Rozdział 1
— Will —
Zapukałem do drzwi Ricka.
— Śpisz? Przyszedłem po naczynia. Podaj, co tam masz. — cisza. — Rick, do cholery, rusz dupsko. Nie mamy już na czym jeść. — W mój ton wkradła się nuta irytacji. Chciałbym. Chciałbym mu wygarnąć wiele rzeczy, wyładować się na nim. Ale Molly śpi. Dopiero po chwili słyszę skrzypnięcie sprężyn łóżka. Paręnaście monotonnych sekund grzebaniny i brzdęk naczyń. Trwa to jeszcze kilka sekund. Jestem cierpliwy… cierpliwy. Drzwi się uchylają. Dochodzi do mnie swąd skarpet i potu. Chude, blade dłonie wyłaniające się z głębi mroku pokoju podają mi 4 duże talerze, 3 małe, miskę. garść sztućców i szklankę oblepioną od brudnych paluchów. Przywykłem do tego widoku, lecz w dalszym ciągu mnie to odstręcza. Obrzydlistwo. Drzwi zamknęły się momentalnie po przekazaniu tego wszystkiego. Odłożyłem naczynia do umywalki i umyłem tylko miskę. W głowie mi lekko dudniło. Nos drażnił papierosowy odór. Nalałem sobie mleka i zasypałem górą płatków. Wypadająca zabawka-gratis wpadła do miski wylewając na podłogę jej zawartość. Spojrzałem na plamę z nienawiścią. Nie miałem ochoty teraz tego sprzątać. Zrobię to jak wrócę. Siadłem do stolika i spojrzałem mętnym wzrokiem za okno. Było jasno. Pogodny ranek. Za płotem sąsiadka, lat siedemdziesiąt, podlewała grządki w samym staniku. Westchnąłem. Cholerny, kiepski dzień. To nie jest dzień, na pójście do pracy. To dzień na spakowanie walizek, odjechanie samochodem daleko, po to by już nigdy nie wrócić. Mam dość. Dokańczając jedzenie słyszę telefon Molly zza ściany, potem jej półprzytomny głos. Wstaję. Biorę kluczyki od auta i wychodzę.
W samochodzie skubię skórki przy paznokciach. Mimochodem patrzę na billboardy i budynki nimi przysłonięte. Stojąc na światłach widzę kawiarnię w miejscu, gdzie jeszcze rok temu stała zabytkowa XVI-wieczna kamienica, która rzekomo „groziła zawaleniem”. Antic Cafe — zajebiście, kurwa… Chociaż nie byłem tam jeszcze. Napić się piwa przed pójściem do pracy, nie zaszkodzi spróbować. Lepiej i tak nie będzie. Skręcam na parking i chwilę jeszcze siedząc patrzę na siebie w bocznym lusterku. Wyglądam jak gówno. Czyli po staremu. Wywlekam tyłek z samochodu i idę do kawiarni.
Wchodzę do środka. Jak na tę godzinę pustki. Nie narzekam. Kelnerka ze sztucznym uśmiechem wita mnie od razu. Przelotnie oglądam miejscówkę. Mają piwo. Dobrze. Zamawiam. W odpowiedzi słyszę, że sprzedają od 16:00. Niech ich szlag. Patrzę na kelnerkę. Znośna twarz. Duże cyce. Ale nie takie obwisłe jak sąsiadki. Młoda jest, więc zamawiam kawę. Siadam przy stoliku, a ta po chwili przynosi mi do stolika nie tylko kawę, ale i małe śmierdzące cholerstwo. Świeczkę. Po chuj im świeczki o 9:00 rano. Przecież jebie w oczy cholernym słońcem, do diabła. Patrzę na nią. Uśmiecha się i idzie do lady. Próbuje być miła dla klienta. Najwidoczniej takie ma rozkazy, by zapalać to gówno. Wybaczam jej. Zapominam o świeczkach patrząc na jej nogi. Ładne nogi.
— Lucy —
Rozpalam ostatnią świeczkę w naszej kawiarence. Pachnie bzem. Pozostałych sześć rozstawionych jest na drewnianych stolikach w różnych częściach lokalu. Cisza. Jestem sama, gdyż rano ruch nie jest zbyt duży.
Antic Cafe powstało niedawno, ale ruszyło z wielkim wykopem na start. George, który jest tutaj właścicielem, postanowił porzucić filologię francuską i wynająć lokal. Z tego co mi wiadomo ojciec dopomagał mu przy tym finansowo.
Knajpka jest przestronna i bardzo wysoka, osadzona w przebudowanej kamienicy. Same okna mają ponad dwa metry wysokości, więc w dzień jest tu jasno. Niezobowiązujące, waniliowe ściany, obwieszone są obrazkami i gadżetami utrzymanymi w koncepcji nowoczesno-staromodnej. Zresztą zmieniają się one w każdym miesiącu na tydzień, kiedy wchodzimy w nową konwencję. Lata 70-te, 90-te, średniowiecze. Na ten czas nasze ciasta i ciasteczka zmieniają design, by umocnić cały klimat. Za parę dni wypada właśnie taki tydzień. Tym razem skupiamy się na latach 50-tych, więc razem z koleżanką dostałyśmy wyzwanie opanowania sztuki jazdy na wrotkach. Szaleństwo!
Oddycham kwiecistym zapachem, który zastąpił smród poprzedniego wieczoru. Uśmiecham się pod nosem. Jednym z plusów naszego lokalu jest to, że za dnia jest to urocza kawiarnio-cukiernia, a w nocy bar. Nasza wielozadaniowość uderza w gusta klientów, ale też jest lekkim problemem dla nas. Brakuje nam ludzi, a ciężko teraz o żywiołową dziewczynę do pracy.
Ciszę przerywa dźwięk otwieranych drzwi. Podnoszę głowę, a mym oczom ukazuje się sylwetka wysokiego, wychudzonego mężczyzny. Przyklejam do twarzy nasz firmowy „promienny uśmiech”.
— Dzień dobry.
— Dobry. — przelatuje spojrzeniem zmarnowanych, cholernie-anielsko-jasnych niebieskich oczu po ladzie niewątpliwie napotykając dystrybutor piwa. — Piwo. — rzuca sucho, wskazując swój cel kluczykiem od auta. Dociera do mnie także odór papierosów, który facet przywlekł na swojej brązowej, skórzanej kurtce. I mój bez szlag trafia.
— Sprzedajemy dopiero od 16. — informuję uprzejmie, pozwalając sobie na wymowne spojrzenie na kluczyki w jego ręce.
Niezadowolone burknięcie przywołuje moją uwagę na jego twarz. Czarne, rozczochrane włosy opadające wokół bladej cery, podkrążone oczy patrzące na mnie z niezadowoleniem. Od typowego drunk-style’u odróżnia go tylko ogolona na gładko szczęka. Poza tym wygrywa ze mną wzrostem o ponad głowę, a nie należę do niskich osób.
Analizę jego image’u przerywa mi żądanie kawy. Uwijam się szybko z zamówieniem i oporządzeniem klienta, by móc wrócić do romansu Jeremy’iego i Sally, który czeka na mnie pod ladą.
Ahh… romanse i intrygi. Idealni faceci. Chciałabym choć jeden raz spotkać faceta, który znałby praktyczną definicję romantyzmu. Steve skomentowałby to jak zawsze głupim uśmieszkiem naładowanym dawką sarkazmu i politowania, mogącym pojawić się tylko w bitch-style’u.
Przez moment w mojej głowie kiełkuje samotna myśl, że nie patrzę na tekst książki, a na klienta. Jakże daleko mu do Jeremy’iego. Na pewno przekroczył już trzydziestkę i zostawił za sobą najlepsze chwile swego życia. A teraz ucieka z rana od spasionej żony, która nudzi go w łóżku niezmienna pozycją i od trójki dzieciaków, które już w podstawówce rozwiewają jego marzenia o wyprowadzeniu ich na wykształconych ludzi.
Stop. Nie oceniaj. I nie gap się zbyt długo, to ich prowokuje.
Wracam do książki. Dziś ją skończę. Dziś mam dniówkę, bo Marry zachorowała. Dziś zapowiada się bardzo długo.
— Will —
Jak długo nie miałem już dziewczyny? 2 lata? Nie, trochę więcej. Dorothy… to było jeszcze za czasów znajomienia się z Teddy’m… mieliśmy wtedy po 23 lata… 2 i pół roku temu.
Wziąłem łyk kawy. Nie mam czasu na dziewczynę. Nie stać mnie. To drogie i zobowiązujące. Wymyśla wciąż to nowe problemy. Rozpoczyna kłótnie. Wydaje twoją kasę…
Kelnerka czyta romansowego gniota. „Nic już nie mów”. Pewnie będzie kwiczeć jak szalona jak się dowie, że zamierzają zrobić ekranizację tego chłamu. Sam napisałbym lepszy scenariusz. Zapewne jakby się wyrwało kilka losowych kartek z tomu i tak nikt by się nie zorientował, że ubyło na fabule. Nie ma na czym. Odnoszę filiżankę dopijając ostatni łyk.
— To, co czytasz. Podoba ci się? — pytam jej. Po trzech sekundach ciszy odpowiada.
— Bardzo. — wzdycham. Ona zabiera moją filiżankę i odkłada do zlewu. Gdy patrzy na mnie ponownie, mówię:
— Mają zrobić ekranizację.
— Hm? — patrzy na mnie zdezorientowana. — Pan jest… reżyserem…? — pyta niepewnie.
— Nie. To znaczy tak. Nie tego. — odrzucam od siebie myśl, że mógłbym upaść aż tak nisko.
— Nie lubię filmów. Przynajmniej nie romanse.- mówi.
— To dobrze. Nie rozczarujesz się. — Uśmiecham się w grymasie. Wyciągam portfel.
— Jakie filmy pan kręci? — pyta z lekkim zainteresowaniem w oczach.
— Na razie jeszcze ich nie wypuścili. Znajdują się w mojej prywatnej kolekcji. — odpowiadam, spoglądając na zegarek. Musze iść. Wyciągam pieniądze, płacę. — Do widzenia.-
Ze smętnym uśmiechem oddalam się w stronę drzwi.
— Lucy —
Padam.
Nogi włażą mi do tyłka po zdecydowanie za długiej zmianie. Brakuje nam ludzi.
Mieszkanko czeka na mnie posprzątane i pachnące. Słonecznik. Mm…
Zapach z mojej części mieszkania przemieścił się teraz też na resztę kawalerki. Razem z moim współlokatorem mamy zdecydowanie odmienne gusta, ale jesteśmy w stanie dogadać się tak czy inaczej. Podzieliliśmy kawalerkę równo na pół, pomijając kuchnię i łazienkę, a następnie wyznaczyliśmy te części za pomocą kolorów. Moja jest fiołkowa, pozostała szara. U mnie zawieszona jest tablica ze zdjęciami, wejściówkami z eventów i ulotkami tego, co pozytywnie ugrzęzło w moim sercu. Nie brakuje tam biletów do kina i teatru oraz na kilka koncertów, które odwiedziłam ze Steve’m lub innymi znajomymi. Pod ścianami stoją stosy książek, kupionych lub tych z biblioteki. Obok materac i pufa w kształcie kota. Jest najlepsza! Środek wytycza nieduży stół, a za nim rozciąga się kraina mroków post-apokaliptycznych plakatów i kalendarzy z pół i zupełnie nagimi dziewczynami. Moje książki w krzywym zwierciadle są magazynami i elektroniką, obecnie bezpańsko pozostawioną samej sobie. Czasami tą zatęchłą ciemność rozjaśnia zapachowa świeczka, walcząca ze smrodem fajek i innych rzeczy, którym nie chce się bliżej przyglądać. Dziś jednak jest tam czysto i pachnąco.
Moje wysokorozwinięte zmysły węchowe rozróżniają jednak coś jeszcze i o dziwo nie są to wiśniowe papierosy Steve’go. Kolacja. Na blacie kuchennym czeka jeszcze ciepła jajecznica z boczkiem. Ślinka cieknie mi już na same wyobrażenie o tym jak ją pochłaniam, co zresztą realizuje możliwie szybko.
Posprzątał, wywietrzył i zrobił kolację. Czasami potrafi być naprawdę kochany.
Po zjedzeniu sprzątam po sobie od razu, by nie niszczyć jego dzisiejszego sukcesu. Mam nadzieję, że dobrze się bawi w pracy. Pakuję torbę na kolejny dzień. Kolejna książka, książka do oddania do biblioteki, portfel. Składam kupkę ubrań na pufie koło materaca, by wszystko było idealnie. Wtedy dostrzegam wrotki leżące za nią. No tak, niedługo zaczynamy tydzień na wrotkach, obiecałam sobie jutro poćwiczyć, by czuć się na nich pewniej. Szef ma dziwne pomysły, ale za to go lubimy. Przeważnie.
