Wszystko co tylko na Ziemi i w wodzie
Bierze swą cząstkę w życia korowodzie
Szukam wciąż całości istnienia
Wiary która użyczy silnego ramienia
Energii nie ginącej gdy tętno zanika
Uwolnionej dla powstającego na nowo rodnika
Myśli: unoszącej ponad ziemskie sprawy
Realizującej fantazji bezkresne zabawy
Mocy która pozwala o poranku wschodzie
Czuć siłę lasu zawartą w przyrodzie
Ciepła które płynąc przez zetknięte dłonie
Zjednoczy w jedno chociaż było dwoje
Sam przeciw wiatrom i wzburzonej fali
Czekam aż się wszystko powoli zawali
A wtedy każę tęczy i kwitnącej wiśni
Uwić taki bukiet jaki sobie wyśnisz
Rozdział I
To był dla niej ciężki semestr, uczyła się chętnie i z nadzieją, że osiągnie oczekiwaną przez Ediego średnią ocen. To jednak nie było łatwe, zważywszy na idiotyczne, według Izy, oczekiwania wykładowców i prowadzących ćwiczenia, którzy z zupełnie niezrozumiałych dla niej powodów uważali, że ich przedmiot jest najważniejszy na świecie, a studenci zapewne nie mają nic innego do roboty, tylko powinni ślęczeć nad stertą książek. Efekt końcowy był taki, że została najlepszą studentką w grupie, ale wymaganiom Ediego póki co nie udało się jej sprostać. Nauka pochłaniała mnóstwo czasu, jedynie w święta nadarzyła się okazja, aby odwiedzić swoje włości i spędzić chwilę z Edim i Martą. Oczywiście gospodarz pod choinkę dostał komplet kluczy oczkowych, wśród których była również wiecznie poszukiwana piętnastka. Prezent został przyjęty niemal ze łzami w oczach i od razu ustawiony na honorowym miejscu w drewnianej zagraconej szopie. Iza od gospodarzy otrzymała pięknie wydany i oprawiony zielnik, opracowany w zimowe wieczory przez Martę. Znalazły się w nim zarówno przepisy śp. Malinowskiej, jak i Marty, wraz ze zdjęciami i opisem roślin. Książka była tym cenniejsza, że została wydana nakładem jedynie trzech egzemplarzy. Z czułością przytuliła ten wyjątkowy skarb i nie mogła się doczekać, kiedy ją będzie mogła na spokojnie przeczytać.
Nie zapomniała również o swojej chrześnicy, zaglądała do niej przy każdej możliwej okazji. Była przyjmowana przez rodziców maleństwa niemal jak najważniejszy członek rodziny. Dziecko chowało się zdrowo, a ona bawiła się wyśmienicie, ciotkując takiemu radosnemu szkrabowi.
Lato nadeszło niezauważenie i dopiero gdy indeks zapełnił się wpisami, zorientowała się, że świat zaczął szykować się na wielkie wakacyjne święto. Jak najszybciej uporządkowała swoje sprawy w mieście i ruszyła w kierunku swoich wiejskich posiadłości ziemskich. Radość była tym większa, że wszyscy już tam za nią tęsknili. A najbardziej Damian, który utrzymywał z nią kontakt przez cały rok. Zresztą ich znajomość rozwijała się nie tylko przez sms-y czy telefonicznie, ale w głównej mierze dzięki „okazyjnym”, jak to miał w zwyczaju mawiać Damian, pobytom w okolicy jej miejsca zamieszkania. Wspólne wyjścia do kina czy na koncert pozwalały Izabeli oderwać się choć na chwilę od książek i sprawozdań laboratoriów. A nawet przyłapywała się czasem na tym, że z utęsknieniem wyczekiwała jego kolejnego przyjazdu. Po dłuższych okresach rozstania była przekonana, że nic by się nie stało, gdyby ją odwiedził bez żadnej specjalnej okazji, czy sprawy do załatwienia w mieście. Poznała go z kilkoma swoimi koleżankami i po ich reakcjach jeszcze bardziej się upewniła, że warto z nim spędzać więcej czasu. Nie żeby się nim chciała popisywać, po prostu najzwyczajniej w świecie nie miała nic przeciwko, żeby koleżanki zazdrościły jej takiego bystrego chłopaka.
