E-book
22.05
drukowana A5
72.68
audiobook
20.48
Czerwona wścieklizna Notatnik

Bezpłatny fragment - Czerwona wścieklizna Notatnik


Objętość:
437 str.
ISBN:
978-83-8324-123-4
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 72.68
audiobook
za 20.48

Patroni medialni:

Portal „Cozadzień”

www.cozadzien.pl


Radio „Rekord”

www.radiorekord.pl


„Tygodnik Ilustrowany”

www.tygodnikilustrowany.pl


Tygodnik „Czas Ciechanowa”

www.czasciechanowa.pl


Portal „CiechTiVi”

www.ciechtivi.pl


Zajrzyj też, na:

www.piotrjastrzebowski.pl

lub zeskanuj odpowiedni kod QR, znajdziesz je na ostatniej stronie.

Prolog

Ciechanów 22 lipca

Słońce, chyliło się ku zachodowi, „Oats In The Water” Bena Howarda, wypełniało uszy barczystego mężczyzny. Zmierzał na wschód a Helios ogrzewał jego brodatą twarz, promieniami odbitymi w lusterku Harleya. Minął właśnie, obrośnięty dzikim pnączem, ledwo widoczny znak, informujący o wjeździe do Ciechanowa. Potężny silnik maszyny, chciał pędzić bez końca, wibrując między nogami olbrzyma.

Szóstka, podążająca jego śladem marzyła już tylko o odpoczynku i byle jakim miejscu na spędzenie nocy. Przejechane w ostatnim czasie kilometry dały załodze nieźle w kość a niedawne wydarzenia zmniejszyły liczebność stada i wlekły się za nimi jak cień, mimo, że słońce świeciło od pleców.

Stalowe litery na froncie budynku postawionego u stóp, wyjątkowo charakterystycznej wierzy, formowały się w nazwę ich potencjalnej kwatery na nadchodzące godziny. Park Nauki Torus, wydawał się doskonałym miejscem do złapania oddechu i uporania się z nawiedzającymi ich głowy demonami.

Patrzyli na plecy faceta, ubranego w skórzaną kamizelkę z naszywką, przedstawiającą ludzką czaszkę, na tle dwóch skrzyżowanych tłoków. Okraszający ją napis, Outlaws MC Poland przypominał zarówno to, kim są, jak i to kim przestali być już dawno.

Jego pierś, zdobiły przeróżne emblematy — naszywka w kształcie diamentu z „1%” i druga z dłonią układającą się w FUCKA symbolizujące niezależność i styl życia, momentami odbiegający od przyjętych kiedyś przez społeczeństwa norm i zasad. Kolejna głosiła hasło „God Forgives, Outlaws don’t…” co zapewne dawało jasny sygnał każdemu, kto choćby przez sekundę pomyślał by nieroztropnie stanąć im na drodze.

Jako jeden z nielicznych klubów, nie sygnalizowali pozycji poszczególnych członków przez wypisane na naszywkach funkcji. Dawało to grupie poczucie równości ale i chroniło prezydenta przed potencjalnym atakiem ze strony ewentualnych wrogów. Ci którzy mieli wiedzieć, wiedzieli że jest prezydentem i poszli by za nim w ogień jeśli tylko zaszła by taka konieczność, nie potrzebowali do tego wypisanych na klacie stopni.

Mężczyzna skierował rękę w stronę konstrukcji zwieńczonej gigantyczną oponą, a wataha bez najmniejszego sprzeciwu zjechała na parking przed budynkiem.

Ustawili motocykle przodem do wyjazdu. Robili tak za każdym razem kiedy gdzieś stawali, taka pozycja dawała możliwość błyskawicznego odjazdu w razie zagrożenia.

Jak tylko zamilkł warkot ostatniego silnika, brodacz odezwał się do towarzyszy.

— Szwed i Toto, sprawdzicie okolicę

— Jasne bracie — odparł długowłosy blondyn o niemożliwie niebieskich oczach.

— Szybki z Dronem, zajmijcie się budynkiem — ciągnął olbrzym — ja z Fredem obejdziemy go od zewnątrz.

Wzrok prezydenta utkwił w wiszącym na zbiorniku wyrównawczym wierzy kawałku materiału, który niechybnie kiedyś był Polską flagą. Wyraźnie zaciekawił go wyblakły napis przedstawiający jakieś cyfry, ale nie był w stanie dokładnie określić co widzi.

Ściskając skórzane rękawicę ze wszytymi w miejscach knykci stalowymi wypełniaczami imitującymi kastet, skierował dłoń w kierunku najmłodszego członka grupy. Nie spojrzał na niego nawet przez ułamek sekundy, zupełnie jakby chłopak nie zasługiwał na tak wielką porcję uwagi wodza.

— Ty zostań przy maszynach — powiedział.

Pierwsza dwójka zsiadła już z motocykli i zniknęła za betonowym ogrodzeniem. Kolejni także wstawali z siodeł zbierając się do rozpoczęcia rozpoznania.

Kolos gapił się w górę mrużąc oczy, ale nie przynosiło to żadnego efektu. Przyznanie się do faktu, że coraz szybciej traci wzrok nie wchodziło w rachubę.

Zasady klubu były jasne: nie jedziesz — nie dowodzisz. Takie wyznanie zaowocowałoby utratą pozycji prezydenta, a na to nie mógł się teraz zgodzić. Mężczyzna nie pragnął władzy, czuł, że nim ustąpi, musi zapewnić rodzinie bezpieczeństwo.

Dźwignął ciało, dając odsapnąć sprężynom obarczonym zarówno jego wagą jak i ciężarem odpowiedzialności za grupę. Sięgnął po strzelbę trzymaną przy sakwach, odciągnął suwadło i wprowadził nabój do komory.

Fred czekał tylko na sygnał. Wezwany krótkim spojrzeniem ruszył przez prostokątne przejście, wyżłobione pośrodku budynku. Obaj zniknęli po chwili, przechodząc na drugą stronę.

Chłopak odpiął klamrę pod brodą i zdjął z głowy kask, wieszając go na manetce gazu. Głowę mąciła mu myśl, czemu pozostali nadal traktują go z dystansem.

Miał już okazję udowodnić, że umie radzić sobie w tym świecie pełnym śmierci i okrucieństwa, zarówno ratując skórę Fredowi podczas ich pierwszego spotkania trzydzieści osiem dni wcześniej, jak i wielokrotnie po tym.

Podróż przez ponad połowę kraju, zapewniła im mnóstwo okazji na nieoczekiwany zgon. Każdy dzień w tej rzeczywistości, był niczym wyrwany z koszmaru chorego pisarza, dodatkowo napędzanego kroplówką z LSD.

Jeśli ktoś, powiedział by mu rok temu, że będzie razem z członkami klubu motocyklowego, eksplorował post apokaliptyczną Polskę, posłał by rozmówcę prosto do psychiatry. Czuł teraz, że sam, chętnie skorzystałby z usług jakiegoś doktorka.

Dobra, 15 czerwca

Kamil, kołując między przygranicznymi miejscowościami, próbował przedostać się na drugą stronę dziesięciometrowego muru, oddzielającego Polskę od RFN.

Wartownicy nie chcieli rozmawiać, nawet jeśli mieli do czynienia z obywatelem Niemiec. Oczywiście o ile trafiło się na takich, którzy od razu nie otwierali ognia w stronę nadchodzących ludzi, co nie było wcale rzadkością. Mimo posiadania paszportu z orłem i napisem „RIESEPASS” — który zawsze kojarzył mu się niezbyt przyjemnie — musiał zostać po wschodniej stronie.

Jego motocykl wymagał serwisu, jednak sam średnio znał się na mechanice. Z ciężkim sercem odchodził, zerkając przez ramię na ukochaną maszynę pozostawioną na parkingu niedaleko granicy. Mimo tego, że dookoła stało mnóstwo aut, nie potrafił żadnego uruchomić poza tym motocykl był dla niego czymś więcej niż tylko wozidłem.

Był cholernie dumny ze swojego Softaila. Wyłożył na niego odkładane, od szesnastego roku życia, niespełna dwadzieścia tysięcy euro. Wjechał na teren RP wczesną jesienią, chcąc odwiedzić przyjaciół, których stracił wyprowadzając się z Matką do Rajchu.

Ciężka zima i niewiadomej jakości paliwo, spuszczane ze zbiorników porzuconych aut, odcisnęło na ich obu bolesne piętno.

Siedząc na dachu, wrastającego w kostkę przed budynkiem Gminnego Centrum Kultury i Biblioteki w Dobrej Volvo V40, wciągał właśnie ostatniego kokosowego batona „Bo Tak”. Przeklinał w duchu parszywy los i zastanawiał się, jak daleko będzie musiał jeszcze odejść od motocykla, zanim znajdzie kogokolwiek, kto będzie mu w stanie jakoś pomóc.

Rozmyślania, przerwał mu niespodziewanie, znajomy, charakterystyczny, niskoobrotowy bulgot, chłopak nie miał wątpliwości, że wydaje go silnik konstrukcji Harley-Davisdon. Shovelhead z 1982 roku jakim jeździł jego przyjaciel, brzmiał identycznie i nie dało się go pomylić z niczym innym.

Zeskoczył z wozu i ruszył za odgłosem, świadomy, że nie stać go na utratę takiej szansy.

Uszedł ledwie dwieście metrów, prowadzony dźwiękiem, kiedy natężenie spadło, jakby część maszyn przestała pracować.

Przyspieszył kroku, jednak coraz wyraźniejszy warkot zaczął cichnąć i po chwili zamilkł całkowicie. Zrzucił ciężki plecak uniemożliwiający bieg i wystrzelił przed siebie pchany wiatrem nadziei.

Fred, wraz z dwoma klubowymi braćmi, odłączyli się od stada, skuszeni nienaruszonymi drzwiami spożywczaka na ulicy Szczecińskiej. Weszli do środka wykopując zamek, tuż po tym, jak pozostała piątka pojechała dalej.

Naprzeciw sklepu, znajdowała się siedziba miejscowych strażaków. Wynosili z nieukrywanym entuzjazmem łupy na zewnątrz, kiedy z remizy wysypała się, zrywając z prowadnic, czerwoną garażową bramę, horda wariatów. Zwierzęcy jazgot, ogarnął okolicę i zgraja rzuciła się na motocyklistów.

Wiedzieli, że nie wygrają tego starcia, pozostała jedynie ucieczka. Biegli wzdłuż ulicy ale pościg poruszał się szybciej od podstarzałych szabrowników.

Na odcinku stu metrów, dopadli pierwszego, a tuż po nim drugiego. Witający się z piątką z przodu Fred gubił oddech i zaledwie kilka łokci brakowało żeby podzielił los kompanów.

Wystrzelone z Walthera P99 pociski śmignęły tuż przy nim o włos mijając słabnącego z każdym metrem bajkera.

Chłopak strzelał doskonale. Nie był żołnierzem ani policjantem, kiedyś myślał co prawda żeby zająć się strzelectwem sportowym ale brakowało mu czasu. Prowadził w Niemczech działalność gospodarczą, zajmował się grafiką a po godzinach, poza jazdą i strzelnicą, uwielbiał grać w gry video.

Transmitował nawet, swoje poczynania w sieci, zbierając całkiem pokaźne grono fanów. Licznik subskrybentów zbliżał się do dwunastu tysięcy. Nigdy nie traktował tego jak pracy, nawet poświęcając kanałowi zdecydowanie zbyt wiele czasu.

Tam gdzie mieszkał, nie miał przyjaciół Polaków, ten kontakt z rodakami, zmuszał go do mówienia w rodzimym języku.

Przez lata, nabrał lokalnego akcentu i przeinaczał Polskie powiedzonka, co stało się jego znakiem rozpoznawczym. Entuzjaści internetowej aktywności Pingwina — pod takim pseudonimem funkcjonował — tworzyli memy, wykorzystując jego nieporadność w posługiwaniu się polszczyzną.

Agresorzy padali jeden za drugim, a biegnące za nimi kolejne fale, potykały się o zabitych, tworząc coraz większy zator.

Kamil kupił tym dla Freda nieco czasu. Wystarczająco, by wystrzeliwszy ostatnią, piętnastą pestkę, otworzyć drzwi i pomóc mu ukryć się w kamienicy za rogiem.

Mógł zaczekać aż napastnicy oskórują całą trójkę i rozejdą się, zostawiając mu do wyboru którąś z maszyn nadal stojących pod sklepem na Szczecińskiej. Ocalił go, choć nie musiał.

Chcąc zadośćuczynić młodemu za ratunek, przygarnęli go do gromady i podarowali motocykl, należący wcześniej do jednego z martwej dwójki.

Niestety, Softaila nie udało się naprawić bez nowej pompy paliwowej, ale sprezentowany jednoślad był równie atrakcyjny i Pingwin przełknął stratę nie musząc nawet popijać.

Mimo niewątpliwej zasługi, wszyscy prócz ocalonego spoglądali na chłopaka nieufnie. Dawali mu odczuć, że nie jest członkiem rodziny i tylko pozwalają mu ze sobą przebywać.

Ciechanów 22 lipca

Kamil zsiadł z V-Roada, rozsunął kurtkę i wyjął z wewnętrznej kieszeni pomiętą paczkę Chesterfieldów. Przypalił jednego i spacerując po parkingu, zwiedzał wzrokiem okolicę czekając na powrót kompanów. Nietypowa ławka, stojąca na prawo od wejścia do Torusa, zwabiła jego ciekawość. Na pozór zwyczajna, miała w sobie coś intrygującego. Podszedł bliżej i przetarł dłonią siedzisko, odsłaniając ukryte pod warstwą brudu panele fotowoltaiczne.

— Co do… — odezwał się machinalnie.

Kucnął, chcąc dokładniej zbadać niezwykłą konstrukcję.

Przednią część siedziska wyposażono w porty USB. Zasilane energią słoneczną, umożliwiały turystom darmowe ładownie urządzeń. Matowo-czarne, masywne golenie, dawały oparcie ukrytej w drewnianej obudowie elektronice.

Chłopak wrócił do motocykla i wyciągnął pożółkły kabel z bocznej skrytki w plecaku. Podekscytowany wrócił do ławki, z nieodpartą chęcią przetestowania sprawności urządzenia.

Trzymany między palcami papieros, utrudniał wydobycie telefonu z ciasnych spodni. Wziąwszy solidnego sztacha rzucił go na kostkę nawet nie przydeptując. Zanurzył dłoń w kieszeni, po chwili złącze w komórce wypełniła wtyczka.

Zbliżył głowę do utytłanych portów i przedmuchał zapchane kurzem sloty. Wprowadził końcówkę przewodu w otwór, oczekując na reakcje, jakby pierwszy raz kochał się z dziewczyną.

Ekran uaktywnił się w okamgnieniu, wyświetlając animację strumienia prądu wpływającego od strony złącza, tworząc na środku okrąg otaczający wartość 86%.

Twarz Kamila ozdobił szczery uśmiech satysfakcji. Wiedział, że to nic nie znacząca błahostka, ale ten moment dał mu pewność, że świat, niczym zabłąkany pociąg, wróci lada dzień na prawidłowy tor.

Zadumę przerwał mu niedźwiedzi ryk wodza.

— Ty!

Chłopak omiótł wzrokiem otoczenie, ale nigdzie nie widział wołającego herszta.

— Tu gamoniu, na górze!

Młody uniósł głowę, spoglądając na dach budynku.

Stojący na szczycie prezydent, Tadeusz Artur Rapiński, oparty o niklowaną barierkę, spoglądał w dół z poirytowaniem malującym się na twarzy.

Pingwin nie wiedział, że jego mina jest powodowana słabnącym wzrokiem. Odbierał to, jako kolejny objaw niechęci do jego osoby.

— Co jest Tarp? — spytał Kamil.

— Zbierz nasze klamoty i przynieś tutaj.

— Jasne… — odparł. Niewolnika se znalazł — dodał w myślach.

Wyszarpnął kabel z ławki i zebrał toboły z motocykli towarzyszy, po czym zaniósł je gdzie mu kazano.

Dach niemal w całości pokrywała trawa. Wąski chodnik, biegnący wzdłuż tylnej ściany budynku, umożliwiał dostanie się na górę bez konieczności niszczenia zieleni. Teraz nie miało to absolutnie żadnego sensu, ale i tak chłopak szedł wytyczoną przez architektów ścieżką. Mógł wybrać też metalowe schody po drugiej stronie, lecz zauważył je dopiero będąc u celu.

— Proszę — odezwał się Kamil, kładąc manele, przy trzech nadzwyczajnie wielkich leżakach. Dwa z nich, zajmowali już Tarp i Fred. Nawet mimo słusznego rozmiaru, Tadeusz wyglądał na leżaku jak dziecko, nie wspominając o Drzewickim, który niemal zniknął przytłoczony ogromem mebla.

Spełniwszy życzenie wodza, młodziak, rozpostarł się, na ostatnim, wolnym miejscu. Zdążył posadzić tyłek a już musiał na powrót wstać.

— E… — burknął Rapiński — idź skołować drewno na ognisko — dodał.

Pingwin rzucił mu krótkie spojrzenie, mówiące żeby poszedł się dymać, ale zleceniodawca tego nie dostrzegł, częstował swojego zastępcę papierosem.

Chłopak podniósł się, stękając donośnie, ale to również nie zrobiło wrażenia na żadnym z bajkerów.

Wyciągnął telefon, nie miał zbyt wiele czasu do zmierzchu, zegar wskazywał dwudziestą pierwszą trzydzieści cztery. Wpiął słuchawki i umieścił jedną w uchu. Wolał nie odcinać się całkowicie od otoczenia. Lista utworów opiewała na ponad dwieście pozycji, on jednak wiedział dokładnie czego posłucha. Wybrał Till It’s Gone od Yelawolf i nadusił play. Zszedł schodami i ruszył w kierunku niedużego brzozowego lasku, który mijali tuż za rondem, jadąc tu krajową sześćdziesiątką. Przechodząc przy maszynach, zgarnął poręczny toporek z metalowym uchwytem i brązowy worek po namiocie, znaleziony podczas jednego z postojów gdzieś pod Poznaniem. Wtedy też wysłali go po chrust. Buszując w lesie, napotkał opustoszałe obozowisko i właśnie w nim przytachał wtedy gałęzie i trochę innych fantów. Toporek należał do Toto, miał nadzieję, że nie będzie miał mu tego za złe. Chciał tylko jak najszybciej wykonać zadanie i móc wreszcie odpocząć.

Nie dłużej niż czterdzieści minut później, układał już stosik, pośród siedzących wokół kompanów.

— Masz na rozpałkę — powiedział Toto.

Mówiąc to, rzucił przewiązany brązowym sznurkiem gruby, niebieski notatnik, wprost na kupkę drewna, przeznaczoną jako pożywka dla ognia.

Pozostali rozmawiali między sobą, snując plany dalszej podróży i żaden nie zwrócił uwagi na to co przyniósł Tomasz. Żaden, prócz Kamila.

Chłopak podniósł zawiniątko. Jego stan sugerował, że zeszyt przetrwał z właścicielem nie jedno i zaintrygowany znaleziskiem odłożył je na bok, rozpalając zgrabny płomyk za pomocą brzozowej kory. Uważał, że nadaje się ona do tego znacznie lepiej niż papier.

