniu, ciche trzaśnięcie było jedyną odpowiedzią na zadane obrażenia.

— Co do… — zaczął Jezus, kiedy nieznajomy zrzucił z siebie ubranie.

Naszym oczom ukazał się… szkielet. Ludzki szkielet z połamanymi łańcuchami zwisającymi mu z nadgarstków, stojący na jak gdyby nigdy nic na środku „Sklepiku z cudami”.

— Ty śmieciu… — szepnął Jezus i rzucił się na uciekiniera z Hadesu. — Ty pierdolona kurwo, suko jebana w dupę przez własnego rodzonego ojca, cholerny…

— Emm, Jezu, nie jestem ekspertem w tych sprawach, ale Synowi Bożemu chyba nie wypada mówić takich rzeczy — wtrąciłem się nieśmiało.

— W chuju to mam — odpowiedział mi wkurwiony Mesjasz. — Wiesz kto to jest? Przez tego śmiecia całe zaświaty mają przejebane. Podczas gdy mój ojciec próbuje to wszystko ogarnąć i naprawić, ten gnój śmie pokazywać się na Ziemi jak gdyby nigdy nic i żądać pierdolonego spokoju. Zaraz ci dam kurwa spokój. Wiekuisty kurwa.

— PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM! — wydarł się Charon, przyjmując kolejny cios w swoją błyszczącą czaszkę. — Ja nie chciałem, ja nie mogłem ja…

W tym momencie w drzwiach sklepu stanął Odyn, ściskając pod ręką kałacha. Jego jedyny żywy kruk siedział na końcu lufy, wymierzonej w naszą trójkę leżącą na podłodze.

— Co tu się kurwa dzieje? — powiedzieliśmy wszyscy jednocześnie.


Pół godziny później było już po wszystkim.

— Dzięki. — rzucił Jezus do Charona, który zasłonił go własnymi kośćmi przed serią z karabinu.

— Nie ma sprawy. — odparł przewoźnik zmarłych, przyłączając sobie piszczel w miejsce dłoni. — O co mu chodziło?

Płacząc z bólu opadłem na najbliższe krzesło. Oberwałem w ramię i klatkę piersiową. Potrzebowałem Noża. I to szybko.

— To nordycki bóg skurwysyństwa — wyjaśniłem przez łzy. — Mamy z nim na pieńku od czasu, gdy niechcący podpierdoliliśmy mu Puszka.

Zacząłem odpływać. Głosy Charona i Jezusa nagle stały się dziwnie odległe, a ja poczułem, że gdzieś spadam. Błagam, żebym tylko nie zdechł, żebym tylko znowu nie zdechł. Wreszcie otworzyłem oczy i zobaczyłem, że stoję na brzegu jakiegoś jeziora. Podziemnego jeziora. A może to była rzeka? Chuj wie. Wokół mnie widziałem setki tysięcy dusz, tłoczących się na kamienistej plaży. Wszyscy krzyczeli, wymachiwali rękami. Część płakała. W tamtym momencie zrozumiałem, że jestem w Hadesie. Stałem na brzegu Styksu, a na wodzie unosiła się pusta barka. Nie było przewoźnika. Nie było Charona. Nikt nie mógł przedostać się na drugą stronę. Wszyscy mogli tylko rozpaczać i patrzeć na zwisające z barki i brzęczące na wietrze, połamane łańcuchy.

— KURWAAAAA — wydarłem się, kiedy poczułem Nóż wsuwający mi się w pierś. Chwilę później ocknąłem się jako Zwycięzca, w lepkim od spermy łóżku małżeńskim Agaty i Wojny.

— Brawo, przeżyłeś śmierć kliniczną — powiedział Głód podnosząc mnie do pozycji siedzącej. — Gdyby nie fakt, że Jezus przedzwonił do Michała, który Cię do nas przyniósł, byłbyś już martwy na stałe. Po raz kolejny.

— Widziałeś się ze Stwórcą? — spytał podjarany Wojna.

— Gdzie on jest… — wyjąkałem, próbując złapać oddech.

— Gdzie jest kto?

— Charon… Gdzie jest, kurwa mać, Charon…

Widząc zdezorientowane spojrzenia braci, chwyciłem za telefon. Drżącym palcem wybrałem numer Jezusa. Nie odbierał. Po chwili otrzymałem od niego lakoniczną wiadomość „Spierdolił”.

— Muszę go znaleźć — stwierdziłem. — Cały Hades jest zawalony imigrantami z katolickiego Piekła, a na brzegu Styksu zbierają się całe tłumy dusz, których nie ma kto przetransportować na drugą stronę. Trzeba to ogarnąć, albo prędzej czy później cały system pierdolnie. Wyprowadzam Venenum. Jedziecie ze mną?

— Jedziemy — odpowiedziała zgodnie cała trójka.

— A tak właściwie to gdzie? — spytał po chwili Śmierć.

Uśmiechnąłem się szeroko i wsypałem do kieszeni kilka pudełek amunicji do rewolweru.

— Odwiedzić starego znajomego — powiedziałem zerkając kątem oka na odpalony na jakimś kanale telewizor, gdzie właśnie leciał któryś z odcinków „Lucyfera”.

Sok z gumijagód

— Co to znaczy, że Adolf zabrał nasze konie na jakieś zawody? — spytałem przerażony, stojąc w drzwiach pustego garażu. — Kto w ogóle mu na to pozwolił?

— A, już pamiętam. Ja — wtrącił się Głód, zapijając jakiegoś taniego whiskacza jeszcze tańszym bourbonem.

Ukryłem twarz w dłoniach i teatralnie westchnąłem. Już napaliłem się na emocjonującą przejażdżkę… Cóż, przeludniony Hades mógł najwyraźniej poczekać.

— Nie ciekawi was ani trochę jak i przez kogo zostałem postrzelony? — spytałem patrząc jak bracia opróżniają kolejną butelkę.

— Nope. Ani trochę atencyjna kurwo — odparł Wojna i z powrotem przyłożył usta do szyjki Jacka Danielsa.

— Czy coś się stało jak mnie nie było? — spytałem niepewnie, kątem oka widząc jak Śmierć zataczając się zmierza w stronę kibla. — Czyją śmierć opijacie?

— W sumie to twoją. Byliśmy już pewni, że znowu spadłeś z rowerka — odpowiedział Wojna. — A tak serio to świętujemy zaręczyny…

Prawie spadłem z krzesła na którym nie siedziałem.

— NO NIE MÓW, ŻE…

— ...Adolfa i Michała.

Usiadłem na parkingu z otwartymi ustami i zacząłem się opętańczo śmiać.

— Żartujesz.

— Nah, jak chcesz to do nich zadzwoń. A, wait, przecież są na tych całych zawodach i pewnie i tak nie odbiorą — stwierdził i wyzerował Jacka. — Cóż, wygląda na to, że musisz uwierzyć mi na słowo.

Otarłem z twarzy łzy i chwyciłem za leżącą obok butelkę. To zdecydowanie trzeba było opić. Pociągnąłem solidny łyk i prawie się zakrztusiłem.

— Co to kurwa jest? — spytałem czując jak ten kwas powoli wyżera mi wszystkie organy.

— Moja oryginalna receptura — uśmiechnął się Śmierć, który właśnie wrócił z kibla. — W połowie Tequila, w połowie spirytus.

Podrapał się po głowie i po chwili dodał:

— Hm, w sumie całkiem możliwe, że dałem tam też parę kropli rumu. I resztkę wódy. Plus coś co ziomek na targu nazwał „sokiem z gumijagód”. Podobno trzepie całkiem nieźle — usłyszałem go jak przez mgłę — Zaraza? Ej! ZARAZA CO TY…

Obudziłem się w czymś co podejrzanie przypominało szpitalną salę i o ile Wojna z Agatą znowu nie bawili się w jakieś dziwaczne sypialniane fetysze, tym właśnie to było. Obok mnie siedział Głód i popijał coś ze swojej zdobionej piersiówki. Obok, oparta o łóżko w którym leżałem, stała oparta jego gitara, którą kupił za parę czerwonych marlborasów na pobliskim bazarze. Próbowałem wstać, ale mój brat powstrzymał mnie zapobiegawczą lepą na ryj.

— Co do chuja? — spytałem masując sobie czoło. — Co się tu stało i czemu w ostatnim czasie tak często się teleportuję?

— Bo mdlejesz i dosłownie umierasz przy każdej możliwej okazji? Niech no policzę ile razy zginąłeś od kiedy jesteśmy na Ziemi… — zaczął Głód. — Raaaaaaaz… dwaaaa… trzy… czteeery…

Odpowiedziałem mu niedbałym kopniakiem.

— Słuchaj braciszku, lekarze mówią, że twoje ziemskie ciało jest totalnym wrakiem. Well, w zasadzie oba ciała — twoje i Zwycięzcy. O ile nie masz zamiaru popierdalać w formie Antychrysta albo dzielić swojego ciała z Jezusem do samej Apokalipsy, to trzeba coś na to poradzić.

Westchnąłem i w milczeniu patrzyłem jak przelewa zawartość piersiówki do szklaneczki stojącej na szafce obok.