Jak zwykle odwoził ją tata. Gospodarze czekali już na gości z obiadem. Praktycznie od jej ostatniej wizyty niewiele się zmieniło, oprócz oczywiście rozmiarów i masy Lusi, która przez zimę wyrosła na dorodny okaz swojego gatunku. Świnka nie odstępowała Izy nawet na krok, jak by mogła to by nawet leżała u niej na kolanach. Niestety obecne gabaryty raczej jej na to nie pozwalały. Zwierzę wyczuwało nastrój swojej pani intuicyjnie, więc Iza nie musiała się wysilać przy wydawaniu pupilce poleceń.
Serdeczne powitania wreszcie dobiegły końca i można było usiąść do pięknie pachnącego posiłku. Ojciec Izy nie mógł się nadziwić apetytowi własnej córki:
— Dziecko, jak ty jesz?! Wygląda na to, że my cię cały rok głodzimy.
— No co! To jest pyszne. Mrożonki i fast foody bokiem mi już wyszły — odpowiedziała bez skrępowania i z pełnymi ustami.
Tata tylko machnął ręką i porzucając konwenanse, nałożył sobie kolejną całkiem sporą porcję.
Po godzinie wspólnie spędzonego czasu odjeżdżał żegnany przez wszystkich, z zapasami jedzenia w bagażniku na cały tydzień lub nawet miesiąc. Pobiegła do swojego pokoju na górę rozpakować walizki. Odetchnęła z ulgą, nareszcie poczuła, że ma wakacje, że jest we właściwym miejscu, można by rzec, że niemal u siebie.
Resztę dnia spędziła z Lusią w ogrodzie, ciesząc się piękną pogodą i towarzystwem swojego ulubionego zwierzaka, który ciągle dopraszał się od swojej opiekunki pieszczot i smakołyków rosnących na drzewach poza zasięgiem jego ryjka.
Rozdział II
Obudził ją rano ból podbrzusza, co miesiąc powtarzało się to samo, pierwsze dni okresu były nie do wytrzymania. Ubrana w dresy, nieuczesana, ledwo o własnych siłach zeszła do kuchni. O jedzeniu czegokolwiek nawet nie mogło być mowy, chciała jedynie napić się czegoś ciepłego i zapytać Martę o środek przeciwbólowy. Opadła ciężko na krzesło przy stole. Chyba nie wyglądała najlepiej, bo gospodarze obserwowali ją z troską w oczach. Upiła łyk przygotowanej herbaty i poprosiła:
— Nie dałabyś mi czegoś przeciwbólowego?
Zamiast Marty odpowiedział jej Edi:
— Porządna wiedźma nie faszeruje się z byle powodu.
Spojrzała na niego przekrwionymi z cierpienia oczami, nie miała ochoty na zbędne dyskusje.
— Co ty wiesz o bólu, ledwo żyję.
— Różnie w życiu bywało, ale z twoimi możliwościami żadne środki nie są ci potrzebne.
Nawet ją to zainteresowało:
— To znaczy?
— Chyba uczą was tam na studiach zasady „Lekarzu lecz się sam”!
— O co ci chodzi? Doskonale wiem, co mam wziąć! Tylko chciałam, żeby Marta wybrała mi coś szybko działającego na mój ból.
— Po pierwsze primo to chcesz usunąć skutek, a nie przyczynę, a po drugie primo to ciągle wierzysz, że cokolwiek z zewnątrz jest skuteczniejsze niż ty sama. W końcu to twój organizm, chyba wypadałoby się z nim zacząć dogadywać.
Miała po dziurki w nosie te jego wszystkie „prima”, zaciskając zęby z ironią w głosie wyjaśniła:
— Wyraźnie mu rano powiedziałam, żeby mnie przestało boleć, ale on najzwyczajniej w świecie mnie jakoś słuchać nie chce!
Marta krzątająca się w tym czasie po kuchni przyniosła i postawiła na stole kubek z jakimś naparem, Iza od razu sięgnęła po niego. Edi wstał i machając ręką z dezaprobatą powiedział:
— Jesteś w stanie panować nad własnym organizmem. Wystarczy odrobinę koncentracji i skupienia, a możesz uzyskać wpływ na własny organizm. Wlewając do niego te wszystkie cudowne naleweczki, dowodzisz jedynie, że to twój organizm przejmuje kontrolę nad twym umysłem, a powinno być odwrotnie.
I ostentacyjnie wyszedł do łazienki. Trzymała kubek w rękach niepewna czy ma wypić zawartość. Po kilku chwilach wahania zwróciła się do Marty:
— A ten twój mądrala to sam potrafi wpływać na własny organizm, czy tylko tak się popisuje?