Wczołguję się pod kołdrę i zasypiam już chyba w połowie drogi.
Rano budzi mnie szum prysznica. Zanim jeszcze otworzę oczy wiem, że jest za wcześnie na budzik, a mimo to zwlekam się z mojego materaca. Czas się odwdzięczyć za kolację. Starannie przygotowuję kanapki, z należytą uwagą dbając o to, by nie stracić palców. Pełnia witamin z samego rana jest wymagana. Do tego świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Uwielbiam go. Na ostatnie swoje urodziny Steve zainwestował w wyciskarkę, by ułatwić mi robienie koktajli.
Gdy już planuję zacząć bez niego w końcu drzwi łazienki się otwierają i staje przede mną blondyn w całej swej okazałości.
Jasne lekko falowane kosmyki opadają mu niemalże po łopatki, teraz zaczesane na wodzie do tyłu, ma ładnie opaloną, zdrową cerę i ukształtowane godzinami ćwiczeń mięśnie. Zielone oczy z pożądaniem wpatrują się w stertę kanapek, tworzącą jego drogę do szczęścia. Ma około metra osiemdziesiąt. No i los obdarzył go dołeczkami w policzkach przy każdym szerszym uśmiechu. A uśmiecha się często.
Niejednokrotnie w mojej głowie gościła myśl o tym, że zarówno z wyglądu jak i charakteru, mój przyjaciel mógłby być dobrą partią na miłość. Ma tylko jedną, zasadniczą wadę. No, a w moim przypadku jeszcze absolutnie nie występuje miedzy nami żadna chemia. Czasami jednak korci mnie, by rozejrzeć się za kimś odpowiednim dla niego, no ale obiecałam się za bardzo, za często i w ogóle najlepiej w ogóle nie wtrącać. Więc tego nie robię.
— Smacznego. — rzuca pośpiesznie i ładuje całą kanapkę do ust.
— Smacznego.
— C… dygnm… rbm… y…? — próbuje z siebie wydobyć jakieś zapewne logiczne pytanie, ale uniemożliwia mu to ciemne pieczywo.
— Co?
— Co dzisiaj robimy? — wydusza po popiciu kanapki połową szklanki soku.
No tak. Czwartek. Nasz dzień wspólnej godziny.
— Chińczyk? Wrócę późno. — Zawsze gramy w Chińczyka. I zawsze bawimy się dobrze. Jak dzieci.
— Ok. Ja mam wolne. Chińszczyzna czy pizza? — On ma wolne kiedy tylko chce. Taka praca „umilacza kobiecych nocy” ma wiele korzyści, ale jakoś nigdy nie ciągnęło mnie by zająć się jej damskim odpowiednikiem.
— Pizza.
Budzik wybija godzinę pobudki. Prysznic, torba i do pracy. Wychodzę zostawiając mojego współlokatora w pierwszej fazie snu.
Wygrywam. Moje pionki składające się z kapsli po piwie i starego pierścionka właśnie osiągnęły bazę. To już trzeci raz.
— O czym tak myślisz? Nie skupiasz się. — pytam, popijając piwo i zwracając uwagę, na przyglądającego mi się blondyna.
— Mam nową stałą klientkę. — słowo „klientka” odstrasza mnie skutecznie.
— Właściwie chyba nie pytałam....chyba że… — spoglądam na niego uważnie. — Zakochałeś się?
— Haha. Nie. Nigdy nie zakocham się w klientce. To moja pierwsza zasada. — wzdycham — Druga: Nigdy nie zakocham się w żonatej kobiecie.
— Kiepsko. No dobra. Co z nią? — przejawiam odrobinę zainteresowania.
— Pamiętaj by nigdy, ale to nigdy nie próbować odgrywać dziewczyny z pornola. — mówi poważnie.
— Fuuuuj. Nie. Nie chce wiedzieć. Jesteś obrzydliwy. — zatykam z zażenowaniem uszy, wyrzucając z umysłu jakiekolwiek myśli wiążące się z pornograficznym chłamem i moim przyjacielem jednocześnie. Moje reakcje są wzmocnione nieduża dawką alkoholu, co wywołuje u niego salwę śmiechu. Dupek.
Uwielbia to robić. Pouczać mnie jako ten doświadczony, dobry wujek. Obrzydliwiec. Co nie zmienia faktu, że dzięki niemu mój styl ubioru jest odważniejszy dla uciechy wieczornych gości Antic Cafe.
— Już, już. Koniec.
— Gramy jeszcze raz. Bez gadania o pracy. Ah… odechciało mi się pizzy.
Jest ciepło. Gorąco. Mamy wyjątkowo upalne lato i mimo, że słońce już zachodzi to w powietrzu wciąż czuć zawyżoną temperaturę. Od parku dzieli mnie ostatnie przejście, na którym sterczę już trzecią minutę, a to dziwne światło nie chce się zmienić. Idzie mi już całkiem nieźle. Przejechałam pół miasta bez popełnienia wrotkowego samobójstwa.
No i w końcu. Cel osiągnięty. Park. Ta-dam.
Z pełnią dumy cisnę przez alejki drzew, zręcznie wymijając ludzi po drodze. Lekki wiaterek uderza moje policzki z każdą chwilą kiedy rozpędzam się bardziej, coraz pewniejsza swoich nowych zdolności.
W słuchawkach dudni mi delikatne Youth od Daughter i całe szczęście, że to, bo przy szybszym utworze mogłoby się zrobić niebezpiecznie.
O tej porze park wygląda raczej pusto. Większość młodszych ludzi siedzi obecnie w barach, większość starszych jest już zbyt leniwa, by pojawić się w parku wieczorami. Myślę, że kiedy będę już stara i zgorzkniała to znacznie ciekawsze będzie dla mnie przesiadywanie tutaj niż przed odbiornikiem maszyny robiącej sieczkę z mózgu. Nie przepadam za telewizją. Kino — jasne, dlaczego nie. Film? Może raz na miesiąc. I jeśli już to zdecydowanie powinien to być jakiś kryminał, film akcji, albo coś wyładowane efektami. Bez zobowiązującej fabuły. Postacie z książek możesz kochać. Wiecznie, niezmiennie i indywidualnie. Aktorzy podejmują się natomiast wielu ról, lepszych i gorszych. A potem widzisz swojego ukochanego, romantycznego Johna, który obecnie robi z siebie debila o imieniu Franky w niskolotnym chłamie. Nic nie może być bardziej zniechęcające.
Moje rozmyślanie przerywa alarm z czerwonym światłem, które rozbłysło w moim umyśle. Właśnie zjeżdżam z lekkiego wzniesienia w parku z nie najmniejszą prędkością zbliżając się do zakrętu. I pamiętam doskonale co jest za nim. Schody. I nie mam pojęcia jak zahamować. Z trudem wykręcam, jedynie trochę tracąc na prędkości.
Jestem gotowa na ból i upadek. Czuję jak moje wrotki odrywają się od podłoża. Nie udaje mi się powstrzymać trochę zbyt wysokiego okrzyku. Szczególnie, że na mojej drodze pojawia się człowiek, w którego ładuje z pełną mocą. Spadamy razem ze schodów, zahaczając o klika stopni, nim spotykamy się z ziemią. Słyszę pod czaszką dudnienie mojego spanikowanego serca. Nic mi nie jest. Nieznajomy zamortyzował upadek i to on zapewne ucierpiał. Podnoszę się szybko na kolana, by spojrzeć na moją przypadkową ofiarę.
Ciemne włosy, blada cera, anielsko-jasne oczy. Wydaje mi się, że gdzieś już je widziałam.
— Bardzo Pana przepraszam… — dukam pośpiesznie — Dopiero się uczę, zamyśliłam się i całkiem zapomniałam, wszystko w porządku?! — plotę na jednym tchu, doszukując się krwi na jego głowie. Na Chaos, proszę, by nic mu się nie stało. Nie potrzebuje teraz problemów. Nie chce go mieć na sumieniu. Sekundy, których potrzebuje by dotarły do niego moje słowa wpędza mnie w lekką panikę. Wstrząs mózgu. Na bank. Albo kaleka do końca życia. Być może właśnie pozbawiłaś jakiegoś pięciolatka godzin spędzonych radośnie na nauce jazdy na rowerze z ojcem. Gratulacje.
— Will-
Kurwa umieram. I nie, nie ze śmiechu. Dupa mnie boli. Plecy mnie bolą. W skroni piszczy jakbym oberwał cegłą. W sumie to oberwałem. Nie cegłą, a kamieniem. Kamieniem chodnikowym ze schodów… Nie. To kamień oberwał mną. Ale tylko ja czuję jakbym się miał zaraz rozpaść z bólu. Po parunastu sekundach odzyskuję dopiero widoczność. Niebo i drzewa. Park. Czyli jeszcze nie piekło. Po kolejnych sekundach trwały pisk w uszach przeradza się w głos mojego oprawcy. Wysoki i piskliwy. Kobieta. Coś do mnie mówi, ale nie przetrawiłem jeszcze co.
— Yughhhh… — próbuję się pognieść wydając z siebie zduszony odgłos żubra. Chyba mi kręgosłup popękał. W czterdziestu miejscach na raz. Patrzę na dziewczynę i jej wielkie przestraszone oczy. Licealistka. Na nogach buty z kółkami. Chwilę potem dochodzi do mnie, że to ona na mnie wpadła i razem zlecieliśmy dobre 15 metrów schodami w dół.
— Nic ci nie jest? — pytam. Pulsujący ból skroni narasta wraz z otwarciem gęby. Krzywię się.
— Nie. Ze mną ok.- odpowiada natychmiast. Po czym łapie moją głowę w ręce i skanuje ją- twarz, oczy. Doszukuje się uszkodzeń. Z tego co widzę to głównie otarcia. Co i tak wpędza ją w popłoch. Milczę, patrząc jej w oczy. Nie podniosę się teraz. Muszę tak trochę posiedzieć.
— Proszę. — Dziewczyna podaje mi butelkę wody. Robię parę łyków i oddaję. Wycieram stróżkę krwi z nosa w nadgarstek. W następnej sekundzie dziewczyna już wyciera mi twarz jak paromiesięcznemu dzieciakowi. Brakuje tylko by polizała chusteczkę i zaczęła mnie pucować.
— Wystarczy, nie trzeba. — odsuwam jej dłoń, po czym przystępuję do powolnej próby powstania. Jedna noga, druga noga. Wyprostować kolana. I w górę. Pomału. Trzymając się poręczy schodów. Tak. Teraz już jestem pewien, że złamałem przynajmniej kostkę. Zmuszam się na uśmiech w kierunku dziewczyny.
— Uważaj jak jeździsz. Mogłaś mnie zabić.- Mówię, ale bez pretensji w głosie. Dziewczyna wybucha salwą przepraszających odpowiedzi. Że się uczy, że nie umie, że przeprasza, że przykro, że postara się wynagrodzić, pomóc.- Nie trzeba. W porządku. — mówię. Wzrok kieruję na cel mojej podróży. Patrick pośpiesznie zeskakuje po dwa, trzy schody na raz. Z ulgą znajduje mój wzrok i podchodzi.
— Stary, żyjesz?! — pyta, jednocześnie patrząc na dziewczynę. Uśmiecha się i z powrotem mówi do mnie. — Ale żeś rypnął. Z daleka było słychać. — Dziewczyna ze łzami w oczach ponownie zaczyna przepraszać.
— Nic mi nie jest. — Mówię, lekko się prostując. Starając punkt ciężkości przenieść na lewą nogę. — Następnym razem nie rozpędzaj się tak na zakręcie. Klepię ją w głowę przybierając rolę wszystkowiedzącego wujka tej małej smarkuli. Po czym do Patricka: — Chodźmy.
Po pożegnaniu się z dziewczyną i oddaleniu od niej na tyle, by nas nie widziała opieram rękę na ramieniu przyjaciela.
— Kurwa.- cedzę przez zęby pochylając się lekko do przodu zwiększając nacisk na jedyne oparcie. Zdziwiony patrzy na mnie. — Kurwa.- Powtarzam. A potem jeszcze parę razy. — masz samochód? — Pytam.
— Hę? — Patrick nie należy do najbystrzejszych.
— Samochód, kurwa. Czy samochodem przyjechałeś, pytam! — wyrzucam z siebie.
— Tak.
— Dowieź mnie do szpitala. Kurwa. Chuj. Cholera. Boli jak skurwysyn. — na jego twarzy pojawia się chwilowy uśmiech, gdy spogląda za nasze plecy, ale później z w pełni współczującym spojrzeniem pomaga mi dojść do parkingu.