— Masz, to tak na pocieszenie — uśmiechnął się i chwycił za gitarę. — A teraz czas na mały koncercik!

Nie potrafiłem powstrzymać szerokiego uśmiechu przy pierwszych nutach „Fuck her gently”, które chwilę później rozbrzmiały w pokoju. Już wkrótce w całym szpitalu słychać było nasze nieudolne próby rockowego śpiewu. Głód następnie płynnie przeszedł do klasyki i poprzez Metalikę i Pistolety&Róże, dotarł do Dolnego Systemu. To mniej więcej wtedy stwierdziłem, że zgaszenie kiepa w szklance pełnej whisky jest świetnym pomysłem i musieliśmy się błyskawicznie ewakuować, bo personel szpitala o dziwo nie był zachwycony improwizowanym koktajlem mołotowa, który wyleciał przez okno, prosto na parking.

— Plan jest taki — stwierdził Wojna, gdy tylko wróciliśmy do domu. — Jeśli zamierzasz zachować swoje ciało… eee… znaczy ciała, do końca świata, musimy trochę popracować nad swoją sprawnością fizyczną. W sensie, TY musisz. Więc, moja propozycja jest następująca — przez następne parę miesięcy będziesz chodził ze mną na siłownię dwa razy w tygodniu. Wrócą ci siły, nie będziesz ciągle umierał…

— Ale wiesz, że wszystkie moje zgony nie miały nic wspólnego z… — usiłowałem się wtrącić.

— ...ani zgonował po jednym łyku jakiegoś biedodrinka zrobionego przez Śmierć — to mówiąc wlał sobie do gardła zawartość napoczętej przeze mnie butelki.

Musieliśmy szukać dla niego innego szpitala, bo w najbliższym z niewiadomych przyczyn wybuchł pożar. Służba zdrowia w Polsce to jeden wielki pierdolony żart.

Kiedy wreszcie wróciliśmy do mieszkania Agaty, musieliśmy odpowiedzieć na kilka trudnych pytań. Poczynając od najłatwiejszych, w stylu „Gdzie jest Wojna”, na tych przejebanych w stylu „Co na moim oknie robi wielki napis „JEBAĆ ODYNA”” kończąc. Na szczęście chwilę później wrócili Adolf z Michałem, żeby odstawić konie do garażu i chwilowo uratowali nas od udzielania na nie odpowiedzi.

— Patrzcie ile hajsu wygraliśmy na zakładach! — wrzasnął Hitler obsypując nas banknotami. — Koń Wojny to prawdziwy potwór, wygrał dziewięćdziesiąt osiem procent wyścigów.

— A te dwa procent? — spytał nieśmiało Śmierć.

— Emmmm… może lepiej o tym nie mówmy… — powiedział zmieszany Michał, wprowadzając nasze wierzchowce do garażu. Na łbie konia Wojny wyraźnie widać było dwie ciemne plamki, podejrzanie przypominające rany postrzałowe. Całe szczęście, że wszystkie cztery konie były odporne na broń palną i tylko delikatnie przypalona grzywa zdradzała ten „mały uszczerbek”. Wolałem nie zadawać niepotrzebnych pytań.

— Swoją drogą chcieliśmy was zaprosić na ślub — zmienił temat Adolf. — Przyszła sobota.

Zmarszczyłem brwi.

— Czemu tak szybko…

— Po co czekać, cieszmy się miłością, póki…

— Mam na myśli jakim cholernym cudem nagle jesteście parą? — spytałem niepewnie. — Nie chcę wyjść na homofoba, szkalując pierwszy w dziejach związek pomiędzy Archaniołem, a martwym zbrodniarzem wojennym, pytam wyłącznie z czystej ciekawości…

— Well, to było… — zaczął Michał, ale przerwał mu głośny huk z wnętrza mieszkania. Krzyk Agaty trochę nas zaniepokoił, ale odetchnęliśmy z ulgą, kiedy chwilę później ze środka wyszedł Jezus ściskając coś pod ręką.

— Siema mordo — powitał go Głód, który właśnie wrócił z gitarą, żeby zagrać narzeczonym miłosną serenadę. — Co tam, przyszedłeś z nami opijać zaręczyny tej dwójki? ­– Jezus kiwnął głową. — Dobrze, zastąpisz Wojnę, który nie sprostał mieszance Śmierci. Osobiście uważam, że to całkiem przyzwoity trunek — na potwierdzenie swoich słów przełknął kilka łyków tej ambrozji po czym bezwładnie upadł na parking. Do szpitala odstawiliśmy go dopiero następnego ranka.

— Nie wiem co tu się kurwa dzieje, ale wiem co się dzieje tam na dole — wkurwiony Jezus wskazał palcem na ziemię.

— Masz na myśli piwnicę? — spytał Śmierć zlizując z parkingu resztki swojej morderczej mieszanki.

— Nie, debilu. Mam na myśli to — powiedział i wcisnął mi do ręki kawałek papieru. Jak się okazało, był to list gończy za Charonem.

— Ej ej, to ty dałeś mu uciec, ja byłem zbyt zajęty…

— ...byciem martwym, tak wiem — Jezus przewrócił oczami i podsunął mi ten świstek bliżej oczu. „NAGRODA: Dowolna” głosił pisany grubą czcionką napis.

— Macie go znaleźć, zanim cały Hades pierdolnie. Myślicie, że egipskie zaświaty są w stanie pomieścić te wszystkie dusze? Spoiler — ­­nie są. Jeśli Charon nie wróci do roboty, już wkrótce będziemy mieć przejebane — powiedział i sięgnął po stojącą obok butelkę. — A to co?

— To moja inna kompozycja, jest trochę delikatniejsza od poprzedniej, ale… — urwał, kiedy zobaczył jak Syn Boży upada na asfalt z twarzą sparaliżowaną od liczby procentów, która właśnie wdarła się do jego organizmu.

Usiadłem na parkingu i spojrzałem na naszego spierdolonego brata, który w ostatniej chwili ocalił butelkę od rozbicia się na głowie Głodu.

— Pfff, pizdy — parsknął i wyzerował ją w paru łykach.

Hell’s Kitchen

Chociaż ten jeden raz z idiotycznego pomysłu Wojny wynikło coś całkiem pozytywnego. Gdyby nie jego plan odbicia naszych koników, nie bylibyśmy w stanie przekroczyć Styksu i w efekcie spotkać się z Hadesem. Musicie wiedzieć, że wszystkie cztery zwierzaki miały wspaniałą zdolność do galopowania po dowolnym podłożu, wliczając w to taflę wody. Albo ściany. Lub sufit.

— Jesteś pewien, że nas przyjmie? — krzyknął do mnie Śmierć, poganiając swojego konia. — To wszystko to w sumie nasza wina — wskazał na tłumy dusz czekające na przeciwległym brzegu.

W sumie było mi ich szkoda. To się nazywa przegrać życie. Dosłownie.

— Nie mam pojęcia — odpowiedziałem niechętnie. — W razie czego będziemy się targować.

Wciąż biłem się z myślami, żeby jednak zawrócić i poczekać, aż Wojna, Głód i Jezus dojdą do siebie. Wyruszylibyśmy na szukanie sojuszników wspólnie, zamiast jak ostanie głąby wstępować w zaświaty tylko we dwójkę. Jednak czas nas gonił, a nagroda za odnalezienie Charona kusiła coraz bardziej. Mój plan był idiotyczny, ale dość bezpieczny. Naprawdę trudno było w nim coś zjebać. Oczywiście nam się to udało.

— A co powiesz na… eeee… jakiś interesujący układ? — wydukałem obserwując jak powoli otaczają nas nieumarli żołnierze z długimi, lśniącymi halabardami. — Na przykład taki, że powiesz nam gdzie On jest, a my w zamian nie rozpierdolimy ci zaświatów? Huh?

Hades podniósł się z tronu i obdarzył nas upiornym uśmiechem. Wyglądał jak połączenie węża z człowiekiem i pierdoloną rybą. Jego tępy wyraz twarzy sprawiał na dodatek, że trudno było mi zachować jakąkolwiek powagę.

— Mam ciekawszą propozycję — odpowiedział powoli swoim ponurym głosem. — Moi żołnierze wypatroszą was jak psy, a ja będę siedział na tronie i się z tego śmiał. Co wy na to?

Westchnąłem i aktywowałem trzymany w kieszeni detonator.

Błyskawicznie odskoczyliśmy na bok, kiedy sufit sali tronowej zawalił się pod wpływem sporej eksplozji. Jak dobrze, że Adolfowi zostało jeszcze trochę materiałów wybuchowych. Dziesiątki ogromnych głazów i setki mniejszych kamieni roztrzaskały w proch przepiękną mozaikę z łazienkowych kafelków pokrywającą całą podłogę, a nieumarła armia w parę sekund stała się takumarłą armią, zmiażdżona pod walącym się stropem. Hades w ostatniej chwili rzucił się w stronę Persefony, która najwyraźniej miała zupełnie wyjebane na to co się dzieje i oboje odsunęli się na bezpieczna odległość. Kiedy deszcz kamieni wreszcie ustał, a pył trochę opadł, przez powstałą dziurę wskoczył kolejny uczestnik naszych pertraktacji.