Słońce schowało się za horyzontem, ledwie muskając ostatnimi promieniami niemal bezchmurne niebo. Złoty blask wskrzeszonego ognia, objął zgromadzonych, zamykając ich w bańce kojącego ciepła. Uczucie to nie wynikało z temperatury ale atmosfery przezeń stworzonej, na dworze było gorąco ale mróz rzeczywistości zdawał się nie do ogrzania. Zamilkli.

Żółty karzeł zakończył swoje podrygi, sprowadzając noc nad głowy gromady. Jedynie orkiestra polnych koników, przygrywała cicho, łamana trzaskami pękających w ogniu patyków. Nikogo to teraz nie obchodziło. Patrzyli w płomienie liżące nieśmiało ustawione w stożek gałęzie grubości ręki. Sprawiali wrażenie zahipnotyzowanych, jakby ich głowy kompletnie opróżniły się z myśli.

Kamil mimo tego, że otaczały go znajome twarze, czuł się dziś wyjątkowo samotny. W myślach obejmował swoją ukochaną Christinę, która szczęśliwie została po drugiej stronie muru.

Pochodziła z Rosji i w tym świecie była wrogiem publicznym. Większości ludzi nie interesowało to, że wstyd jej za Putina i całą Federację Rosyjską. Spaliła swój paszport, ale mimo to i tak pluli jej pod nogi i obrzucali obelgami, gdy tylko jej akcent ośmielił się zdradzić pochodzenie.

Tęsknił za nią, ale mógł spać spokojnie wiedząc, że jest bezpieczna. Tylko to liczyło się dla niego po tej stronie barykady.

Rozgrzana gałąź pękła osuwając się w żar. Nie opadła całkowicie, zaparła się o inną i zastygła czekając na opowieść, która za chwile miała wybrzmieć z ust Pingwina.

Poderwana przez ruch iskierka, wyfrunęła z ogniska i powiodła tanecznym ruchem wzrok chłopaka, wprost na grubaśny, niebieski notatnik.

Wziąwszy go do ręki, przerzucił kilka pierwszych stron, zapisanych tabelkami z gry w tysiąca. Im dalej brnął, tym wyżej unosił się jego tors.

Ze środka wysunęła się karteczka nie będąca częścią zeszytu. Czytając zapisaną na niej treść, machinalnie zwrócił się do kompanów.

— Chłopaki! — odezwał się wyraźnie podniecony.

Ferajna trwała w bezmyślnym skupieniu. Fred zareagował jako jedyny.

— Co jest młody — zapytał.

— Ten notes… — urwał przełykając z trudem ślinę — to chyba czyjaś historia.

Kartkował, z zaciekawieniem oglądając kolejne strony.

— Tak? To może nam przeczytasz — rzucił Szybki.

— No! Czytaj młody — dodał Szwed.

— Ja to pierdolę, idę w kimę — skwitował Toto i rozłożył się plackiem na trawie.

— Czytaj — burknął Rapiński.

Kamil wrócił do strony, która wydawała się być pierwszą, odchrząknąwszy jak przed szkolnym występem, zaczął czytać.

Rozdział 1

„Miedziany Kij”

Poranek w biurze mijał wyjątkowo ślamazarnie. Głowa niby była na miejscu, solidnie trzymała się reszty ciała ale jednak sprawiała wrażenie kompletnie odłączonej od organizmu.

Wydaje mi się, że każdy doświadczył tego chociaż raz w swoim życiu. Zazwyczaj efekt ten nazywamy słowem kac. Właśnie przechodziłem jeden z najgorszych kaców w moim życiu. Wszystko przez spotkanie klasowe po latach, jednak nie takie klasyczne jak można by sobie wyobrażać.

Organizatorem był jeden z dawnych szkolnych cwaniaczków, Jarek. Jak okazało się dopiero w trakcie „imprezy”, wysłał do mnie i kilku chłopaków wiadomości z prośbą o spotkanie wieczorem w jakiejś bardzo ważnej sprawie. Oczywiście nie wtajemniczając nas w szczegóły bo i po co. Przytoczę treść tak jak ją zapamiętałem: „Proszę, spotkaj się ze mną w Miedzianym Kiju dziś wieczorem, muszę z Tobą pogadać jak najszybciej. Będę czekał na miejscu o 21:00 TO BARDZO WAŻNE!!!”.

Niestety wszelkie próby uzyskania choć mikroskopijnych wyjaśnień, okazały się daremne. Żadna z wiadomości wysłanych do Jarka nie spotkała się z odpowiedzią, próby połączenia także pozostawały bez reakcji. Pozostało jedynie stawić się na miejscu o proponowanej porze. Ciekawość pomieszaną z dreszczykiem emocji, skłaniała ku temu skutecznie. Prośbę skonstruował tak jakby działo się coś złego a on sam potrzebował pomocy. „Zapomniał” również wspomnieć, że wysyła taką samą wiadomość do kilku osób. Każdy z nas, ze względu na dawne czasy i swoistą więź, postanowił się zjawić.

Pub „Miedziany Kij”, zlokalizowany był przy ulicy Krzywe Koło w Warszawie. Narożna kamienica zbudowana w tysiąc dziewięćsetnym roku, witała przechodniów niewielkimi witrynami na parterze, gdzie mieścił się rzeczony lokal. Piętro natomiast, zajmowały różne firmy wynajmujące pomieszczenia na przestrzeń biurową. Do wnętrza „Kija” zapraszał szyld w kształcie beczki z miedzianym nalewakiem oraz nazwą wypisaną ustawionymi w półkole literami w kolorze miedzi, zawieszony nad drzwiami na samym rogu budynku.

Idąc brukowaną ulicą, tego wyjątkowo ciepłego jesiennego wieczoru, zbliżałem się powoli do miejsca spotkania. Głowę zaprzątała mi ciekawość, co tak ważnego ma mi do powiedzenia, że nie mógł tego zrobić w inny sposób. Bujna wyobraźnia sugerowała mi przeróżne scenariusze, znając tego gościa, można by spodziewać się wszystkiego. Może potrzebował na gwałt sporej gotówki bo zadarł z „ludźmi z miasta”. To wydawało się najbardziej prawdopodobnym powodem spotkania.

Przed wejściem do środka, wyjąłem telefon żeby upewnić się czy przypadkiem plany nie uległy w międzyczasie zmianie. Nie widząc żadnych nowych powiadomień wsunąłem urządzenie do kieszeni. Pokonałem trzy marmurowe stopnie i moja prawa dłoń wylądowała na masywnej, rzeźbionej w miedzi klamce. Osadzona w ciężkich, drewnianych drzwiach z malutkimi, pomarańczowymi szybami. Tworzyły razem spore okno, podzielone na wiele kawałków miedzianymi listewkami. Klamka wymagała sporego nacisku by ulec, zaskrzypiała drażniąco, zwalniając języczek zamka. Wrota natomiast poruszały się z niespodziewaną lekkością względem wcześniejszego wysiłku. Wszedłem do środka zamykając drzwi za sobą. Wnętrze było wypełnione ludźmi. Gwar rozmów, śmiechy, muzyka, okraszone nienachalnym, ciepłym światłem, zachęcały do pozostania na dłużej.

Zdjąłem cienką kurtkę i zawiesiłem ją na jednym z miedzianych wieszaków stojących przy wejściu. Ludzi było pełno, postanowiłem usiąść przy barze i zaczekać. Zegarek pokazywał dwudziestą czterdzieści pięć, miałem więc, jeszcze kilkanaście minut.

Bar nie zapraszał zwyczajnie, wrzeszczał wręcz do klienta, widoczną od drzwi tabliczką z wypalonym elegancko napisem „Siadaj i pij aż padniesz na ryj!”. Pod nią kilkadziesiąt zdjęć zadowolonych klientów z napitkiem w dłoniach. Solidna drewniana, rzeźbiona lada z miedzianymi wstawkami a przed nią wysokie stołki, oferowały wygodną gościnę. Całość lokalu stylizowano na klimat irlandzkich pubów, jakich pełno we Wielkiej Brytanii. Podszedłem do baru i zająłem trzecie od lewej miejsce, Był to jedyny wolny stołek przy narożnym blacie. Prawa strona ciągnęła się kilka metrów, zakańczając murkiem z czerwonej cegły — która oprócz drewna i miedzi stanowiła większość budulca lokalu. Lewa dochodziła prostopadle do ściany w której wybito przejście, prowadzące do korytarza z ubikacjami. Nad wejściem zawieszono utrzymując fason tabliczkę informującą że „Siusiu Tu!”, okraszoną miedzianą strzałką skierowaną w dół.

— Co dla Ciebie kolego? — zapytał barman, przyciągając moją uwagę.

Stał za barem, przecierając białą ściereczką, trzymaną w dłoni szklankę. Brązowy T-shirt z logo lokalu zdobił jego pokaźną klatę, a wiszący na wysokości pasa fartuszek w takim samym kolorze osłaniał spodnie.

— Daj mi jakieś piwko.

Uniósł szklankę patrząc nań pod światło i postawił ze stukotem na metalową kratkę. Gdy pociągnął za kij, z nalewaka wydobył się odgłos bekającej krowy, rozbawiło mnie to.

— Wymowne nie? — zagaił barman, doskonale zdając sobie sprawę czemu cieszę gębę.

— Doskonały początek wieczoru — skwitowałem.

Piwo lało się niespiesznie z kranika po ściance kufla, stopniowo wypełniając naczynie.

— Piana na dwa palce? — uśmiechnął się z przekąsem. — Instrukcji nie było, to uznałem, że tak będzie w sam raz — dodał.

— Idealnie! Widać rękę mistrza — odparłem chwaląc dzieło mężczyzny.

Brawurowo zaserwował napitek, rzuciwszy wcześniej zamaszyście podstawkę pod kufel. Trafił w punkt, nie uronił ani kropli.

— Dzięki!

— Jakby wyschło, dawaj znać — zarzucił ściereczkę na ramię i odszedł na drugi koniec lady.

Wyjąłem telefon i położyłem go przed sobą. Obrotowe krzesło na miedzianej nodze, ułatwiło mi rozejrzenie się w poszukiwaniu Jarka. Nie widząc kolegi odwróciłem się na powrót w stronę baru, łapiąc browar w dłoń. Pierwszy łyk dał mi do zrozumienia, że towar jest wspaniałej jakości. Wiedziałem już czym umotywowany jest tłum ludzi gnieżdżących się w tym miejscu.

Do blatu podeszła kobieta, najpierw poczułem zapach jej perfum, to on skierował na nią moją uwagę. Smukła, elegancko ale niezbyt oficjalnie ubrana blondynka, zamówiła kilka drinków i czekała stojąc tuż obok mnie.

Czułem się nieswojo, chciałem do niej zagadać ale gdy tylko otworzyłem usta ktoś złapał mnie za lewy bark.

— Siemasz Daniel! — warknął mi do ucha mężczyzna.

— Kubuś Domański, witaj! — rzuciłem zerkając przez ramię.

— Cześć chłopaku… — dodał poklepując mnie w plecy.

— Czekaj chwilkę — urwałem.

Niewygodna pozycja wymagała korekty. Odstawiłem napój na wafel i przekręciłem się na krześle wyciągając prawicę na powitanie.

— Kopę lat! Co słychać? — spytałem.

Chwycił moją dłoń obejmując kciuk i przyciągnął mnie lekko do siebie inicjując przysłowiowego misia. Wszedłem w to z radością.

— Bez zmian, malinowo a u Ciebie? — spytał Kuba.

— Pracuję w korpo, gdzieś tam majaczy kredyt, ale poza tym raczej z górki.

— Ze trzy lata będzie od parapetówki u Adasia nie?

— No, coś koło tego, Kubuś — postanowiłem troszkę pociągnąć go za język — opowiadaj co u Ciebie?

— Wiesz, no… — cmoknął — jakoś leci — odparł bez entuzjazmu.

Jego mina przeszła z niewymuszonego uśmiechu do trybu maskowania kłamstewek.

— Serio? Myślę, że mijasz się z prawdą.

— Co Ci będę… — machnął ręką.

— Dawaj brachu, bez krępacji! — naciskałem.

— Karolina… — zająknął się delikatnie — zostawiła mnie dla jakiegoś gamonia, co to go poznała na zajęciach zumby. Czujesz…?

Wyraźnie uciekał wzrokiem dając znać, że temat jest trudny.

Mogłem zareagować tylko w jeden sposób, żeby rozładować napięcie i wrócić do miłej atmosfery.

— Bo to zła kobieta była… — zacytowałem małpując Bogusia Lindę.

Kuba spojrzał na mnie, marszczył brwi jakby chciał wypłacić mi z liścia. Wytrzymał tak całe dwie sekundy i wybuchł szczerym śmiechem.

— Cieszę się, że Cię widzę Danielu — przytulił mnie ponownie.

— Co tu właściwie robisz? — zapytał, uniósł rękę i kiwnął głową spoglądając na barmana.

Sięgnąłem po kufel z piwem i zrobiłem łyczka.

— Dostałem wiadomość od Jarka, że…

— Że musicie się spotkać i pogadać w bardzo ważnej sprawie… — wtrącił kończąc za mnie zdanie.

— Dokładnie. Skąd wiesz? — dociekałem, łypiąc na kumpla spod zmarszczonych brwi.

Na jego twarzy malowało się politowanie.

— No… Skąd wiem — odparł, przekornie deformując głos.

— Bo dostałeś taką samą wiadomość… — powiedziałem.

— Co podać? — barman wciął się bezpardonowo w rozmowę.

— To samo co kolega poproszę — rzucił Kuba.

Koleś wyjął szklankę z szafki pod blatem i przeprowadził ceremonię nalewania piwa. A ja przypomniałem sobie o tej blondyneczce, jednak zniknęła i nie byłem w stanie wyłowić jej spośród tłumu.

Mój wzrok po chwili powędrował na Kubę.

— Robi się — powiedział barman, napełniając kufel, równie teatralnie jak poprzednio.

Kubuś skrzywił twarz i luknął na mnie zniesmaczony, jak tylko odgłos bekającej krowy nawiedził nasze uszy.

— Wymowne co? — zacytowałem tym razem Barmana.

Ten słysząc moją wypowiedź, prychnął pod nosem, zdmuchując odrobinę piany z nalanego już piwa. Natychmiast wylał zawartość do zlewu i przygotował klientowi świeżą porcję.

— Proszę bardzo — powiedział ustawiając naczynie na podkładce.

— Dzięki — kiwnął głową przymykając dziękczynnie oczy.

— Jestem w pobliżu jak było by coś trzeba — rzucił na odchodne.

— Tia… — zaciągnął Domański wracając do rozmowy i przyssał się do trunku.

— Taką samą. Ciekawe komu jeszcze ją wysłał i co w ogóle kombinuje.

Wstałem z krzesła zgarniając kufel z blatu.

— Chodź, znajdziemy lepsze miejsce — powiedziałem.

— Mhm — mruknął Kuba.

Mieliśmy ruszać w głąb lokalu ale w drzwiach pokazały się jeszcze dwie znajome twarze.

— No nie wierzę… — oświadczył wybuchając śmiechem kolega — Michał Czarnecki i Adaś Żuber — dodał, wskazując ręką trzymającą kufel, wchodzących chłopaków.

Ciecz zabujała się i część wyskoczyła rozbryzgując się na podłodze. Chyba nikt oprócz mnie tego nie zauważył, zostawiłem więc tę kwestię bez komentarza.

Panowie, musieli spotkać się po drodze lub przed wejściem. Chichotali jak dwie kumpele plotkujące na temat celebryckich wybryków.

— Cały Tokarski… — rzuciłem myśl o organizatorze spotkania, unosząc ręce na powitanie przyjaciół.

Michał zobaczył nas pierwszy.

— Hej, hej, hej, panowie! Co tam? Jak tam?

Zaraz po nim zareagował Adaś

— Was też Jara przywołał? — mówił zaskoczony.

— A jak wam się wydaje? — spytał Kuba, chodź nie miał co do tego wątpliwości.

— Szliśmy właśnie głębiej — rzuciłem, odwróciłem się i zacząłem iść wzdłuż baru. — Dawać za mną! — rozkazałem krzycząc przez ramię.

Chłopaki rozbawieni, ruszyli moim śladem. Wychodząc za murek, dostrzegłem wolne miejsca w podkówce ustawionej w strefie dla palących.

Od dawna nie wolno było już palić w lokalach ale „Miedziany Kij” zaskoczył mnie w tej kwestii po raz kolejny, dając możliwość puszczenia dymka w środku.

Gdy podszedłem, przywitała mnie nonszalancko karteczka z napisem „Rezerwacja”. Odwróciłem się do towarzyszy i wskazałem na nią prostując paluch w dłoni, która dzierżyła browar.

— No to klops Panowie… — rzuciłem z zawodem.

Zza głów Adasia, Michała i Kuby dobiegł wyjątkowo znajomy głos a za nim pojawiła się gęba Jareckiego.

— Ta! Chyba Ty jesteś klops! — powiedział — Siemankooo! — rozciągnął słowo do granic wytrzymałości. — Sadzać dupska mongoły! — zarządził.

— Może nam wyjaśnisz Jarosławie co tu robimy — spytał Kuba sadowiąc się wygodnie.

— Zara zara, nie wszystko nara — rymował niezdarnie. — Co pijemy?

— Jak widzisz, my mamy browar — rzucił Kuba.

Jarek spojrzał na Żubra i Czarnego otwierając szeroko usta.

Siedzieli naprzeciw mnie i Kuby. Przestrzeni było dość, żeby zmieścić bez większego problemu sześciu chłopa. Obita ciemną, brązową skórą kanapa, miała kształt litery U.

— Dla mnie to samo — powiedział Czarny.

— Mi też — odezwał się Żuber.

Wybór trunków nie był jednak do końca w smak Tokarzowi, próbował to ukryć ale bezskutecznie. Odwrócił się na pięcie ostentacyjnie i odmaszerował w kierunku baru.

— Co by o nim nie mówić, znalazł niezły sposób na zebranie starych kumpli — pochwaliłem kreatywność kolegi.

— Niezły, niezły. Odpadło mu dostosowywanie terminów — ocenił Michał.

— Sprytne, ale powiedziałem Magdzie, że idę pomóc kumplowi w jakieś ważnej sprawie — powiedział przygaszony Adam.

Adaś, jako jedyny z nas miał Żonę i dziecko. Czteroletnią córeczkę Agatkę. Wyraźnie widać było, jak myśli w jego głowie wirowały w poszukiwaniu wyjścia obronną ręką z sytuacji jaka czekała go po powrocie.

— Dobra, nie marudź teraz. Tłumaczył się będziesz Żonie w domu. Korzystaj jak już udało Ci się wyrwać — Michał wyciągnął smartfon z kieszeni, kładąc na stole urządzenie, poklepał je wymownie dłonią i dodał — jakby co, niech dzwoni do mnie jeśli nie uwierzy w Twoje wyjaśnienia.

— Ja mam na dziewiątą do roboty. Nie planowałem imprezy ale w sumie… — skwitowałem, błyskawicznie analizując swoją sytuację.

Moja praca nie była szczytem marzeń, nie kołowała nawet u jego podstawy. Jedynym co trzymało mnie w firmie, był kredyt mieszkaniowy. Miasto oferowało jednak mnóstwo alternatyw tego typu, gdzie od ręki dostał bym stanowisko.