Gips. Skoro to kostka, to po cholerę całą prawą nogę, do kolana mam w gipsie? Do ściągnięcia za miesiąc. Dodatkowo plecy i łokcie w bandażach. Mogli mieć młodsze pielęgniarki. Może bym się tak nie rzucał, jak mi odkażały rany. Stare prukwy, cholery. Nie pierdoliły się. Wylały mi na plecy prawie całe opakowanie wody utlenionej. Bez zapowiedzi. Pat odwiózł mnie do domu. Przez pierwszy tydzień mam L4. Wspaniale.
W domu pustki. A przynajmniej tak się zdaje. Rick nie wyszedł z domu od 2 lat. Z pokoju wychodzi tylko do łazienki, gdy wszyscy śpią lub nikogo nie ma. To tak jakbyśmy hodowali w domu owcę z „Małego księcia”. Nikt tego nigdy nie widział. Ale wierzymy, że jest, i że żyje. Że ręce odbierające od nas jedzenie, świeże ubrania i pościel, a także podające nam śmieci należą do niego, a nie do sztucznie wyhodowanej pleśni z jego rozłożonych zwłok dostającej od byłego hodowcy nowe życie. Rick jest programistą. W swoim pokoju posiada trzy komputery i masę kabli. Rick jest również debilem. Od dwóch lat upiera się, że jego niechęć do ludzi to wystarczający powód, by nie musiał wychodzić. Rick jest moim bratem bliźniakiem. Chociaż domyślam się że nikt by tego nie przypuszczał. Pewnie siedzi przed kompem, pogarbiony, z brodą zwisającą do kolan, pełną okruchów, resztek jedzenia, z przekrwionymi oczami od nieustannego patrzenia w monitor. Nienawidzę tego. Tego, że jemu tak skutecznie udało się uciec od życia. Zarabia pieniądze nie oddalając się więcej niż 2 metry od łóżka. Otwieram laptopa jednocześnie wybierając numer do szefa. Mam dwie prace. Miałem kiedyś ambicje. Chciałem być reżyserem z prawdziwego zdarzenia. Robić filmy. Dobre filmy. Ale do tego trzeba mieć też znajomości w branży pozwalające się wybić. A za coś trzeba żyć. Siedzę więc i redaguję książki dla wydawnictwa. Z zarobionych pieniędzy nie stać by mnie było na utrzymanie. Dorzucam się jedynie do rodzinnych finansów. Rick zarabia 60% całych rodzinnych zarobków. Dochodzi moje 11%, Molly 14%, a 15% z emerytury Sally, naszej babci. Budżet rodzinny nie byłby taki zły, jednak opłacamy utrzymanie ojca w szpitalu. Leży tam już drugi rok w śpiączce, po wypadku samochodowym w którym zginęła nasza matka. Jest nam ciężko. Nie ma co się nad tym rozżalać. Mamy co jeść. Ale to stres powoduje na naszych twarzach oznaki starości. Za uchem rosną mi już pierwsze siwe włosy. Mam 26 lat do cholery. Powinienem właśnie się żenić, robić dzieciaki. Zamiast tego opiekuję się bratem-debilem i staruszką nie stroniącą od rumu i papierosów. W tym wszystkim podnosi mnie na duchu jedynie Molly. Kochana najstarsza siostra. Choć mnie i ją dzieli jedynie 30 minut, to ona jest najstarsza. Odpowiedzialna i wytrwała. I znajduje w sobie wystarczającą motywację, by umieć się uśmiechać. Zazdroszczę jej.
Rozdział 2
— Lucy —
Wrotki są jeszcze bardziej męczące niż szpilki. Chociaż poruszam się szybciej, wciąż martwię się by nic nie rozlać, nie zahaczyć, nikogo nie potrącić. Teraz jestem na wrotkach prawie non stop. Ściągam je tylko na noc, by używanie ich stało się dla mnie jak najbardziej naturalne.
Na Chaos, tak się cieszę, że temu facetowi z parku nic się nie stało. Te schody były dość wysokie. Niewiele by ze mnie zostało, gdybym poleciała sama. Nogi połamane w 10 miejscach i kręgosłup w 3.
Weekend. Tłum. Papierosy. Praca po 16 godzin. Katorga. Natrętni pijani faceci. Obrzydlistwo.
Powoli brakuje mi siły by się uśmiechać, a mam jeszcze trochę do końca zmiany. Potem jeszcze czeka mnie jazda do domu na tym cholerstwie, bo oczywiście żaden nocny tu nie jedzie.
Marry też ledwie zipie, dopiero co wróciła z choroby. Szef na kasie. Spogląda na nas ze współczuciem. Kiedy tylko jest okazja, podrzuca nam coś słodkiego, kawę lub pozwala usiąść. Czuję się trochę jak zawodnik na ringu z trenerem za plecami. Oj taka premia mi się należy, że aż szafę sobie kupię.
— Świetnie wam idzie. — pociesza mnie George, kiedy opieram się o ladę, czekając, aż naleje piwo do kufli.
— Wiem, co Ty byś bez nas zrobił. — uśmiecham się ze zmęczeniem.
— Nie mam pojęcia. — przyznaje. — Pewnie musiałbym zostać transem.
Kiedy kolejną serią objeżdżam stoliki, dostrzegam nowego klienta. Udało mu się dorwać miejsce w rogu, bliżej lady.
Przy drugim zerknięciu mogę już ocenić gościa.
Mężczyzna z parku. Z nogą w gipsie. Na Chaos. To na pewno moja wina. Co teraz? Będzie chciał odszkodowania? Może mnie nie pozna. Tak! Nie ma to jak liczyć na problemy z pamięcią człowieka, którego o mało się nie zabiło. Pieprzona egoistko! A może to mu się stało potem? Przecież mówił, że nic go nie boli. A ty mu uwierzyłaś! Durniu! To w końcu facet jest! Męski honor! Duma! Musiał pokazać, że ma jaja, a potem pewnie zwijał się godzinami w szpitalu, kiedy ty ładowałaś czekoladę w paszczę!
I co teraz?! Wiem! Postawie mu piwo! I znajdę jakiś słodycz. Uśmiechnę się ładnie i udam, że nic nie widzę i nic się nie stało. I mam dużo pracy. Co z resztą jest prawdą.
Z planem idealnym podjeżdżam do jego stolika i jedną ręką opieram się o niego. Tak, trzymamy styl lat 50-tych. Notesik w ręce, fartuszek, mini i wrotki. Duże, staromodne loki. Jakby moje włosy mało były pokręcone na co dzień.
— Co będzie? — pytam, spoglądając na niego.
Ten patrzy na mnie zaskoczony. Mija kilka sekund ciszy. O nie. Mów coś! Nie psuj mi planu!
— Hmmm… piwo. — pada w końcu z jego ust.
— Jasne, ciemne, zielone, specjał? — recytuje.
— Zielone? — spogląda na mnie ze zdziwieniem.
— Irlandzkie. Serwowane głównie w dzień Patryka, ale mamy je w ofercie. Na dziś polecam jednak specjał tygodnia. Jest to nieco cierpkie ciemne piwo z nutą soku cytrynowego, polewane w pintach a nie litrach. — nie spodziewałam się, że moje wygadanie mnie jednak nie zawiedzie. I tak, weź je. To piwo najlepiej pasuje do cytrynowego ciasta, którym zaleczę swoje poczucie winy.
— Da się bez soku? — Pada pytanie które rujnuje mi plany.
— Oczywiście. Wtedy jest po prostu ciemne. Bardziej cierpkie. Ale wiele osób je chwali. — Dostrzegam kątem oka, że już mocno wstawiony klient macha na mnie. Wiem co chce, więc kiwam na niego. Wracam wzrokiem do anielsko-okiej ofiary. Kiwa.
— Może być.
Również kiwam, i szybko robię rundkę by zebrać zamówienia. W tym czasie też myślę, co może pasować do tego cholernego piwa. Marcepan, kurcze. Mamy chyba coś jeszcze na zapleczu. Właściwie ostatni kawałek zajebistości, który miał być moją nagrodą za ciężki dzień pracy. Należy mi się. Ale jemu należy się bardziej. Kurcze…
Niemal uginam się pod ciężarem piwa na tacach, rozwożę je szybko pozostałym gościom, do niego podjeżdżam z dużym, a wręcz ogromnym kuflem i talerzykiem z najbardziej zajebistym ciastem jakie znam. Układam to przed nim. Muszę przy tym odsunąć niepalącą się świeczkę, tym razem o zapachu kawy. Nie ma sensu ich palić kiedy aż tak się tu dymi.
— Proszę. Smacznego. Na koszt firmy. — Mówię, nim zdąży jakkolwiek zareagować.
Odbijam się od stolika i już jestem po drugiej stronie lokalu, zbierając zamówienia z nową energią. Staram się nie patrzyć jak powoli konsumuje moją wymarzoną nagrodę. Na Chaos! Kurcze! Trzeba było nie jeździć na wrotkach po parku! Teraz masz!
— Will —
Dostałem ciasto. No dobra. Jem kawałek i już żałuję tej decyzji. Marcepan. Czy wśród słodyczy istnieje coś bardziej mulącego i niedobrego niż marcepan? Obrzydlistwo. Patrzę na kelnerkę i rozważam opcję wyplucia tego w chusteczkę. Nie znoszę. Jak wszystko żrę jak świnia, tak marcepanu nie znoszę. Dlaczego to musi być marcepan? Dlaczego ona musi się teraz na mnie gapić? Rozumiem, chciała być miła. Z trudem przełykam ten kawałek i popijam dużą ilością piwa. Na szczęście dobrego piwa. Gorzki trunek raduje moje kubki smakowe, tak będzie łatwiej. Z cięższym westchnieniem patrzę na prawie nietknięty duży kawałek ciasta który pozostał na talerzu. Przez chwilę zastanawiam się, czy się obrazi jak to zostawię. Będzie musiała to sprzątać. Ze świadomością że wzgardziłem jej hojnym darem. Może ona sama lubi marcepan? I będzie zła na mnie że zmarnowałem coś “tak dobrego”…? A może jest biednym głodującym studentem i doje za mnie jak to zostawię…..? Nie. Bez przesady. Myślę że nie zdobyła by się na coś takiego.
Wpycham kolejny, większy kawałek do gardła. Gryzę tylko tyle ile trzeba i połykam wraz z haustem piwa jak najszybciej się da.
Joey przychodzi piętnaście minut później. Podczas gdy ja wmuszam w siebie ostatnie kęsy i naciąga mnie od mdłego smaku i zapachu.
Na ciasteczko się przyszło? — pyta ironicznie. — A gdzie kawusia? — z durnym uśmieszkiem mruga oczami.
Siadaj. — Mówię, gdy ten odwraca się w stronę kelnerki i zamawia piwo. Ja również podnoszę rękę. — Dwa. — Poprawiam.
O północy zadzwoniłem do Molly. Wracała właśnie z pracy więc zadzwoniłem, by zabrała mnie po drodze. Byłem po piątym piwie. Chodzenie po pijanemu o kulach jest...hmm… głupie. Zasnąłem w aucie. Nie miałem okazji porozmawiać z Molly od ostatnich dwóch tygodni. Ona wciąż pracuje. Jak wraca, sprząta, a jak nie sprząta — śpi. I nie narzeka, za co ogromnie ją podziwiam.
Wstawaj. Chodźmy do domu. — mówi cicho klepiąc mnie w policzek. Patrzę na jej błyszczące, zmęczone oczy.
Znowu wzięli pomysł Erica. Pieprzony gej. Pewnie ich szantażuje, że ich pozwie za nietolerancję… — bełkoczę.
Mhmm. — kiwa głową, pomaga mi wyjść z samochodu.
Pieprzony gej… Kiedy dofinansują coś mojego, co? Co, Molly?
Może jak zaczniesz traktować to poważnie. Jak zrobisz to całym swoim sercem i z pazurami będziesz o to walczył. — mówi.
ALE JA WALCZĘ! JA ROBIĘ WSZYSTKO! — wyrzucam. — JAK MOŻESZ MÓWIĆ, ŻE NIE ROBIĘ WSZYSTKIEGO?! CO? CO?! — marszczę brwi i szukam zrozumienia w jej oczach.
Podobają mi się twoje filmy Will. Ale nie walczysz o nie. Brak ci determinacji. Ile osób je widziało? garstka. Opublikuj je w sieci. Poproś Ricka, to w dwa dni będzie miało milion wyświetleń.
Ale ja na tym nie zarobię. — mówię — To moje dzieło. Moja praca.