— Co to jest?! — wydarł się władca greckich zaświatów.

Wyciągnąłem z kieszeni rewolwer i wycelowałem w jego kierunku.

— Hadesie, poznaj Puszka. Puszek, poznaj Hadesa.

Nasz kochany zwierzak ryknął radośnie i zaczął powoli człapać przez gruzy w stronę przerażonych małżonków. Najwyraźniej był przeszczęśliwy, że wreszcie zabraliśmy go na wycieczkę.

— Okej, okej, może się jakoś dogadamy — wydukał Hades odpychając Persefonę w stronę najbliższych drzwi. — Powiem wam wszystko co wiem.

— Zamieniamy się w słuch — powiedział Śmierć szczerząc zęby i bawiąc się swoją kosą.

— GDZIE DO KURWY NĘDZY JEST LUCYFER?!!! — ryknąłem mając dość tej całej farsy. Nie miałem czasu ani cierpliwości na spokojniutkie rozmóweczki przy herbatce.

— Nie ma go tu, przysięgam! — rozpłakała się ta blada kreatura. — Nigdy go tu nie było!

Puszek tymczasem znalazł jakiegoś ocalałego nieumarlaka i z radością odgryzł mu głowę, rozchlapując wokół zieloną maź.

— Zaraza… On może mówić prawdę — odezwał się nagle Śmierć. — Mówiłem ci, że pewnie zdechł już na amen w walącym się Piekle.

— Kurwa — mruknąłem i przywołałem Ven. — Szukamy dalej.

— Gdzie jeszcze chcesz go szukać?

Odwróciłem się do przerażonego Hadesa.

— Wszystkie zaświaty są ze sobą połączone, prawda? Masz nam pokazać najszybszą drogę do Piekła, albo zaraz poczekasz sobie na powrót Charona w towarzystwie chrześcijańskich emigrantów.

— Ale Piekło…

— TAK, WIEM DO CHUJA. PIEKŁO JUŻ NIE ISTNIEJE — wkurwiłem się już całkiem mocno i wsadziłem mu lufę w usta. — CO NIE ZNACZY, ŻE POŁĄCZENIE ZOSTAŁO CAŁKOWICIE ODCIĘTE, MAM RACJE?

— Mhhaszz… — wyskomlał i wskazał na jakieś drzwi w głębi sali. — Thaam mhacie mhhapę chałhego Hhhadesu.

— Dziękuję — uśmiechnąłem się czarująco i pociągnąłem za spust. — Puszek, do nogi.

Po kilku dobrych godzinach błąkania się po ciemnych i dość przerażających tunelach, dotarliśmy do zawalonego przejścia. Według tego co mówiła mapa, za nim znajdowało się kiedyś Piekło.

— Bosko — stwierdził Śmierć i oparł się o ścianę. — To co teraz?

— Po pierwsze, zamknij ryj. Po drugie mam jeszcze jedną laskę dynamitu.

— I chuj ci po niej? Tam NIC już nie ma do kurwy. Przecież byłeś przy tym. Wszystko jebło, pewnie z Lucyferem włącznie.

— Nie wierzę — warknąłem i podpaliłem lont.

Jeśli zapytacie mnie co spodziewałem się ujrzeć po wysadzeniu blokady to szczerze odpowiem, że nie wiem. Na pewno nie wyobrażałem sobie, że będzie to pierdolona restauracja. Nie, to nie jest żadna jebana metafora, ani nic w tym stylu. Naszym oczom ukazała się wielka, elegancka sala, wypełniona długimi stołami i ludźmi w szpanerskich garniakach. Staliśmy przez jakąś minutę, zapatrzeni w ten surrealistyczny obraz, dopóki nie podszedł do nas kelner.

— Czy to państwo właśnie wysadzili nam ścianę? — spytał uprzejmie, podając nam tacę z zakąskami.

— Eeeeeeee… — Śmierć chyba próbował coś powiedzieć, ale zanim mu się to udało, do sali wcisnął się Puszek.

— PIES?! — wrzasnął ktoś. — PIES W MOIM SANKTUARIUM?

Wiedziałem, że skądś znam ten głos, ale w żadnym stopniu nie zmniejszyło to mojego szoku, kiedy w drzwiach kuchni pojawił się Gordon Ramsay.

— CO TO BYDLĘ ROBI W MOJEJ PIEKIELNEJ KUCHNI?

Odciągnąłem Puszka z powrotem do tunelu.

— Przepraszamy najmocniej, już się zbieramy — wymamrotałem cofając się powoli do tyłu.

— O NIE, NIE, NIE, TY PRYSZCZATY PADALCU! — wydarł się Gordon. — A ZA ŚCIANĘ TO KTO MI ZAPŁACI? ZAPIERDALAĆ NA ZMYWAK, OBAJ KURWA. A TO WŁOCHATE GÓWNO MA MI ZNIKNĄĆ Z OCZU.

Popatrzyliśmy ze Śmiercią na siebie i zgodnie stwierdziliśmy, że co jak co, ale z Ramsayem to nie chcemy mieć na pieńku i posłusznie podreptaliśmy na zaplecze.

— Co. Do. Chuja — szepnąłem sięgając po jakiś brudny talerz. — Zawsze myślałem, że Hell’s Kitchen to tylko taka nazwa.

— Masz za swoje, zachciało ci się kurwa Lucyfera szukać. Teraz będziemy tu siedzieć wieki i zmywać gówno z talerzy.

Nagle usłyszeliśmy jakiś hałas spod podłogi. Brzmiało to trochę tak, jakby ktoś rzucił czymś metalowym o skały. Po chwili jedna z płytek w parkiecie poruszyła się, a zaraz z tego prowizorycznego włazu wynurzyła się głowa, której właściciela mieliśmy już okazję poznać.

— Czy ktoś powiedział… Lucyfer? — uśmiechnął się przystojny diabeł.

Jak się okazało, pod kuchnią Ramsaya była niewielka jaskinia, będąca schronieniem jedynego ocalałego z Piekielnej Katastrofy. W jej wnętrzu znajdował się tylko szpadel, trochę gruzu i… szafa wypełniona chyba najdroższymi garniturami na świecie.

— No co? — Lucyfer wzruszył ramionami patrząc na nasze zdziwione miny. — Może i jestem bezdomny, no i w sumie to martwy, ale trzeba trzymać klasę.

Przełknąłem ślinę.

— Mam nadzieję, że nie chowasz do nas urazy za…

— Ucięcie mi głowy? — diabeł podwinął kołnierz koszuli i pokazał nam długą linię szwów wokół szyi. — Żaden problem moi drodzy, żaden problem. Nie wiecie może co z moim klubem? Mam nadzieję, że nikt go nie kupił…

— Nie mamy pojęcia — wyznałem zgodnie z prawdą. — Ale możesz sam się przekonać. Potrzebujemy twojej pomocy w znalezieniu Charona. Jeśli pójdziesz z nami, wyprowadzimy cię na Ziemię i jak tylko dorwiemy skurwysyna będziemy kwita.

Lucyfer zaśmiał się.

— Dlaczego miałbym w ogóle chcieć stąd uciekać? Właściwie to jestem dość zajęty rekonstrukcją Piekła. Mam zamiar siedzieć w tej dziurze i kopać dopóki nie odbuduję imperium Szatana. Ziemia jest przereklamowana — powiedział. Poprawił krawat i chwycił za szpadel. — Przykro mi chłopcy, ale nie mam zamiaru wracać, ani tym bardziej wam pomagać.

Śmierć spojrzał na mnie niepewnie i jestem pewien, że planował już w jaki sposób mnie zamorduje.

— A swoją drogą… — kontynuował niechciany boży syn. — Dlaczego akurat ja? Dlaczego zafundowaliście sobie wycieczkę do ruin Piekła, żeby odnaleźć jakiegoś randomowego knypka, którego zarżnęliście jak świnię?

Uśmiechnąłem się szeroko, bo tylko czekałem na to pytanie.

— Bo widzisz, jakby ująć… — sięgnąłem po Nóż i powoli uniosłem go do góry. — Jesteś moim pierdolonym ojcem.

Triumfalny powrót

— Może źle to ująłem — zaśmiałem się, patrząc na zdumionego Lucyfera. — Jesteś pierdolonym ojcem TEGO.

To mówiąc podciąłem sobie gardło Nożem i chwilę później odrodziłem się jako Zwycięzca.

— Kurwa, czekaj — wkurwiłem się. — Nie jego.

Powtórzyłem samobójstwo i ostatecznie moje ciało zostało przejęte przez Antychrysta. Jednak nie do końca. Nauczyłem się już do pewnego stopnia kontrolować potwora siedzącego w mojej podzielonej na cztery części jaźni. Nie znaczyło to oczywiście, że miałem nad nim pełną kontrolę, co to to nie. Za sukces można uznać jedynie to, że potrafiłem powstrzymać jego mordercze rządze, przynajmniej na jakiś czas. Plus, nauczyłem się mówić.