— Ja tam mam jutro wolne — wyznał z satysfakcją Kuba. Prostując plecy, wyciągnął ręce w górę przeciągając się otwarcie. — Mieliśmy ostatnio duży projekt ale udało się skończyć przed czasem — dodał.

— No dobra, ale nie zostanę długo. Magda mnie za…

— Jestem jestem z hojnym gestem! — donośna rymowanka Jacka, przerwała słowotok Pantofla. — Zara zaczniemy spotkanie, moje drogie panie… — wierszował wędrując w naszą stronę.

Podszedł do stolika z drewnianą tacą otoczoną miedzianym okręgiem, na której stały trzy kufle z piwem.

— Proszę proszę, co ja tu przynoszę? — rozstawił kufle i siadł koło Michała. — Gotujcie się na kłopoty bo zara przyniosą szoty! — mówiąc to, zacierał łakomie ręce, po czym chwycił szkło i kilkoma łykami wprowadził trzy czwarte porcji do żołądka.

— Zapowiada się interesująco, ale może powiesz nam, jakiż to ważny powód nas tutaj sprowadza — spytałem.

Moje pytanie było czysto retoryczne, każdy doskonale wiedział o co chodziło Jarkowi albo przynajmniej tak nam się zdawało.

— Nawijaj co się stało — rzucił przysadzając się do piwka Michał.

— No więc…

— Nie rozpoczyna się zdania od „No więc” — przerwał mu Kuba, śmiejąc się przy tym zgryźliwie.

— Kurwa… ekhm… — Tokarz odcharknął i natychmiast donośnie zagulgotał uwalniając zgromadzony w brzuchu gaz.

Zniesmaczeni, wzbudziliśmy spory hałas nagradzając obrzydliwca przeróżnymi obelgami.

— Dobra! Cicho — apelował kilkukrotnie, starając się nas przekrzyczeć. — Miło mi szanownych panów tutaj gościć — rozpoczął gdy tylko larum opadło.

Spojrzeliśmy po sobie uśmiechając się znacząco, niektórzy wypuścili z siebie wymowny chichot.

— Ową sprawą, niecierpiącą zwłoki o niewiarygodnie… — czknięcie wyrwało go z rytmu. — Niewiarygodnie, wysokim priorytecie — odstawił kufel na blat. — Gargantuicznym wręcz — kręcąc się jak poparzony, zaczął gmerać po kieszeniach. — Była potrzeba… — wyciągnął papierosy i zapalniczkę, otworzył paczkę, wyjąwszy jedną sztukę, rzucił opakowanie na blat. — Się panowie częstują… — wybełkotał i zaczął rolować w palcach papierosa nie wypuszczając z dłoni zapalniczki.

Adaś sięgnął po paczkę wychylając się zza Michała.

— Dokończysz czy się zawiesiłeś? — popędzał go Czarny, odchylając się by ułatwić koledze sięgnięcie po fajki.

— Oczywiście… — Jarek, wstając odłożył papierosa i ognień na stół.

— Oho! Oświadczenie będzie jakieś — skomentował Kuba, przepijając sytuację łykiem piwa.

— Ta… — ironizował Jarek — oświadczam, że zapomniałem spiołki.

Nazywał tak popielniczkę.

— Przeproszę panów na chwileczkę — wygramolił się zza stołu i powędrował lekko poirytowany w kierunku baru.

Nasze spojrzenia znów się spotkały.

Wszyscy spodziewaliśmy się tego typu zachowania. Jednak powód pochlania z kolegami nie wydawał się być jedynym dla którego tam siedzieliśmy. Obca osoba nie byłaby w stanie go przejrzeć ale chyba każdy z nas przeczuwał, że coś się święci.

— Myślicie to co ja? — Michał poruszył temat jako pierwszy.

— Wydaje mi się, że spotkanie jest chyba czymś więcej niż tylko pretekstem do zalania mordy — przedstawiłem swoje zdanie.

Pozostali przytaknęli zgadzając się z opinią.

Jarek wrócił z popielniczką, postawił na stole i pchnął ją przesuwając na środek blatu. Ustawiwszy tyłek nad siedziskiem, opadł nań ociężale.

— Dokończysz? — zaczepił go Żuber. — I podaj ognia — zobligował chłopaka sięgając łapą po zapalniczkę.

— Trzymaj — podałem mu ją, widząc, że kumpel nie reaguje miętosząc smutno podniesionego z blatu papierosa.

— Co jest? Halo! — Michał szurnął go palcem pod żebro. — Ziemia do Jarosława!

— Ał… Kurwa… — wzdrygnął się, wykrzywiając gębę w bolesnym grymasie. — Sorry, zamyśliłem się — przeprosił gładząc się po miejscu ugodzenia. — Nie żartowałem z tą bardzo ważną sprawą — wyciągnął lewą rękę do Adama. — Podpaliłeś?

Adam zwrócił zapaliczkę właścicielowi. Ten wziął ją w dłoń ale nie użył, dalej rolował papierosa.

— Jakiś czas temu poznałem taką jedną dupę. Byłem na imprezie u znajomego z roboty, takiego Sławka. Robił małe spotkanie w domu z okazji jakichś tam imienin Żony czy chuj wie — podrapał się po głowie, jakby wyszukiwał zagubionej myśli. — Może rocznicy kupna przez miasto tramwajów po atrakcyjnej cenie — włożył papierosa do ust i przypalił. — Zresztą nieważne — cedził próbując nie wypluć fajka. — Zaprosili kilkoro znajomych… No i mnie — zaciągnął się solidnie, wziął papierosa między palce i rzucił zapalniczkę na blat.

Ta mknąc po gładkiej powierzchni, zatrzymała się dopiero uderzając w paczkę.

— Była tam też taka Kaja… Szwagierka gospodarza — zaciągnął się po raz kolejny. — Miło było, gadaliśmy, lało się co nieco.

Osobiście nie paliłem regularnie, zdarzało mi się dymić w towarzystwie, przy alkoholu, bardziej dla towarzystwa niż z potrzeby nałogu. Wziąłem więc jednego z paczki i również przypaliłem.

— Fajnie nam się rozmawiało, wymieniliśmy się numerami i poszło.

Kolejny buch był większy od poprzednich. Mimo sporego gwaru i przygrywającej muzyki, miałem wrażenie, że słyszę strzelanie i syk płonącego tytoniu.

— Spotykałem się z nią przez jakiś czas — kontynuował.

Chyba żaden z nas nie poznawał w tej chwili kolegi. Nadzwyczaj widoczne było to jak przeżywa opowiadaną historię.

— Po czterech miesiącach, powiedziała mi, że jest w ciąży. Pomyślałem naturalnie, że nie nadaję na ojca. Powiedziałem to też Kai.

Tym razem tak mocno wciągnął dym, że papieros kurczył się na naszych oczach jakby został przystawiony do rury odkurzacza. Nikt nawet przez moment nie próbował mu przerwać.

Mówi się, że faceci nie plotkują i średnio obchodzi ich to co robią inni. Jednak jeśli chodzi o poważne sprawy, potrafimy czasem wysłuchać i zrobić co trzeba, żeby pomóc kumplowi w potrzebie.

Tym razem Jarek zaskoczył, każdego z nas. Siadając do stołu spodziewaliśmy się raczej głupkowatych, gadek i śmieszkowania a zaserwowano nam gawędę, która wymagała wręcz kilku głębszych.

— Byliśmy wtedy u niej w mieszkaniu, po prostu wyszedłem bez słowa — wlepił oczy w żar. — Wołała mnie… Ale… — zaciągnął się ostatni raz i zgasił niedopałek w popielnicy.

Odwiedził wzrokiem kolejno, oczy każdego przy stole po czym wyzerował piwo jednym haustem.

— Ja? Ojcem? — odstawił puste szkło na blat. — Przeraziło mnie to kurwa… Chłopaki… Nie ma we mnie nic poważnego poza peselem — znów uciekł oczami, które tym razem utkwiły na resztkach piwa spływających po ściankach kufla.

Faktem było, że mimo ósemki od której zaczynały się nasze symbole identyfikacyjne, Jarek był nadzwyczaj dziecinny i nieodpowiedzialny.

— Nie odzywałem się, połączenia odrzucałem albo zwyczajnie nie odbierałem — ciągnął Jarek. — Ignorowałem SMSy, jakby to wszystko miało w czymkolwiek pomóc.

Adaś zgasił swojego papierosa, ponownie gramoląc się zza Michała. Reszta chłopaków wykorzystała sytuację pijąc swoje piwa i przez kilkanaście sekund panowała cisza.

Mój papieros był dopiero w połowie. Palił się praktycznie samodzielnie ale teraz zaciągnąłem się kilkukrotnie i odtransportowałem go wprost do spiołki.

Gęstą atmosferę, przerzedził dzwonek telefonu. Wygrywał melodię z Gwiezdnych Wojen, motyw ciemnej strony.

— Japa! — rzucił Kuba i chwycił smartfon odrzucając połączenie jakby wydawał mu rozkaz milczenia.

— Minęły może dwa tygodnie — ciągnął Jarek. — Sławek zagadał do mnie w robocie. Namawiał, żebym skontaktował się z Kają bo ponoć kiepsko sobie radzi. Żona mu kazała — oparł łokcie o blat, jego głowa powędrowała między ręce, wsparty w ten sposób zasłonił twarz pocierając ją dłońmi.

— Stary, nie ma się co katować, dziecko to nie koniec świata… — wyszczekał przez ramie sąsiada, jedyny ojciec w towarzystwie.

— Nie wpierdalaj się między papier a dupę! — Czarny nagrodził go reprymendą i kuksańcem z łokcia.

— Sorry… — wystękał obolały Adam.

Jarek przypalił fajkę i kontynuował.

— Wahałem się kilka dni, ale w końcu zebrałem się na odwagę i zadzwoniłem do niej — palił spokojnie, jednak nie spuszczał wzroku z dymiącej końcówki papierosa. — Znacie mnie trochę… Jestem jaki jestem — spauzował. — To wypierdoliło moje życie w jebaną stratosferę… — podsumował grzebiąc dymiącym papierosem w zawartości spiołki.

Podniósł wzrok po raz kolejny, patrzył na nas.

— ”Czego chcesz bydlaku?” — wypalił niespodziewanie. — Tak do mnie powiedziała — jego twarz pobladła znacząco.

Subtelne, ciepłe światło w pubie, nie dało rady tego zamaskować.

— Zbaraniałem. Nie umiałem powiedzieć niczego, poza zwykłym, cześć. Usłyszałem wtedy w słuchawce; „Problemu już nie ma.” — kolejny raz wprowadził do organizmu porcję nikotyny, a jego oczy przeskakiwały po wszystkich zgromadzonych przy stole.

Każdy milczał, słuchaliśmy z niedowierzaniem obserwując tego człowieka, niby znajomego a jednak nie do poznania.

— „Nie dzwoń więcej!” wykrzyczała i rozłączyła się — powstrzymał wybuch płaczu, przysłaniając dłońmi twarz.

Wyprostował się i otarł szybkim ruchem łzę wypływającą na jego prawy policzek. Spojrzał na niedopałek, pociągnął ostatni raz i zdusił żar w popielnicy.

— Poroniła. To się zdarza, wiem. Ale jestem przekonany, że to moje skurwysyństwo do tego doprowadziło — dodał chwiejnym głosem.

— To… — zająknął się — to okropne — dokończył chwiejącym się głosem Żuber.

Spojrzałem na niego, szkliste oczy wypuściły dwie łzy. Te obmywając twarz, spotkały się na końcu starannie ogolonej brody.

— Przykro mi… — dodał patrząc Jareckiemu prosto w oczy.

Złączone krople, skapnęły znikając za linią blatu. Atmosfera stała się lepka od emocji. Dym papierosowy mieszał się z zapachem piwa i perfum. Chciałem coś powiedzieć, jednak nic sensownego nie przychodziło mi na myśl. Położyłem lewą rękę na ramieniu Jarka.

— Stary… — dukałem — ja…

Dokładnie w tej chwili przerwał mi głos kelnera.

— Cześć chłopaki, mam tu dla was odrobinę animuszu w płynie — powiadomił uśmiechnięty mężczyzna z tacą w rękach.

— Litr czystej i pięć zmrożonych kieliszków — wypunktował dumnie zamówienie.

— W samą porę przyjacielu! — huknął Tokarz, przybierając maskę śmieszka. — Dawaj bo już usychamy z pragnienia!

Chłopak, ze szczerym uśmiechem rozstawił towar na stole, zbierając przy tym puste szkło.

— Miłego wieczoru Panowie — dodał na odchodne, chwilę później zniknął za murkiem baru.

Jarek chwycił flaszkę i szybkim grzmotnięciem w dno pozbył się z niej przysłowiowego diabła. Odniosłem wrażenie, że uderzenie nie wyganiało jedynie szatana.

Musiał pogadać z kimś, kto go wysłucha, spełniliśmy swoje zadnie. Nikt nie drążył tematu głębiej a wieczór zamienił się w miłe spotkanie po latach. Bawiliśmy się wyśmienicie, zapomnieliśmy o bolesnym wyznaniu śmieszka, ale co najważniejsze, on chyba też o tym zapomniał.

Szukałem wzrokiem tajemniczej dziewczyny spotkanej przy barze, nie mogłem zapomnieć jej zapachu. Niestety do końca wieczoru nie udało mi się jej wypatrzeć. Pamiętam, że wesoły kelner, jeszcze dwukrotnie uzupełniał zapasy, ale powrót do domu to już dla mnie zagadka. Miałem nadzieję, że Jarek wybaczył sobie błąd i poukładał sprawy z Kają…

Rozdział 2

„Psia krew”

Kompletnie nie zdolny do pracy, dźwignąłem tyłek z korpo krzesła. Tętnice i żyły z trudem doprowadzały krew do mózgu. Kłujący ból głowy okrasił wybuch śmiechu, który przerodził się natychmiast w złowieszczy grymas. Na ekranie komputera, wyświetliło się niebieskie okno systemowe z napisem;

„Your pc ran into a problem and needs to restart” — co sygnalizowało krytyczny błąd systemu.

Musiałem zawadzić nogą blaszaka wstając. Pochyliłem się, żeby wcisnąć przycisk reset ale natychmiast bezsilny, opadłem na siedzenie powodując poruszenie wśród pracowników biura.

Znajome gęby, zwrócone w moim kierunku, szeptały coś między sobą. Czułem się fatalnie i miałem w dupie treść tych rozmów. Podniosłem się ostrożnie i poszedłem do korpo–kuchni, czyli pokoju socjalnego…

Był pusty, ale nie w sensie pomieszczenia pozbawionego czegokolwiek. Po prostu, żaden szczur na ten moment tam nie siedział. Szafki pełne kubków i talerzyków zatrudnionych w firmie ludzi, wisiały nad blatem roboczym po lewej. Na prawo od wejścia, stał automat do kawy.

Sięgnąłem do kieszeni automatycznie i pewnym ruchem wyjąłem, błyszczącą pięciozłotówkę których starałem się mieć zawsze pod dostatkiem. Wrzuciłem monetę do otworu, a dobiegająca z ekspresu piskliwa melodyjka ubodła dotkliwie obolały mózg.

Kilka kliknięć później, maszyna zrzuciła z tępym stukotem pusty kubeczek na sitko. Zagrzmiała złowrogo po czym zaczęła głośno syczeć, ponownie zadając mi ból. Nad kubkiem pojawiła się para i cienki strumień smolistej kawy. Aromat wtargnął do nozdrzy błyskawicznie, potwierdzając jedynie, że był to dobry wybór. Zwieńczeniem procesu było kilkukrotne psiuknięcie oczyszczające dyszę z resztek płynu.

Stałem się posiadaczem gorącej i delikatnie spienionej kawusi.

To postawi mnie w stan najwyższej gotowości — pomyślałem, biorąc papierowy kubek do ręki.

Ciepły ale nie parzący pojemnik, nie posiadał pokrywki, leżały one na blacie obok, razem z papierowymi słomkami i cukrem w podłużnych saszetkach. Drewniane patyczki zastępowały czekające tam jeszcze do niedawna plastikowe łyżeczki. Moda na ekologię wdzierała się każdą szparą w codzienne życie. Nie słodziłem napojów od dawna więc ta strefa była mi kompletnie obojętna. Rzadko korzystałem też z pokrywek, chyba, że wychodziłem z biura biorąc ze sobą używkę na wynos.

Uniosłem kubek do ust i zaciągnąłem unoszący się nad płynem dymek, wprost do nosa.

— Idealnie — wyszeptałem delektując się zapachem.

Celebrację przerwał mi wpadający do socjala, wraz ze swoim durnym uśmieszkiem, skrzypiącym, żabim głosem i wydętym ego, Seweryn Kuc. Korpo–dupek z działu reklamacji.

— Heh kurwa! — prężył dumnie suchą klatę. — Znów w tym miesiącu dostanę zajebistą premię — pochwalił się dodając teatralny śmiech.

— Gratulacje — odburknąłem.

Fiut, zajmuje się rozpatrywaniem wniosków reklamacyjnych, składanych przez klientów „naszej” firmy. Za każdym razem, kiedy znajdzie jakiś, chociażby najmniejszy błąd czy też kruczek w umowie, wykorzystuje go bezlitośnie. Za nieuznanie gwarancji lub oddalenie wniosku do poprawy, dostaje punkty do swojej premii. Typowa menda bez krzty empatii, której nie zależy na nikim prócz samego siebie.

Seweryn wygląda dokładnie tak, jak się zachowuje. Kasztanowe włosy wystrzyżone al–a sławny piłkarz i dwu, trzy dniowy zarost, który tak naprawdę ma około tygodnia. Brązowe rozbiegane oczy, tak napakowane źrenicami, że można by przez nie zobaczyć jego niewielki móżdżek.

Swoją drogą, ciekawe ile musiał wtedy wciągnąć prochu, żeby się tak sponiewierać. Zazwyczaj nie przyglądam mu się zbytnio, ale w tamtej chwili nie dało się tego nie zauważyć.

Przesiadywał w biurze od rana do wieczora, a kto wie czy tam nie sypiał. O ile ktokolwiek byłby w stanie zasnąć tak na futrowany sypkimi wspomagaczami koncentracji.

Każdego klienta traktował, jakby był kolejnym winem, wychylanym przez menela pod sklepem. Odrzucał jednego za drugim, pompując kasę do premii. Żadne chlanie nie obejdzie się bez kaca, więc i do niego kiedyś wróci karma.

— Dopiero dziesiąta a ja już sześciu odjebałem — zarechotał.

Zerknąłem na zegarek, wskazywał kwadrans po.

Ledwo godzina w biurze a ja miałem tu siedzieć jeszcze siedem kolejnych. Wróciłem wzrokiem na jego pysk.

Durnowaty uśmieszek, szpecił i tak wredną facjatę Seweryna. Coś mówił, ale nie słyszałem już ani słowa. Zwykle nie bywam agresywny, ale kac i przygnębiająca wiadomość z wczorajszego wieczoru, oddziaływały na mnie odkąd otworzyłem oczy. Spojrzałem na kawę i włożyłem dłoń do kieszeni. Wyjąwszy kolejną pięciozłotówkę, podarowałem ulubionemu koledze całą zawartość papierowego kubka, zostawiając sobie pojemnik na pamiątkę.