Na razie pokaż się ludziom. Ktoś cię w końcu zauważy. Nikt nie zaczynał od szczytów. Kubrick, Hitchcock, Tarantino… myślisz że oni mieli łatwo? Oni znaleźli pomysł na siebie. Ty też musisz się czymś wyróżnić. Ale na pewno nie zrobisz tego trzymając swoje produkcje na dysku.
Odprowadziła mnie do kanapy. Po chwili gapienia się w sufit zasnąłem jak kamień.
— Lucy —
Trzasnęłam drzwiami. Dzisiejszy dzień z marszu zapowiadał się źle. Czekał na mnie cały dzień w pracy wśród aroganckich, śmierdzących fajkami pijaków, a już z samego rana musiałam odbyć kłótnie z męską dziwką. Gdyby dureń wiedział cokolwiek o miłości. Wyżywa się za kiepską noc. Debil.
Jestem zmęczona. Zbliża mi się okres. Nienawidzę mężczyzn. Dziś nawet romanse zostały zastąpione przez smoki i miecze. Krew mi buzuje.
Liczyłam też, że mimo ciężkiej pracy czas minie mi szybko i bezstresowo, ale nie. Pieprzony strój roboczy jest krótki i wyzywający. I musi prowokować największych debili w całym barze. Nienawidzę jak mnie ktoś dotyka, czy odgwizduje, a dzisiaj wszyscy dostali jakiegoś pierdolca.
Nie wybiła jeszcze 21 a na koncie miałam już dwa liście. Aż mnie ręka zapiekła. I dobrze. Niech durnie wiedzą.
Dziś ruch jest mniejszy niż w ostatnich dniach. Przynajmniej tyle. George zwinął się już do domu, był tu od rana. Teraz miejsce za ladą zajęła Marry, a ja przemieszczam się pomiędzy klientami.
Jestem oazą spokoju. Młodą, spokojną i miłą dziewczyną. Zasługuję na ciastko. Tak.
Czas na małą przerwę. Informuję o tym Marry. Rzucam fartuszek za ladę, z planem przewietrzenia się opuszczam lokal. Boli mnie głowa. Wieczór jest ciepły, duszny.
Cisza, spokój, powietrze. Cisza, spokój, powietrze...Cisza… spokój….powietrze…
Kiedy już myślę, że moje nerwy są w porządku, ktoś postanawia wyprowadzić mnie z tego błędu. Klepnięcie w tyłek. Prymitywne. Obrzydliwe. Daremne….
Dwie sekundy walczę z sobą by to zignorować. Nie, kurwa! Dość!
Niczym Chuck Norris na wrotkach odwracam się zamaszyście, a moja pięść trafia idealnie w policzek mężczyzny. Siła mojej złości zaskakuje nie tylko mnie. Upada. Spoglądam na czarnowłosego reżysera z oburzeniem. Ten patrzy zdezorientowany leżąc na ziemi, ręką trzyma czerwony ślad.
Co to było?! — pyta jego towarzysz, równie zdezorientowany, co tamten.
Powoli dociera do mnie, że mogłam chybić. Przenoszę wzrok na jeszcze stojącego faceta, który teraz dźwiga kalekę do pionu. — Babo, chora jesteś? — Pyta mnie. Z jednej strony mam ochotę mu nawrzucać. Z drugiej nie mam siły. Nie, walcz…!
Zrobiłem ci coś? — dość oburzonym tonem spytał poszkodowany.
Tak! Nie bawią mnie wasze durne zaczepki! Jeśli oberwałeś za kumpla — trudno!
Czuje, że szklą mi się oczy. Źle. Uciekaj.
Jeśli wydaje wam się, że my musimy to tolerować, to jesteście w cholernym błędzie! — dostrzegam jak kaleka wyciąga z kieszeni chusteczki i wyciąga je w moją stronę, O nie! Nie! Gdzie mi tu, kurwa!? — Nie chce…!…tego.
Nic ci nie zrobiliśmy idiotko! Trochę wdzięczności!? Skruchy? — wyskakuje kaleka-mate.
Joey. Zawrzyj się. — czarnowłosy zostawia pudełko chusteczek na parapecie okna i wchodzą do środka.
Zostaję sama ze swoją cichnącą złością. Nie chcę jego pieprzonych chusteczek. Ale i tak je podnoszę, bo lepszych nie mam. Idę się na chwilę schować za budynek. Musze się uspokoić. Może troszkę przegięłam. Odrobinę. Mógł dać mu pokrzyczeć. Byłoby łatwiej. Dlaczego on? Jakbym mało do pokuty miała. Kurwa. Uspokój się. Wracaj do pracy. Nie bądź dzieckiem. Jesteś za stara na takie wygłupy.
Kiedy przypuszczam, że czerwień zniknęła z mojej twarzy, wracam do baru. A tam, widzę jak kaleka wylewa piwo na klienta. Ten wpieniony wstaje, lecz “Joey”odsuwa kalekę mrucząc:”Kretyn.” I podwija rękawy. Gdy mokry klient wstaje okazuje się że “Joey” jest od niego o dwie głowy wyższy.
Wiesz za co to…. NO. — duka Joey. Ziomek siada. Dwójka idzie do wolnego stolika. — Piwo! — krzyczy.-….poprosimy. — dodaje trochę ciszej po chwili z wzrokiem nienawiści wbitym w kalekę.
Ja kurwa nie lubię przemocy, Will.
Zasuwam na wrotkach po fartuszek za ladę i zerkam na Marry. Duma czy dojrzałość? Kurwa. No. Dobra. Nalewam dwa piwa i podjeżdżam do ich stolika. Stawiam przed nimi kufle.
Bądź dojrzała.
Proszę. — no, już! — I ...khm.. Przepraszam. Pomyliłam się najwidoczniej.
To nic. Reakcję miałaś dobrą. Popracuj nad celem. — lekko się uśmiecha.
Nie ma za co. — dorzuca burknięciem Joey od siebie gniew wzrokiem przelewając w kalekę.
Tak, dziękuję. — Uśmiecham się szeroko. Poprawili mi humor. Zabieram się do roboty. Wciąż jeszcze trochę przede mną.
— Will —
— Czy ty musisz zgrywać pieprzonego bohatera? — pyta Joey.
— Uspokój się…
— Nie! Cycki ci się spodobały.
— Miała ciężki dzień.
— I co z tego?
— To że ma chujową pracę. I nie szkodzi nam, jeśli nie popsujemy komuś dnia jeszcze bardziej. Może zbyt nerwowo zareagowała, okres będzie mieć.
— He? Znawca się znalazł!
— Popłakała się przed nami. Nie widziałeś? Kobiety, gdy im hormony buzują robią często durne rzeczy. Molly kiedyś popłakała mi się w kinie na “Zaplątanych” taka bajka o Roszpunce. Wiesz…. Ryczała przez pół filmu. Nic tam nie było, wiesz. Ale ona… pożal się Boże. — Joey popatrzył na mnie tępo po czym po chwili się uśmiechnął.
— Chodzisz do kina na bajki?
— Tak. Z Molly. Zawsze jak coś nowego wyjdzie. Tradycja. Odpuszczamy sobie tylko te z przedziału do lat 7. Po za tym, ta dziewczyna ma do mnie pecha. Widzisz? — Wskazuje palcem nogi dziewczyny.
— Jeździ na wrotkach.
— No. — Chwilę trawi informację patrząc się na jej tyłek, po czym spogląda zdziwiony na mnie.
— To ona? — wydaje się zaskoczony. — I ty jej bronisz? — wzruszam ramionami.
— No ty byś pobił, co?
— Ja kobiet nie biję! Mężczyzn tylko jak zasłużą.
— Albo jak jesteś w chuj pijany.
— Czyli jak uznam, że zasłużyli. — uśmiecha się do mnie. Przewracam oczami.
Dziewczyna donosi piwo gdy tylko jego poziom w naszych kuflach jest za niski.
— Lucy —
Wciąż mi nieco głupio. Myślę, że powinnam z nim pogadać. Ale jak? I nie tu. Na pewno nie tu.
W mej głowie kiełkuje nowy pomysł. Donosząc im kolejne piwa stawiam je przed nimi na naszej drewnianej tacy, zostawiając pod jego kuflem złożoną karteczkę z napisem “Chciałabym pogadać, zadzwoń:<numer telefonu>”. Wiedziałam, że muszę to zrobić szybko, bo inaczej się rozmyślę. Po odstawieniu tacy zwijam się stamtąd do innych klientów.
Spoglądam na zegar. Już niedużo do końca. Jeszcze pół godzinki. I na razie nikt nic ode mnie nie chce. Zmieniam się z Marry za ladą. Czas nieco odsapnąć.
Opieram się łokciami o blat i zerkam w stronę ich stolika. Akurat w momencie, kiedy niebieskooki zaskoczony karteczką opluwa się piwem. Leje mu się po brodzie, pieni się. Obrzydlistwo. Kolega nie rozumie, o co chodzi, ale wyśmiewa go. Nie do końca wiem, czy się śmiać, czy zapaść pod ziemię. A może od razu uciekać.
Tak. Dość męstwa na dziś. Uciekam. Godzina jest przyzwoita do przebrania się i wyjścia z pracy. Idę zmienić mundurek na szorty i koszulkę na ramiączkach. Wrotki do łapek. Już mi się nie chce jeździć. Dziś spacer na boso. Zostawiam bar pod opieką Marry i dzielnie uciekam. Nocne powietrze jest przyjemne. Spacer czas zacząć!
— Will —
Ty cholerny szczęściarzu. Podobasz się jej. — szczerzy się Joey. Wzdycham.
Ja nie mam na to czasu.
By jej odpisać?
Ogólnie.
To daj, ja napiszę. — wyciąga rękę i nawet wstaje by zabrać mi kartkę. Odsuwam ją spoza jego zasięgu.
Wara. To było do mnie. Nie do ciebie.
Pies ogrodnika. — mruczy pod nosem.
Sam akt dobrej woli był miły. W duszy się uśmiechnąłem. Na twarzy nie chciałem ale też. Procenty, procenty, procenty. Sprawiają że faceci myślą o sprawach o których albo nie powinni albo nie pomyśleliby na trzeźwo. Patrzyłem na kartkę. Potem w odbicie okna. Co taka dziewczyna mogłaby chcieć ode mnie? Podkrążone oczy. Biała, niezdrowa cera. Pierwsze siwe włosy, pierwsze zmarszczki. Twarz zobojętniałego mężczyzny który wygląda o 20 lat więcej niż ma.Czyli około 30 lat starzej niż ona. Ale mimo wszystko z jakiegoś powodu chcę do niej zadzwonić. Może nie o to jej chodzi. Może ma ambicje zostać aktorką… Nie. Nie lubi filmów. Ale może chce się czegoś mnie zapytać.
Rano trzeźwieję. Może i nie ma weekendu, ale mam L4. Śpię do 16. Potem godzinę rozmyślam co było by odpowiednie jako treść sms’a do kelnerki. “Miałem napisać, to piszę?” Durnie. Rozkładam w palcach pomiętą karteczkę. Do chuja. Napisała “zadzwoń”… W sumie jak napisała tak, to ona będzie mówić, a ja słuchać, nie? Czy nie? Może jednak nie…. może ma jakiś fetysz do starych zapijaczonych mord…. Willis, jesteś idiotą i jeleniem.
Dupa. Dzwonię.
Po 3 sygnałach odbiera.
Halo?
No…. Cześć. To ja. — Mówię. Dopiero po 10 sekundach ciszy dociera do mnie mój idiotyzm.
Cześć — mówi radośnie. — Super, że dzwonisz. Właściwie...nie wiem jak się nazywasz. Heh… Jestem Lucy.
Will… Ekhm. Willis… — przygryzam się przypadkiem w język.
Jeszcze raz przepraszam za wczoraj…
Zapomnij. — uśmiecham się, choć sam wiem, że tego nie widzi.
Więc...kręcisz filmy, tak?
Tak…
Jakie?
Krótkometrażowe.
Hah, dużo na to idzie?
Od paru tysięcy na 20 minutówkę do parunastu milionów na 2 i pół godzinny pełnometrażowiec.
Fajnie się masz.
Wcale. Pracuje w wytwórni i szukam sponsora. Nikt mi nie wyłoży kasy w ciemno. A bez grosza dobry film to tylko marzenia.
Masz już jakiś gotowy do wypuszczenia?
Pięć krótkometrażowych spotów. od 20 do 48 minut.
Podeślesz?
Heh? Przez internet?
Nom.
Najkrótszy waży około 100Gb. Jakość kinowa. W rok ci tego nie prześlę.
To może się spotkamy?