— JESTEŚ OJCEM TEJ KUPY GÓWNA — ryknąłem przeraźliwym głosem. — TAKŻE WITAM CIĘ, TATUSIU.

Lucyfer zbladł i przełknął ślinę.

— Ale jak… Dlaczego?

— KUREWSKO DŁUGA HISTORIA — rzuciłem na odczepkę i przeszedłem do sedna sprawy. — MAM SZCZERĄ NADZIEJĘ, ŻE POSŁUCHASZ PROŚBY SWOJEGO SYNA I POMOŻESZ NAM ZNALEŹĆ CHARONA. OSTATNIA SZANSA.

Kiedy parę minut później wróciliśmy do zmywania talerzy, Śmierć prawie wypluł płuca ze śmiechu.

— To był ten twój błyskotliwy plan? Wejść w ciało potwora, którego spłodził i liczyć na to, że nagle zmieni zdanie? Hahahahaha. Jezu, czasami zastanawiam się czemu to mnie nazywają najgłupszym z Jeźdźców.

— Sam fakt, że tego nie rozumiesz, potwierdza to, że nim jesteś — odburknąłem i przeniosłem wzrok na komorę w zlewie. — Kurwa, jeszcze patelnia.

Wreszcie, po zmyciu absolutnie wszystkich naczyń i sztućców, nieśmiało wyszliśmy z kuchni i rozejrzeliśmy się po sali restauracyjnej. Nigdzie nie widać było Puszka i mieliśmy szczerą nadzieję, że Gordon nie zrobił z niego głównego dania. Chociaż i jego nigdzie nie szło dostrzec, co zaniepokoiło nas jeszcze bardziej. Wszędzie kręcili się tylko kelnerzy i wystrojeni w garniaki służący. Wtedy dotarła do nas jedna rzecz, którą powinnyśmy od początku zauważyć. Nigdzie nie było gości. Wszystkie stoliki były puste, a cała obsługa po prostu zapierdalała w tą i z powrotem, bez wyraźnego celu. Śmierć chyba chciał to skomentować, ale nagle rozległ się dźwięk syreny alarmowej.

Wtedy zza jakichś drzwi wyburzył się Ramsay i zaczął napierdalać widelcem w skrzynkę z bezpiecznikami.

— ŻADNYCH SYREN ALARMOWYCH W MOJEJ KUCHNI, KURWA KTO ZAMONTOWAŁ TU TO JEBANE GÓWNO?

Nie dowiedzieliśmy się kto wpadł na ten świetny pomysł, ale pewne jest, że uratował nam tym życie. Dosłownie pół minuty później, cała sala zapełniła się aniołami. W normalnych warunkach nie stanowiłyby one żadnego zagrożenia, mordowaliśmy je w końcu setkami, ale nigdy wcześniej nie używały one minigunów.

— Kurwa, jakim cudem budżet Nieba to wytrzymuje? — szepnął do mnie Śmierć, kiedy chowaliśmy się w schowku na szczotki. — Nagle zainwestowali w pancerze, pierdoloną broń palną zamiast zwykłych mieczy… O chuj im chodzi?

— Strzelam, że o nas. Mimo wszystko się nas boją, choć sam Stwórca nigdy by tego nie przyznał — powiedziałem cicho, zerkając przez dziurkę od klucza.

— Przecież staruszek zna cholerną przyszłość! — stwierdził Śmierć, zdecydowanie za głośno.

Spojrzałem na niego i uśmiechnąłem się szeroko.

— Może właśnie dlatego.

Nie słyszeliśmy zupełnie nic, ściany były najwyraźniej na tyle grube, że tłumiły nawet przekleństwa Ramsaya. Czekaliśmy w napięciu na rozwój wydarzeń i wreszcie zostaliśmy nagrodzeni za swoją cierpliwość. Kiedy rozległy się strzały, byliśmy pewni, że ocena lokalu Gordona spadnie gwałtownie o co najmniej dwie gwiazdki.

— Czego oni tu szukają? Przecież Piekło już nie istnieje — mruknąłem do siebie.

Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to nie do końca prawda.

— Kurwa, Lucyfer! — wrzasnąłem i rzuciłem się do klamki. — To o niego im chodzi, nie chcą, żeby odbudował Piekło!

Śmierć nawet nie próbował mnie powstrzymać, kiedy wtargnąłem z wyciągniętą bronią na szampańską imprezę, która miała miejsce zaraz za ścianą. Niestety się na nią spóźniłem. Truchła całego anielskiego oddziału jeszcze trzęsły się w pośmiertnych drgawkach, a ocalali kelnerzy powoli wychodzili spod stołów. Pośrodku tego całego burdelu stała nasza poranna gwiazda.

— Wiecie co, chyba jednak z wami pójdę — stwierdził uśmiechnięty Lucyfer, poprawiając garnitur i odrzucając na bok strzelbę. — Piekło może jeszcze trochę poczekać.

Gdy byliśmy już w wysadzonym przeze mnie tunelu, za naszymi plecami niosło się jeszcze echo szaleńczych krzyków największego choleryka wśród znanych kucharzy. Puszek na szczęście nie odszedł zbyt daleko i już wkrótce cała nasza czwórka ruszyła przez ten jebany labirynt identycznie wyglądających korytarzy, z naiwną nadzieją na rychłe znalezienie wyjścia. Cóż, zeszło nam trochę dłużej niż byśmy chcieli. Jakiś tydzień dłużej.

— CZY WAS DO RESZTY POPIERDOLIŁO?! — wydarł się Wojna, jak tylko zobaczył nas na progu mieszkania. — NIE BYŁO WAS JEBANE DZIESIĘĆ DNI, ADOLF I MICHAŁ MUSIELI PRZEZ WAS PRZEŁOŻYĆ ŚLUB, WY MAŁE, ŻAŁOSNE… — w tym momencie dostrzegł Lucyfera — …PIERDOLONE ŚMIECIE. PO CO GO WYDOSTALIŚCIE, MAM MU ZNOWU ŁEB ODERŻNĄĆ?!

Poklepałem go po policzku i spokojnie wszedłem do mieszkania. Głód i Agata siedzieli w salonie i oglądali jakiś durny film akcji. Wyglądało na to, że tylko Wojna jakkolwiek przejął się naszym zniknięciem.

— Konie zaparkowaliśmy pod blokiem, kopsnij potem kluczyki, to je do garażu wprowadzę — rzuciłem do niego i rozsiadłem się na fotelu — a Puszka odstawiliśmy już do chłopaków, także wszystko git.

Spojrzałem na Głód, który wpierdalał gigantyczną misę popcornu i wyrwałem mu ją ręki, zapychając sobie usta prażoną kukurydzą,

— A, i tak swoją drogą — zacząłem — zabiłem Hadesa.

Kiedy po dłuższej chwili nie doczekałem się żadnej reakcji, wkurwiony brakiem atencji zająłem się przeglądaniem fejsbuczka.

Lucyfer niepewnie wszedł do środka.

— Bardzo tu uroczo, ale skoro i tak wróciłem na Ziemię to sprawdziłbym najpierw co tam z moim klubem. Nie chcę robić żadnych kłopotów — spojrzał na wkurwionego Wojnę, który wciąż stał w drzwiach i z uśmiechem dodał:

— Już nie. Ale wiecie, jakbyście mieli tam jednak miejsce na piątego Jeźdźca to wiecie gdzie, ał, ał, dobra już wychodzę, chryste.

Zapadła cisza, którą przerwał dopiero dźwięk otwieranej puszki piwa.

— To kiedy jest ten ślub? — spytał Śmierć.

— Jutro — odparł Głód nie odrywając wzroku od ekranu.

— A tak właściwie to jaki ksiądz zgodził się na zawarcie małżeństwa między tak… eeeeee… kontrowersyjną parą?

Wtedy Głód nagle podniósł się z kanapy i z mordą pełną popcornu przekazał nam niesamowitą wiadomość.

— Ja.

Po czym podszedł do szafy i wyjął z niej sutannę, którą potem zgrabnie na siebie założył.

— Jak was nie było, zrobiłem sobie quiz internetowy czy nadaję się na księdza. Wyszło że zdecydowanie tak.

Nie sądziłem, że ludzka szczęka jest w stanie opaść tak nisko.

Idea

Nie jestem sobie w stanie przypomnieć kiedy ostatni raz byłem w kościele. Kiedy pchnąłem drzwi i przekroczyłem próg małej kaplicy, która od niepamiętnych czasów stała pusta na terenie naszej parafii, okazało się, że wszyscy już są. Nienawidziłem się spóźniać, jednak chwilę przed ślubem zadzwonił do mnie Lucyfer, informując, że namierzył już Charona i prawdopodobnie za parę godzin będzie w stanie odstawić go z powrotem do Hadesu. Byłem naprawdę nieźle zdziwiony tą nagłą zmianą jego nastawienia. Obawiałem się trochę, że nie pomaga nam ani ze względu na swojego syna siedzącego w moim ciele, ani z czystej chęci niesienia pomocy. Jakby nie patrzeć, pomagał tym samym swojemu znienawidzonemu ojcu. A może wiedział to co ja?