Marta łagodnie uśmiechnięta przytaknęła i dodała:
— I nie tylko na swój.
Nie do końca przekonana ostrożnie odstawiła kubek i zapytała:
— A ty co byś robiła na moim miejscu, gdyby cię tak strasznie bolało?
— To co zwykle. Czyli przytuliłabym się do niego.
Zaskoczona jej odpowiedzią drążyła temat dalej:
— Ale po co?
— On już tak ma, jak jest ktoś w potrzebie, automatycznie próbuje mu pomóc.
— Chcesz mi powiedzieć, że wystarczy się do niego przytulic i ból minie?
Rozbawiona Marta wyjaśniła:
— Spróbuj, to się przekonasz. Zapewne przy okazji usunie również przyczynę twoich problemów.
Rozważała wszystko w swym umyśle nie do końca przekonana o takiej metodzie terapii. W końcu zapytała:
— A jak szybko to przytulanie zacznie działać?
— To zależy. Jeśli lubi cię choć trochę, to myślę, że po kilkudziesięciu minutach powinno być po sprawie.
— Czyli im bardziej kogoś lubi, tym szybciej to działa?
Marta przytaknęła i wróciła do swoich zajęć. Do kuchni wszedł Edi i z groźną miną zlustrował ilość płynów w kubku stojącym przed Izą. Postanowiła zaryzykować, w końcu nic nie traciła. Wstała i ze słowami „Ależ ja się za tobą stęskniłam” rzuciła mu się na szyję.
Na początku stał jak słup soli, całkowicie zaskoczony jej zachowaniem. Mimo to czuła jak przechodzą przez jej ciało fale ciepłej energii płynącej od niego. W końcu poczuła jak niepewnie i delikatnie poklepał ja po plecach. Puściła go i postanowiła pójść do siebie i poczekać aż ból minie. Na wszelki wypadek wzięła ze sobą kubek z naparem i ruszyła w kierunku schodów. Edi wrócił do spożywania swojego porannego posiłku. Doszła do połowy schodów i zatrzymała się, żeby przeanalizować stan organizmu. Po bólu nie było niemal śladu. Wnioski nasuwały się same: skubaniec nie dosyć, że jej pomógł, to jeszcze okazało się, że jednak ją lubi.
Wróciła, odstawiła kubek na stół i czule przeczesując mu włosy palcami, powiedziała:
— Dziękuję.
Udając oburzonego bronił się:
— No co jest! Znowu się będę musiał czesać.
Iza już w lepszym nastroju zażartowała:
— Myślałam, że ty w ogóle nie masz grzebienia.
Marta patrząc na jego głupią minę też nie wytrzymała:
— Bo idealną i wzorcową fryzurę mąż mój układa osobiście własnymi „palcyma”!
Wspinając się po schodach, usłyszała jeszcze jego niby nadąsany głos:
— A na drugi raz pomyśl, czy by sobie jakiego chłopa nie znaleźć! To ci się wszystko samo wyreguluje.
Marta zareagowała natychmiast:
— Dajże dziecku spokój! Niech sobie dzisiaj trochę odpocznie.
Wolała nie podejmować tego tematu, pomknęła do pokoju i wskoczyła do łóżka. Postanowiła poleżeć jeszcze trochę i poczytać wreszcie coś innego niż medyczne podręczniki.
Przed obiadem czuła się już na tyle dobrze, że postanowiła pomóc gospodarzom. Marta zdecydowanie poprosiła ją o zrobienie sobie dnia wolnego od wszelkiej pracy, tłumacząc że ma wakacje, ciężko na nie zapracowała, a robota nie zając, nie ucieknie. Spędzanie czasu na hamaku w ogrodzie w towarzystwie Lusi bardzo jej odpowiadało. Czytała sobie książkę i popijała rabarbarowy kompot ze szklanicy, którą trzymała na ustawionym obok jej legowiska stołeczku. Do jej obowiązków należało jedynie drapanie od czasu do czasu Lusi po wielkiej głowie i podrzucanie jej wypatrzonych na drzewach najbardziej dojrzałych owoców. Na początku wybierała te najpiękniejsze, ale zauważyła, że jej pupilka nie gardzi nawet tymi z robakiem w środku. A chyba takie nawet lepiej smakowały, bo śliniła się przy ich konsumpcji i czekała na więcej.