Emmm…. — przed oczami maluje mi się mój dom. Gdybym chociaż miał własny pokój. Śpię na kanapie w salonie. — Nie miałbym cię za bardzo gdzie ugościć.
Pc? Nie laptop? Ah… -Milknie na chwilę. — Ale jeśli po prostu byś nie chciał...to wiesz… mów.
Mam laptopa. — mówię szybko.
Super! To może zobaczymy się na mieście albo u mnie?
Ok. Jasne. Gdzie tylko chcesz.
Kończę dziś za 4 godziny. Jest ok?
Tak. Pewnie…..Gdzie?
Mac w centrum?
Mhm. Jasne.
Ok. To do zobaczenia. Na razie.
No. Cześć. — chowam komórkę.
A więc ma na imię Lucy….Nawet ładnie.
— Lucy —
Nie wiem co robię. Ale postanowiłam poznać nowego człowieka. Nie spodziewałam się, że zadzwoni. Uśmiecham się do siebie, a ciarki przebiegają mi po plecach.
McDonald leży przy głównej ulicy. Zawsze jest tam spory ruch, więc nawet jeśli ten koleś jest zboczeńcem, to będę bezpieczna. Taa… obawiaj się kaleki. Super.
Docieram tam na wrotkach i wbijam od razu do środka. Pierwsze zerknięcie na ludzi i stoliki, drugie na kasę, trzecie na portfel. Lody. Rozglądam się uważniej.
Jestem. — Dobiega mnie głos zza ramienia. Nie znoszę, gdy ktoś tak robi, ale udaje mi się opanować, nim Will znów dostanie w twarz.
Cześć. — uśmiecham się, odwracając przodem do niego. Odnajduję wolny stolik i siadam bliżej okna. — Jak się masz?
Nie do końca wiem, o czym mogłabym z nim rozmawiać. Trochę mnie to stresuje, ale coś sprawia, że chętnie bym go poznała. Może dlatego, ze nigdy nie spotkałam żadnego reżysera, a może zaintrygowała mnie mieszanka drunk-style’u z dżentelmen-mode. Kto wie?
— Hmm. W porządku myślę. Trochę ciężko z laptopem o kulach. Bałem się, że się spóźnię.
— No tak… — Przyglądam się jak siada koło mnie i wyciąga laptopa na blat.
— Poza rodziną, paroma znajomymi i ludźmi z pracy będziesz pierwszą, która to zobaczy. — Otwiera laptopa i loguje się na swój profil. jest jeszcze drugi: “Molly”. Zapewne jego żona. Ta spasiona? Nie pytam. Z niecierpliwością czekam na seans. Bycie “pierwszym widzem” sprawia, że przez moment czuję się wyjątkowo. Tylko przez moment.
Film jest o staruszkach. Ich troskach problemach. Chwytający za serce nawet jak na 20 minut. Ładne kardy, dobrze dobrana ścieżka dźwiękowa, i towarzyszące uczucie spokoju.
Podoba mi się. — Komentuję po chwili przemyślenia. — Będziesz go wrzucał na youtube?
Zanim odpowiada patrzy na mnie jakbym powiedziała coś bardzo nie tak.
Dlaczego….?
Um… dla fanów? — spoglądam na niego z zaskoczeniem. Nie do końca rozumiem o co chodzi.
No wiesz… Raz wpuszczone do internetu już nigdy z niego nie zniknie… Ktoś to może rozpowszechniać. Ja… mimo wszystko chciałbym na tym zarobić. Nie robić tego dla zabawy.
Hm… ok..w sumie nie znam się na tym. Mogę zobaczyć inne?
No… pewnie. — włącza kolejny. Pod koniec, na 3 minuty przed końcem pada bateria. Stękam z rozczarowaniem.
Wrócimy do tego? — Will unosi brew
Ok. jeśli chcesz. — uśmiecha się. w jego oczach zapalają się malutkie iskierki. Odpowiadam promiennym uśmiechem.
Jasne, że chcę. — Zerkam na zegarek. — Ok, wyciągnęłam cię, to pomogę ci z tym laptopem. Daleko mieszkasz?
Dwa przystanki… A ty… Jeździsz na tym...Nie trzeba. Dam sobie radę.
Co? A nie, pójdę bez nich. Nie bój się. — Uśmiecham się uspokajająco i wstaje.
Boso….? — unosi brew z lekką drwiną.
No. — odpowiadam najspokojniej jak potrafię. Co w tym dziwnego? Nigdy nie chodził boso czy jak? Wyswobadzam się z wrotek i zabieram je do ręki. — Idziesz czy nie? Z uniesionymi brwiami pakuje laptopa do torby i zarzuca na ramię.
Więc… pracujesz jako kelnerka. Dorabiasz sobie? Co studiujesz?
…Nic. — przez chwilę zastanawiam się nad wizją studenckiego życia. Zostaw to. Nie ma! Postanawiam dowiedzieć się więcej o moim rozmówcy. — A Ty? Co skończyłeś?
Rok temu skończyłem magistra.
A czego? Aktorstwo? Kinematografia? Reżyseria?
To ostatnie.
Kostka na głównej ulicy jest już chłodna. Słońce zaszło dawno temu. Spacerowym tempem oddalamy się od MD.
Musi być fajnie pracować w wyuczonym zawodzie, nie? — podtrzymuje temat, by nie popaść w wir rozmyślań. Na to przyjdzie czas potem.
Nie utrzymuję się z tego.- mruczy niechętnie pod nosem.
Jak na razie. Już niebawem będzie inaczej, nie? — Spoglądam w lekko zachmurzone niebo. Nie widać gwiazd. Na Chaos. Oby nie padało tej nocy. — A twoja żona? Też z tego kierunku?
Skąd ci do diabła przyszło do głowy, że mógłbym mieć żonę…?
Z kilku powodów...Nie masz?
….Nie.
No to wybacz. — Nie powstrzymuje uśmiechu. Zatrzymuje się przy skręcie do parku. Tamtędy wiedzie moja droga. — Dasz sobie radę? Zbierałabym się powoli do domu…
Daleko masz? — pyta patrząc mi na ramiona.
Nie. — Jeszcze tego potrzeba, żeby się przejmował. Jego zainteresowanie jest uprzejme, więc trzeba odpowiedzieć to co chce usłyszeć, by uspokoić honor.
Dać ci coś na ramiona? Mogę ci zaproponować moją katanę albo coś siostry. Mieszkam tutaj. — wskazuje brodą domek po prawej, zaraz koło mnie.
Nie rób sobie kłopotu. To naprawdę niedaleko. — naciągam wrotki na nogi. — Dzięki za spotkanie. No i powodzenia z filmami.
Czas się wycofać.
To ci jakieś lacie chociaż dam. poczekaj. — podchodzi do drzwi i otwiera za klamkę. Po chwili wychodzi z sandałkami. — ...może być?
Twoja siostra cie zje. — ale szanuje jego gest i zabieram sandały. — Dzięki. Dobranoc.
Nie zwlekając ruszam w drogę już z sandałami na nogach. Nie czas na przedłużanie takich scen. Nie czas. Nie miejsce. Nie ludzie.
Rozdział 3
— Will —
Lucy. Ładna dziewczyna. Sympatyczna. W końcu nie zapytałem w jakim jest wieku. Choć nie studiuje — pewnie w ogóle nie poszła na studia. Choć pytać o wiek kobiety pewnie nie jest ładnie. Obraziłaby się na mnie. Siedzę właśnie w wydawnictwie. Piszę krótkie opisy dzieł na czwartą stronę okładek książek, które wkrótce wyjdą na świat. W sumie to pożyczyłem jej buty Molly. Spotkamy się zapewne jeszcze raz. Łosiu, skup się. Patrzę na monitor. Usuwam ostatnie dwie linijki, które napisałem mocnym kilkunastokrotnym wciśnięciem backspace’a. Zdanie które nie ma większego sensu. Dziewczyna na pewno jest zajęta. A ty jesteś w jej oczach skreślony od początku. Myślała, że mam żonę. Pewnie dałaby mi 40 lat, żonę i gromadkę bachorów w swojej wyobraźni… chyba, że chciała dyplomatycznie zapytać się, czy kogoś mam… Obracam się na krześle z ołówkiem w zębach. Nieee…. pedofilu o czym ty myślisz? Może nie studiuje bo jest jeszcze w liceum i uraziło ją, że ją postarzyłem pytaniem. Ale lubi moje filmy. Khm. To znaczy, doceniła je. Moja pierś mimochodem się unosi. Widzę jak przygląda mi się przez przeszkloną ścianę mój współpracownik Patrick. Z miną “Co ty właściwie robisz?” miesza swoją kawę. Unoszę brew patrząc mu w oczy.
Skupiam się, odejdź. — przeciwnie podchodzi i zagląda mi przez ramię.
Do czego piszesz?
Gniot. — odwracam na początek stertę papieru zwieńczoną stroną tytułową, nieco grubszą.
“O czym marzą wilki” tytuł ciekawy.
Historia nie powala. Najgorszy jest przekaz. Bez problemu mógłbym wstawić mu czystą jedynkę. Co ja mam o tym dziadostwie napisać?
Może, że jest napisana w “osobliwym języku”….?
Osobliwym…?
To twoja praca Willis. Ja muszę jeszcze…
Tak wiem. Idź. — pochylam się ponownie nad papierami. Biorę się do pracy. Może wieczorem przejdę się do baru.
— Lucy —
Leże z nogami na materacu i resztą ciała na ziemi pośród trzydziestu malutkich zapachowych świeczuszek. Już prawie świta. Zatapiam się półprzytomnie w zapachu kawy.
Kim jesteś? Co robisz? Co zrobisz?
Mną. Leżę. Nic.
Studia….
Wygląda młodziej gdy się uśmiecha.
Filmy…
Dlaczego dżentelmeni są tacy starzy…?
Dureń z ciebie. Nudzisz się. Za bardzo interesujesz się ludźmi.
Za miły.
Nie ma bezinteresowności.
Przyjaźń?
Nade mną pojawia się łeb blondyna. Nie usłyszałam jak wszedł, światło świeczek migocze w jego oczach.
Co się stało? — pyta, przyglądając mi się z góry.
Nic, dlaczego? — mrugam kilkukrotnie i skupiam na nim uwagę.
No… świta. Leżysz na ziemi. Nie śpisz. Wyglądasz jakbyś miała depresje. — siada koło mnie na materacu. Też się energicznie podnoszę i zerkam za okno, gdzie faktycznie jest już jaśniej. A to oznacza, że na pewno nie zdążę się porządnie wyspać przed pracą.
Wszystko ok. Zamyśliłam się. — odpowiadam z uśmiechem, przeciągając się i ziewając, chociaż prawie nie czuję zmęczenia.
To o czym ty tak rozmyślasz, he? — dostrzegam, ze wciąż mnie obserwuje z zainteresowaniem.
Gdyby jakaś dziewczyna zostawiła ci kartkę z numerem i informacją, że chce pogadać to co byś pomyślał? — wypalam nagle. Nie jestem przekonana, że znajdę u niego odpowiedź na jakiekolwiek z moich pytań, ale nie mam czasu się nad tym dokładniej zastanowić.
Że chce się ze mną przespać. — rzuca prosto, a ja czuję się jakbym dostała w twarz z wiadra wody. Zapewne widać to po mojej minie, bo Steve wybucha śmiechem. — No nie wiem, zależy od dziewczyny. A co? Podrywasz kogoś?
Nie. — Burczę.
No więc? Jest aż tak brzydki, ze nie chcesz się przyznać? — uśmiech na jego twarzy mnie irytuje, bo peszy i dlatego irytuje.
Nie, to nie to.
Zacznij od plusów.
Jest inteligentny. Dżentelmen. Honorowy. — uśmiecham się. Chłopak unosi brew. Potem już idzie z górki. Opowiadam mu o wypadku na schodach i w barze. Potem o filmach.
Ale cię wessało. — uśmiecha się. — Jak wpadnę do baru, to mi go pokażesz.
Nie. — pokazuję mu język. Potem wstaje. Trochę mi lżej. I powoli odczuwam zmęczenie nocy i dnia poprzedniego.
Akcja lat 50 dobiega końca. Na zapleczu wisi nieduża korkowa tablica, na której przypinamy pomysły na kolejne miesiące tematyczne. Spoglądam na nią z ciekawością. Co będzie za miesiąc?
Do wyboru mamy albo fantastykę albo rock. Nie ma źle.
Siadam za ladą z kolejnym romansidłem. Tym razem główny bohater jest ślepy, rudy i nazywa się Sam. Sprawdzam opis na tyłach, zastanawiając się przez chwilę, czy nie pomyliłam działu i nie zgarnęłam książki fantastycznej. Nie. Rudy, ślepy Sam będzie miał miłość.