— Co jest kurwa — krzyknął oceniając szkody. — Ty frajerze! Coś odjebał? — wrzeszczał otrzepując ubranie z resztek płynu. — Zajebie Cie! — wygrażał. — Czekaj kurwo! — ciągnął zdejmując marynarkę.

Miałem zamiar kupić kolejną kawę i tym razem ją wypić, ale zachowanie Seweryna skłoniło mnie do zgoła innej decyzji.

Zacisnąłem dłoń z monetą tak mocno, że czułem jak krawędzie piątaka, wbijają mi się w skórę. Nagromadzona frustracja znalazła kolejną furtkę. Wypaliłem mu prosto w zdziwiony ryjec z całej siły. Nie przypominam sobie, żebym komuś przypierdolił tak solidnie i z równą satysfakcją, nigdy wcześniej.

Nieszczęśnik wypadł przez drzwi socjalnego, które nie były w żaden sposób zamykane. Wisiały sobie bezwładnie jak te w toaletach fast–food’ów, bujające się swobodnie do środka i na zewnątrz pomieszczenia, ograniczane tylko sprężyną u góry. Grzmotnął plecami o ścianę naprzeciwko wejścia i razem z doganiającą go marynarką, opadł na podłogę. Skrzydło zachybotało się trzykrotnie, wracając do pozycji neutralnej.

Odwróciłem się do automatu z kawą, wrzuciłem piątaka i wstukałem kod na małą czarną. Kiedy maszyna zakończyła proces wydawania napitku, do moich uszu zaczęły dolatywać dźwięki spoza zakładowej kuchni.

Z pośród odgłosów ciężko było wyłuskać konkretne słowa. Chciałem podnieść kubek, jednak w dłoni tkwił jeszcze ten wcześniej opróżniony. Pozbyłem się go i dobyłem świeżą porcję. Pierwszy łyk, na który tak długo czekałem, wreszcie nasycił wygłodniałe receptory. Popchnąłem drzwi i wyszedłem na korytarz.

Kilka osób na klęczkach, próbowało ocucić Seweryna. Inni, stali troszkę dalej i podśmiewali się ze znokautowanego nieboraka. Większość z nich, zapewne chciała zrobić mu to samo ale nie mieli do tego jaj. Szczerze mówiąc, ja do tej chwili również ich nie miałem.

— Przepraszam, przepraszam… — powtarzałem, omijając ratowników.

Mijając wszystkich, wróciłem spokojnie do swojego biurka. Usiadłem na obrotowym krześle i ruszyłem myszą, żeby wybudzić komputer ze stanu uśpienia, w który zdążył wpaść po ponownym uruchomieniu.

Wiadomo nie od dziś, że sprzęt biurowy w dużych firmach nie jest najwyższej jakości i nikt raczej nie dba o jego kondycję. Mój egzemplarz nie był wyjątkiem i zanim odzyskał sprawność, zdążyłem wlać w siebie jeszcze odrobinę kawy.

— Przywrócić ostatnio otwarte programy i zakładki po nieoczekiwanym zamknięciu systemu? — pytał komunikat wyświetlony na ekranie.

Naturalnie wybór padł na „tak”. Proces myślowy komputera rozpoczął się na nowo. Kiedy pecet zdecydował się już otworzyć zamknięte okna, brałem akurat kolejny łyk gorącego lekarstwa.

Strona portalu prezentującego wiadomości wyskoczyła jako ostatnia, przykrywając pozostałe programy.

— Polscy żołnierze wysyłani na Ukrainę — krzyczał przyciągając moją uwagę, tytuł artykułu, napisany ogromną czcionką.

Makabryczne obrazy zaczęły stawać mi przed oczami. Kofeina w reakcji z alkoholem wywołała atak paniki i nawet nie zauważyłem, że stoję na równych nogach. Resztka nieprzełkniętej kawy, zalała koszulę, spodnie i klawiaturę komputera.

Pastwiący się dotąd nad zwłokami padniętego Seweryna, przybiegli obserwować teatr ze mną w roli głównej.

— Hej stary — wołał Przemek, próbując mnie uspokoić. — Daniel! — krzyknął chwytając mnie za ramiona i ustawił mnie przodem do siebie.

Pewność z jaką to zrobił, przykuła moją uwagę, skutecznie oczyszczając głowę.

— Słyszysz mnie? Co się dzieje — dopytywał.

— Już… — dyszałem — już ok.

Przyspieszony oddech, stawał się pełny i spokojniejszy z każdym rozprężeniem płuc.

— Jesteś pewny? — weryfikował patrząc mi w oczy.

Przez cały ten czas nie puścił moich ramion.

— Nie, nie, nie… — powtarzałem. — Już wszystko pod kontrolą.

Jako jedyny miał odwagę zareagować, nie bał się, że skończy jak Fiut Seweryn z zakrwawionym nosem na firmowym korytarzu.

Nie minęła nawet minuta kiedy do sali wparował jaśnie wielmożny kierownik, Pan Wiesław.

Łysiejący, obły facet około sześćdziesiątki z piłkowatym brzuszkiem w zbyt obcisłej, żółtawej koszuli. Bursztynowe guziki, zdawały się błagać o ratunek, nie mogąc już dłużej utrzymać obu stron koszuli razem.

— Co się tu wyprawia? — huknął — Psia krew!

Psia krew, była ulubioną krwią Wiesława. Żartowaliśmy tak sobie okazjonalnie wśród pracowników. Niewielu z nas miało jednak z Wiesławem–Psia krew Zabłockim na pieńku. Facet był bardzo w porządku, co rzadko zdarzało się na szczeblu kierowniczym w korporacjach.

Przemo natychmiast odwrócił się prosto do Pana W.

— Nic się nie dzieje Szefie — odpowiedział Zabłockiemu z anielskim spokojem. — Daniel oblał się gorącą kawą i narobił ambarasu — streścił fragmentarycznie, pomijając etap paniki.

Przekręcił się znów w moim kierunku i otrzepał mi koszulę w miejscu zalania. Szczęśliwie z miejsca gdzie stał kierownik, nie było widać korytarza. Budzący się mister odrzucania wniosków o reklamację, uniknął bystrego wzroku Psiej krwi.

— Szlus… — burknął Wiesiu kręcąc głową i wrócił do swojego gabinetu.

— Dzięki stary… — westchnąłem. — Żeby nie Ty…

— Daj spokój — przerwał mi w pół zdania. — Zasłużyłeś znokautowaniem el.Fiuto, psia krew — dodał z uśmiechem.

Opuściłem głowę i zmierzyłem wzrokiem szkody na ubraniu.

Faktycznie, byłem umorusany kawą. Musiałem wyglądać komicznie, stojąc tak, przerażony jak dziecko.

— Powinienem się chyba nieco ogarnąć — stwierdziłem nadal odczuwając drżenie ciała.

— Idź już lepiej do domu — poradził mi kumpel. — Załatwię to z Wiesiem, nic się nie martw, psia krew. — dopowiedział naśladując kierownika.

Spojrzałem na niego nie prostując karku.

— Co tak stoisz? — rzucił uderzając mnie lekko w bark. — Spierdalaj — zakończył dosadnie.

Podziękowałem mu jedynie skinieniem, chociaż wcale nie oczekiwał wdzięczności. Zbliżyłem się do biurka i kucnąłem by wyłączyć komputer. Zrobiłem to niechlujnie, brutalnie, guzikiem z napisem „START”, przytrzymując go przez około siedem sekund, zupełnie inaczej niż miałem w zwyczaju. Zdjąłem niebieską marynarkę z oparcia krzesła, narzuciłem ją na plecy i ruszyłem w stronę windy.

Minąłem stojącego już Seweryna, który ciągle dochodził do siebie. Nie przyglądałem mu się zbytnio. Przycisnął plecy do ściany, ustępując mi z drogi. Kątem oka dostrzegłem, że z gęby zniknął mu durnowaty uśmieszek i nie był już taki hardy.

Dotarłem do windy i nadusiłem okrągły przycisk z czerwoną diodą, migającą jakby miała zwarcie. Rozległ się dźwięk dzwoneczka i drzwi otwarły się przede mną ukazując lustro na tylnej ścianie.

Odbicie lekko mnie rozbawiło. Rozczochrane włosy, spora plama na koszuli i spodniach.

— Elegant psia krew… — powiedziałem w duchu a prawa noga ruszyła do przodu pokonując próg.

Krok do środka spowodował zachwianie się windy, to nic dziwnego, ale ciekawa alegoria do mojego stanu. Na prawej ścianie, znajdował się cyferblat z numerami pięter. Wybrałem P.

Kurtyna dźwigu, zakończyła dzisiejsze występy na scenie korporacji „Handelsplats”. Maszyna ruszyła w dół, podbijając do gardła treść żołądka. Biuro znajdowało się na siedemnastym piętrze gmachu więc droga trwała krótko.

— Poziom parter — odezwał się robotyczny, stylizowany na kobiecy, głos. Drzwi rozsunęły się z szumem prowadnic i znowu rozbrzmiał dźwięk dzwoneczka. Zapiąłem marynarkę, odwróciłem się do lustra, kontrolując ponownie wygląd przed wyjściem.

— Lepiej nie będzie — skomentowałem widok i wylazłem na hol.

Nie rozglądając się, pokonałem trasę do głównego wejścia. Automatyczne drzwi otworzyły się tuż przede mną, ledwo zmieściłem się w powstałej szparze. Powiew wiatru zadziałał kojąco, wziąłem głęboki wdech i ruszyłem w drogę. Przeszedłem przez parking, później kilkaset metrów chodnikiem w stronę wejścia do stacji metra. Mijałem pieszych, wstydliwie osłaniając zaplamione ciuchy.

Będąc już prawie przy zejściu do metra, zgiełk uliczny przerwał dziwny świst. Skojarzyłem go z dźwiękiem myśliwca, słyszanego w nie jednym filmie. Podniosłem głowę i rozejrzałem się po niebie wyszukując źródła hałasu. Patrzyłem przez chwilę, obracając się we wszystkich kierunkach, ale chmury szczelnie izolowały ziemię od Królestwa Niebieskiego.

Wystający ponad inne budynki gmach mojej firmy, sterczał na ich tle, szpanując przepychem. Pięćdziesiąt pięć pięter, stalowo szklanej konstrukcji, odbijało promienie padające prosto na północną część obiektu. Zerknąłem na zegarek. Ten wysuwając się nieśmiało spod rękawa marynarki, pokazał równo jedenastą.

Kilka kroków dzieliło mnie od celu, kiedy zrozumiałem, że przecież słońce nigdy nie świeci na biurowiec z północnej strony. Nagle, jakby ktoś na górze, wyłączył dźwięk wduszając przycisk „mute” na pilocie. Odwróciłem się jeszcze raz łypiąc okiem na tonący w pomarańczowym świetle wieżowiec.

Ponure jak spodnie Wiesława Zabłockiego obłoki, rozświetlała od dołu, nienaturalna łuna. Ziemia zatrzęsła się, jakby płyty tektoniczne postanowiły zatańczyć sobie bardzo ostrą salsę, a diabelski łomot wrzynał się w uszy.

Noga za nogą pokonywałem kolejne stopnie. Brakowało jeszcze kilku, ale wydawało mi się, że do przebiegnięcia mam co najmniej dwieście. Koniec schodów, nie gwarantował bezpieczeństwa, czekał mnie jeszcze sprint do łącznika korytarzy.

Droga rozchodziła się na dwa kierunki. Tuż nad rozwidleniem zaczynał się strop. Opisujące kierunki niebieskie tablice, wisiały tam podpowiadając podróżnym. Mimo ich rozmiaru, nie zwracałem zazwyczaj na nie uwagi. Chodziłem tamtędy wielokrotnie i dobrze znałem okolicę.

Korytarz na lewo prowadził na perony metra. Ściana naprzeciw schodów trzymała w ryzach drzwi do windy. Prawy korytarz zaś, biegł do podziemnego przejścia na drugi brzeg przelotówki. Znajdowała się tam także kasa biletowa, pomieszczenia ochrony, ubikacje i kilka sklepików. Moment postawienia stopy na posadzce, rozpoczął kolejny etap ucieczki.

Co sił wyrzucałem nogi przed siebie, starając się nadążyć resztą ciała za ich pędem. Będąc wystarczająco blisko, dałem nura do korytarza po lewej. Skok wspomogło niespodziewane uderzenie w plecy.

Olbrzymia moc, wykonała niemal całą robotę, odrzucając mnie na kilka metrów w głąb tunelu. Moim śladem, ruszył tuman kurzu i śmieci. Chociaż na zewnątrz było ciepło, wyraźnie poczułem wysoką temperaturę podmuchu. Upadając, walnąłem głową w podłogę, tracąc na chwilę świadomość.

Nie minęło dużo czasu, kiedy otworzyłem oczy, kurz jeszcze dobrze nie opadł. Procedura wstawania kosztowała mnie nieco więcej wysiłku niż zwykle. Lekko oszołomiony, próbowałem pozbyć się tego uczucia kręcąc energicznie głową na boki. Organizm pozwolił mi ostatecznie okiełznać problemy z równowagą.

Trupio blade, migające nerwowo światło świetlówek, okalało nakryty kurzem korytarz. Poza gęstą atmosferą i nieprzyjemnym oświetleniem niczym w prosektorium, wydawał się bezpieczny chodź od dawna wszędzie montowano ledy, tutaj nadal królowały peerelowskie świetlówki.

Obróciłem się, żeby ocenić sytuację z tyłu. Wejście, którym jeszcze chwilę temu wbiegałem do środka, było całkowicie zasypane. Powstałe rumowisko, przedstawiało makabryczny obraz. Dostrzegłem jedną z tablic, które mijałem przemierzając schody, druga musiała zostać przysypana. Silnik, wywróconego do góry kołami, czerwonego auta osobowego, klekotał w agonii. Było tak zniszczone, że oceniający szkodę przedstawiciel firmy ubezpieczeniowej, miał by konkretny problem z weryfikacją marki i modelu pojazdu. Wóz od góry, przysypany ogromną porcją gruzu, nie dawał cienia szansy na przeżycie pasażerom.

Z głębi tunelu za mną, dochodziły głosy przerażonych ludzi. Na tyle odległe i zniekształcone, że nie byłem w stanie wyłuskać konkretnych słów, nawet gdy serce osobówki stanęło na dobre.

Kurz opadał stopniowo, odsłaniając szczegóły zawaliska. Pośród kawałów betonu sterczało pionowo coś na kształt ręki. Jasno niebieski przedmiot był ledwo widoczny na tle szarości i musiałem podejść bliżej, żeby się upewnić.

Oderwanie stopy od podłoża, okazało się nie lada wyzwaniem. Umysł chciał iść, ale mózg i ciało zaciekle broniło się przed zbliżeniem do rumowiska. Każdy pokonany metr wyostrzał obraz, a opadający kurz zamieniał wszystko w burą papkę. Nie miałem już wątpliwości, to była ludzka ręka.

Bezwładna, damska dłoń, wystawała z rękawa żakietu. Początkowo nie rzucający się w oczy pierścionek, pobłyskiwał resztkami sił z serdecznego palca. Nadgarstek zdobiła bransoletka złożona z kilku, może kilkunastu zawieszek o różnych wzorach. Wspiąłem się na zawalisko i panicznie próbowałem odkopać przysypaną osobę.

— Pomocy! Ludzie! — krzyczałem odwalając gruz. — Tu ktoś jest — wrzeszczałem coraz głośniej, zwracając twarz w kierunku idących ludzi.

Spieszyli się ale zdecydowanie nie był to szczyt ich możliwości.

— Szybciej! — ryknąłem zrzucając kolejne głazy.

Wysiłek dawał marny efekt.

Jeden z mężczyzn dobiegł jako pierwszy wymijając innych bokiem. Natrafiłem na wielki kawał betonu, który nie zamierzał nawet drgnąć.

— To chyba strop — ocenił facet dysząc. — Nie damy rady go przesunąć.

Jego słowa przetrawiłem dopiero po chwili.

— Nie możemy jej tak zostawić — paplałem chaotycznie odrzucając mniejsze fragmenty.

— Odpuść! — krzyczał facet w cienkim, czarnym golfie i brązowej, skórzanej kurtce, szarpiąc mnie za marynarkę.

— Nie możemy jej pomóc — powiedział.

Wiedziałem, że ma rację ale nie mogłem przestać.

— Ona nie żyje — tłumaczył próbując przemówić mi do rozumu.

Widok jego palców oplatających wystający nadgarstek, skłonił mnie do zatrzymania pracy.

— Nie żyje. Rozumiesz? — zapytał niemal szeptem.

— Skąd wiesz?

Spojrzałem mężczyźnie w oczy.

— Jestem lekarzem — odparł spokojnie.

Ręce w których trzymałem kawał betonu opadły w beznadziei.

— Kurwa… — wypaliłem zawiedziony i usiadłem ocierając pot spływający po twarzy. — Co to niby miało być? — mamrotałem pod nosem. — Pierdolony armagedon! — ryknąłem a echo poniosło dźwięk w głąb tunelu.

Oddech stawał się miarowy, wraz ze spadkiem adrenaliny przychodziło zmęczenie.

— Nie mam pojęcia — powiedział gość, schodząc ostrożnie z rumowiska. — Musimy stąd iść, to miejsce nie jest bezpieczne. Wyciągnął w moim kierunku rękę.

— No rusz się człowieku! — warknął zniecierpliwiony.

— Tak… — zaciąłem się na chwilę — już schodzę… — powiedziałem gramoląc się niezdarnie.

Poszliśmy wzdłuż korytarza, stało tam kilka osób, zdążyli się już cofnąć.

— Dzięki… — rzuciłem. Uwiarygodniłem wdzięczność lekkim ukłonem w stronę lekarza.

Odwzajemnił gest.

Minęliśmy gapiów, przechodząc za zakręt. Część przedzielona automatycznymi bramkami, wydawała się nie brać udziału w tym szaleństwie. Pierwsza świetlówka była nie sprawna, kolejne świeciły normalnie. Do bariery mieliśmy około dziesięciu metrów, tuż przed nią stał biletomat. Dystans pokonaliśmy w kilka sekund, stojący teraz za nami ludzie ruszyli naszym śladem.

Wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni marynarki kartę miejską, skanując ją przeszedłem przez bramkę. Mężczyzna podszedł do biletomatu. Można było łatwo dostrzec, że nie jest codziennym użytkownikiem komunikacji publicznej.

— Daj siana z biletem — powiedziałem i wyciągnąłem rękę z kartą, przystawiając ją pod czytnik. — Chodźmy — zaprosiłem kompana, chwytając za rurkę blokującą przejście.

Przekroczywszy bramkę uśmiechnął się i wypuścił w moim kierunku rękę, przygotowaną do znajomego gestu.

— Dzięki — rzucił zupełnie poważnie.

— Żartujesz? — spytałem i wypuściłem prawicę na spotkanie.

— Nie no, serio. Dzięki! — powtórzył z przekonaniem.

Nasze dłonie zwarły się w szczerym, męskim uścisku.

Mimo pracy jaką deklarował, graby zdawały się robić już nie jedno. Nie były delikatne jak można by się było spodziewać po dłoniach lekarza. Sprawiały wrażenie silnych i znających pojęcie roboty. Łapami robotnika nie były, ale definitywnie leczenie nie było jego jedynym zajęciem.