Po południu przyjechał do niej Damian. Oboje siedzieli sobie na ławeczce przed domem i przyjemnie gaworzyli. Nawet nie zauważyła, jak podszedł do nich Edi i zagaił:
— Ooo i kawaler się znalazł. Może przestałbyś filozofować i wziął się wreszcie za robotę.
Spłonęła cała rumieńcem. Zacisnęła wargi, żeby nie powiedzieć czegoś brzydkiego. Damian zerwał się z ławki i nie mogąc zrozumieć, o co chodzi gospodarzowi, zaoferował:
— Jak trzeba ci w czym pomóc, to ja bardzo chętnie!
Edi załamany pokiwał głową i westchnął głęboko:
— Ech! Szkoda gadać. Ja tam sobie radę daję ze wszystkim. Pannie byś pomógł!
Korzystając z okazji, że chłopak na nią nie patrzy, na migi pokazała Ediemu, co z nim zrobi, jak nie skończy tego tematu i zaraz sobie stąd nie pójdzie. Chyba załapał o co jej chodzi, poszedł dalej w swoim kierunku. Zdezorientowany Damian zapytał niepewnie:
— Nie wiesz, o co mu chodziło?
Wzruszyła ramionami, kolor skóry na twarzy wracał już do normy. Postanowiła skierować jego myśli na inny temat:
— Sama nie wiem, od rana taki jakiś nadąsany chodzi. Zastanawiam się, czy by nie wziąć się solidnie za remont domu po Malinowskiej. Na razie to wszystko jakoś stoi, ale bez generalnego remontu to tam się nie obejdzie.
— Nie ma co się zastanawiać. Trzeba się za to wziąć jak najszybciej, szkoda by było zmarnować, bo to bardzo ładny kawałek ziemi jest. Ja mam teraz troszkę więcej pracy, lecz załatwię najpilniejsze sprawy i myślę, że za tydzień będę mógł ci pomóc.
Odetchnęła z ulgą. Wyglądało na to, że się nie zorientował, co miał na myśli tamten Gamoń. Na wszelki wypadek, żeby nie znaleźć się ponownie na jego drodze, zaproponowała chłopakowi wspólny spacer po okolicy. Było uroczo, szli sobie w trójkę beztrosko pomiędzy polami, napawając się pięknem tutejszej przyrody. Lusia miała okazję penetrować teren w poszukiwaniu smakołyków, a oni mieli mnóstwo tematów do omówienia. W pewnym momencie Iza wróciła do tematu jej domu po Malinowskiej:
— A rodzice nie będą mieli do ciebie pretensji, że zamiast pracą będziesz zajmował się moim remontem?
— Nie ma problemu. Jak tylko skończyłem osiemnaście lat, moja mama dała mi wolną rękę. Stwierdziła, iż poświeciła na moje wychowanie wystarczająco dużo czasu, bym teraz umiał podejmować właściwe decyzje.
Trochę ją zaskoczyło takie podejście do opieki nad dziećmi. Z ciekawości kontynuowała dociekania:
— A co na to twój tata?
Mina chłopaka zmieniła się natychmiast. Zorientowała się, że weszła na drażliwy dla niego temat. Odpowiedział dopiero po dłuższej chwili:
— Wychowywałem się bez ojca.
Ścisnęło ją w środku, nie dziwiła się zmianie jego nastroju. Ale skoro już weszła na ten temat, chciała mieć pełen obraz sytuacji.
— Rodzice się rozwiedli?
Damian uśmiechnął się łagodnie i spokojnie wyjaśnił:
— Nigdy się nie ożenili. Na szczęście nie wiem, kto jest moim ojcem.
— Jak to na szczęście? — odparła i zamrugała oczami ze zdziwienia.
Chłopak z ostrym zacięciem w głosie odpowiedział:
— Na szczęście dla niego!
W lot zrozumiała jego przekaz, szybko zmieniła temat. Nie chciała dłużej krępować go zbyt wścibskimi pytaniami. Wieczór tworzył barwne pejzaże na nieboskłonie, przyroda szykowała się do nocnej zmiany. W takich klimatach mogła z nim wędrować godzinami.
Odprowadził ją do domu dopiero po zachodzie słońca. Lusia z nadmiaru wysiłku od razu legła w swoim ulubionym dołku pod ścianą stodoły, a Iza podążyła do domu wiedziona smakowitymi zapachami, które wydobywały się przez otwarte kuchenne okno. Gospodarze czekali już na nią z kolacją. Dopiero na widok stołu uświadomiła sobie, jaka była głodna. Niemal rzuciła się na jedzenie.