— Will —
Zamawiam piwo. To nie jest Lucy. Blondynka w takim samym uniformie, co śpiąca obok niej na ladzie moja nowa znajoma. Zawieszam na niej wzrok, gdy ta pierwsza nalewa mi trunek. Pat zaczął uwodzicielsko się do niej szczerzyć. Klepię go w ramię.
Masz sałatę między zębami.
Co? — momentalnie zamyka usta. Blondynka się uśmiecha, podaje mi piwo, zaczyna lać jemu.
Nic. Nie pożryj jej tym swoim durnym wzrokiem. — mówię oddalając się od stolika. Zostawiam ich. A nuż się zmówią, czy coś. Choć w to wątpię. Do kelnerek, zwłaszcza takich, zarywa pewnie średnio 20 facetów dziennie.
Lucy wystawia głowę zza lady dopiero jakąś godzinę później. Wygląda trochę jak leniwiec, mlaskający i rozglądający się, zanim uświadomi sobie gdzie jest. Trochę mnie to śmieszy. Właśnie się prostuje i wyciera stróżkę śliny z czerwonego policzka na którym odcisnął się jej zegarek.
Co się tak szczerzysz? — pyta Pat.
A nic. Kawał mi się przypomniał.
Jaki?
Opowiadałem ci ostatnio….-blefuję próbując sobie jakikolwiek przypomnieć. — …O facecie w kiblu. — Na szczęście trafiłem, zna go. Szczerzy się i kręci głową.
Słońce zaszło już całkowicie. Do tego czasu Lucy zdążyła już dwukrotnie donieść nam piwo, posyłając przy tym szeroki uśmiech.
Kiedy akurat przesiadywała za ladą do baru przyszedł jasnowłosy pedałek, który w następnym momencie zasiadł z piwem przy ladzie. Zaczął z nią flirtować. Ta momentalnie zaczęła się rumienić. Czy mnie to wkurza? Nie. Niby czemu miało by? Wkurza mnie jedynie mina szczerzącego się Pata.
— Lucy —
No to który to? — walnął z mostu Steve, zaraz po pierwszym łyku złotego trunku. Wzdycham.
Tylko się nie gap… — przewrócił oczami z miną “jakbym o tym nie wiedział” — siedzi z kolegą po lewej, pod oknem, środkowy stolik. Ciemne włosy. Jeansowa kurtka.
Zaraz go obadam. Śpiąca?
Taa… przespałam się chwilkę, ale mimo to… — blondyn oderwał ode mnie wzrok i rozejrzał się po barze. Obdarzył mnie miną “Are you fucking kidding me?”. — Nie oceniaj.
Ok, ok. Więc próbujesz go poderwać tak? Ma być zazdrosny?
He? — unoszę brwi kiedy chłopak odgarnia mi włosy z twarzy szczerząc się. — Nie.
Cicho. Znam się lepiej. — Will pojawia się za jego plecami zostawiając na ladzie cztery puste kufle.
Jeszcze dwa proszę. — posyła w moim kierunku miły uśmiech. Po czym opiera się o ladę. Steve zerka na niego przelotnie, a ja zabieram się za nalewanie piwa. — Ciężki dzień?
Troszkę męczący. — Uśmiecham się, chociaż jakoś mi nieswojo jak siedzą tu w dwójkę. Głupi Kurew. Głupi Will.
Zrobię ci potem masaż. — rzuca Steve, a ja czuję jak moje mięśnie sztywnieją na moment. I co ja mam teraz zrobić, debilu?! Nie chce cię tu! I twojego pieprzonego masażu! Idź być wredną kurwą gdzie indziej!
Ale milczę bo w mojej głowie nie pojawia się żadna cenzuralna odpowiedź.
Proszę. — Podaję Willowi piwo. Próbuje ratować się uśmiechem. Debil. Will teraz patrzy się na Steve’a, a potem na mnie i uśmiecha się.
Twój chłopak? Przedstawisz nas?
Steve. — Przedstawia się ten dupek wyciągając do niego rękę.
Willis. — Odpowiada, ściskając jego dłoń pewnym gestem, po czym następuje niezręczna cisza.
A ty jesteś….? — Pyta Steve. -....jej nauczycielem?
Nie. Znajomym.
Idźcie stąd obaj! Nie mam faceta! Nie mam też dziwki jako faceta!
Na Chaos… dajcie spokój… — zerkam z mordem na blondyna.
Jesteśmy spokojni. — szczerzy zęby.
Zdezorientowany Will postanowił się wycofać z kuflami w rękach. Ktoś tu zaraz dostanie wpierdol.
Debil. Po co to? Chłopak, tak? Kijem bym cię nie tknęła, dziwko.
Przesadzasz. Faceci wolą niedostępne kobiety.
Ty jesteś aż nazbyt dostępny. Idź stąd. Nienawidzę cię!
No i tak robota wzywa. Na razie, kochanie. — Po tych słowach zostawia mnie z pustym kuflem. Dziwka.
Kiedy Will z kolegą zbierają się już do wyjścia, przypomina mi się, że wciąż mam w torbie buty jego siostry. Powinnam je oddać teraz.
Wychodzę za nimi z baru. Nie trudno ich dogonić, w końcu jeden jest kaleką.
Will..! — wołam za nimi, bo absolutnie nie pamiętam jak nazywa się jego znajomy.
— Will —
Dostałem z powrotem papcie Molly i jasny sygnał. Nawet dwa: Lucy ma faceta. Gościa który dba o swój wygląd zapewne bardziej niż niejedna kobieta. Laluś o blond włosach. Młody, zapewne jej rówieśnik. Kurwa, ja — nauczycielem… nie wierzę. No i znak drugi: papcie. Jeśli mi je oddała w pracy to znaczy, że to by było na tyle z kolejnego spotkania w plenerze. Innymi słowy, jasny przekaz: „Nie dzwoń do mnie więcej”. Dobrze. Nie mam czasu na dziewczyny.
Następnego dnia postanawiam: zawitam tam jeszcze z 2—3 razy i trzeba będzie znaleźć nową knajpę. Żeby nie było, że przed czymś uciekam. Ja się kulturalnie wycofuję.
Leżę na kanapie i próbuje zasnąć. Nie posiadam w domu własnego łóżka. Ba. Nie mam nawet pokoju. Przywykłem do braku prywatności. Jest godzina 22:15. Dostaję SMS. Przez chwilę patrzę na ekran komórki rozświetlający pomieszczenie. Ale jest za daleko, by dostrzec, kto pisze. Po trzech minutach dźwigam tyłek.
“Śpisz?”
Gapię się w to bezsensowne pytanie przez dobre pięć minut, potem patrzę na nadawcę. Lucy. Mindfuck. What the hell? O co jej chodzi?
“Nie. Coś się stało?”
“Nudzisz się?”
“Trochę…? Nie mogę zasnąć.”
“Widzimy się?”
“Teraz?”
“Tak.”
Co może sobie pomyśleć facet w takiej sytuacji…..?… Nie wiem co mam myśleć. Wstaje, wciągam na dupę spodnie. Szukam koszuli wybierając jej numer.
Sygnał…. drugi… po trzecim odbiera.
Halo?
No? Ta ja. Jak…? Gdzie? — mówię niepewnie.
Za 5 minut będę przy wejściu do parku. — dźwięk w słuchawce wskazuje na to, że jest w trakcie marszu. Oho. Coś się stało. Wychodzę naciągając na siebie koszulkę. Łapię kule.
O którym wejściu mówisz? — skoro idzie szybko pewnie jest zła. Na mnie? Dalej ma okres? Czy może Joey się do niej przylepił? Znowu dostanę w pysk? Jej głos nic nie zdradza.
Pod twoim domem.
Okej…
Weźmiesz laptopa? — Dość zdziwiło mnie to pytanie. Zawracam.
…Jasne.
Dzięki. Widzimy się zaraz. — połączenie się urywa.
Ma przyśpieszony oddech. Ubrana na sportowo.
Nie zimno?
Znośnie — uśmiecha się.
Zgrzałaś się idąc. Teraz się przeziębisz. — z dumą wyciągam w jej stronę cienką bluzę. Pomyślałem.
Dzięki. — zarzuca ją na siebie radośnie. Na pewno nie jest zła. Spogląda na mnie. — Mac będzie czynny. Idziemy?
Co cię tak wzięło o tej porze? — ruszamy w kierunku centrum. Mam jeszcze lekko mokre włosy.
Wracałam z pracy. Pomyślałam, że może po drodze uda mi się wyciągnąć cię jeszcze na chwilę i dokończyć film. Na pewno nie spałeś? — patrzy na mnie z lekką podejrzliwością.
Nie. — uśmiecham się nieco rozbawiony. Jeleniu ty uspokój się.
Lubisz kawę?
Bez niej bym nie żył.
Dobra. Co tam u ciebie? — wchodzimy do MD, a ona wyciąga niewielki, zielony portfel. — Jak praca?
Zostaw, ja płacę. — próbuję ją powstrzymać.
Dlaczego? — zerka na mnie.
Bo chyba mogę ci postawić kawę? Nie mogę?
Nie. — unoszę brwi.
Ok… Nie chciałem urazić czy coś…
Parska cichym śmiechem.
Nie możesz, bo nie chcę kawy.Nie pijam jej. Wole loda.
Ok… Czyli loda mogę, kawy nie? Czy oba nie. A może chciałaś, bym jednak cię przekonał na oba?
Loda.
Ok.
Zamawiamy, płacę.
Lucy zajmuje miejsce przy stoliku pod oknem. Odczekuje, aż się rozsiądziemy. Mija 15 sekund ciszy.
…Oglądamy? — pyta.
Tak. — gdyby odpowiedź nie wystarczyła, kiwam mocno głową. Wyciągam laptopa. Patrzę na nią. Ok. Próba druga. — To…. w której klasie jesteś?
Nie chodzę do szkoły. — patrzy na mnie zajadając się lodem.
Chodzisz na kursy…? — próba trzecia, skala zacieśniona od 20 wzwyż.
Nie. Steve jest debilem. Dokucza mi że nie studiuję.
Chciałaś? Czy to siła wyższa?
Mam przerwę. Długą. — macha ręką i przenosi wzrok na laptopa. Grzebię w plikach, znajduję właściwy.
Jeśli możesz nie zwlekaj. Później ciężko jest zacząć. w 90% się nie zdarza. Co byś chciała studiować?
Dekoracje wnętrz. Chciałabym być projektantem. Ale na razie niewiele robię w tym kierunku.
Do tego chyba nie trzeba studiów. Tylko pomysł. Założyć firmę, rozkręcić. Może zrobić z 2—3 kursy.
Odkładam. Za jakiś czas ruszę do przodu.
Rozumiem. — ustawiam film na moment, gdzie ostatnio skończyliśmy. Wlepia wzrok w ekran.
Lubię twoje filmy. Rób tego więcej. — mówi, kiedy już opuszczamy MD.
Do tego trzeba mieć środki. Ja póki co wydaję na utrzymanie.
No tak.
Przez chwilę idziemy w ciszy.
Więc… może powiedz coś o sobie. — Zachęcam.
Hah. Ale co? — Patrzy na mnie z uśmiechem. — Zaprezentuj.
Ok… Na początek… tak. Willis Wells. Tak, bardzo debilnie to brzmi. Moi rodzice mieli fioła na punkcie dwóch “l” w imieniu. Dlatego moja siostra to Molly. Babcia Sally. Ojciec Bill… Matka… Fiona. — Patrzę na nią na chwilę milcząc.
Hahah…
Mam 26 lat… — jej brew powoli unosi się bardzo do góry. Nie wierzy mi. Idę obok w milczeniu pozwalając jej załadować i przetrawić tę informację.
...No…ok.
Przyznaj. Ile mi dałaś?
32 i 36 miesięcy. — Teraz to ja patrzę się na nią unosząc brew. Wzdycham.
To przez przemęczenie. I spanie na kanapie. A ty? Ile masz? Jeśli mogę wiedzieć, rzecz jasna.
Na ile wyglądam? Strzelaj.
Dwadzieścia…….dwa?
Khm… Młodo mnie oceniasz.
Twój chłopak pytał, czy jestem twoim nauczycielem… więc stawiałem, że wciąż się uczysz.
Mówiłam, ze to dureń… — mruczy pod nosem -…ście..hah. Mam 19 lat.
Serio? Dopiero co skończyłaś liceum? — Alarm! Pedofil!
I tak i nie. — Czekam aż wyjaśni. — Przeprowadziłam się rok temu. Kończyłam szkołę szybciej u nas. Więc właściwie rok temu skończyłam.
