E-book
23.63
drukowana A5
34.65
Czerwone marzenie — Manfred von Richthofen

Bezpłatny fragment - Czerwone marzenie — Manfred von Richthofen


Objętość:
46 str.
ISBN:
978-83-8414-654-5
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 34.65

Przedmowa

Bycie zawodowym historykiem, którego tematyka badawcza oscyluje wokół historii wojskowości, jej styku z polityką i kulturą powoduje, że z czasem traci się szerszą perspektywę, Badania, kolejne książki powodują, że przeszłość staje się oczywistością, a pisanie stylem życia.

I gdy siedzi się w tym blisko ćwierć wieku, to nadchodzi dzień, w którym spotyka się osobę, taką jak Weronika Kuczek. I to spotkanie powoduje, że — jak mawia moja córka, absolwentka tej samej szkoły co Weronika — „ważny pan profesor z uniwersytetu” czuje się zakłopotany i trochę zazdrosny. Ja swoja pierwszą publikację — skromny artykulik, bo artykułem to trudno nazwać, wydałem w wieku 20 lat. Weronika, uczennica sąsiadującego z Muzeum Lotnictwa Polskiego liceum, ma 16 lat i na swym koncie pierwszą książkę.

Oczywiście ktoś może się czepiać, że owo opracowanie nic nie wnosi, że przecież o „Czerwonym Baronie” napisano już setki tomów. Ja się z tym nie zgadzam, bo Weronika nie napisała opracowania stricte historycznego. To opowieść o fascynacji lotnictwem i marzeniach i cenie jaką za to wszystko czasem się płaci.


Cieszę się, że mam swój mały udział w wydaniu niniejszego opracowania autorstwa Weroniki. To już bardziej dojrzałe dzieło, opatrzone fotografiami z naszych zbiorów, wsparte doświadczeniem i docenione przez zawodowców: muzealników, historyków i edukatorów.

Wstęp i coś o mnie

Moja przygoda z „Czerwonym Baronem” — Manfredem von Richthofen, jeśli dobrze pamiętam, zaczęła się dokładnie między styczniem a lutym 2021 roku. Wtedy to właśnie po raz pierwszy obejrzałam wyreżyserowany przez Nikolai Müllerschöna film fabularny pt.: „Czerwony Baron”.

O czym musze nadmienić? Owo dzieło filmowe powstało w roku, w którym się urodziłam — 2008. Udało mi się obejrzeć tę fabularną opowieść dzięki mamie, która moją fascynację samolotami próbowała w ten sposób zaspokoić.

Skąd się to u mnie wzięło? Nie bardzo pamiętam. Na początku były samoloty nowoczesne — szybkie, o aerodynamicznych kształtach. Nieco później przyszło zainteresowanie konstrukcjami z II wojny światowej, a skończyło się na maszynach pierwszowojennych.

Dziś, z perspektywy ponad stu lat, wojna z lat 1914–1918 jest już prawie zapomniana. W jednej z książek o tamtych czasach nazwano ją, „Wielką Wojną”. Była najważniejszym z konfliktów w dziejach ludzkości ery najnowszej. Stworzyła nową jakość we wszystkich dziedzinach człowieczeństwa. Wykazała, że nie ma granic w użyciu środków zabijania, że nie istnieją żadne zahamowania i że za marzenia o lataniu płaci się czasem straszna cenę.

Samolot — ten symbol nowoczesności i spełnienie odwiecznych marzeń człowieka by ptakom być podobnym — to mieszanina ludzkiego geniuszu, techniki, szczęścia, i tego czegoś, co trudno jest zdefiniować, a co czują tylko Ci, którzy jak ja kochają samoloty. To w czasie Wielkiej Wojny pasja latania stała się domeną ludzi nieulękłych. Trzeba było przecież nie znać trwogi, by wznieść się w powietrze, zawierzając swe życie kruchej drewnianej konstrukcji. Wśród tych nieulękłych nie brakowało straceńców gotowych ponieść najwyższą ofiarę — dziś ich już nie ma, żyją w podręcznikach historii, pilotażu, kartach literatury. To jak napisał jeden z historyków z krakowskiego Muzeum Lotnictwa Polskiego — „Wszyscy polegli lotnicy”.