— Robert Artman — przedstawił się uprzejmie.

— Daniel Talaga — ripostowałem w podobnym tonie.

Drogę przed nami, wieńczyły schody prowadzące na niższy poziom. Strop nie zniżał się jednak równolegle do nich ale pozostawał na tym samym pułapie. Na ścianach wisiały podświetlane banery reklamowe, przygasały i pomrugiwały równo ze świetlówkami w suficie. Schodziliśmy dość szybko, odgłosy podeszew depczących nam po piętach ludzi, narzucały tempo.

— Tam jest peron, zgadza się? — spytał Robert patrząc pod nogi.

Tak jak podejrzewałem, nie korzystał na co dzień z tego typu transportu, ale nie spodziewałem się, że nie był tutaj nigdy wcześniej.

— Dokładnie — odparłem łykając kolejne stopnie.

— Jesteś turystą? — dociekałem by rozjaśnić sytuację.

— Nie — powiedział, prychając rozbawiony pytaniem. — Przyjechałem z Łodzi na sympozjum, dotyczące problematyki chorób metabolicznych — opowiadał dysząc coraz mocniej. — Stały się ostatnio istotnym problemem epidemiologicznym… — zerknął na mnie przerywając, po czym wrócił wzrokiem pod nogi. — A ty? — stęknął z wysiłku i oddał skok z paru ostatnich schodków. — Miejscowy? — kontynuował tuż po lądowaniu.

— Mieszkam tutaj ale urodziłem się w Ciechanowie — odparłem gdy but dotknął podłogi, plasując mnie na drugiej pozycji. — Spełniam mokry sen słoików, jak to mówią… — podsumowałem obracając w żart, swoją żenującą karierę w stolicy.

Moje uszy zaczęły wychwytywać głosy ludzi uwięzionych na stacji, które nabierały kształtu z każdym metrem przybliżającym nas do celu.

Podróżni nie wiedzieli co się dzieje, poczuli jedynie drgania ale dźwięki z zewnątrz nie docierały zbyt dokładnie pod ziemię. Moment w którym weszliśmy na peron, pokrył się z wjazdem pociągu. Maszynista nie zatrzymał składu, popędził nawet nie zwalniając. Zniknął w ciemnym tunelu zostawiając za sobą wir śmieci poderwanych z torowiska przez pęd wagonów sunących z ogromną prędkością.

Obserwowałem podszyte strachem zachowanie gawiedzi. Część osób, siedziała z nosami w smartfonach, rozpaczliwie wyszukując informacji. Grupka kolegów w wieku około szesnastu lat, po krótkiej naradzie ruszyła w stronę z której przyszliśmy. Kiedy tylko straciłem ich z oczu, światło na stacji zaczęło przygasać bardziej intensywnie a z głośników rozległ się dźwięk, poprzedzający nadawanie komunikatów.

Tym razem nie była to wiadomość do jakich zdążyliśmy przywyknąć, puszczając je wielokrotnie mimo uszu. Zniekształcenia i przerwy w transmisji, skutecznie uniemożliwiały akceptowalny odbiór ogłoszenia. Dobrze słyszalne były tylko ostatnie trzy słowa.

— Prosimy zachować spokój — zakończył wywód, podobnie bezduszny głos, co chałturzący na co dzień w windzie Handelsplats.

Zgromadzeni, którzy nie mieli jeszcze telefonów na wierzchu, wyjęli je i usilnie próbowali się gdziekolwiek dodzwonić.

Odruchowo sięgnąłem po własne urządzenie. Zarówno internet jak inne usługi sieci komórkowych, okazały się niedostępne. Mimo znajomo wyglądającego komunikatu o połączeniach alarmowych, nie dało się wydzwonić nawet 112. Wsuwałem je z powrotem do kieszeni, kiedy od strony schodów, wbiegli na peron zwiadowcy.

— Wejście do metra jest kompletnie zasypane — pokrzykiwał z oddali pierwszy chłopak.

— Leżą tam nawet ciała ludzi — dodał biegnący jako drugi.

— Samochód! Drzewo! — dokładał dojmująco przestraszony głos wymieniając kolejne, makabryczne znaleziska.

Nie dostrzegłem tego wszystkiego tak dokładnie jak wymieniali panowie z rekonesansu. Szok musiał ograniczać percepcję.

Wśród obecnych, zaczęło się robić co raz bardziej nerwowo.

Przypomniał mi się jeden z filmów w którym nieustraszony ratownik, ruszył na pomoc ludziom uwięzionym w zawalonym tunelu.

Skojarzenie zmotywowało mnie, do działania ale pierwszej próby nikt nie usłyszał, gwar przytłaczał każde słowo. Gwizdnąłem donośnie wkładając dwa małe palce pod język.

Nauczył mnie tego dziadek, jak chodziliśmy razem na mecze lokalnej drużyny piłkarskiej. Umiejętność ta była niezbędna, żeby nagradzać piłkarzy odpowiednio do ich starań na murawie.

Wszystkie oczy w jednej chwili zwróciły się w moją stronę a wrzawa ucichła.

— Wydaje mi się, że zostaliśmy zaatakowani z powietrza — zacząłem starając się mówić zrozumiale. — Tuż przed eksplozją słyszałem świst — ciągnąłem, obserwując blednące twarze słuchaczy. — Fala uderzeniowa wepchnęła mnie głębiej w korytarz, czułem jej gorąco, coś musiało uderzyć blisko.

Chciałem mówić dalej ale przerażeni ludzie zaczęli panikować.

— Eeej! — wrzasnął stanowczo Robert. — Cisza!

Poskutkowało.

— Kolega nie skończył więc może łaskawie się zamkniecie i wysłuchacie go do końca! — dodał i spojrzał na mnie. — Mów — powiedział klepiąc mnie na zachętę w plecy.

— Dzięki — pokiwałem głową i wziąłem głęboki oddech. — Schodami nie wyjdziemy, przejście na drugą stronę przelotówki jest odcięte. Pozostaje nam iść torowiskiem w kierunku najbliższej stacji albo czekanie tutaj na ratunek. Proponuję…

Wypowiedź przerwał mi jakiś facio, ubrany w stary kaszkiet i skórę z lat osiemdziesiątych. Krępy, niewysoki, z dorodnym podgardlem. Jeśli miałbym go zobrazować jednym słowem, byłoby nim; Janusz.

— Aaa… — dźwięcznie wyjąc, rozgrzewał szare komórki przed wysiłkiem — co będzie jak będzie pociąg jechał? — wydusił z siebie z trudem. — Do stacji jest spory kawał drogi panie! Co pan?!

Falująca skóra pod brodą, starała się dopingować grubaska. Zasiał jednak ziarno niepewności i kilka osób zaczęło mu wtórować domagając się odpowiedzi.

— Jeśli dacie mi Państwo dokończyć, chętnie wszystko wyjaśnię — odparłem próbując zachować powagę po występie Janusza. — Chyba, że ktoś z Państwa ma inny pomysł to zamieniam się w słuch — zamilkłem dając towarzystwu chwilę na przemyślenia.

Jeden ze zwiadowców wyjął paczkę fajek.

— Poczęstujesz mnie? — zwróciłem się do chłopaka.

— Jasne — powiedział nie wahając się nawet chwili i podał mi otwartą paczkę.

Wziąłem jednego i włożyłem do ust. Natychmiast podstawił zapalniczkę, odpalając ją ze znajomym zgrzytem kamienia. Musiał zakręcić kółkiem jeszcze trzykrotnie, żeby iskra wznieciła płomień.

Napięcie wśród oczekujących rosło, ale ogień w końcu otulił czubek papierosa i poczułem pierwszą dawkę uspokajającej nikotyny.

— Noo! — zawył ponownie zniecierpliwiony chłop. — Gadaj Pan! — dodał opryskliwie.

Zanim zacząłem mówić pociągnąłem jeszcze kilka razy, chciałem podkreślić, że nie ulegnę bezpodstawnej agresji grubaska.

— Wnioskując po problemach z oświetleniem — uniosłem dłoń z papierosem, wskazując na mrugającą świetlówkę, — zakładam, że za chwilę żaden pociąg nie będzie już jeździł. — Rolka wróciła do ust. — Niewielkie spadki napięcia, może nie mają wpływu na działanie metra, ale zarządcy zapewne zatrzymają pociągi, żeby zapobiec ewentualnej tragedii — dodałem.

Głośniki po raz drugi zabrzmiały znajomym dźwiękiem. Tym razem komunikat był słyszalny nieco lepiej.

— …z awarią sieci energetycznej… zostają odwołane… udać się… spokój. — trajkotał jękliwie mechaniczny głos.

Charakterystyczne, normalnie trzykrotne piknięcie, zostało urwane po drugim, powodując dziwne uczucie niespełnienia.

Mózg przyzwyczajony do pewnych norm, bardzo szybko wychwytuje tego typu anomalie. Następnie zgasło główne oświetlenie a zapaliły się naścienne, ledowe lampy, jarząc się ledwo widocznym blaskiem wskazywały na zawalone wyjście.

Tunele torowiska zamieniły się w czerwone jamy. Ograniczona widoczność, wyostrzała słuch. Dobiegające z powierzchni strzępki dźwięków, rozdzierały panującą ciszę wybrzmiewając w pustych korytarzach.

Ludzie znów zaczęli rozmawiać komentując sytuację. Próbujące utrzymać nerwy na wodzy kobiety, uspakajały przestraszone dzieci. Inne histeryzowały utrudniając zadanie matkom. Mężczyźni snuli przemyślenia, podając kolejne, wymyślne przykłady, powodując wzrost napięcia.

— Czy ktoś z Państwa, ma jeszcze wątpliwości co do kursowania pociągów? — spytał głośno Artman.

Wzrok wszystkich, skupił się na doktorku. Ten skinął do mnie głową przymykając powieki. Odebrałem to jako znak, że powinienem kontynuować.

— Proponuję żebyśmy zeszli na torowisko i udali się w stronę z której nadjechał ostatni skład — powiedziałem i poczułem ciężar oczu, łaknącej rozwiązania publiki. — Co kilkadziesiąt, może kilkaset metrów, powinny być pomieszczenia techniczne do obsługi urządzeń metra. Niektóre mogą oferować możliwość wyjścia na powierzchnię — wziąłem papierosa do ust ale zdążył zgasnąć i usta wypełnił mi obrzydliwy smak niedopałka. — Najgorszy scenariusz przewiduje, że będziemy musieli dotrzeć do najbliższej stacji, ale jeśli napotkamy po drodze na taką możliwość, wyjdziemy wcześniej — dodałem.

Wystrzeliłem peta na tory za pomocą kciuka i palca środkowego, szybował przez chwilę jak kometa i rozbił się rozsypując wokół, błyskawicznie gasnące iskry.

Większość ludzi zaakceptowała pomysł i zaczęliśmy schodzić z peronu. Pomogłem kobiecie z dzieckiem, bezpiecznie zsadzić malucha na dół, uważając by nie zrobił sobie krzywdy.

Robert był na dole jeszcze przede mną, również wspierał silnym ramieniem, osoby potrzebujące pomocy. Ludzi było sporo, sytuacja nie sprzyjała obliczeniom a i potrzeba posiadania takiej wiedzy była zerowa więc zostawmy ich liczbę w tajemnicy.

Oddalone od siebie o jakieś pięćdziesiąt metrów czerwone lampy, nie zachęcały do wędrówki wzdłuż torów. Oznaczone czerwonym kolorem miejsca kojarzyły się z niebezpieczeństwem, ale wybór był tylko jeden.

— Trzeba iść drodzy Państwo — oświadczyłem widząc ostatnią osobę opuszczającą peron. — Jeśli znajdziemy wyjście i będzie na tyle bezpiecznie, żeby opuścić metro, zrobimy to. Na górze, każdy zadecyduje czy woli zostać, czy wyjść — dodałem.

Razem z Robertem, mieliśmy przecierać szlak.

— Panowie! — znajomy głos jednego z chłopaków z grupy zwiadowczej, wyrwał się z tłumu.

— Panowie zaczekajcie sekundę! — nawoływał inny, przedzierając się pomiędzy ludźmi.

Ubrani zwyczajnie, nie wyglądali jakby należeli do jakiejś subkultury. Ot zwyczajne chłopaki w jeansach i cienkich kurtkach upiętych pod szyję. Jeden miał bluzę z kapturem i rozpięty suwak. Zdobiący ją napis „Virginity Sucks”, figlarnie wyglądał spod katany.

Wywołało to u mnie delikatny uśmiech, nie dostrzegłem tego wcześniej.

— My pójdziemy przodem.

— No! jeśli coś będzie nie tak, zdążymy dać znać.

Wymieniliśmy spojrzenia z Artmanem.

— Jesteście pewni? — zapytał grzecznie Robert, chodź na pewno znał odpowiedź.

— Tak proszę pana.

— Damy sobie radę.

Potwierdzali jeden przez drugiego.

— Zwracajcie uwagę na oznaczenia — dodałem akceptując propozycję.

— Jasne!

Młody pogromca dziewictwa ruszył energicznie.

— Za mną! — rozkazał kolegom zachęcając ich dodatkowo gestem ręki.

Znów spojrzeliśmy po sobie z Robertem.

Usta w nieco rozciągniętą uśmiechem podkowę i odruchowe potakiwanie oznaczało, że drużyna zrobiła na nim dobre wrażenie.

— Dobra! — zwróciłem się do pozostałych. — Idziemy powoli, uważajcie pod nogi i pilnujcie żeby nikt się nie przewrócił — przemawiałem jak zawodowy przewodnik. — Trakcja jest wyłączona ale starajcie się unikać dotykania torów, a w szczególności trzeciej szyny — wskazałem na niepasującą do reszty, żółtą — bądź też pomarańczową, jak kto woli — belkę. — To zasilanie dla pociągów i gdyby włączyli prąd bez ostrzeżenia, nie skończyłoby się to zbyt dobrze.

Ludzie gapiąc się w dół, przestępowali z nogi na nogę, szukając omawianej prowadnicy. Szeptali między sobą, ale nikt nie panikował a wręcz przeciwnie. Chyba poczuli się zaopiekowani, morale poszybowało w górę i gdyby nie sufit, wyniosłoby nas na zewnątrz.

— Ruszamy — zarządził doktorek.

Polecenie wybrzmiało jak rozkaz dowódcy. Rozochoceni podopieczni, wykonali pierwszy krok.

Chłopcy oddalili się już na tyle, że zniknęli w czeluściach tonącego w czerwieni tunelu.

Spacerowym krokiem pary staruszków, przechadzających się wiosną po parku, brnęliśmy w głąb ciągu. Co jakiś czas mijaliśmy wnęki z drzwiami oznaczonymi jako pomieszczenia techniczne. Nad żadnym z nich nie było jednak znajomych, zielonych tabliczek z białą postacią. Po przejściu pokaźnego odcinka, spotkaliśmy naszych zwiadowców. Czekali przy drzwiach umiejscowionych na podwyższeniu, nad nimi, wisiała tabliczka z napisem „Przejście techniczne. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”.

— Co jest Panowie — zagadnąłem.

Siedzący na schodach chłopak w bluzie z kapturem wstał.

— Może tędy da się wyjść — mówił niepewnie. — Oznaczenie różni się od innych — wskazał konkretne słowo — wszędzie były pomieszczenia, tutaj jest przejście.

— Sprawdziliście to? — dociekał Robert.

— Tak ale nie dało się otworzyć, pomyśleliśmy, że zaczekamy na Was.

— Dobra chłopaki — rzekł Artman. — Zróbcie trochę miejsca. Wchodząc wyżej, odganiał młodziaków ręką. Oglądał barykadę kilka sekund i chwycił za klamkę.

— Obawiam się… — stękał szarpiąc się z zamkiem — że tędy nie przejdziemy — walnął pięścią w środek skrzydła a tunelem przebiegł metaliczny łomot. — Nawet siekierą strażacką, byłoby ciężko to rozwalić. Poza tym nie mamy pewności, że jest tam wyjście — dodał schodząc z podwyższenia.

Musiałem przyznać mu rację na co nie musiał długo czekać.

— Idziemy… — machnąłem do zawiedzionej grupy, sygnalizując wymarsz.

— To my polecimy pierwsi — zakomunikował bohater w kapturze.

Robert z niekrytym uśmiechem wystawił rękę do przodu.

— Co was jeszcze zatrzymuje? — zapytał wymownie.

Trzech wspaniałych ruszyło dalej w poszukiwaniu wyjścia. Jęki i szepty towarzyszyły nam przez kolejne minuty, morale runęło z wysoka więc i upadek był bolesny.

Powoli zaczął mi doskwierać ciężar dowództwa nad prowadzoną grupą. Kiedy zwalniałem, wszyscy zwalniali a kiedy przyspieszałem kroku, peleton starał się mi dorównać.

Wędrowanie po torowisku, nie należy do najprzyjemniejszych doświadczeń. Szczególną udręką było zapewne dla kobiet w szpilkach. Starałem się więc utrzymywać komfortowe tempo. Zerkając co jakiś czas przez ramię, widziałem jak mijane przez nas lampy, oblewały swoim krwistym blaskiem, smutne twarze ludzi.

Przypominali zombie próbujące dopaść zwiewający obiad. Czemu szli za mną? Czemu mnie słuchali? Byłem zwyczajnym korpo–szczórem w poplamionej koszuli i spodniach, wygnieciona niebieska marynarka przybrała teraz kolor purpury.

Skojarzyło mi się to z garniturem Jokera. Może to nie ja, tylko Robert wzbudzał ich zaufanie. Facet wspierał mnie od początku i czuję, że bez niego nie byłoby tak łatwo.

Mignęło mi w oddali, delikatne, zielone światełko, potem zauważyłem stojących pod nim młodziaków. Przyspieszyłem kroku.

— Mamy To! — pokrzykiwali machając radośnie rękami.

— Spisaliście się chłopaki! Dobra robota! — nagradzałem ich z dystansu.

„Wyjście Ewakuacyjne”, głosił napis wyklejony na zielonej lampie.

— Otwarte, sprawdziłem — rzucił swobodnie jeden z nastolatków.

Drzwi nie posiadały zwykłej klamki a długą na całą ich szerokość. Nadusiłem rączkę a drzwi ustąpiły bez oporu.

— Przecież takie przejście nie może być se tak otwarte — wypalił z tłumu Januszek.

— Podczas awarii prądu, drzwi są odblokowywane — wyjaśniałem gulgotowi — ponieważ elektromagnes w przypadku braku zasilania, odpuszcza automatycznie — dodałem, żeby uniknąć dalszej dyskusji.

Otwarcie drzwi, odsłoniło oświetloną również na czerwono klatkę schodową. Klaustrofobiczne, schody zamieniały się w pół piętra, co dziesięć stopni zakręcając na prawo.

— Idziemy pojedynczo! Gęsiego, w razie draki będzie nam łatwiej zawrócić. Jeśli będziecie się pchać, komuś może stać się krzywda — Wskazałem ręką na około pięcioletniego chłopca. — Na przykład jemu — powiedziałem.

— Ja pójdę ostatni — odezwał się Robert.

Wszyscy — tak mi się przynajmniej zdawało — przystali na tę propozycję.