Podczas kolacji panował dziwny nastrój. Edi niemal się nie odzywał. Iza domyślała się, że Marta cały czas pilnuje męża, żeby siedział z zamkniętymi ustami. Akurat Izie to bardzo pasowało, bo chciała mieć trochę spokoju podczas posiłku. Podziękowała za pyszne jedzenie i już chciała odejść, gdy Edi niby od niechcenia zapytał:
— Jak tam spacerek? Nóżki nie bolą?
Marta podbiegła i zacisnęła mu dłonią usta.
Czuła, że szykuje kolejny podstęp, więc kierując się w stronę schodów, odpowiedziała:
— Tylko trochę.
Z trudem udało mu się uwolnić od siłującej się z nim Marty, ale zdążył szybko wybełkotać:
— A powinny drżeć! Ze zmęczenia!
Uznała, że czas opuścić jego grubiańskie towarzystwo i szybko pokonywała kolejne stopnie. Z kuchni dobiegały ją odgłosy toczonych tam dalej zapasów, którym wtórowały piski i śmiech Marty. Chwile jeszcze nasłuchiwała, czy nikomu nie dzieje się żadna krzywda i zamknęła drzwi od pokoju. Wyglądało na to, że gospodarze doskonale się bawią, więc na wszelki wypadek puściła sobie trochę głośniej muzykę i wskoczyła pod prysznic.
Rozdział III
Ku jej zadowoleniu stwierdziła o poranku, że ból tym razem nie zepsuje idealnie zapowiadającego się dnia. Pełna zapału od razu po śniadaniu ruszyła wraz z gospodarzami do pracy w ogrodzie. Co prawda ręce i kręgosłup nie były przyzwyczajone do fizycznego wysiłku, jednak wykonywała powierzone jej zadania z entuzjazmem. Liczyła na to, że jak troszkę u nich popracuje, to później będzie mogła liczyć na pomoc Ediego przy odbudowie swojego gospodarstwa. Koło południa, kiedy słońce stojąc w zenicie zaczęło prażyć niesamowicie, zeszły z pola, by uchronić się w chłodnym domu. Wzięła odświeżający prysznic i zeszła pomóc Marcie w gotowaniu. Pracowały ramię w ramię, niczym dobrze rozumiejące się siostry. To był dla niej prawdziwy psychiczny wypoczynek i odskocznia od stresów związanych ze zdobywaniem zaliczeń i zdawaniem egzaminów. Jedyne czym się ewentualnie mogła teraz stresować, to obawa przed przesoleniem zupy. Obiad był gotowy, podały wszystko na stół. Gospodarz był wyjątkowo zadowolony, widząc jak sprawnie ze sobą współpracują. Po spróbowaniu pierwszej potrawy wydał ostateczny werdykt:
— Dobra by była z ciebie kandydatka na żonę! Lata swoje już masz, hektarów aż nadto, gotujesz całkiem nieźle i zapewne studia kiedyś skończysz. Gdyby nie charakterek, to mógłbym poszukać ci jakiegoś bogatego kawalera.
Jedzenie utknęło jej w gardle, z trudem uniknęła zakrztuszenia. Zanim odpowiedziała, pooddychała trochę, żeby puls wrócił do normy.
— Dziękuję bardzo. Sama sobie znajdę. Obawiam się, że twój kandydat byłby zbyt podobny do ciebie. A jeden taki w rodzinie, to aż nadto!
Humor dopisywał mu dalej, najpierw zwrócił się do żony:
— Słyszałaś kobieto, zostałem przyjęty do rodziny!
A potem do Izy:
— Wierzę, że sobie poradzisz, tylko nie czekaj aż ludzie będą ci wytykać staropanieństwo!
Nie mogła pozostać mu dłużna:
— Przyganiał kocioł garnkowi!
— No co, „mężczyzna jest jak stare wino, im starszy….
Marta weszła mu w pół zdania i dokończyła za niego:
— tym dłużej powinien przebywać w szopie!”
Edi nie przejął się uwagą małżonki, wzniósł wskazujący palec do góry, prorokującym głosem zapowiedział:
Jeszcze wspomnisz me słowa
Bo przyjdzie taki czas
Że nawet serca twego kamień
Płonąć będzie jak suchy las!
Iza patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, o taki zmysł artystyczny nawet nie ośmieliłaby się go podejrzewać. Marta z dumą pogłaskała męża po rozczochranej jak zwykle czuprynie i zadowolona wyjaśniła:
— On nawet nie czuje, jak mu się fajnie czasem rymuje.