Analizując dzieje lotnictwa w tamtym tragicznym czasie zauważyłam szereg podobieństw do losów mnie samej. Zagłębiłam się w ten temat. Okazało się, że np. lotnicy Wielkiej Wojny nie byli wbrew pozorom tytanami zdrowia. W tamtym czasie rodzice chcieli zachęcić mnie do oglądania tego rodzaju filmamów o lotnikach.

Na ten moment mam 16 lat i latam szybowcami, próbuję spełnić swoje marzenie o byciu pilotem i lataniu z pewnym Panem, którego podziwiam.

Podobnym podziwem obdarzyłam też głównego bohatera mojej opowieści: Manfreda. Zgromadziłam w tej książeczce nie tylko obiegowe ciekawostki, ale i oddałam swoją wiedzę oraz cząstkę fascynacji lataniem. Tak też powstało owo opowiadanie, na temat mojego ulubionego lotnika i wielu innych osób = „Wszystkich poległych lotników”. Czytając je spróbujcie przeżyć z nim przygody i nie tylko… Z jego legendarną jednostką — Jastą 11 — również.

Na koniec chciałabym serdecznie podziękować dyrektorom Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie za wsparcie i za pomoc przy powstaniu oddawanej właśnie w Państwa ręce książeczki, poświęconej nie tylko Wielkiej Wojnie, ale i marzeniom.


— Weronika Kuczek

Może na początek coś o nim…

Arystokratyczna rodzina baronów von Richthofen kojarzona jest ze Świdnicą i pałacykiem znajdującym się przy obecnej ulicy Wł. Sikorskiego 19. Dziś ten budynek w kolorze wyblakłego fioletu raczej odstrasza, ale i kryje w sobie wyjątkowe tajemnice.

Co ciekawe — Manfred wcale się tam nie urodził — dopiero w wieku 9 lat przeprowadził się tam z rodzicami. On sam przyszedł na świat 2 maja 1892 roku w Borku (obecnie części Wrocławia), w średniozamożnej pruskiej rodzinie arystokratycznej, posiadającej dziedziczny tytuł barona (niem. Freiherr) jako drugie z czworga dzieci barona Albrechta Philippa Karla Juliusa von Richthofena i jego małżonki Kunegundy z domu von Schickfus und Neudorff.

Mnie i moją mamę zawsze ciekawiło zdjęcie zamieszczone kartkę dalej, przedstawiające 3-letniego Manfreda. Chłopak był bardzo niezadowolony ze stylu życia jaki jego własna matka wymyśliła sobie dla niego i był szczęśliwy, gdy tylko udało mu się uwolnić z tych „długich lekkich loczków i falbanek”.

Ojciec Manfreda był wojskowym (dokładnie majorem), i to właśnie on zmusił młodego Manfreda do wstąpienia do wojska, pomimo tego, że syn bardzo tego nie chciał. Sam wspomniał, że: „Naprawdę można być pod wrażeniem ojca naszego Richthofena. Był jednym z najbardziej odpowiedzialnych, obowiązkowych żołnierzy, ponieważ ratując jednego ze swoich ludzi z wody, uszkodził sobie słuch, stojąc później na swoim stanowisku, nie zwracając uwagi na zimno i chłód. Widać, że dla ojczyzny poświęciłby wszystko”.

Zamienił falbanki i loczki na gładko ostrzyżoną głowę i mundur gdańskiej szkoły kadetów, gdzie kształcił się w 1912 roku sam Manfred von Richthofen, co potwierdził w swych wspomnieniach jego najmłodszy brat Bolko, o którym nie wiadomo za wiele. Chciał również — jak starsi bracia — wstąpić do wojska i trafił do korpusu kadetów. Co działo się z nim później niestety nie wiem, możliwe, że żył do 1971 roku i przekazał parę rzeczy z rodziny von Richthofenów. Nie ma niestety zbyt wielu informacji o nim.