Poszedłem pierwszy. Po pokonaniu kilku półpięter napotkałem kolejne skrzydło, które również ustąpiło bez problemu. Dopadło mnie zdziwienie, ponieważ nie wydostałem się od razu na ulicę, Znalazłem w niewielkim pomieszczeniu z metalowymi drzwiami i podłużnymi okienkami pod sufitem.

Wysokie zaledwie na jedną luksferę za to długie na cztery, wpuszczały dość światła, żeby przyćmić blask czerwonych lamp z klatki schodowej. Metalowe wrota, wyposażono w otwory wentylacyjne do jednej czwartej wysokości. Oczywiście, jak można by się spodziewać, wyjście było zamknięte.

Zastanowiło mnie to a przez głowę przebiegła myśl — co na to strażacy? — Wspomniałem tekst jaki sprzedał mi kiedyś jeden znajomy;

— Wszystko może się spalić, byleby spłonęło zgodnie z przepisami — powiedział.

Zaczęło się robić tłoczno. Co raz to nowi ludzie docierali na górę i domagali się wolności. Omiatając wzrokiem miejsce, zauważyłem na ścianie niewielką, czerwoną puszkę z szybką na froncie. Bliższe oględziny ujawniły, że w środku czeka grzecznie klucz. Niewiele myśląc, zdjąłem sznejka ze stopy i zbiłem szybkę obcasem.

Czemu nazywam pantofle w tak głupi sposób? Już spieszę z wyjaśnieniem. Otóż kiedy chodziłem do podstawówki, lubiliśmy ze znajomymi przesiadywać na opuszczonych budowach. Nie ukrywam, że zdarzało nam się całkiem często, przypalać pewne ziółka. Pewnego z pięknych dni, jeden z kumpli, przywędrował, obuty w nowiutkie pantofle. Buty wykonane były z imitacji wężowej skory i wyglądały zdecydowanie zbyt elegancko jak na taki wypad. Zaczęliśmy podśmiewać się z niego, co było absolutnie naturalne. Kto w tym wieku popierdziela w mokasynach a do tego w takie miejsca? Bomba była już odbezpieczona, brakowało jedynie zapalnika. Właściciel butów, Malik, wielce obruszony, zaczął nam tłumaczyć, że dostał buty od wujka z Australii. Miały być zrobione ze „sznejka”. Wyobraźcie sobie jak zareagowała na to grupka nastukanych małolatów. Część z nas miała w szkole angielski ale nie chodziło tylko o to słowo. Ono i sposób w jaki mówił, przejęło rolę detonatora, wtedy nastąpiła eksplozja. Niewiele brakowało żeby Malik rozpłakał się ze złości, kiedy cała ferajna ryknęła świńskim kwikiem. Dźwięków wtedy powstałych, nie można by nazwać inaczej. Ryczeliśmy tak bardzo, że łzy zalewały nam oczy, część turlała się po posadzce nie mogąc opanować emocji. Malik wytrzymał jednak dzielnie do samego końca. Tego dnia, zyskał nową ksywkę a ja kiedy kupuję tego typu obuwie, wspominam tą historię. Naturalnie, już zawsze eleganckie pantofle będą dla mnie sznejkami.

Wróćmy jednak do opowieści…

Ostrożnie wyjąłem kawałki szkła pozostałe po zbiciu szybki i zdjąłem kluczyk z miniaturowego haka. Pomieszczenie wypełniło się już do granic możliwości a ze schodów parli kolejni ludzie.

— Spokojnie! — pokrzykiwałem stojąc przodem do wyjścia. — Nie pchajcie się tak! — apelowałem usiłując wcisnąć klucz do dziurki. — Pasuje! — wrzasnąłem podniecony.

— Dawaj chłopie — dopingował z tyłu Grubasek.

Zgrzytnięcie zamka, wypełniło pomieszczenie. Nie bacząc na ciasnotę obracałem aż do napotkania oporu zamka.

— Uwaga! Otwieram!

Poczułem jak zimny pot oblewa mi plecy i czoło, dreszcz przeszedł od dłoni przez kark aż do palców stóp. Zamknąłem oczy i pchnąłem drzwi naciskając nieśmiało klamkę.

Podobne uczucie towarzyszyło mi chyba tylko przy wchodzeniu na maturę a potem podczas sesji i egzaminów na studiach.

Światło z zewnątrz, wpadało przez otwór, oświetlając wnętrze pomieszczenia. Czułem na sobie promienie światła, widziałem je mimo zamkniętych powiek.

Zanim dałem pierwszy krok, dobiegły mnie przerażone głosy z tyłu. Ludzie stojący blisko wyjścia, widzieli to, co ja właśnie miałem zobaczyć, ale też to, co widziałem oczami wyobraźni już od dawna.

Najgorsze jednak, miało dopiero nadejść psia krew…

Rozdział 3

„Tylko połączenia alarmowe!”

Gruzowisko to zbyt mocne słowo, ale użyję go, żeby opisać jak wyglądały wtedy ulice Warszawy. Wszędzie unosił się pył, wyglądał jak mgła otaczająca drzewa w lesie, chłodnym, jesiennym porankiem. Ciszę przerywały wyjące w oddali alarmy i krzyki ludzi dobiegające z niemal wszystkich stron. Nie były wyraźnie słyszalne, wszystko jakby przytłumione, nie jestem pewien, czy to nieczystość spowodowana odległością czy może czymś innym.

Rozejrzałem się dookoła. Dostrzegłem nie działającą sygnalizację, brakowało także innych oznak płynącej energii elektrycznej, może poza dźwiękami alarmów ale te wydobywały się przecież z samochodów. Takie scenerie widziałem w dziesiątkach produkcji o post–apokaliptycznym świecie, zagładzie ludzkości, czy wojnie. Teraz byłem w takim miejscu i to już nie było tak fajne jak przed ekranem. Wszystkie emocje, wyobrażenia jakie towarzyszą nam podczas seansu filmowego w jednej chwili stają się namacalne. Czułem smród spalenizny, pustkę zatłoczonego wcześniej miasta. Słyszałem odgłosy strachu i cierpienia. Komentarze ludzi wychodzących z metra obrazowały skalę zniszczeń i ogrom przerażenia jakie powodowały.

Peleton wcześniej podążający za mną i Robertem nie potrzebował już przewodnika. Moja misja na ten moment została wykonana. Miałem nadzieję, że udało mi się pomóc chociaż trochę, teraz będą mogli spotkać się z bliskimi, puki jeszcze mają na to czas. Zanim świat kompletnie zwariuje i zamieni się w piekło.

Ludzie rozpierzchli się we wszystkie strony. Próbowali dzwonić, skorzystać z internetu, ale urządzenia mimo wyjścia na powierzchnię nadal nie miały ochoty współpracować. Jestem pewien, że doprowadzało to wielu do szaleństwa. Jakiś mężczyzna rozbił smartfon ciskając nim o chodnik. Wrzeszczał przy tym jak szalony, ubliżając producentowi owocowych telefonów.

Uczucie bezsilności i niewiedzy było przytłaczające. Stojąca obok mnie kobieta, także wyjęła z torebki komórkę ale na ekranie widniał, smutno i powolnie migając, wymowny komunikat „Tylko połączenia alarmowe!”, co oczywiście było nieprawdą. Nie dało się wykonać, żadnego połączenia.

Szczupła blondynka w beżowej garsonce i cienkim, zielonym płaszczyku, dotknęła nieśmiało ekranu i przyłożyła telefon ucha. Niemalże natychmiast opuściła urządzenie, odkładając je do beżowej kopertówki i zastygła w bezruchu.

Kompletnie zniszczone rajstopy, nie pasowały do reszty stroju. Fryzurę, zapewne skrzętnie budowaną przez fryzjera, zepsuła podziemna przeprawa. Zwrócenie uwagi na tak błahe detale, wydało mi się irracjonalne w obecnej sytuacji.

Potrząsnąłem głową, żeby oczyścić myśli ale nieznajoma wciąż wywoływała w podświadomości niezwykłe zainteresowanie. Kobieta odwróciła się w moją stronę, a ja nie mogłem oderwać od niej oczu. Nieodparte wrażenie, że gdzieś ją już widziałem, burzyło jeszcze bardziej i tak ledwie trzymającą się kupy świadomość. Ciągle czerwone od resztek szminki usta rozchyliły się, a broda nieco wysunęła do przodu. Poczułem na prawym ramieniu dotyk, odruchowo zwracając ku niemu.

— Daniel, ja… — Doktor Artman miał coś na końcu języka ale zmienił zdanie zanim zdążył wypowiedzieć myśl. — Będę leciał. Muszę jakoś dostać się do domu — oparł ręce na biodrach i rozglądał się obsesyjnie.

Nie odszedł zwyczajnie, jak inni, chciał się pożegnać. To musiało oznaczać coś więcej niż zwykłą uprzejmość.

— Dzięki za wszystko — odparłem, klepiąc go w bark. — Mam nadzieję, że spotkamy się w ciekawszych okolicznościach — dodałem szczerze zasmucony.

Jego prawa dłoń, czekała już na uścisk.

Wydawało się, że znam go od lat kiedy przyciągnął mnie ku sobie i objął jak brata.

— Uważaj na siebie — wycedził przez zęby, ściskając mnie jeszcze mocniej.

— Ty też na siebie uważaj brachu — zripostowałem poklepując go po plecach. — Jesteś pewny, że dasz sobie radę? — dopytałem jak tylko odpuścił klincz.

— Jasne, trafię do domu — spojrzał w dół i szybko podniósł wzrok, ale nie patrzył mi w oczy. — Dam radę… — zaśmiał się lekko, maskując nieudolnie strach.

Odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, zrobił dwa, może trzy kroki. Patrzyłem ciągle w jego kierunku, obejrzał się podnosząc dłoń na wysokość głowy.

— Jakbyś był w Łodzi, wpadnij na Pomorską 251.

— Zapamiętam! — zapewniłem kolegę, małpując dodatkowo jego gest.

Chciał odejść, postawił nawet kilka kolejnych kroków kiedy zatrzymujący się z piskiem opon samochód, mało co nie rozmazał go po asfalcie.

— Karwa fa! — pokrzykiwał kierowca bliskim mi głosem. — Uważaj gdzie leziesz chłopie! — pouczał zdezorientowanego doktora.

— Jarek? — zawołałem nachylając się na wysokość bocznej szyby.

Warczący silnik zagłuszył pracę silniczka opuszczającego okno ze strony pasażera.

— Talaga łamaga! — wrzasnął równie zdziwiony jak ja kumpel. — Sadzaj dupę, spierdalamy stąd! — nadal krzycząc, otworzył na oścież drzwi oliwkowej Mazdy MX pięć.

Sportowy kabriolet, mógł pomieścić tylko dwie osoby. Widząc odchodzącego Roberta, nie mogłem tak po prostu odjechać.

— Czekaj tu! — rzuciłem do kumpla i pobiegłem za Artmanem.

Słyszałem, że marudził coś jak się oddalałem ale nie miałem zamiaru z nim wtedy dyskutować.

— Hej… — dorwałem Robka, chwytając go za kurtkę. — Chodź, mam transport — powiadomiłem z entuzjazmem.

— Nie zmieścimy się przecież wszyscy — skwitował.

— Wiem… — odparłem. — Jarek podrzuci Cię na dworzec i wróci po mnie — nakłaniałem kompana, zmyślonym na prędko planem. — Nie daj się prosić! — stanąłem z rozłożonymi rękami, odchylając się w stronę Mazdy.

Milcząc, ruszył ze mną do auta.

— Stary… — zagadałem do kierowcy stękając ze zmęczenia — zawieź go na dworzec, ja tu zaczekam.

— Jaja se robisz? — wybuchł poirytowany. — Nie jestem jebanym Uberem! — skomentował.

— Możesz raz w życiu zamknąć ryj i zadbać o mojego przyjaciela? — wyłożyłem mu najpoważniej jak tylko byłem w stanie. — Czy to jest za duży wysiłek na twoje rozjebane ego? — dodałem siadając typowi na ambicję.

— Wsiadaj gościu — zaprosił Artmana do środka.

— Dziękuję Ci… — Robert wyciągnął łapę.

— Wsiadaj, zanim ten gamoń się rozmyśli — rzuciłem i ściskając grabę doktora, wepchnąłem go do wozu.

— Daniel! — krzyknął Jarek przez zamknięte już drzwi. — Ja tu nie wrócę — powiedział pewnie bujając silnik na obroty.

Robert słysząc te słowa złapał za klamkę i chciał wysiąść. Docisnąłem drzwi od zewnątrz, uniemożliwiając mu opuszczenie pojazdu.

— Wypierdalajcie stąd — wysyczałem wściekle przez otwartą szybę, posyłając Tokarzowi najostrzejsze spojrzenie jakie zdołałem z siebie wykrzesać.

Pisk i dym z opon, wystrzeliły Mazdę z obydwoma kumplami do przodu, odjechali na południe.

Stałem przez chwilę patrząc jak zgrabna MX piątka kurczy się co raz bardziej aż straciłem ją z oczu.

— Proszę pana… — zagadała łamiącym się głosem kobieta.

Na śmierć o niej zapomniałem, akcja kompletnie odwróciła moją uwagę, a przecież chciała coś powiedzieć.

— Przepraszam panią… — skrępowany, próbowałem się tłumaczyć.

— Ma pan może działający telefon? — przerwała mi wypowiedź.

— Mam ale…

— Może mi pan pozwolić skorzystać? — przerwała po raz drugi.

— Pani urządzenie działa, to sieć padła lub jest przeciążona — wyjaśniłem, pokazując na dowód ekran swojego smartfona.

Kobieta wyraźnie się zawiodła, chodź informacja zdawała się jej nie zaskoczyć. Opuściła głowę, ale wcześniej wcale na mnie nie patrzyła, jej wzrok błądził po innym wymiarze. Odeszła dwa, może trzy kroki ode mnie i usiadła na krawężniku przy ulicy. Przeczesała włosy palcami, łokcie oparła na kolanach obejmując rękami głowę, która spoczęła smutno na dłoniach.

Podszedłem do niej i usiadłem obok. Nigdy nie miałem problemów z nawiązywaniem kontaktów czy zwykłej rozmowy z ludźmi, zarówno świeżo poznanymi, czy też z tymi, których nawet nikt mi nie przedstawił i w praktyce kompletnie nie znałem. Pierwszy raz nie wiedziałem jak się zachować i palnąłem chyba jedną z najgłupszych rzeczy jaka przyszła mi do głowy.

— Wie pani co myślę? — zagadałem nienachalnie.

— Hmm? — dziewczyna mruknęła pytająco.

— Wydaje mi się, że guziki koszuli mojego szefa nie wytrzymały napięcia i drań eksplodował — wyrecytowałem śmiertelnie poważny. — Wiedziałem, że kiedyś to jego obżarstwo doprowadzi do tragedii, nie miałem jednak pojęcia, że na taką skalę… — skomentowałem z trudem zachowując powagę.

Kobieta spojrzała na mnie, chyba po raz pierwszy dostrzegając moją twarz. Wykrzywiła głowę jak przyglądający się czemuś dziwnemu piesek i — psia krew — także eksplodowała z tym, że szczerym śmiechem.

Zadrżałem jak tylko usta rozchylone w uśmiechu, ozdobiły jej buzię. Była piękna, nawet zakurzona, roztrzepana i z rozmazanym makijażem.

— Co mogę dla Pani zrobić? — zapytałem tym razem bez żartów.

Radość ulatywała stopniowo z jej twarzy.

— Niech mi pan powie — spojrzała na dłonie gmerając przy paznokciach, ale jej wzrok po chwili wrócił na mnie. — Co się tak naprawdę dzieje.

— Obawiam się, że zaatakowali nas Rosjanie — wyłożyłem bez kombinowania.

Zmarszczyła czoło, brwi zbliżyły się do siebie a nad niewielkim, cienkim noskiem, stworzyła się subtelna górka skóry. Wyglądała słodko, niby wściekła a zarazem kompletnie nie groźna. Przeczesała palcami włosy i podniosła się z lekkim zachwianiem do pionu.

— Muszę iść — powiedziała poprawiając pasek torebki.

Identyfikator wysunąwszy się z wewnętrznej kieszeni jej płaszcza upadł na asfalt.

Nie zauważyła tego.

— Rodzice pewnie się martwią — kontynuowała rozglądając się nerwowo.

Schyliłem się, podniosłem zgubę, po czym wstałem ustawiając się naprzeciw dziewczyny.

— Może lepiej niech pani odpocznie — zaproponowałem. — Wydaję się pani być odrobinę roztargniona. — Wysunąłem ku niej trzymany między palcem wskazującym a serdecznym czarny kartonik w etui koloru Fuksji.

Przedstawiał logo kliniki dermatologicznej „Sericum–Skin”, wraz ze zdjęciem oraz danymi posiadacza.

— Katarzyna Maniera, Asystent — dumnie wypisane złotą czcionką.

— Proszę, wypadło to pani przed sekundą.

Wzięła zgubę wrzucając ją niechlujnie do torebki.

Jej twarz zasłaniała teraz kępka włosów. Delikatnym ale zdecydowanym ruchem głowy, odrzuciła niesforny kosmyk i spojrzała na mnie. Nie było to jednak spojrzenie zwyczajne, raczej pełne niepokoju.

— Dziękuję panu.

— Ależ niema za co.

— Jest… dziękuję… — Głos zachwiał jej się nieznacznie.

— Za co? — drążyłem.

— Za to, że pomógł nam Pan wydostać się z metra — tłumaczyła. — Uspokoił pan ludzi i… — westchnęła — Ja… — spojrzała w dół i wyciągnęła do mnie nieśmiało, prawą dłoń wracając wzrokiem natychmiast.

Szczupła, zadbana, niemalże jakby przed chwilą opuściła salon manicure z paznokciami umalowanymi na blady róż.

— Doskonała — pomyślałem. — Oczywiście nie biorąc pod uwagę brudu nabytego podczas eskapady.

— Jestem Kasia — przedstawiła się z uśmiechem.

Zanim zdążyłem ją chwycić, cofnęła rękę zniesmaczona gestem który wykonała.

— Przepraszam… — powiedziała zakłopotana, spuszczając głowę i zaczęła pocierać dłoń kciukiem drugiej ręki.

— Nie przepraszaj — zbliżyłem się nieco, a swoją rękę położyłem na jej dłoniach, delikatnie zatrzymując proces czyszczenia. — Nie zrobiłaś nic złego… — poczułem drobny ruch ale kontynuowałem. — Mam na imię Daniel — wyjawiłem usiłując dojrzeć jej oczy przez kurtynę włosów.

Podniosła głowę i spojrzała na mnie lazurowym wzrokiem. Czułem jak przeszywa mnie nim, zahaczając o wszystkie narządy po kolei. Wtedy dołączył zapach jej perfum — to była ona, dziewczyna widziana w Miedzianym Kiju. Słodki, namiętny a zarazem lekki, kwiatowo–owocowy bukiet. Pasował do niej idealnie i upewnił mnie, że nie przypadkowo znów się spotykamy.

— Miło mi — wyszeptała.

Jakaś iskra w tym momencie, przeskoczyła między naszymi oczami, rozpalając w duszy ogień. Wysunęła dłoń i położyła ją na mojej, czule ściskając.