Usiadłem obok Agaty, która z podnieceniem przyglądała się pozostałym gościom. Byli wśród nich oczywiście Wojna i Śmierć, którzy siedzieli tuż obok nas, był Hermes, Atena, a nawet Chronos. Puszek leżał sobie grzecznie w kącie, zajmując miejsca dla co najmniej ośmiu osób. Zaraz przed nim, w pierwszym rzędzie siedzieli święty Jan i Jezus, którzy wystroili się w śnieżnobiałe garniturki i oczojebne, czerwone muchy.

Miałem złe przeczucia. Może mówię to przez pryzmat czasu, trudno to teraz ocenić. Dobrze pamiętam dreszcz, którzy przeszedł mi po plecach, gdy otworzyły się drzwi kapliczki i młoda para wmaszerowała do środka. Coś było nie tak, dało się tam wyczuć dziwną obecność. Jak gdyby ktoś cały czas na ciebie zerkał, gdy tylko na chwilę spojrzysz w drugą stronę. Tylko nigdzie nie mogłem dostrzec natręta, którego wzrok bez przerwy czułem na swoich plecach. Przez chwilę ogarnął mnie irracjonalny atak paniki, ale na szczęście szybko stłumiły go wiwaty pozostałych zgromadzonych. Przyłączyłem się do nich i powitaliśmy Adolfa i Michała, którzy ruszyli w stronę ołtarza, radośnie machając do wszystkich. Wyglądali pięknie. Nie sądziłem, że mnie jeszcze na to stać, ale uroniłem jedną czy dwie łzy. Albo dziesięć.

Z zakrystii wynurzył się Głód i z uśmiechem stanął przed ołtarzem. Wciąż nie mogłem przyzwyczaić się do jego nowego wcielenia. Wszyscy umilkli, aby uroczystość mogła się wreszcie zacząć. Miałem szczerą nadzieję, że nasz brat nauczył się wszystkich formułek na pamięć. Jak się okazało, nie miałem się o co martwić i wreszcie przyszła chwila, dla której wszyscy przyszliśmy.

— Ja, Michał Archanioł biorę ciebie, Adolfie Hitlerze za męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz, że cię nie opuszczę aż do Apokalipsy. Tak mi dopomóżcie Jeźdźcy wszechmocni w Czwórcy i wszyscy bogowie — powiedział Michał, którego nigdy nie widziałem tak szczęśliwego. Czy jeśli zostałby w Niebie, pod boskimi rządami, czy miałby kiedykolwiek okazję do przeżycia czegoś podobnego? Szczerze w to wątpiłem.

— I ja, Adolf Hitler biorę ciebie, Michale Archaniele za męża i również ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz, że cię nie opuszczę aż do…

Nie wiem czy dam radę opowiedzieć wam, co dokładnie się w tym momencie stało. Czasem myślę sobie, że przecież nie jesteśmy ludźmi, że nie odczuwamy tak silnych emocji jak śmiertelnicy, ale to gówno prawda. W momencie gdy to piszę, na moją klawiaturę spływa prawdziwy wodospad łez. Jednak muszę opowiadać dalej, powinniście wiedzieć co wydarzyło się po tym, jak na ślub naszych przyjaciół wprosił się nadprogramowy gość.

Słowa przysięgi przerwała eksplozja. W jednym momencie wszyscy zobaczyliśmy rozmazaną sylwetkę, która nagle pojawiła się pomiędzy nowożeńcami, a chwilę potem kurewsko silna fala uderzeniowa zdmuchnęła nas wszystkich pod ściany. Wszystkie szyby i witraże w oknach roztrzaskały się w drobny mak, a ławki chaotycznie rozjechały się na wszystkie strony. Dobrze, że były tak ciężkie, w przeciwnym razie by nas po prostu zmiażdżyły.

Z trudem łapiąc oddech pomogłem wstać Agacie, do której zaraz podszedł przerażony Wojna i przytulił ją, szczęśliwy, że w żaden sposób nie ucierpiała. Jezus i święty Jan mieli olbrzymiego farta, fala popchnęła ich prosto na Puszka, którego grube futro całkowicie zamortyzowało siłę uderzenia. Pozostała część ekipy była rozrzucona po całej kaplicy, jednak nic nie wskazywało na to, że komukolwiek stała się większa krzywda. Dopiero wtedy skierowaliśmy wzrok na ołtarz, przy którym wciąż stali Adolf i Michał. Z niewiadomych przyczyn, wybuch w żaden sposób ich nie tknął. Nawet Głodowi udało się przetrwać go bez szwanku, skubany złapał się żelaznego krzyża, wbitego w podłogę. Coś się zmieniło. Na środku kaplicy stały teraz cztery postacie. Powiedzieć, że byliśmy przerażeni, to za mało. Nie da się opisać słowami tego, co czuł każdy z nas, kiedy w nieproszonym gościu rozpoznaliśmy samego Stwórcę.

Nie mam pojęcia ile czasu minęło, nim ciszę przerwał złowieszczy bas. Nikt nie śmiał drgnąć, zamierając niczym posąg, w pozycji w której się aktualnie znajdował. Poza Jezusem, który nieśmiało wstał z Puszka i podszedł powoli do ołtarza.

— JAK ŚMIESZ?! — wrzasnął nagle Bóg, uderzając swojego syna krzyżem, którego przed chwilą trzymał się Głód. — CO TY SOBIE MYŚLISZ, BIORĄC UDZIAŁ W TYM PROFANATORSKIM I HERETYCZNYM OBRZĘDZIE?! UWAŻASZ, ŻE JEST TO COŚ, CO BYM ZAAKCEPTOWAŁ? HOMOSEKSUALNY ZWIĄZEK POMIĘDZY MOIM ODDANYM SŁUGĄ, KTÓREGO JEŹDŹCY PODSTĘPNIE OSZUKALI, A JEDNYM Z NAJWIĘKSZYCH ZBRODNIARZY W HISTORII LUDZKOŚCI, KTÓREGO WYDOSTALI Z PIEKŁA WBREW MOJEJ WOLI?!

Jezus upadł na podłogę, krwawiąc jak zarzynana świnia. Ramię krzyża rozcięło mu policzek i lewą dłoń. Chyba próbował coś powiedzieć, ale Wszechmogący nie dał mu dojść do słowa.

— A WY WSZYSCY? KIM JESTEŚCIE, ŻE SPRZECIWIACIE SIĘ MOJEJ WOLI? PO TYM WSZYSTIM CO DLA WAS ZROBIŁEM? DAROWAŁEM WAM ŻYCIE, JEŹDŹCY — rzekł do nas. — POZWOLIŁEM WAM WRÓCIĆ NA ZIEMIĘ, ZEZWOLIŁEM NA ZNIEWOLENIE MEGO SŁUGI, NA POZOSTAWIENIE UCIEKINIERA Z PIEKŁA NA WOLNOŚCI. A WY TAK MI ODPŁACACIE?

Wtedy Wojna zrobił coś, co miał ochotę zrobić każdy z nas. Wstał i zaczął mówić.

— To nie my sprawiliśmy, że ta dwójka się w sobie zakochała pajacu. Był to ich własny wybór, a nasze zdanie nie miało żadnego znaczenia. Sami wybrali tę ścieżkę i chuj ci do tego, jeśli mam być szczery.

Stwórca nie był na to przygotowany. Z oczami płonącymi od gniewu przeniósł swoją uwagę na Hitlera i Archanioła, którzy wciąż stali obok niego, sparaliżowani ze strachu. Dopiero wtedy zauważyłem, że święty Jan oraz nasi greccy przyjaciele zniknęli, podobnie jak Puszek, co niezwykle mnie ucieszyło. Chociaż im się upiecze.

— A WIĘC MIŁOŚĆ, TAAAK? BARDZO CIEKAWE — mruknął i pochylił się nad Michałem. — ZOBACZYMY JAK TO TERAZ NAZWIECIE.

To mówiąc uniósł głowę Archanioła delikatnie do góry i spojrzał mu prosto w oczy.

— PAMIĘTAJ.

Wtedy przyszedł ten moment, którego zawsze się obawiałem. Michał zamrugał i rozejrzał się dookoła. Przejechał wzrokiem po naszych twarzach i skrzywił się.

— Wybacz mi Panie, to nie byłem ja, ta banda…

— WIEM, MÓJ SŁUGO, ALBOWIEM JAM JEST WSZECHWIEDZĄCY. WYBACZAM CI WIĘC WSZYSTKO, CO UCZYNIŁEŚ WBREW MEMU SŁOWU I STAWIAM CIĘ OTO PRZED PRÓBĄ. UDOWODNIJ, ŻE NIE UWIERZYŁEŚ W KŁAMSTWA JEŹDŹCÓW. UDOWODNIJ, ŻE JESTEŚ GODZIEN WRÓCIĆ DO NIEBA.

Michał kiwnął głową.

— Co mam zrobić Panie?