Więcej wiadomo nam zaś o Lotharze von Richthofen, bracie, który poszedł w stronę Manfreda i również został lotnikiem z „Błękitnym Orderem”. Tu trzeba nadmienić, że był to cel i marzenie niemieckich lotników — Pour le Mérite (fr. „Za Zasługę”) — najwyższy pruski i niemiecki order wojskowy do 1918 roku.

Siostra Manfreda, Ilse, była pielęgniarką. Nie było to specjalnie dziwne, większość kobiet (szczególnie w jego rodzinie) zajmowała się tym spełniając obowiązek patriotyczny. Trochę to przykre, jak dawniej było w wojsku. Damy nie mogły spełniać swoich marzeń o lataniu…

Dawna szkoła Manfreda i „Pustynnego Lisa”

Manfred, jak to Manfred, był dzieciakiem, który w szkole przez nauczycieli nie był zbyt lubiany. Jak sam opisywał w autobiograficznej książce pt.: „Der Rote Kampfflieger”, dla niego stopnie były nieistotne. Oceny ponad „dostateczny” uważał wręcz za przejaw jakiejś nadgorliwości. Nie przejmował się tym, jak postrzegają go ludzie i dlatego też — jak sądzę — udało mu się zostać tak znaną legendą lotnictwa.


„Sukces kwitnie tylko dzięki wytrwałości, nieustannej, niespokojnej wytrwałości”

— Manfred von Richthofen


Strona internetowa poświęcona Trójmieście w bardzo ładny sposób opisuje szkołę, do której chodził oraz mówi nam, że jej korytarzami przechadzał się także inny legendarny wojskowy — Erwin Rommel „Lis Pustyni”, późniejszy nazista, dowódca Deutsche Afrika Korps.

Strzelisty budynek z czerwonej cegły, znajdujący się przy obecnej ulicy 3 Maja w Gdańsku powstał pierwotnie jako koszary pruskich pionierów, potem został przekształcony w szkołę wojskową i jak wynika z owego artykułu, ukończyło ją od 3,5 do 4,5 tys. podchorążych.

Młody Manfred von Richthofen nie przykładał się szczególnie do nauki, ale lubił sport np. piłkę nożną i gimnastykę. Sam wspominał: „Nie paliłem się jakoś szczególnie do tego, by zostać kadetem, ale tak sobie życzył mój ojciec. Mnie nikt nie pytał o zdanie”.

Wtrącając tutaj moje trzy grosze — muszę przyznać, że tak jak w przypadku bohatera niniejszej książeczki — nie powinno się brać na poważnie wyników w szkole. Nie są one przecież wyznacznikiem wiedzy, a jedynie cyframi poza którymi nie widzimy pasji, zapału i marzeń. W niektórych szkołach z jednego przedmiotu jest łatwiej (nauczyciele wpisują oceny „za nic”), a w innych jest się gnębionym i wymagania są naprawdę surowe i zupełnie nieadekwatne. Nie trzeba umieć i interesować się wszystkimi zagadnieniami. Wszak jest i było, naprawdę wiele sławnych ludzi, którzy mieli słabe stopnie, a stali się wielkimi postaciami z kart historii. Co ciekawe, ich kolegów, owych „dobrych uczniów” wymienia się tylko w kontekście tego, że chodzili do tych samych szkół… Jak to powiadał sam Manfred von Richthofen — „Byleby zdać do następnej klasy”.

W końcu przez tę szkołę jakoś przeszedł i trafił do przygranicznego garnizonu w Ostrowie Wielkopolskim. Tam też zastał go wybuch Wielkiej Wojny w 1914 roku. Służył jako oficer kawalerii na froncie wschodnim — na terenie obecnej Polski — a następnie został wysłany na front zachodni, skąd, gdy wojna nabrała charakteru pozycyjnego, w maju 1915 roku poprosił o przeniesienie do lotnictwa.