Przeskoczyłaś rok na przód?
Bardziej przepadłam. Ale tak. Tak to się zwie. Nie jestem kujonem.
Ale to imponujące. — uśmiecham się
Nie byłam wybitnym uczniem. I tyle. Nazywam się Lucy Jefferson. Mam 19 lat. Pracuje jako kelnerka. Jak już wiesz. — Mimowolnie spoglądam na jej biust. Mówią, że człowiek rośnie do 21 roku życia… Lekki uśmiech. Odwracam wzrok. Pedofil. Jeleń. — Zbieram na studia, by zostać kimś. Lubię moje życie.
To już jakiś sukces.
Ja tu skręcam. — przystaje przy drodze do parku. Po chwili uświadamia sobie najwidoczniej, że ma coś mojego i ściąga bluzę.
Odprowadzę cię. Zostaw na razie. — Niebezpiecznie jest włóczyć się dziecku po nocy. Bez słowa naciąga materiał z powrotem na ramiona. Idziemy przez park. — Więc… jeździsz na wrotkach. — to najgłupsze co mogłem powiedzieć. Trudno, słowo się rzekło.
Już nie. Nie musisz się obawiać. — Uśmiecha się — Jak noga?
Cóż. Czasem boli.
Nie musisz mnie odprowadzać, jeśli teraz boli.
Nie boli.
Rozdział 4
— Lucy —
Gdzie ty masz oczy.
Nie jest stary.
Wygląda jak w ostatniej fazie nowotworu. I siwieje.
Przynajmniej nie jest dziwką! Zresztą to tylko znajomy!
Na twoim miejscu kijem to bym jego nie ruszał! Pewnie jest starym zboczeńcem!
Jest w twoim wieku! A nawet rok młodszy!
Ja do ciebie nie zarywam!
Ale sypiasz z małolatami jak leci! Ze staruszkami też! Obrzydlistwo!!!
Zarabiam na tym!!!
AAAAAARRRRGGGHHHAAAAA!!!
AAAAAAAAAAAA!!!
Przez parę sekund stoimy i drzemy na siebie ryja bez sensu. To się zdarza. Potem zapada totalna cisza. Gapimy się na siebie, nie do końca wiedząc co dalej. Steve zaczyna się śmiać. Ja mimowolnie też. Kolejne dwie minuty ryjemy ze śmiechu. Równo to my pod sufitem nie mamy.
Nie jesteś tym czasem zmęczony? — siada na materacu. Ja idę po wodę.
Tymi wrzaskami? Nie ma tak źle.
Byciem dziwką. — podaję mu szklankę.
Praca jak praca. Opłacalna.
Co ty robisz z tą kasą?
Inwestuje.
Aha…
Spoko. Same kulturalne rzeczy.
Nie chce wiedzieć.
Masz wolne. — oznajmia George.
Ale… dlaczego?
Udało się nam znaleźć nową dziewczynę. Marry ją przeszkoli. Ty ostatnio pracowałaś aż za dużo. — Nie pociesza mnie taka odpowiedź. George się wkurzył za coś? Serio chce pomóc, czy odsuwa mnie od roboty?
Na jak długo? — Pytam sucho.
Tydzień. — to długo. Tydzień wolnego. Nic nie robienia, czyli więcej romansów.
Odkładam kolejną książkę. Od trzech dni nie wyszłam z domu. Nudzę się. Coś mnie rwie do działania. Czegokolwiek. Chciałabym się jakoś wyrazić. Opowiedzieć siebie. Tylko, że nie mam komu.
Po godzinnym rozważaniu nicości wyciągam kartkę.
“Cześć,
Jestem Lucy. Nudzę się straszliwie, więc opowiem Ci o sobie...kimkolwiek jesteś…”
To głupie. Wstaję by napić się soku.
“A więc…..jestem Lucy. Mieszkam w jednej kawalerce z męską dziwką. Mam 19 lat. Pracuję. Chociaż, chyba właśnie tracę prace. No nic, najwyżej znajdę inną.
No to kim ja jestem?
Urodziłam się w Hiszpanii. Genom matki, której imienia nie znam zawdzięczam ciemne oczy, których nienawidzę. Serio. Od dziecka marzę o jasnych: niebieskich, zielonych lub szarych. Jakkolwiek. Mogły być chociaż mieszane. Nie ważne. Wychował mnie ojciec. Nie był najlepszym przykładem. Zresztą zawsze mało się widywaliśmy, można powiedzieć, że bardziej wychowała mnie sąsiadka, której za to płacił. “Musisz się uczyć” mówiła. “Twój stary płaci, byś była kimś”. Modelką na przykład. Bo długie nogi i twarz po matce. Mój ojciec jest płytki. A starej prukwie płacił więcej za dobre pomysły. Więc chodziłam do prywatnej szkoły. Z pieprzoną dietą zawsze. Bo miałam być modelką. Musiałam nią być. I mało brakowało. Na Miss czegoś tam były bardzo napięte terminy i szkolenia. Miałam okazję dostać się na nie tylko rezygnując z ostatniego roku szkoły. Więc nakłoniłam ojca do opłacenia dyrektora by zaliczył moje egzaminy. Imponujące? Nie bardzo…
W nocy przed wyjazdem uciekłam z domu. Nie pierwszy raz. Ale ostatni. No i za granicę. Mimo, że ojciec był anglikiem początkowo miałam duże problemy z językiem. Masakra. Wtedy dopiero zaczęłam się uczyć. Dzisiaj już jest ok. Zabawne jest to, że nawet kiedy w nocy siedziałam na dworcu, świadoma, że nie mam nic, wiedziałam, że nareszcie mam wszystko. Potem leciało do przodu. Pracowałam w kinie. Chłam. Ale filmy Willa są naprawdę ok. Mam nadzieję, że jeśli trafią do kina to bardziej ambitnego.
Jeśli chodzi o mieszkanie z S. To było spontaniczne. Poznaliśmy się w barze, pogadaliśmy. Tani czynsz był nam na rękę. No to jestem.
Jeśli się nad tym zastanowić, to ojciec dawno mógł mnie znaleźć...al”
— Will —
Kurwa mać. Nie chciałem wiedzieć. Widzieć. Teraz wiem. I co robić? Byłem w centrum. Jadłem na mieście późną kolację. Autobus mi uciekł, wracałem pieszo. A myślałem, że dzień skończy się spokojnie, tak jak się zaczął i trwał. Trwał do 22:18, gdy minąłem parę. Kobieta — włosy czerwone, farbowane, biała bluzka z odpiętymi guzikami tak, by jej cycki wyskakiwały na powitanie, lateksowe leginsy. Z twarzy może nie piękność, bardziej przeciętna. Jak jedna z wielu za mocno umalowana, ot kobieta. Gorzej, bo obłapiał ją blondyn. Teraz już znany mi blondyn. Chłopak tej młodej. Trzymał rękę w jej tylnej kieszeni spodni, a ta, chyba już lekko wstawiona mocno chichrała się z tego, co szeptał jej do ucha. No krew mnie, kurwa, zalała. Przy czym nie mogłem odstawić scenki na środku. I nawet nie mógłbym mu przywalić. Nie miałbym szans. Raz, jestem o kulach, a dwa, ciężko to przyznać, facet ma figurę jakiej mu zazdroszczę. Pewnie ćwiczy codziennie na siłce. Skurwysyn. Przecież Lucy się załamie. Przed oczami już widzę ją zapłakaną, siedzącą na łóżku, w stercie chusteczek, z rozmazanym makijażem, mającą nadzieję, że on się jeszcze zmieni. Zapuka do drzwi, przeprosi i kupi kwiaty. Jak długo oni są razem? Jak długo on ją okłamuje? Jak ….no właśnie, jak jej powiedzieć? Czy w ogóle powinienem się mieszać? Ona powinna wiedzieć… A co, jak właśnie zerwali? Tak więc siedzę w domu. Trzecią godzinę zastanawiam się, co powinienem zrobić. Zbliża się pierwsza w nocy. Nie powinienem jej budzić….Przecież…. Przez myśl przebiega mi myśl, że on mógł do niej wpaść i teraz z nią…. Kurwa…..!!!!
“Śpisz?” — Nie powinienem. Trzymam palec nad przyciskiem “wyślij”. Obudzisz ją idioto. A może odczyta dopiero rano? Drżą mi ręce. Zastanawiam się czy w ogóle to robić, rozglądam się po salonie. Przypadkiem klikam.
— Nie! nie, nie, nie, nie, cofnij, wróć, wracaj! — Panikuję klikając cokolwiek po stokroć. ale już poszło.
Po 3 minutach odpowiedź “Nie. Cześć :)” Boże, emotikonka. Co teraz?
“Wszystko w porządku?” — wysyłam. Trzeba się rozeznać. Może już wie?
“Yup. Trochę się nudzę.” — nudzi się. Ok. Nie śpi i się nudzi. No to…
“Spotkanie?”
“Teraz?” — racja debilu, jest idiotycznie późno. Jeleń.
“Racja, głupi pomysł. Pewnie w piżamie już jesteś. Jutro po pracy?” — piżama… pewnie ma jakąś taką w żabki. Jak Molly w jej wieku. Kupiłem jej taką na urodziny.
“Nie. I nie mam na sobie piżamy. Gdzie?” — matko, jest naga?
“Możemy w monopolowym kupić czekoladę i usiąść w parku. Albo w macu. Jak chcesz. Chyba, że masz lepsze pomysły. Nie wiem, co jest teraz otwarte. Może chcesz iść na piwo?”
“Mac zamknięty. Ale u mnie pusto, zapraszam na lody.” — U niej pusto. Nie wrócił. Lody? Kurwa, debilu…
“Ok, to… kiedy?”
“Teraz?” Okeeeey…. no… W sumie. Dobra. Tak. Mhm. Wstaję. Zgarniam laptopa. Nie widziała ostatniego filmu.
Po drodze kupuję dużą czekoladę z orzechami. I dwie paczki chusteczek. I żelki. Mam nadzieję, że lubi żelki. Dziewczyny, jak są smutne, lubią jeść słodycze. Nie za mało? Przystaję jeszcze na chwilę i wrzucam do koszyka pianki marshmallows.
Pukam do drzwi upewniając się trzeci raz, że to ten adres.
— Lucy —
Z bananem na pysku otwieram drzwi. Tyle radości! W końcu będzie do kogo się odezwać.
Hej! — wpuszczam Willa do środka. — Sorry za warunki. Damy rade, nie?
Od razu idę postawić wodę.
Kawa, herbata, woda, sok? — Pytam znad blatu.
Cześć… wodę poproszę. — Jest jakiś sztywny. Ale przyniósł laptopa, co oznacza kolejny film. Ściąga buty i kładzie na stole reklamówkę. — Kupiłem trochę słodyczy. — zaglądam do środka.
Super — nalewam. On rozgląda się po pokoju. Kładę wodę na stole. — Wszystko ok?
Tak. — Odpowiada szybko. Potem wskazuje materac Steve’a. — Co z nim…? — Pyta niepewnie.
Pracuje. — po mojej odpowiedzi ma minę taką jak wtedy, gdy oberwał ode mnie w twarz.- …A co? — przynoszę miseczkę na żelki. Siadam na pufie, zostawiając mu materac.
Musimy porozmawiać. — Mówi bardzo poważnie. Przerażająco poważnie. Nie podoba mi się to.
O czym…? — Pytam ostrożnie. Czyżby jednak… przyszedł mnie zgwałcić? On zaczyna mocniej brać wdechy. Nakręca się? Boże, gdzie wiać?
Tylko się nie denerwuj… — Kurwa!!! Na Chaos! Wstaję. On blednie. — Lepiej usiądź….- Matko….on siedzi na drodze do drzwi. Czuję, że z nagłych nerwów blednę. Grzecznie siadam. Ratunku… Wgapiam się w niego z miną osoby która nie chce umierać. W myślach ćwiczę błaganie o litość. — Nie wiem, jak zacząć… — ….? Kurwa… Jeszcze będzie się na mnie uczył….To lepiej, czy gorzej? Przeciera twarz i ciężko wzdycha. Dlaczego? Po co? Czemu teraz…?
Dobra! — mówi trochę głośniej, a ja podskakuję na pufie. — Widziałem twojego faceta z jakąś laską. Zdradza cię. Nie wiedziałem, czy powinienem ci o tym powiedzieć, ale jedyne co mi przyszło do głowy, to że powinienem być fair w stosunku do ciebie, bo nie umiem kłamać i wolę ci o tym powiedzieć, bo choć nie wiem jak bardzo blisko jesteście, to lepiej być z nim o tym porozmawiała, czy coś, by nie robił tego więcej, bo zachował się jak skurwysyn i nie powinnaś sobie wmawiać, że to w jakimkolwiek stopniu twoja wina, bo to on cię zdradza i może nie jesteś jedyna i umawia się na boki i może już ma jakiegoś HIV’a…..-spojrzał na mnie i zamarł. Patrzę na niego w szoku.