— MASZ UNICESTWIĆ ADOLFA HITLERA — powiedział Bóg. Wszyscy zamarliśmy z przerażenia. — TO OSTRZE, KTÓRE CI TERAZ OFIAROWUJĘ, NIE ZABIJA. JAKAKOLWIEK ISTOTA PADNIE POD JEGO CIOSEM, ZNIKNIE NA ZAWSZE Z TEGO ŚWIATA I NIE WRÓCI JUŻ NIGDY.

Po chwili w rękach Archanioła pojawił się długi sztylet, przypominający kształtem ostrza mój Nóż. Znowu dostałem ataku paniki, który tym razem był zupełnie uzasadniony. Musiałem coś zrobić, musiałem go powstrzymać.

— Stój! — wrzasnąłem, gdy Michał uniósł miecz do góry. Adolf nie próbował nawet uciekać. Płakał jak dziecko, które nie ma absolutnie żadnego pojęcia, co się wokół niego dzieje.

— JAK ŚMIESZ! — wrzasnął znowu Stwórca i odwrócił się w moją stronę.

— Wystawiłeś list gończy za Charonem — zacząłem, a głos łamał mi się tak, że sam ledwo mogłem siebie zrozumieć. — Nagroda miała być dowolna, prawda?

— OWSZEM — potwierdził Bóg. — ALE NIE MASZ SZANS GO ZNALEŹĆ, ON…

— Cóż, muszę cię zaskoczyć — uśmiechnąłem się zawadiacko — jest już w drodze do nas.

Ignorując zdziwione spojrzenie Boga, które tylko utwierdziło mnie w tym, co już od dawna podejrzewałem, kontynuowałem dalej.

— Skoro więc mogę wybrać jaką tylko nagrodę chcę… Masz zostawić nas w spokoju. Masz sprawić, żeby Michał znowu zapomniał o swojej służbie. Daj nam wreszcie kurwa żyć!

Śmierć podszedł do mnie i położył mi rękę na ramieniu.

— Zaraza, nie możesz tego zrobić, przecież miałeś poprosić o miłość… Miałeś wreszcie spełnić swoje największe pragnienie bycia kochanym…

No nie powiem, że się wtedy nie rozpłakałem.

— Chuj z tym! — wykrzyczałem przez łzy. — Jebać wszystko! Jebać! Chcę tylko, żeby wszystko zostało takie, jakim jest. Żebyśmy wrócili do domu, chlali wódę całymi dniami i nie przejmowali się niczym. I chcę, żeby ta dwójka była z nami!

— NIE WIERZĘ CI! — wtrącił się Bóg. — NIE ZNALAZŁEŚ GO! NIE MOGŁEŚ!

— Bo co, bo uwięziłeś go w Niebie? — odezwał się Głód, który jako jedyny poza mną rozumiał wszystko. — Chciałeś, żeby Hades pierdolnął, podobnie jak Piekło. Jedyne co ci pozostało to udawać, że wciąż ci zależy.

— A więc dlatego nasłałeś anioły na Lucyfera… — szepnął cicho Śmierć. — Nie chciałeś znowu konkurencji.

— Mało tego — wciął się mu Wojna — mogę się założyć, że to nie Kojtyła opłacał nordyckich zabójców. To od początku byłeś ty, prawda? Chciałeś się nas dyskretnie pozbyć, nie sprowadzając na siebie podejrzeń. Ta twoja „łaska” darowania nam życia była tylko na pokaz. Bo przecież Bóg jest miłosierny…

Jezus podniósł się wreszcie z podłogi i otarł krew rękawem koszuli.

— Czy to prawda ojcze? Mów! CZY TO WSZYSTKO PRAWDA?!

Wszechmogący nie odpowiedział. Zamiast tego uderzył Mesjasza z całej siły w twarz i stanął na ołtarzu.

— NIE ODPOWIEM NA WASZE ZARZUTY, BOWIEM JESTEM STWÓRCĄ ŚWIATA, WSZECHMOGĄCYM, WSZECHWIEDZĄCYM…

— Gówno prawda — przerwałem mu — nie jesteś ani wszechmogący, ani wszechwiedzący.

Oskarżony spojrzał na mnie z czymś co podejrzanie przypominało przerażenie.

— Nie miałeś pojęcia, że cię przejrzałem. Nie miałeś pojęcia, że Charon nie tkwi już w twoim więzieniu. To wszystko jest tylko na pokaz, mam rację?

Nie odpowiedział, a ja mówiłem dalej.

— Widzisz, od dłuższego czasu zastanawiało mnie jedno. Każdy z nas stworzył sobie te ziemskie powłoki, pod którymi się ukrywamy. Zrobiliśmy sobie ciała według własnego upodobania. Ale nie ty. Kiedy ty schodzisz na Ziemię, jesteś nędznym, starym dziadem z długą, siwą brodą. Jesteś wszechmocny, a nie próbujesz nawet stworzyć dla siebie jakiejś godnej formy?

Bracia stali obok z szeroko otwartymi ustami, bo wreszcie zrozumieli.

— Ty nie tworzysz siebie. To wiara innych ludzi decyduje o tym co ci wolno, a czego nie. Jeśli większość wyobraża sobie ciebie jako starca, oto jesteś. Jeśli mówią, że jesteś wszechmogący, to ty również powtarzasz te słowa razem z nimi. Ale oni w nie nie wierzą. Ślepa wiara tłumów sprawia, że nie jesteś już niczym poza ideą. Przestałeś byś sobą, przestałeś być miłosiernym, DOBRYM Bogiem. Teraz jesteś tylko strachem, zakazami, gniewem i nienawiścią. Ludzie wierzą, że istniejesz ale nie wierzą, że jesteś taki jak oni.

Drzwi od kaplicy otworzyły się pod wpływem soczystego kopniaka.

— O, cześć tatusiu — uśmiechnął się Lucyfer. — Patrz kogo przyprowadziłem — powiedział i wskazał dłonią na podążający za nim szkielet w łańcuchach. — Nie zgadniesz, gdzie go znalazłem. W NIEBIAŃSKIM WIĘZIENIU.

Uśmiechnąłem się triumfalnie i mrugnąłem do Głodu. Miło jest utwierdzić się w przekonaniu o swoim geniuszu. W poprzednim wcieleniu musiałem być co najmniej Sherockiem Holmesem.

Całą kapliczką wstrząsnął przeraźliwy ryk.

— NIE! NIE! NIE! JAM JEST PAN WASZ, JAM JEST…

Nagle z klatki piersiowej Stwórcy wytrysnął strumień krwi. Dopiero gdy w panice się obrócił, ujrzeliśmy rękojeść ostrza wystającą mu z pleców.

— MI.. MICHAŁ? CO TY ZROBIŁEŚ, CO TY…

Wojna wybuchnął śmiechem i zaczął klaskać z radości. Ktoś dokończył za niego robotę. Niestety nasz entuzjazm ostudził Lucyfer.

— Nie zabijecie go w ten sposób. Każdy z nas ma własną wizję Boga. I każdy z nas się myli. Zło, którym napakowaliśmy ideę jego istnienia może zostać zniszczone tylko w jeden sposób — zrobił gwałtowną pauzę. — Musimy pozbyć się z serc fałszywych wizji Stwórcy.

Tymczasem staruszek spadł z krzykiem z ołtarza i rzucając się na wszystkie strony, wrzeszczał:

— JESTEM PRAWDZIWY! JESTEM WASZ! JESTEM WAAAAASZ!!!

Podszedłem szybko do Michała i Adolfa, którzy ściskali się z radości.

— Myślałem, że on cię naprawdę, no wiesz… — wyjąkał Adolf.

— To nie jest mój Bóg. — odpowiedział Archanioł i pocałował swojego męża. — Żyjąc z wami nauczyłem się więcej o tym czym jest dobro, niż przez całe swoje istnienie w Niebie. Cokolwiek wiara zrobiła z mojego Pana, przestał nim już być.

Z całej siły uściskałem ich obu.

Tymczasem Wojna z Agatą podeszli do konającego Stwórcy.

— Chcesz? — spytał mój brat podając swojej wybrance ostrze.

Potaknęła i wbiła je w martwe już ciało. I jeszcze raz. I kolejny. I jeszcze kilkanaście.

Trudno było się nie roześmiać, patrząc jak oddana chrześcijanka morduje własnymi rękami sens istnienia swojej religii.

Doszło również do niespodziewanego rodzinnego spotkania.

— Jezus.

— Lucyfer.

— No chodź tu braciszku, mam nadzieję, że już się na mnie nie gniewasz?

— Taaa, powiedzmy — roześmiał się Mesjasz i mocno przytulił swojego dawno niewidzianego brata.

Charon skorzystał z okazji i wymknął się z kapliczki. Zostawił po sobie list z przeprosinami i obietnicę, że natychmiast wróci do Hadesu.

Śmierć tymczasem podszedł do Głodu i pomógł mu zdjąć sutannę przez głowę.

— Pierdolę to — stwierdził początkujący ksiądz. — Może jednak zostanę tym muzykiem rockowym. Po czym wziął gitarę i zaczął grać „Chop Suey”, jak gdyby nigdy nic.