Miewałem w swoim życiu związki dłuższe i krótsze. Zarówno w szkole średniej jak i na studiach, spotykałem się z kobietami ale nigdy nie wynikło z tego nic poważnego. Ot zwyczaje, młodzieńcze zauroczenia nie trwające dłużej niż kilka miesięcy. Kiedyś Mama opowiedziała mi o wydarzeniach, których byłem kompletnie nieświadomy.

Spotkałem się kilka razy za czasów liceum z taką jedną dziewczyną. Wszystko niby fajnie ale czułem, że kompletnie do siebie nie pasujemy, ona miała inne zdanie. Ukrywałem się przed nią, zapewne raniąc jej uczucia ale w ogóle to do mnie wtedy nie docierało. Ponoć przychodziła codziennie i wypytywała o mnie bo nie odbierałem od niej telefonu ani nie odpisywałem na SMSy, ale kochana Mamuśka zbywała ją nawet mnie o tym nie informując — uwielbiałem tą kobietę nade wszystko.

Pamiętam jakby to było wczoraj jak opowiadała mi tę anegdotę kiedy siedzieliśmy wspólnie przy ognisku.

Odwiozła dziewczynę do domu i gadała z jej matką. Kobieta była zaznajomiona z sytuacją, widocznie córka zwierzała się rodzicielce z problemów.

Obie próbowały przekonać moją Mamę, że dziewczyna jest — jak to ujęły — „robotna” i stanowi doskonały materiał na żonę ale zbyła je, wyjaśniając jak krowie na rowie, że nic z tego nie będzie. Od tamtej pory mój problem z tą panną zniknął i nie zastanawiałem się co właściwie się stało.

Słysząc tą opowieść śmiałem się jeszcze długo i wielokrotnie żartowałem z Mamusią, rzucając słowo „robotna” w różnych sytuacjach, ale dość dygresji…

W tamtym momencie gdy trwaliśmy z Kasią w niejasnym połączeniu, poczułem się zgoła inaczej.

Uśmiechała się przez chwilę ale odległy męski krzyk odarł nas z intymności, wdeptując brutalnie w twardy grunt rzeczywistości.

— Kurwa! Szybko! Ruszaj się! — wołał poganiając kogoś agresywnie.

— Muszę… — odezwała się Kasia.

— Rozumiem — przerwałem dziewczynie wchodząc w zdanie bez zastanowienia. — Pomogę Ci — oświadczyłem nie dopuszczając sprzeciwu.

— Nie! — Jej twarz przyjęła ponownie słodko–groźną minę. — Słyszałam Waszą rozmowę — wyjaśniała. — Musisz tu zostać i zaczekać na przyjaciela.

— On nie wróci. Powiedział to jasno — odparłem.

— Bzdury! — krzyknęła odsuwając się o krok, rozrywając tym samym zmysłowy dotyk. — Na pewno wróci a Ty musisz tu wtedy być! — rzuciła i uniosła dłoń wystawiając palec wskazujący w górę, sygnalizując jasno, żebym zaczekał i zanurkowała w torebce.

Rozerwane opakowanie od paracetamolu, posłużyło jej jako notes. Zapisała coś na wewnętrznej stronie oderwanego kawałka, używając do tego czegoś w rodzaju ołówka.

— Zadzwoń do mnie jak tylko naprawią telefony — nakazała, podając mi skrawek z numerem. — Tylko nie zgub! — dodała szorstko, robiąc tę swoją minę.

Mając pewne doświadczenie z kobietami wiedziałem, że każda próba dyskusji, pogorszy tylko sprawę.

— Zrozumiano! — zameldowałem chowając urywek do kieszeni marynarki.

Westchnąwszy jakby kamień spadł jej z serca odwróciła się i ruszyła przed siebie. Nim straciłem ją z oczu, stanęła i zerknęła ostatni raz przez ramię. Chciała chyba coś powiedzieć ale zrezygnowała i poszła dalej. Po kilkunastu sekundach zniknęła za rogiem budynku.

Posadziłem tyłek na krawężnik, musiałem poukładać sobie w głowie to wszystko. Surrealistyczne odczucie cały czas zmuszało mnie do myślenia o tej całej sytuacji jak o śnie. Jednak wszystko co teraz robiłem, było namacalne. Zacisnąłem oczy tak mocno, jakby od tego zależało moje życie. Ciemność, którą oferowały mi zamknięte powieki, miała pozwolić ułożyć sensowny plan. Poczułem dojmujący chłód a projektor wyobraźni, rozpoczął seans ukazujący możliwe scenariusze.

Ciszę łamie dźwięk syreny strażackiej, mieszający się z odgłosami uderzających o beton cegieł, szkła i stali. Dochodzą kolejno nowe bodźce, jakby ktoś siedział przy gigantycznej tablicy rozdzielczej, przestawiając przełączniki generujące doznania. Pojawia się na moment jej zapach, zakłócany coraz silniej duszącym smrodem spalenizny. Posmak kurzu, wyraźnie zalega w ustach. Mały chłopiec w podartej, białej koszuli i garniturowych spodniach, staje przede mną z wyciągniętą dłonią. Na nogach ma zniszczone, za duże buty, mogące śmiało zmieścić dodatkową parę stóp. Patrzy na mnie jakby znał odpowiedź i chciał pokazać rozwiązanie, jeśli tylko zechcę z nim pójść. Otwiera usta, niby mówi lecz całkiem bezdźwięcznie. Jego palce rozpoczynają hipnotyczne pląsy, skutecznie wabiąc mnie ku niemu. Rozwierane coraz szerzej wargi, odsłaniają rzędy czarnych jak smoła zębów, które zaczynają wysypywać się na ulicę. Mimo strachu i odrazy, nie jestem w stanie wygrać z transem tańczącej dłoni. Czuję jak poruszam się w jego rytmie bujając się miękko na boki. Władza nad ciałem zostaje mi odebrana. Chłopiec zaciska pięść i unosi rękę nad głowę, podrywając mnie na nogi. Zaraz potem, energicznym ruchem rzuca mną o ziemie kończąc projekcję.

Przywrócona sterowność pozwoliła mi otworzyć oczy. Zamiast jasnego planu działania, miałem jedynie garstkę przeczuć. Pierwsza myśl kazała mi wstać i ruszać za dziewczyną. Odgłosy eksplozji dochodzące z oddali, uświadomiły mi, że jeśli chcę ją jeszcze zobaczyć, nie mogę dłużej czekać.

Kilka kroków zamieniło się w trucht. Mijając winkiel za którym zniknęła, zobaczyłem zżeraną przez mgliste obłoki ulicę. Kłęby kurzu powstałe z walących się budynków pochłaniały wszystko na swej drodze.

Widziałem podobny krajobraz w filmie o ataku na World Trade Center. Większość z nas zna tę historię z jedenastego września, roku dwa tysiące jeden.

Cały świat wstrzymał na chwilę oddech, kiedy na ekranach telewizorów, wyświetlano relację na żywo, wprost z Nowego Yorku. Byłem wtedy na wycieczce, jakoś pod koniec szkoły podstawowej. Razem z grupką znajomych znajdowaliśmy się w lokalnym barze. Mała knajpka, nie oferowała warunków lokalowych spełniających normy sanepidu, ale nikogo z nas to wtedy nie interesowało. Ważne były pyszne zapiekanki, które odkryliśmy pierwszego dnia pobytu. Później co kilka dni, wymykaliśmy się na nie z ośrodka, ryzykując srogi przypał u wychowawców.

Centrum lokalu stanowiła salka ze stołem bilardowym. Telewizor kineskopowy, zawieszony w rogu pomieszczenia na improwizowanym wieszaku, uprzyjemniał klientom czas. Rozgrywaliśmy właśnie partyjkę ósemki, zajadając rzeczone zapiekanki, kiedy kątem oka dostrzegłem transmisję z Wielkiego Jabłka.

Obraz przedstawiał dymiącą wierzę WTC, nie koncentrowałem się na tym zbytnio aż do momentu w którym drugi samolot wbił się w jej bliźniaczkę.

— Patrzcie! — krzyknąłem do gromady.

Znajomi zajęci jedzeniem i grą, nie zwracał uwagi na telewizor.

— Ej, ludzie! — wołałem podniecony widokiem.

— Co jest? — zapytał niewyraźnie jeden z kumpli, wgryzając się w gorącą bułkę.

Reszta pozostała niewzruszona.

— Na ekran patrz — wskazałem ręką na telewizor.

Jego wzrok powędrował prowadzony moim gestem do rogu sali. Usta miał pełne, widać było dokładnie zawartość bo otworzył je szeroko.

— Ja pierdolę… — wymamrotał próbując ocalić dłonią, migrujące z ust kawałki jedzenia. — Co to?

Fragmenty zapiekanki wypadły mu z buzi, lądując na stole co zwróciło uwagę innych.

— Kamil! Debilu! — wypaliła jedna z koleżanek do wpatrzonego w ekran chłopaka.

— Patrzcie… — wycedził i wskazał palcem na odbiornik.

Niebieski pasek u dołu ekranu podawał informacje na bieżąco. Pomimo iż byliśmy tylko nastolatkami, w milczeniu obserwowaliśmy relację słuchając spikera. Każdy chciał wiedzieć co się stało.

Patrząc na tą ulicę, usłaną pyłem i otuloną mgłą z kurzu, ogarnął mnie podobny stan. Zastanawiałem się też, czy gdzieś na świecie, jest chłopiec, który właśnie w tej chwili, zobaczył w telewizji relację z wydarzeń, których jestem częścią. Czy czuje to samo, co ja czułem tamtego wrześniowego popołudnia.

Tym razem to nie była telewizja, relacjonująca wydarzenia oddzielone od mojego bezpiecznego kraju oceanem i tysiącami kilometrów. Byłem tam, czułem smak powietrza, zimno i smród.

Ruszyłem, chodnikiem po lewej stronie drogi, wchodząc głębiej w brudną mgłę. Tuman przesłaniał już nie tylko to co przede mną ale także to, co zostało z tyłu. Uszedłem kilkaset metrów, wraz z napotkanym skrzyżowaniem pojawił się dylemat wyboru kierunku. Lewo, prosto, lub prawo, każdy z nich wydawał się równie beznadziejny.

— Przydała by się, cholerna butelka do zakręcenia — myśl wyskoczyła zwerbalizowana automatycznie.

Nieoczekiwanie, z prawej dobiegł do mnie dźwięk tłuczonego szkła. Byłem przekonany, że brzmiał jak rozbijana butelka. Zapomniałem o rozterce związanej z kierunkiem i popędziłem w stronę hałasu. Nadzieja ponownego spotkania Kasi, wzbudziła tornado racjonalizacji pościgu.

Kiedy podawała mi umorusaną rękę, nie miała na palcu obrączki. Mówiła, że musi iść, nie wspomniała jednak o dzieciach a jedynie rodzicach. Taka sytuacja u matki, spowodowałaby raczej natychmiastową reakcję obronną i jedyne o czym mogłaby myśleć to właśnie dzieci.

Każdy kolejny krok utwierdzał mnie wewnętrznie, że decyzja była słuszna. Ograniczona na góra dziesięć metrów widoczność, nie ułatwiała zadania. Wszystko z minuty na minutę, traciło tożsamość. Zamieniało się w szarą masę i zlewało w jedno. Przypominało poziom z gry video, pełen obiektów, których developerzy nie zdążyli jeszcze o teksturować. Brałem kiedyś udział w testach Alpha pewnej gierki i dokładnie tak to wtedy wyglądało. Znajdowałem się w konstrukcie, wykonanym z milionów nieoteksturowanych poligonów. Przed monitorem komputera, gdzieś w ciepłym biurze, siedział programista tworzący moje doświadczanie rzeczywistości.

Przeklęty całun, pozwolił na moment dojrzeć zarys idącej przede mną postaci. Ścigając rozmazaną figurę traciłem ją z oczu, zalewaną napływającymi chmurami pyłu. Ciemność zamkniętych powiek stanęła mi na drodze, zaraz po tym usłyszałem wybuch.

Przeszywający uszy świst, przecinającego niebo myśliwca pozbawił mnie równowagi. Odruchowo uchyliłem się przed zagrożeniem kucając, ale to nie wystarczyło. Gruz, wraz z innymi wyniesionymi siłą eksplozji przedmiotami runął na mnie z góry. Padłem na ziemię osłaniając głowę. Poczułem falę uderzeniową i odłamki terroryzujące moje ciało.

Każdy cios, skutkował wyolbrzymionym przez paniczny strach bólem. Grad lecących w moją stronę śmieci nie dawał innej możliwości jak tylko leżeć i czekać na śmierć.

Miałem wrażenie, że mijają godziny, czas zwolnił, potęgując doznania. Oberwało się nawet niewinnym latarniom upadającym z przeraźliwym jękiem pod naporem lawiny. Łomot obijanej blachy i roztrzaskujących się o beton kawałów, przeplatał się z wyciem alarmów. Samochody, które tuż po eksplozji ryknęły jak przerażone dzieci wołające na pomoc rodziców, wyśpiewywały chórki piekielnej orkiestrze zniszczenia.

— Daniel! — zawołał ktoś głosem jakby z zaświatów szarpiąc przy tym za rękaw marynarki. — Daniel! Wstawaj kurwa!

Wyraźne impulsy wyrwały mnie z kleszczy paniki. Wszystkie odgłosy razem z innymi bodźcami zelżały w jednej chwili.

— Podnoś się! Spierdalamy! — wrzask stał się wyraźny.

Uniosłem ostrożnie ramię i spojrzałem w górę, wyglądając spod osłony.

— Dawaj! — powtarzał mężczyzna. — No rzesz kur… — stęknął unosząc mnie oburącz za fraki.

Dobrze zbudowany gość, niemal samodzielnie podniósł mnie do pionu. Wtedy zorientowałem się kim jest.

Był wysoki, wyższy ode mnie o jakieś piętnaście centymetrów. Mierzyłem nie cały metr osiemdziesiąt więc on miał coś pod dwa. Lekka, skóropodobna, czarna kurtka, nabrała na plecach szarego nalotu.

Wyglądał przez to trochę jak goryl srebrno–grzbiety z filmu Kongo, gdy ciągnął mnie za sobą w kierunku z którego przybiegłem.

— Czekaj Kuba! — prosiłem próbując zatrzymać osiłka.

— Niema czasu! — krzyczał nie zamierzając odpuścić — Musimy się ukryć!

Kiedy na chwilę zwolnił, udało mi się obrócić. Starałem się dojrzeć cokolwiek, ale widoczność była zerowa. Pozostało mieć nadzieję, że ten kogo goniłem, nie był Kasią.

— Jesteś? — zapytał potrząsając mną drażniąco dopóki na niego nie spojrzałem. — Jesteś? — powtórzył.

— Jestem… — odparłem z trudem, ledwo utrzymując treść żołądka w środku.

— No! — rzucił, widząc, że odzyskałem świadomość. — To idziemy — odpuścił chwyt i wystartował przed siebie nieco wolniej. — Za skrzyżowaniem jest studio tatuażu mojej znajomej — mówił głośno nie dając mi dojść do słowa. — Pamiętam, że ma tam piwnicę.

— Co tu robisz? — mój wzrok przyciągała majtająca się, rozdarta nogawka jego dżinsów.

— Wspominałem wczoraj, że mam wolne nie? — zapytał spokojniejszym tonem.

— Było coś takiego.

— Byłem w okolicy — parsknął ironicznie. — Miałem dziś umówiony termin na dziarę — kontynuował. — Jadłem jajecznicę tu niedaleko w knajpce — machnął od niechcenia ręką wskazując przypadkowy kierunek. — Nagle jak coś nie jebnie! — przeciągnął sugestywnie podniesionym głosem.

Dochodziliśmy do skrzyżowania.

— Daleko ten salon? — mruknąłem przyglądając się wiszącemu kawałkowi materiału.

— Nie wiem kurwa, sto metrów może. — Zebrał ślinę wypuszczając przy tym z siebie gardłowy gulgot i splunął obficie na ulicę.

— Jesteś przekonany, że dobrze idziemy? — spytałem dla pewności.

— Kurwa Daniel… — wypalił biorąc zaraz głęboki wdech. — Po prostu zamknij się i idź za mną. Okej? — dodał finiszując dźwięcznym wydechem.

Riposta nie pozostawiała wątpliwości. Postanowiłem grzecznie podążać za Kubusiem, mając do wyboru to i ewentualny konflikt z poddenerwowanym gorylem.

Oderwałem wzrok od nogawki, dookoła nie było widać prawie nic. Chodnik doprowadził do zebry. Bez zatrzymania przeszliśmy na drugą stronę. Mijaliśmy witryny butików z markową odzieżą. Wystrojone manekiny przyprawiały mnie o ciarki. Bezbarwne, martwe twarze, pasowały do okoliczności.

— To tutaj — oznajmił stając przodem do mnie z rękami opartymi na biodrach.

Klatę osłaniał mu czarny T–shirt z wymalowaną białą górą i napisem „Szlak mnie trafia”, świadczący o zamiłowaniu do trekkingu.

— Wchodzimy — zdecydował po krótkim namyśle.

Przeszklone, drzwi z przemalowaną na czarno, plastikową ramą, tworzyły razem z oklejonymi szybami, swoiste portfolio artysty. Biały napis „Zatuszuj To”, wypisany artystyczną czcionką u góry, rozpoczynał kolaż fotek wytatuowanych klientów. Informacje zamieszczone na drzwiach, deklarowały, że wirtuoz igły, przyjmuje od poniedziałku do piątku w godzinach od dziesiątej do osiemnastej, ale także w soboty od dwunastej do siedemnastej.

Odruchowo ręka z zegarkiem powędrowała do góry. Spojrzałem na tarczę, ten nie dość, że ocalał, pokazywał nawet godzinę.

— Czternasta trzydzieści siedem — powiedziałem głośno.

— Co? — spojrzał na mnie trzymając za klamkę.

Opuściłem rękę z zegarkiem.

— Nic, nic. Wchodź — zbyłem kumpla.

Pchnął drzwi a te otworzyły się bez protestów.

— Pastelowa? — powiedział półgłosem. — Halo! — odczekał trzy cyknięcia naściennego czasomierza. — Pastelowa, jesteś tu? — ponowił nieco głośniej.

Wołanie pozostało jednak bez odpowiedzi. Wchodząc za Kubą, puściłem drzwi samopas, zamknęły się bez przymusu ze znajomym kliknięciem.

— Musiała wyjść w pośpiechu — skomentował przyglądając się rozrzuconym przedmiotom.

— Mhm — mruknąłem twierdząco i sam zacząłem rozglądać się po pomieszczeniu.

Na podłodze, obok fotela hydraulicznego, leżała pozbawiona życia maszynka. Obok na białym stoliku, malutkie pojemniczki z tuszem. Część z nich leżała a zawartość skończyła na blacie, tworząc czarne plamy. Odrobina atramentu skapnęła także na posadzkę i zdążyła przyschnąć tatuując parkiet.

— Mówiłeś coś o piwnicy. Może tam się ukryła?

— Racja! — odparł jakbym przypomniał mu co najmniej o zapomnianej torbie zioła, tak przydatnego w leczeniu kaca. — Sprawdzę to. Ty rozejrzyj się tutaj, może znajdziesz coś przydatnego — polecił zataczając ręką okrąg w poziomie.