…Hę?
Wybacz, powiedziałem za dużo, może wcale nie jest tak źle. Może to była jego siostra… Nie. nie obłapiał by jej wtedy za tyłek. Ale może… nie, też nie. Może wcale nie jest chory na tego HIV’a. Wiesz, pękł, zrobił jeden jedyny skok w bok. — wyciąga chusteczki i kładzie w moim zasięgu. Kontynuując — Albo ma brata bliźniaka. To możliwe, nie? Pomyliłem go z kimś… Nie. Przepraszam, nie mogę cię okłamywać, to na pewno był on. Zachował się jak ostatni debil i… Pewnie jesteś teraz bardzo smutna, mam czekoladę, nie wstydź się płakać… —
Staram się nie śmiać, ale nie umiem. Po prostu parskam śmiechem. On jest tu. Teraz. O tej porze. Przez Steve’a. Przez dziwkę. I martwi się tak strasznie. Rozpłakuję się, ale nie dlatego, że jest mi smutno. On zamilkł. Wdech, wydech. Spokój.
Dziękuję. — Uśmiecham się. — Nie martw się. On jest dziwką.
Tak, masz rację. Nie zasługuje na kogoś ta…
Nie, nie. Czekaj. On pracuje jako dziwka. Nie jest moim chłopakiem.
Buforuje. Dość długo. Mija trzecia minuta. Potem jego twarz oblewa czerwień.
Ależ się wydurniłem. — Chowa twarz w dłoniach. — Przepraszam. Jestem idiotą, jeszcze o takiej porze cię nachodzę… — wstaję. — ok. Myślę, że powinienem uciec ze swym wstydem z powrotem do domu.
Zrywam się na nogi.
Zostań. Ja naprawdę jestem ci wdzięczna. To nie było głupie. Właściwie dawno nikt nie zrobił dla mnie czegoś tak miłego. No i czekolada nie może się zmarnować.
Wybacz. Spanikowałem. Kiedyś Molly miała taką sytuację… Przez miesiąc nie wychodziła z łóżka. Tak jak Rick teraz. Zmartwiłem się niepotrzebnie.
Molly jest od ciebie młodsza? — delikatnie zmieniam temat.
Starsza. Pół godziny.
Zazdroszczę jej takiego brata. — otwieram czekoladę.
...Czemu mi wcześniej nie powiedziałaś?
Nie wiedziałam za bardzo jak, a poza tym ten debil się tylko wydurniał, żeby….no. Nie ważne… Film?
Pewnie. Przyniosłem ten ostatni.
Extra! Możesz się rozłożyć na materacu. Ja nam ogarnę herbatę jednak.
— Will —
Jestem kompletnym kretynem, no bo jak inaczej to nazwać? Jeleń ze mnie jestem tak zawstydzony, że nie wiem, co tu jeszcze robię. Podłączam laptopa do gniazdka i siadam na materacu. Połową pośladka przygniatam jakąś kartkę. Patrzę. Coś w rodzaju opowiadania? Napisane przez nią. Autobiografia? Jestem idiotą. Szybko czytającym idiotą. Przebiegam wzrokiem po tekście jednocześnie słuchając, czy się nie zbliża. Urwane w pół zdania. odkładam szybko z daleka ode mnie. Klikam w laptop. Myślę. Miała… ma ciekawe życie. Niebezpieczne, intrygujące. Zaczynam ją trochę podziwiać. Tak młoda, a już tak… zdecydowana? Chociaż… czy robi rozsądnie? Jest naprawdę mało prawdopodobne że zacznie studia. Bez jakiegokolwiek wsparcia od rodziny… Patrzę w stronę kartki. Czemu wspomniała tam o mnie…? musiała to napisać w ciągu ostatniego tygodnia. Czyżby o mnie myślała. Idioto, o czym ty myślisz. Daję sobie lepę w policzek, gdy wchodzi do pokoju. Unosi brew.
Próba obudzenia się? Jesteś zmęczony? — Podaje mi kubek z herbatą.
Tak.
Teina pomaga. — Kładzie się na materacu koło mnie. Nogi ma na ziemi. Przyglądam się jej uważniej. Nie zmyśliła tego, nie? Nie wygląda na to.
Co cię inspiruje? — pyta po filmie.
Czy ja wiem? Trochę ludzie. Na razie moim największym wsparciem jest Molly. Czasami słyszę w jej ustach słowa i ton ojca. Trochę mnie to czasem przeraża, czasem motywuje.
Bardzo ją kochasz, co? — przymyka oczy, chowając pół twarzy w ramieniu.
Nie mam kompleksu siostry.
Jak to jest kochać kogoś tak mocno? — ziewa w rękaw.
Nie mam kompleksu siostry… To rodzina. Jedyna z jaką normalnie udaje mi się porozmawiać.
Podkula nogę i przestaje mówić cokolwiek. No tak, jeleniu. Nie poruszaj tego tematu. Dla niej to zapewne tabu. — Chcesz żelka? — podsuwam jej paczkę. Cisza. Kurwa jest 3:28 czego ty się spodziewasz? Zamęczyłeś ją. Zasnęła. Gaszę laptopa. Pakuję. Powinienem wyjść? Zostać nie mogę, nie wypada. Ale zastawiać za sobą otwarte drzwi jest niebezpiecznie. Powinienem ją obudzić…..? Trzymam rękę nad jej ramieniem i walczę z sumieniem. Kiedy wraca ten cały Steve?
Po dziesięciu minutach ostrożnie kładę rękę na jej ramieniu.
Psssst. — Czekam na reakcję. Marszczy brwi. — Powinienem już iść. — Szepcę.
gzie..? — otwiera oczy i rozgląda się. Przytomnieje. — Wybacz. — Siada.- Co mówiłeś?
Przepraszam, zamęczyłem cię. Pójdę już. Zamknij drzwi za mną. — Zbieram się. Idę do wyjścia.
Dziękuję za gościnę, przepraszam, że tak późno.
Jak chcesz się przespać do rana to spoko. — wstaje i bierze dwa łyki wody.
Nie wypada. Dzięki. — zakładam buty. Uśmiecham się. Dziś już sobota. Idziesz na rano do pracy?
Nie. Mam tydzień wolnego.
Mhm. No. Dzięki za wszystko. Dobranoc. — uśmiecham się.
Paa. Też dziękuję. — Mruczy.
W tym momencie rozlega się dźwięk przekręcanego klucza w zamku i drzwi się otwierają. Steve.
Patrzy na nas zaskoczony.
Cześć.
Hej. — rzuca. — Przeszkadzam?
Nie. Właśnie wychodziłem. Dobranoc. Cześć. — Skinienie w stronę Lucy.
Dobranoc.
Rozdział 5
— Will —
Weekend. Budzi mnie dzwonek telefonu. Od rana po domu krząta się Molly. Sprząta. Mam jednak bardzo mocny sen. Nie przeszkadza mi, gdy szczęka naczyniami, odkurza zaraz obok mnie i rozmawia z babcią. Melodii telefonu jednak zignorować nie umiem. Ciężki metalowy kawałek wybrany w ciemno z zespołu którego nawet nie słucham. Celowo, właśnie po to, by mnie obudził. Odbieram napotykając częsty wyraz dezaprobaty na twarzy babci.
No….?
Piwo wieczorem? Dostałem awans. Idziemy opić. — Cudowna wiadomość z rana. Twój kumpel, za którego robisz 20% jego pracy, za trzymanie języka za zębami, że wychodzę z pracy wcześniej, dostał awans.
Gdzie? — mruczę pod nosem. Molly myjąc podłogę patrzy na mnie.
Wolałabym, byś został dziś w domu. Trzeba odebrać paczkę dla Ricka, a ojca nie odwiedzałeś od ponad miesiąca, kupiłbyś mu kwiatki.
I tak ich nie zobaczy.
Skąd wiesz? A może właśnie tak? Jesteś bezczelny. — wracam do rozmowy.
Nie mogę dziś, stary. Wybacz. Przejdziemy się wkrótce, na pewno.
Dobra. Następnym razem. — Rozłącza się.
I porozmawiałbyś z babcią. — mówi Molly. Widocznie sama mając dość jej towarzystwa. Zgorzkniała starowinka siedzi na fotelu bujanym patrząc w stronę okna. To nie tak, że nas nie słyszy, celowo nie mówi słowa. Rozżalona, bo jej jedyny syn walczy ze śmiercią w szpitalu, a trójka wnucząt w jej oczach, to same nieudaczniki. Molly, której ma najmniej do zarzucenia, nie zarabia na tyle, by rozwinąć skrzydła. Mieszka z nami, chodź powinna już wieść szczęśliwe życie z jakimś kolesiem, po ślubie zacząć rodzić mu dzieciaki. Zamiast tego dba o swoich braci, dwójkę przegrywów. Następnie ja. Niezdecydowany leń. Obibok. Nie robię nic, leżę na kanapie. Nie leżałbym na kanapie, gdybym miał łóżko. Nie stać nas było na utrzymanie mieszkania rodziców. Wtedy wszyscy jeszcze byliśmy na studiach ciężko było wiązać koniec z końcem. Zamieszkaliśmy w domu babci. No i jeszcze największa czarna owca rodziny. Ten, co nie pofatygował się od dnia wypadku aż do teraz, by odwiedzić własnego ojca w szpitalu. Z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi. On nie lubi ludzi. Unika ich jak ognia. Stwierdził, że nie chce nas skrzywdzić swoim zachowaniem i trzyma się w zamknięciu. Nie wiem, czym on się zajmuje przy tym swoim komputerze, nie wiem, jaki nieziemski bałagan panuje u niego w pokoju. Jednak póki on najskuteczniej zasila nasze życie, nie mamy prawa się skarżyć. Tak powiedział. Czy raczej napisał w mailu. W marzeniach babci, każdy z nas miałby już swój dom i rodzinę. Środki na koncie. Stabilność. Nasze marzenia właściwie pokrywają się z tym. Jednak ona uporczywie wypomina nam rzeczywistość. I jak to stare babcie — narzeka. Gdy ma lepsze dni, nie odezwie się wcale. Gdy jej bardzo tęskno za synem, jest w stanie mnie zmusić do opuszczenia mieszkania na cały dzień. Jęczy, marudzi, macha rękami na każde strony, biadoli. I ciągle pali. Zadymia pomieszczenie niczym komorę gazową. Przez to nie znoszę papierosów. Cały nimi śmierdzę. Zawsze. Wszędzie.
Szpital. I chory szpitalny zapach medykamentów i blado-turkusowe kolory. Mięśnie wzdłuż kręgosłupa zaczynają sztywnieć. Kupiłem kwiatki. Jakieś takie… kolorowe. Nie znam nazwy. Wchodząc do pomieszczenia natychmiast zobaczyłem — ojciec znowu schudł. Jak zwykł klepać się po okrągłym brzuchu, ważąc spokojnie 90 kilogramów, teraz zastanawiam się, czy nie ma niedowagi. Wygląda źle. Niby kroplówka zawiera wszystkie te minerały i inne ważne dla organizmu elementy. Zabieram wazon ze zmarnowanymi kwiatkami, które prawdopodobnie przyniosła Molly parę dni temu. Zastępuję je nowymi zmieniając wodę. Siadam przy łóżku. Patrzę na kościste ciało człowieka, który przypomina mojego ojca. Czy to naprawdę źle? Że już nie wierzę, że on się obudzi? Kości zrosły się już miesiące temu. Stan ciała od szyi w dół jest stabilny. Nie da się jednak póki co określić stanu jego głowy. Czy będzie pamiętał? Czy w ogóle da radę wykrztusić jakiekolwiek słowo? Czy po dwóch latach od wypadku stanie jeszcze na nogi? Ja już straciłem nadzieję.
Sprawca uciekł z miejsca zdarzenia. Nawet się nie zatrzymał. Zostawiając za sobą wgnieciony w pień drzewa samochód moich rodziców. Kierowca tira, świadek, mówił, że jakiś idiota próbował wyprzedzać i sam się prosił o czołówkę. Matka prowadziła, zjechała na pobocze, ale trawa była śliska po deszczu, nie dała rady zahamować. Zginęła na miejscu. Ojciec trafił tu z licznymi ranami otwartymi, złamaniami. Stracił wiele krwi. Wzywali mnie do transfuzji.