Wtedy stało się coś eee… co najmniej dziwnego. Ciało przed ołtarzem nagle rozpłynęło się w powietrzu, a przed każdym z nas pojawił się…

— O nie… — szepnął Lucyfer. — Natychmiast przestańcie wierzyć! Przestańcie!

Przed każdym z nas pojawił się Bóg. Dosłownie. Postać Wszechmogącego, jaką mieliśmy do tego momentu w głowie, nagle z niej wyszła i stanęła przed nami. Osobiście zawsze wierzyłem w to, że jest on dużo bardziej ludzki niż przedstawiają to chrześcijanie. Dużo bardziej podobny do mnie. I oto dostałem to czego chciałem. Mój Bóg… był mną.

— Witaj Zaraza — powiedziałem Ja-Bóg.

Odwróciłem się i spojrzałem na resztę. Najwyraźniej Jezus i Lucyfer mieli wspólną wizję swojego ojca, bo przed nimi, na kamiennych płytach leżał olbrzymi, czarny wąż.

— MOI SSSSYNOOOWIEEE — wysyczał i zaczął sunąć w ich kierunku.

Śmierć z kolei widział w Bogu Otchłań, którą wciąż kochał, wbrew sobie i jakiejkolwiek logice. Z racji tego, że jej nierealny i zmyślony obraz wrył się w jego umysł zbyt głęboko, stała się ona dla niego istotą idealną, na miarę samego Stwórcy.

Wojna nigdy się nie bał nikogo i niczego, z samym Bogiem włącznie, więc przed nim pojawiła się tylko mała, szczelnie zamknięta trumienka, przebita na wylot mieczem.

Agata i Michał mieli jednak większy problem. Oboje wierzyli w miłosiernego Boga bardzo mocno i szczerze od zawsze, więc ich wspólna wizja była najbardziej upiorna. Był to Bóg kochający. Prawdziwy. Mieli przed sobą tę cząstkę, która zachowała się przez wieki w tej dziwacznej i skomplikowanej idei. Widzieli Boga w jego najbardziej niewinnej i naiwnej formie.

— Skarby… — szeptał do nich. — Czemu chcecie mi się sprzeciwić? Zawsze byłem dla was taki dobry, kochałem was z całego serca.

Adolf był ateistą, więc jako jedyny stał bezradny, nie mając pojęcia jak nam pomóc.

Głód miał z kolei najłatwiejsze zadanie — jego wiara była zawsze dość płytka i w swojej wizji miał tylko chudego jak patyk, nagiego starca z transparentem „Homoseksualizm to grzech”. Nie minęło kilka sekund jak chuchro leżało na ziemi ze skręconym karkiem, a Głód wrócił go gry na gitarze.

— MUSICIE PRZESTAĆ WIERZYĆ! — powtórzył Lucyfer. — TO KŁAMSTWA, BÓG NIE JEST ŻADNĄ Z TYCH RZECZY, MUSICIE, KURWA, PRZESTAĆ!

Spojrzałem na swój obraz Wszechmogącego. Czy naprawdę wierzyłem w to, że jestem Bogiem? Czy naprawdę byłem aż tak wielkim narcyzem i arogantem? Wiedziałem, że nie wygram z samym sobą. Byłem upartym skurwysynem, a fizyczna walka trwałaby wieczność i zapewne zakończyłaby się śmiercią nas obu. Miałem za to plan, a fałszywy Zaraza miał tylko siebie.

Chwyciłem za rewolwer, a on powtórzył ten ruch za mną. Jednak zamiast wycelować broń w oponenta, opuściłem ją w dół. Nie sądziłem, że będzie bolało tak bardzo, ale w sumie trudno się dziwić, w końcu przestrzeliłem sobie stopę, czego innego mogłem się spodziewać. Żałowałem, że nie mogę zarazić samego siebie przez dotyk, ale kula i tak zrobiła swoją robotę. Mój klon rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając po sobie tylko chmurkę zdmuchniętego z posadzki kurzu. Nigdy nie sądziłem, że kiedyś zostanę ateistą, ale sytuacja była wyjątkowa. Zostało mi już tylko pięć kul zarażonych ateizmem, więc zacząłem strzelać do swoich przyjaciół, mając nadzieję, że mi to wybaczą jak już będzie po wszystkim.

Najpierw postrzeliłem Jezusa i Lucyfera, którym wielki wąż oplatał się dookoła głów i miał najwyraźniej zamiar zadusić ich obu na śmierć. Kto by pomyślał, synowie boży, którzy przestali wierzyć we własnego ojca. Musiałem tylko pamiętać, żeby potem znowu zarazić nas wiarą. Na razie miałem jeszcze trzy kule do rozdania. Po braciach sprzedałem kulkę Śmierci, którego Otchłań miała właśnie zamiar nadziać na jego własną kosę. Następna była Agata, która zemdlała z bólu, po tym jak kula przeszła jej przez stopę. Wojna spojrzał na mnie groźnie, ale zdawał sobie sprawę z tego, że było to konieczne i natychmiast zaczął ją opatrywać.

Wymierzyłem w Michała i nacisnąłem spust, który odpowiedział cichym szczęknięciem.

— O nie nie nie nie! — nie mogłem w to uwierzyć, ale źle przeliczyłem pociski. Komora była pusta, a zapasowej amunicji ze sobą nie wziąłem. — Kurwaaaa!

Chciałem podejść do Michała, żeby zarazić go własnoręcznie, ale potwór udający Wszechmogącego zagrodził mi drogę.

— Musisz przestać w niego wierzyć skarbie! — krzyknął do Archanioła Hitler. — To nie jest twój Bóg!

— Nie — rozpłakał się Michał. — To właśnie JEST mój Bóg.

To co uznawał za podłoże swojej wiary odwróciło się w naszą stronę i obdarzyło nas przerażającym uśmiechem.

— Spokojnie, wy będziecie następni w kolejce do zbawienia.

— Nie — powiedział nagle Michał, ocierając twarz. — Nie tkniesz ich palcem, nędzna kreaturo.

To mówiąc, rzucił się do przodu, najwyraźniej próbując przekonać samego siebie, że chce walczyć.

Ale nie wierzył w swoją niewiarę. Był zbyt oddany idei, którą pielęgnował cały swój żywot.

Wiedział jak to się skończy. Zdawało mi się, że w ostatnich chwilach swojego życia, obrócił głowę w kierunku swojego męża, w ramach pośpiesznego i niedbałego pożegnania.

A potem monstrum, które wyszło z jego głowy rozszarpało naszego przyjaciela na kawałki, po czym rozpłynęło się w powietrzu, straciwszy swojego żywiciela.

W ciszy, która zapadła potem, rozległo się stłumione stęknięcie. Odgłos ciała upadającego na podłogę i głuchy brzęk boskiego ostrza potwierdziły tylko nasze obawy. Nie musieliśmy się nawet odwracać, żeby upewnić się, że Adolf Hitler dołączył do swojego kochanka w nicości do której ich obu zaprowadziliśmy.

Libacja

Naszą żałobną ciszę przerwało napierdalanie w drzwi.

— Kurwa, czego?! — wydarł się Wojna przez pół mieszkania. Prawie przewrócił tym rykiem skrzynkę z wódą stojącą na stole.

— To my — powiedział Lucyfer i zdjął drzwi z kopa. — Mamy więcej wódy.

— Wspaniale — rzucił obojętnie Głód. — Już niewiele zostało.

Jezus wparował do środka ściskając w łapie dwie butelki jakiegoś niebiańskiego trunku. Rzucił je bez słowa na fotel i sam rozłożył się na podłodze. Agata postawiła obok niego kubek z parującą herbatą i dołączyła do tego zamkniętego kółka depresyjnego.

— Napiszmy wiersz — zaproponował nagle Śmierć. — Na cześć Michała i Adolfa.

— Lepiej balladę — stwierdził Głód.

— Chuj ci w dupę.

— Tobie też.

— Nie.

— Tak.

— Chyba ty.

W tym czasie podsunąłem się trochę do Jezusa, który gapił się tępo w sufit.

— Co teraz będzie? — spytałem nieśmiało.

— Nie wiem — odpowiedział. — Nie mam kurwa bladego pojęcia. Jedyne na co mam teraz ochotę, to się solidnie najebać.

— Da się zrobić.

— Wiem, że się da. Dlatego przyszliśmy do was. W Niebie panuje chaos, nikt nie wie co robić. I oczekują ode mnie, że ja im powiem.

— Ludzie zawsze oczekiwali, że powiesz im co mają robić.

— Ale nie anioły.

Zapadła cisza, którą po dłuższej chwili przerwał Lucyfer.

— Nie wiemy co będzie dalej, ale to dobrze. Świat może zaraz pierdolnąć, ale równie dobrze może trwać dalej bez Boga — stwierdził, biorąc potężny łyk z losowej butelki. — Pewność jest fatalna. Niepewność czaruje. Mgła nadaje rzeczom urok.

— Można w niej zatracić drogę — stwierdził Śmierć.

— Wszystkie drogi wiodą do jednego punktu.

— A tym jest?

— Rozczarowanie.