Odwrócił się w stronę wejścia w ciemny korytarz, które osłaniała wisząca na metalowym drążku kotara. Materiał ala piracka bandera, popielato czarny, wymalowana czaszka z dwoma piszczelami zdobiła środek płachty. Zakładam, że celowo postarzona rozdarciami w niektórych miejscach zasłona, sprawiała wrażenie całkiem autentycznej.

— Jasne — potwierdziłem przyjęcie rozkazu.

Odgarnął energicznie kotarę i po chwili zniknął w mroku korytarza. Przystąpiłem do eksploracji. Na fotelu leżał zgnieciony i brudny od tuszu kawałek papierowego ręcznika. Samo siedzisko owinięte folią spożywczą typu strecz. Ściany zdobiły rysowane na kartkach i oprawione w antyramy projekty tatuaży oraz zdjęcia wykonanych już na skórze prac. Gdzieniegdzie wisiały plakaty z konwentów i koncertów, zarówno rockowych jak metalowych kapel. Zdziwiłem się, dostrzegając wśród nich, znajomą nazwę „Leash Eye”. Od dawna nie śledziłem rozwoju ich kariery ale widać szło im całkiem nieźle, skoro koncertowali w spodku.

Wyjąłem komórkę z chęcią przesłuchania jakiegoś ich kawałka ale komunikat na ekranie, błyskawicznie przypomniał mi o braku internetu.

— Szlag by to… — wymamrotałem do siebie chowając telefon i wróciłem do przeszukiwania salonu.

Duża przeszklona witryna, mimo okleiny reklamowej wpuszczała do środka wystarczająco dużo światła, żeby się nie przewracać o stojące tam klamoty. Szukanie przydatnych przedmiotów było jednak znacząco utrudnione.

Brak prądu dawał się powoli we znaki. Zwykle nie doceniamy tak podstawowych i naturalnych dla nas rzeczy, bez których życie zmienia się diametralnie.

Po przeciwnej stronie od wejścia, stało biurko z zamkniętym laptopem. Podchodząc, musiałem przejść między fotelem a stolikiem tatuatora. Minąwszy je, poczułem pod stopą coś twardego. Schyliłem się i wziąłem znalezisko do ręki. Przedmiot podnoszony z podłogi, osiągając wysokość ponad rzucanym przez wielki, hydrauliczny fotel cieniem, zaatakował mnie blaskiem odbitego światła. Oczy zdążyły nawyknąć do półmroku więc nawet delikatny strumień skierowany prosto w nie, raził dotkliwie. Przymknąłem na chwilę powieki co pomogło ograniczyć dyskomfort.

— Nożyczki — gadanie do siebie, zaczęło mi wchodzić w krew.

Stukot dobiegający z korytarza, okraszony niewyraźnym sapaniem, odciągnął moją uwagę od ostrzy.

— Kto tam? — zapytałem niepewnie.

— Co tam miałkasz? — wystękał Kuba powodując łomot, którego wibracje wyczułem przez podłogę.

— Nic.. Nic… Nożyczki znalazłem! — krzyknąłem tak by tym razem usłyszał i odłożyłem je na biurko.

— A ja właśnie rozjebałem zamek do piwnicy! — pochwalił się Domański. — Wchodzę! — dodał jakby ostrzegał przed niebezpieczeństwem.

— Uważaj tam! — rzuciłem szczerze.

— Tak! Tato! — ripostował żartobliwie.

Otworzyłem małą szafeczkę stojącą w rogu biurka. Jej zawartość wydawała się nie przydatna na pierwszy rzut oka. Na jednej z dwóch, niższej półce, stały buteleczki z pompką, spraye i jakieś kartonowe pudełka. Wziąłem do ręki jedną z butelek.

„Żel do dezynfekcji skóry Medisept Velodes Gel, pojemność 500 ml.”.

Czas pandemii Corona Virusa, zapewnił w niemal każdym lokalu zapas specyfików tego typu. Odstawiłem i podniosłem pudełko.

„Working Tray, jednorazowe podstawki box 50 pcs.”.

— Co to za szajs? — palnąłem na głos po raz kolejny, kręcąc zaraz po tym głową.

Wewnątrz znajdowały się cienkie, plastikowe wytłoczki, zapewne na osprzęt tatuatora. Kartonik wrócił na swoje miejsce.

Górna półka oferowała znacznie przydatniejsze łupy. Znalazłem niemal kompletne wyposażenie apteczki pierwszej pomocy. Zestawiłem całość na biurko.

— Nic tam nie ma. Ani nikogo — powiedział Kuba wchodząc bezszelestnie do salonu.

Przestraszył mnie odrobinę, wzdrygnąłem się i spojrzałem w jego stronę.

— A czego się spodziewałeś? Bunkra i zapasów na apokalipsę?

— Tia… — przeciągnął — i zbrojowni — uśmiechnął się wymownie kończąc dźwięcznym pomrukiwaniem.

Dotarło do mnie, że był tak samo przerażony jak ja. Szedł tutaj nie wiedząc tak naprawdę po co. Piwnica wydała mu się zapewne, bezpiecznym miejscem, kiedy miasto waliło się na głowy mieszkańcom.

— Ale tak kompletnie pusto czy jak? — dopytałem nie do końca dając wiarę jego słowom.

Wyjął smartfona z kieszeni unosząc go na wysokość klatki piersiowej.

— Poświeciłem trochę bo gówno tam widać. Stoją kartony z jakimiś gratami, stare meble, torby i trochę ciuchów. Nic szczególnego — zreferował chowając komórkę do kieszeni kurtki.

Spojrzałem na stojące na blacie medykamenty. Opaski dziane, elastyczne, plastry opatrunkowe, rolka sterylnego przylepca, opatrunki jałowe. Brakowało chyba tylko chusty trójkątnej i ustników do przeprowadzania resuscytacji.

— Czekaj — przeskoczyłem wzrokiem na Kubę. — Torby powiedziałeś? — zapytałem nie będąc pewnym tego co słyszałem.

— Mhm — odburknął z wlepionymi w dłoń ślepiami.

— Hej! — udało mi się skierować jego uwagę na siebie. — Może przynieś jakąś? — zaproponowałem, wskazując oburącz stojące na biurku znalezisko. — Nie będziemy przecież tego wszystkiego po kieszeniach… — urwałem.

Kolega skrzywił się na myśl, że musi ponownie buszować po ciemnej piwnicy.

— Dobra… — wymamrotał. — Zaraz coś ogarnę — wyjął telefon i zniknął w korytarzu.

Rozejrzałem się jeszcze raz po salonie. Pod witryną stała spora rogówka a przed nią niski stolik kawowy z leżącymi tam czasopismami i półmiskiem ze słodkimi przekąskami. Niczego przydatnego w zasięgu wzroku nie dostrzegałem. Kuba wrócił z torbą.

— Masz — wyciągnął do mnie łapę z niewielką, damską torebką, ozdobioną ćwiekami i brelokiem w kształcie czaszki, głupawo się przy tym śmiejąc.

— Kurwa… Ty tak serio Domek? — spytałem z niedowierzaniem.

Kumpel chichrał się coraz bardziej.

— Mówiłeś o torbie? Masz torbę… — próbował opanować śmiech ale ewidentnie mu nie wychodziło. Parskał raz za razem zaciskając usta.

— Nie to, żebym wybrzydzał… — postanowiłem wejść w tę grę. — Całkiem zgrabna tasza! — wziąłem od niego torebkę stawiając ją na blacie. — Tylko, chyba nie zmieścimy tutaj zbyt wiele… — dodałem teatralnie zasmuconym głosem.

Kiedy wchodził nie zauważyłem, że w drugim ręku trzyma coś, co starał się ukryć za plecami.

— Dasz radę! — kontynuował zabawę. — Poza tym, pomyślałem, że do Ciebie pasuje… — zaśmiał się donośnie, uwalniając narastające pod czaszką ciśnienie.

— Legancka jest! — skwitowałem i głupawy śmiech dopadł także mnie.

Kiedy eksplozja nagromadzonych emocji i napięcia uszła po chwili śmiechu, wyciągnął chowaną za plecami torbę podróżną.

— Trzymaj — podał ją, ocierając drugą ręką łzy zebrane na policzkach.

— Chodziłem z podobną na basen — powiedziałem rozsuwając masywny, metalowy zamek. — Kuchenki tu jakiejś nie ma? Nie wiem, łazienki? — Spytałem pakując zapasy do torby.

Kiwnął twierdząco głową.

— Jest ale już sprawdziłem.

— I co?

— I nico — odparł. — Poza słoikiem po kawie, kubkami i sztućcami, nic przydatnego — szyderczy uśmieszek pojawił się znów na jego twarzy. — Srajtaśma w sumie jest — dodał.

Była to nie najgorsza wiadomość, po informacji o skarbach znalezionych w kuchni.

— Może się przydać, dawaj! — poleciłem rozbawiony.

Przypomniał mi się wzór jednej z koszulek „Klubu Posiadaczy Kałduna Taktycznego”. Przedstawiał napoczętą rolkę papieru z opisem „Covid–19 Veteran”. Przed oczami stanęły mi obrazy z początku pandemii, kiedy ludzie masowo wykupowali czyścidup ze sklepów.

Kubuś cofnął się w korytarz i po kilku sekundach podał mi trzy rolki papieru, które wylądowały w torbie razem z medykamentami. Podszedłem do rogówki, postawiłem torbę obok stolika, siadając na brzegu od strony wyjścia. Przyjaciel dołączył do mnie siadając na drugim końcu narożnika, chwytając po drodze garść łakoci z półmiska. Także zdecydowałem się sięgnąć po co nieco.

— Się panowie częstują… — rzuciłem nachylając się do naczynia.

— Krówki, zawsze spoko — podsumował ziomek.

Zapakowane w czarny papierek z logo salonu. Lubię je umiarkowanie, gustuję raczej w innych słodyczach, ale nie było co wybrzydzać.

— Mhm — mruknąłem mało entuzjastycznie.

Kuba zajadał już swoją. Zaklejona lekko paszcza, znacznie utrudniała mówienie.

— Mordoklejki — cedził niewyraźnie, śliniąc się odrobinę na podbródek.

— Najgorzej… — skwitowałem zawiedziony.

Miałem nadzieję, że przynajmniej okażą się kruche. Westchnąłem głośno i dodałem

— Cóż, jak się nie ma co się pragnie, to się kradnie co popadnie.

Śmiech ogarnął nas po kilku sekundach konsternacji. Nie tak intensywny jak wcześniej ale przyjemny i relaksujący. Włożyłem odpakowaną słodycz do ust, była twarda tylko na początku. Przegryzając cukierek, poczułem niemal lejące się wnętrze krówki, które rozpłynęło się po całej jamie ustnej. Wyjątkowo lepka konsystencja przypomniała mi czemu nie przepadam za tymi frykasami. Obaj mieliśmy zajęcie pozbawiające nas chwilowo możliwości komfortowej rozmowy. Pomimo okoliczności i wydarzeń jakich byłem uczestnikiem jeszcze kilkanaście minut temu, teraz kompletnie zapomniałem o otaczającej nas rzeczywistości. Siedząc, położyłem ręce na udach. Lewa leżała wygodnie, prawa natomiast zaległa na znajdującym się w kieszeni spodni smartfonie.

Podniosłem lekko tyłek i sięgnąłem po urządzenie. Kładąc palec wskazujący na czytniku linii papilarnych w tylnej obudowie telefonu, spowodowałem aktywację wyświetlacza. Blask ekranu oślepił mnie znacznie bardziej niż odbłysk na nożyczkach. Zablokowałem urządzenie kciukiem, który spoczywał na guziku blokady. Zdążyłem jednak dostrzec komunikat wyświetlający się smutno na środku pulpitu.

„Tylko połączenia alarmowe”.

Przed oczami stanęła mi ona… Beztroska kilku ostatnich chwil, zniknęła natychmiast. Przełknąłem pozostałości mordoklejki osuszając usta i spojrzałem na Kubę.

— Gdzie są wszyscy ludzie? — spytałem cicho. — Odkąd spadła ostatnia rakieta, nie widziałem ani nie słyszałem nikogo prócz Ciebie.

— Nie wiem stary, wcześniej ulice były zatłoczone jak zwykle — patrzył w dół na swoje dłonie.

Niezgrabnie usiłował wydłubać bród spod paznokci, znów przypomniała mi się Kasia, jak niezdarnie próbowała wyczyścić ręce.

— Kiedy usłyszałem pierwsze pierdolnięcie… — spojrzał na mnie z byka nie przerywając czynności — byłem ledwie kilka ulic stąd — jego wzrok wrócił na dłonie. — Wybiegłem z knajpy żeby zobaczyć co się dzieje. Zaraz po tym, pizdnęło niedaleko jeszcze kilka razy. Wbiegłem do najbliższego sklepu, nawet nie wiem co to był za sklep. Kilka osób z ulicy zrobiło to samo — rozdzielił dłonie kończąc tym procesy higieniczne. Podniósł głowę i oparł ją o zagłówek kanapy. — Jak się trochę uspokoiło, wylazłem ale rąbnęło znów — skierował głowę i oczy prosto na mnie spinając przy tym resztę ciała, pochylił się w moim kierunku. — Służby zapierdalały na sygnałach jak w ukropie. Ludzie biegali jak kury bez głów — mówił bardzo szybko. — Kurwa… — przeciągnął i rozluźnił się opadając do poprzedniej pozycji.

— Ja… ledwo zdążyłem wskoczyć do metra — zrelacjonowałem skrótowo. — Dosłownie — dodałem uwiarygadniając zeznanie.

Chwila milczenia pozwoliła poukładać nieco myśli. Opowiedziałem mu potem całą sytuację na tyle szczegółowo, na ile byłem w stanie, aż do momentu naszego spotkania.

— Ominęło Cię zatem najlepsze — ponownie przyjął spiętą postawę skierowaną w moją stronę.

Rozdział 4

„Żadne wojsko”

Podniosłem się usiłując wepchnąć trzymany w dłoni telefon z powrotem do kieszeni spodni. Kuba miał już kontynuować relację ale hałas powodowany zbliżającym się w naszą stronę pojazdem, a raczej rykiem silnika napędzającego maszynę, skutecznie zakłócił naszą rozmowę.

Obróciłem się klękając na siedzisku narożnika, oparłem ręce o tylną część przylegającą niemal do witryny. Przyjaciel wstał i jednym susem wskoczył na kanapę obok mnie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że dzięki oklejonej reklamą szybie, mogliśmy spokojnie obserwować ulicę nie będąc przy tym zauważonymi z zewnątrz. Tym bardziej, że na dworze było jeszcze w miarę widno a pomieszczenie zalane półmrokiem dawało złudne poczucie bezpieczeństwa.

Dźwięk silnika stawał się głośniejszy i bardziej wyraźny z każdą sekundą. Dotarło do mnie, że nie dochodzi on z pojedynczego pojazdu, a kilku, jadących z podobną prędkością.

— Też słyszysz kilka samochodów? — zapytałem.

— Ta, to na pewno nie jest jeden wóz.

Upewniony o prawidłowym działaniu zmysłu słuchu, przytknąłem niemal głowę do szyby próbując objąć wzrokiem jak największą część ulicy. Kuba robił dokładnie to samo.

Odgłosy niesione echem pustych ulic, nie były zagłuszane gwarem tętniącego na co dzień życiem miasta. Biegły bez oporu drogą i pomimo znacznie mniej ograniczonej widoczności niż przed wejściem do salonu, nie widać było odpowiedzi na nurtujące nas pytanie.

— Kto to może być? — mruknąłem pod nosem.

— Co? — zapytał Kuba, nie przestając wyglądać nerwowo przez okno. — Co tam bełkoczesz? — spojrzał na mnie trącając łokciem w przedramię oparte o zagłówek kanapy.

— Nic… Nic… — powtarzałem. — Głośno myślę… — tłumaczyłem nabytą ostatnio przypadłość, pocierając miejsce uderzenia dłonią.– Zastanawiam się co to może być.

— Może służby szukają ludzi do ewakuacji — rzucił równie zaciekawiony.

— Możliwe, ale nie uważasz, że najpierw słyszelibyśmy syreny? — wyartykułowałem nurtującą mnie wątpliwość.

Nie odpowiedział.

Gapiliśmy się jeszcze jakiś czas, szukając źródła dochodzących odgłosów. Wyraźnie odbita od budynku po przeciwnej stronie fala dźwiękowa uderzyła w witrynę lokalu powodując wyczuwalną wibrację szyb. Chwilę później, pomimo „bariery ochronnej”, oddzielającej nas od ulicy obaj schowaliśmy się za oparcie narożnika. Od strony skrzyżowania z którego przyszliśmy, nadjechał kordon kilku samochodów.

Wyglądaliśmy zapewne jak dzieciaki ciekawsko podglądające z ukrycia, nie przeznaczone dla ich oczu obrazy. Pojazd prowadzący, przygotowany do przemierzania bezdroży i udziału w imprezach off–road typu „X–MUD Bieszczady”, wtargnął w nasze pole widzenia.

— Kurr… — urwał Kuba uchylając się odruchowo.

Kolejne dwie pozycje to busy, również „uterenowione. Następny 4x4 wyglądający jeszcze groźniej niż pierwszy i jeszcze dwa busy. Wszystkie wyposażone w orurowanie i wysoki komin dolotu powietrza u góry. Zamykająca kolumnę trzecia terenówka minęła nas i popędziła nie zwalniając ani na moment. Wszystkie samochody umalowane były na zgniło–zielony, matowy kolor a na ich tyłach, dumnie wymalowana biała litera „D” w kwadratowej oprawie.

Pasażerów nie dało się dobrze zobaczyć. Zbyt wiele czynników przyciągających uwagę oddziaływało na nas w tym momencie ale jestem pewien, że samochody wypełnione były mężczyznami.

— Co to miało znaczyć? — Kuba odezwał się na tyle głośno, że usłyszałem bez kłopotu, pomimo ciągle panującego hałasu.

— Kojarzy mi się to tylko z jednym — odpowiedziałem spoglądając z przerażeniem na przyjaciela.

Auta zniknęły pozostawiając za sobą terroryzujący uszy warkot. Opadłem prawie bezwładnie na prawą nogę, skierowany przodem do Kuby. Kolega przekręcił się plecami do okna, łokcie miał podparte na kolanach a głowa spoczęła między dłońmi. Wpatrywał się w ziemię a ja w niego.

— Pierdolone ruski… Jebane, czerwone świnie! — powtarzał kilkukrotnie.

— Nie wyglądali jak wojsko — wypowiedziałem przemykającą po głowie myśl.

— Nie kurwa, wyglądali jak jebana bojówka! — niemal krzyknął prostując się energicznie i spojrzał wymownie w moim kierunku. — Skurwysyny… — zacisnął szczękę i cedził dalej. — Musieli przygotowywać się do tej akcji już od dawna. — Obrócił ciało w lewo przyjmując podobną do mojej pozycję. — Tylko czemu nikt nas nie ostrzegł? — machnął ręką strącając ze stolika półmisek z krówkami wrzeszcząc — kurwa!

Pojemnik roztrzaskał się o podłogę burząc ciszę, która dopiero zdążyła nastać. Cukierki rozsypały się po pomieszczeniu jak by chciały uciec przed agresorem.

— Chyba powinniśmy uciekać z miasta — znów pomyślałem na głos.

— Niestety… Masz w chuj racji kolego — rzucił wstając z narożnika.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 72.68
audiobook
za 20.48