Gwiazda Manfreda von Richthofena rozbłysła niebawem, choć początkowo nauka latania szła mu nad wyraz opornie: najpierw nie opanował pilotażu w regulaminowej liczbie godzin, potem podczas szkolenia rozbił kilka maszyn, a jakby tego było jeszcze mało — podczas pierwszego samodzielnego lądowania urwał podwozie i uszkodził śmigło samolotu. Najpierw trafił do Flieger-Ersatz-Abteilung 7 w Kolonii, gdzie po dwóch tygodniach uznano, że nadaje się na obserwatora lotniczego i wysłano na szkolenie do Flieger-Ersatz-Abteilung 6 w Großenhain. Dzięki wysiłkowi i determinacji Boże Narodzenie 1915 roku przyniosło mu upragniony prezent — otrzymał dyplom pilota.

Pierwsze loty Manfreda

Latanie samolotami w początkach Wielkiej Wojny było domeną ludzi bez trwogi. On sam czuł strach przed pierwszym lotem, ale jak wspominał „Takie słowa nie powinny przejść przez usta obrońcy ojczyzny”.

Nie raz rozwalił samolot podczas pierwszych lotów. To urwał podwozie, to nie zdał egzaminu… w pierwszym locie — podobnież jak ja, haha… — prawie wylądowałam w krzakach!

Początki najlepszego myśliwca Wielkiej Wojny nie były więc zbyt spektakularne. Niemniej jednak świeżo upieczony pilot myślał jednak cały czas o tym, by móc samemu zestrzelić kolejny samolot, jak jego wzór — jeden z pierwszych niemieckich asów Oswald Bölcke. Wreszcie mógł pilotować maszynę, jednak do wroga strzelał kto inny, w tym wypadku jego obserwator.

Młody adept lotnictwa zafascynowany legendą Bölckego nie potrafił się powstrzymać przed zadaniem mu pytania: „Czy mógłby mi pan powiedzieć jak właściwie pan to robi?” Bölcke myślał, iż jest to żart i w pierwszej chwili uśmiechnął się jedynie. Jednak widząc ciekawość i fascynację w oczach swojego rozmówcy odparł: „Na miłość boską. Całkiem normalnie. Podlatuję po prostu blisko i dobrze celuję, a potem on spada.”

W liście do matki Manfred napisał: „Teraz jestem pilotem myśliwskim, mama. To nie jest zwykłe strzelanie z pukawki, tylko celowanie całym samolotem.”. A do swego pamiętnika wpisał takie oto zdanie: „Nie ma nic piękniejszego dla młodego oficera kawalerii niż wylot na polowanie.”.

Swoje pierwsze zwycięstwo Manfred von Richtchofen uzyskał 17 września 1916 roku. W trakcie rutynowego lotu jego jednostka złożona z pięciu samolotów, prowadzonych przez samego Bölckego, natknął się na grupę brytyjskich bombowców. Niemcy odcięli im drogę i przystąpili do ataku. Richthofen obrał sobie za cel jedną z maszyn i starał się znaleźć na jej ogonie. Kiedy w końcu udało mu się wymanewrować Brytyjczyka, oddał w jego kierunku krótką serię. Uszkadzając silnik i raniąc załogę zmusił wroga do lądowania. Kiedy sam wylądował obok okazało się, że strzelec nie żyje, a pilot był tak ciężko ranny, iż zmarł w drodze do szpitala polowego. Bölcke za każde pierwsze zestrzelenie, miał dla swoich pilotów srebrny kubek, jako pamiątkę „chrztu bojowego”.

Naprawdę kontrowersyjna postać?

Tak jak na swoim blogu pisała Pani Alicja Sułkowska — nigdy nie przypuszczałabym, że Manfred może w jakikolwiek sposób być osobą kontrowersyjną. Cytując właśnie moją ulubioną historyczkę: „Manfred von Richthofen w latach dwudziestych nie był w żaden sposób postacią kontrowersyjną. Nawet w drugiej połowie lat czterdziestych czy pięćdziesiątych. (…) Chodzi o skupienie się na jego umiejętnościach i jego wpływie na lotnictwo w ogóle, a nie na moralnym zaszufladkowywaniu jego czynów”. Pani Alicja zwróciła uwagę na nazywanie (przez niektórych) Manfreda — „pruskim żołnierzem mordercą”.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 34.65