Głód podniósł głowę i otarł łzy z policzków.

— Nie jesteśmy już tymi samymi istotami, które przybyły na Ziemię jako istoty wyższe. Mam wrażenie, że przez Adolfa i Michała staliśmy się bardziej podobni do śmiertelników.

— Tak myślisz? — spytał cicho Wojna.

— Tak. Zmieniamy się przez cały czas. Głównie przez innych. Wywierać na kogoś wpływ znaczy to samo, co obdarzać go swoją duszą. Istota taka nie posiada już wówczas własnych myśli. Nie pożerają jej własne namiętności. Cnoty jego nie należą już do niego. Nawet jego grzechy, jeśli w ogóle grzechy istnieją, są zapożyczone od kogoś innego. Staje się on echem cudzej melodii, aktorem roli nie dla niego napisanej. Mam wrażenie, że to właśnie dzieje się z nami.

Zamrugałem kilka razy. Co tu się kurwa działo. Czy byłem spizgany? Może trochę, ale to nie tłumaczyło dlaczego nagle wszyscy zaczęli cytować Wilde’a.

— Tylko zmysły mogą uleczyć duszę, tak samo jak tylko dusza może uleczyć zmysły — stwierdził Śmierć i zapalił papierosa. — Papieros jest doskonałym przykładem doskonałej rozkoszy. Sprawia przyjemność, a nie zaspokaja.

— Nieraz nam się wydawało, że czynimy eksperymenty na drugich, gdy w istocie eksperymentowaliśmy na sobie samych — powiedział powoli Jezus. — Patrzymy na innych jak na statystów, którzy wypełniają zajęty przez nas świat.

Podniosłem się z podłogi i spojrzałem na Agatę. Patrząc przez pryzmat tego, że parę dni temu była świadkiem śmierci swojego Boga, wyglądała na całkiem spokojną. Było mi jej strasznie szkoda, bo była najbardziej wrażliwą osobą z naszego grona. Widać było wyraźnie, że wydarzenia z ostatniego roku dość mocno ją przytłaczały. Cała jej wiara została przez nas doszczętnie strzaskana i miałem przez to naprawdę szczere wyrzuty sumienia. Mimo tego dziwacznego bełkotu, bracia mieli trochę racji. Byliśmy naprawdę niezłymi chujami, a dziewczyna Wojny była tego najlepszym przykładem. Była też jedyną osobą poza mną, która stała teraz z otwartymi ustami i zupełnie nie rozumiała co się dzieje z resztą ekipy.

— A sztuka? — spytał nagle Wojna.

— Jest chorobą. — odparł obojętnie Jezus.

— Miłość?

— Złudzeniem.

— Religia?

— Wytwornym surogatem wiary.

— Jesteś sceptykiem.

— Nie, sceptycyzm jest początkiem wiary.

— Czymże więc jesteś?

— Określać znaczy ograniczać.

Mesjasz rzucił butelką o ścianę. Odłamki szkła zasypały Głód, który wcale się tym nie przejął i dalej siedział wpatrzony w ścianę, z ustami pełnymi chipsów paprykowych.

W tym momencie drzwi do mieszkania otworzyły się na oścież i w progu stanął zdyszany Charon. Wyglądał dość upiornie, ale to chyba jednak całkiem naturalne dla pierdolonego szkieletu w płaszczu.

— Pomocy — wyszeptał i upadł na podłogę.

— Jakim cudem on się kurwa zadyszał, nie mając płuc? — spytał Śmierć i podczołgał się do nieprzytomnego.

— Bardziej mnie ciekawi kto go goni — powiedziałem i wyjrzałem na klatkę. Czyżby anioły wciąż próbowały go dorwać? Kurwa, gość chyba zasłużył na odpoczynek, w ciągu paru dni przetransportował wszystkie dusze czekające na brzegu Styksu do Hadesu. Ktokolwiek go teraz ścigał, był bez wątpienia kawałem skurwysyna.

Wtedy na schodach pojawił się pierwszy krokodyl. Zaraz potem drugi. I trzeci. I jeszcze kurwa z siedem kolejnych.

— Kurwa mać — stwierdziłem i zamknąłem za sobą drzwi do mieszkania. — Mam nadzieję, że te gnoje nie mają kuloodpornej skóry.

— Mamy — powiedziały z uśmiechem krokodyle.

— Czy ja się naprawdę aż tak spizgałem? — spytałem krokodyli, które wciąż nie chciały przestać istnieć.

— Możliwe. Ale nie jesteśmy tu po ciebie — powiedział największy skurwysyn, który był najwyraźniej krokodylim przywódcą. — Chcemy Charona.

— Po chuj wam Charon, kurwa? Dopiero co wrócił do pracy. Najpierw ścigało go Królestwo Nieba, a teraz kurwa Królestwo Zwierząt?

— Nie jesteśmy zwierzętami — zaprzeczył Pan Krokodyl.

— Przecież wiem — zirytowałem się. — Jesteście płazami, dzieci w podstawówce to wiedzą.

Krokodyle chwilę buforowały moje słowa.

— Czy możesz nas zaprowadzić do kogoś kto ma IQ powyżej 10?

— Czy możesz przestać kurwa istnieć?

Skurwysyn zawahał się przez chwilę.

— Chy-chyba nie…

— Więc masz odpowiedź — rzuciłem i trzasnąłem drzwiami. Nie pozwolę się obrażać pierdolonym owadom.

Spojrzałem na wszystkich, którzy nawet nie zwrócili uwagi na moją chwilową nieobecność. Charon dochodził już powoli do siebie na kanapie.

— Na klatce są krokodyle. Tak z dziesięć.

— Jasne — potwierdził Wojna.

— Oczywiście — potaknął Śmierć.

— Jakżeby inaczej — zgodził się Głód.

Chwyciłem szklankę z moim ukochanym whisky w dłoń i oparłem się o parapet. Wciąż czekałem na telefon od świętego Jana, który, podobnie jak nasi greccy przyjaciele nie dawał znaku życia. Tak samo jak Puszek. Dobrze pamiętałem jak skończyło się ich zniknięcie kilka tygodni temu i miałem szczerą nadzieję, że historia się nie powtórzy. W końcu Thor i Odyn wciąż byli na wolności.

— Zaraza, a ty co myślisz? — spytał mnie Lucyfer.

— O czym? — odparłem niechętnie.

— W co teraz wierzysz? Po tym wszystkim?

Zastanowiłem się. Stwierdziłem, że przyłączę się do ich głupiej zabawy w cytowanie klasyków i błyskawicznie odszukałem w głowie idealny fragment z Poego.

— Zawsze wierzyłem w głupców. Moi przyjaciele nazywają to wiarą w samego siebie.

— Jacy przyjaciele?

— Spierdalaj.

Zapaliłem papierosa i kontynuowałem.

— Tęsknię za Puszkiem. W bezinteresownej miłości zwierzęcia, w jego nie szczędzącym własnego życia poświęceniu tkwi coś, co bezpośrednio porusza serce ludzi, którzy częstokroć mieli sposobność stwierdzenia wątłej przyjaźni i słomianej wierności człowieka w oryginale.

— A co z Michałem i Adolfem? Oni już nie wrócą.

— Może dlatego łatwiej mi się z tym pogodzić. Bo już to wiem. Nawet najtwardszy cynik ma w sercu struny, których poruszenie budzi żywe emocje. W tym przypadku nie chodziło o smutek ani gniew. Teraz czuję się bezsilny. Czuję, że nie zasługuję na to, by cokolwiek czuć.

— A, no spoko — stwierdził Lucyfer i wrócił na swoje miejsce.

— Możecie już przestać? — spytała Agata zbierając po mieszkaniu puste szklanki. — To już nie jest śmieszne.

— Co masz na myśli? — spytał ją Wojna i zaczął rysować anioła na kuchennym stole. Był to dość ciekawy projekt, głównie przez fakt, że skrzydlaty osobnik miał dziwnie kwadratowego wąsa.

— Mam na myśli to całe wasze pierdolenie — zirytowała się i rzuciła w niego jedną ze szklanek.

— Dziś przeważna część ludzi umiera na epidemię zdrowego rozsądku. Za późno poznajemy, że jedyną rzeczą, której nie należy żałować, to nasze błędy — odpowiedział plejboj i zlizał wódę ze swojego ubrania.

— Zaraza, co im się stało? — Agata odwróciła się do mnie z delikatnym przerażeniem na twarzy.

— Nie mam kurwa pojęcia — bezradnie rozłożyłem ręce i podniosłem jedną z leżących na podłodze butelek. — Okej, jednak wiem.

Podszedłem do zgonującego Lucyfera, który zajął się dostarczeniem nam całej wódy.

— CZY CIEBIE KURWA POPIERDOLIŁO?! — wrzasnąłem mu prosto do ucha i pokazałem etykietę butelki. — TO NIE JEST WÓDA ZJEBIE.

Wszyscy skierowali na mnie swoje spojrzenia.

— TO BYŁ KURWA ABSYNT DEBILE.

„Nasi greccy przyjaciele wreszcie wrócili”

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 46.15
drukowana A5
za 104.3