Wiejski poeta w tym czasie pochylił się nad deserem i skupił się na jedzeniu.
Po deserze Iza zapytała o możliwość wynajęcia okolicznych budowlańców, na tyle bystrych i sprawdzonych, żeby pomogli jej chociaż w najpilniejszych robotach remontowych. Edi zobowiązał się popytać po znajomych, ale nie dawał jej zbytnich nadziei. Był środek sezonu i większość fachowców wyjechało na kontrakty do większych miast i za granicę.
Postanowiła, że nawet jeśli nikt się nie znajdzie, sama spróbuje trochę tam uporządkować teren. A może przy pomocy Damiana zabezpieczą dom na tyle, by nie niszczał do przyszłego sezonu budowlanego. Umówiła się z nim na popołudnie, obejrzą razem jej posiadłość i zdecydują od czego zacząć.
Pomogła gospodyni posprzątać po obiedzie. Jak wszystko już lśniło, postanowiła dokończyć trawienie obiadu na sprawdzonym już wcześniej wygodnym hamaku. Z kubkiem kompotu truskawkowego pobiegła do ogrodu. Podchodząc do rozwieszonego w cieniu drzew jej wymarzonego miejsca wypoczynku, ze smutkiem zobaczyła, że jest już zajęte przez uporczywego gospodarza. Przez chwilę zastanawiała się, jak delikatnie wyjaśnić człowiekowi, żeby sobie gdzieś poszedł i pozwolił pobujać się w spokoju. Edi wyraźnie ucieszył się na widok zbliżającego się gościa i zanim zdążyła coś wymyślić, powiedział:
— Ooo, dobrze, że przyniosłaś mi piciu! Gorąco dzisiaj, a nie chciało mi się iść do domu.
Nadzieja na wygodne leżakowanie rozpłynęła się niczym poranna mgła. Chcąc wyjść jakoś z twarzą, usiadła na stojącym obok taboreciku. Milczała, czekając aż się może sam domyśli, że wypadałoby damie odstąpić legowisko. No cóż, chyba się rozczarowała, bo Edi ani myślał przerywać miłe chwile na hamaku, a jedynie zapytał:
— Coś cię martwi, Aniołku?
Akurat chwilowo nie miała żadnych zmartwień wyjąwszy brak miejsca na leniuchowanie. Ale coś powiedzieć wypadało:
— Z tym kontrolowaniem własnego organizmu…, to jak się tego nauczyć?
Rozmówca nieco się rozbudził i był bardzo zadowolony z tematu, który poruszyła. Zapowiadał się dłuższy wykład.
— Prosta sprawa. Zgodnie z wszelkimi pierwotnymi zasadami podświadomość ma kontrolować wszystkie funkcje życiowe organizmu, żebyśmy nie musieli zajmować się pamiętaniem o oddychaniu, jedzeniu czy sikaniu. To ona zarządza naszym wzrostem, rozwojem biologicznym i metabolizmem. Praktycznie nie ma na ziemi człowieka, który by posiadał wiedzę na temat wszystkich procesów zachodzących w jego własnym ciele.
Przerwała mu:
— Przecież medycyna już sporo odkryła w tej dziedzinie.
— Coś tam odkryła, zaledwie niewielki ułamek. Tylko po co, skoro i tak nie potrafi tego wykorzystać. Medycyna w ostatnich latach rozwinęła się do rangi wielu niezależnych dziedzin nauki. Badacze i naukowcy nawymyślali różnych lekarstw i terapii, a ludzie jak chorowali tak chorują, i wygląda na to, że chorób jakoś dziwnie przybywa.
— To co, badania nad chorobami i nowymi lekami nie mają sensu.
— Jakiś tam sens mają. Zawsze witamina C czy aspiryna się przyda, ale sama zapewne już wiesz, że z antybiotykami jest tyle samo pożytku, co problemów. Chemioterapia wyniszcza organizm niemal doszczętnie. Gdyby ludzie mieli jakąś alternatywę, to nikt o zdrowych zmysłach by się na nią nie zgodził. W porównaniu z latami powojennymi mamy mnóstwo szpitali i ośrodków zdrowia, a mimo to chorych jest coraz więcej.
— Ale po to właśnie pracują naukowcy, żeby odkryć wszystkie tajemnice.
Edi skrzywił się z niesmakiem i kontynuował:
— Życzę im powodzenia na najbliższe tysiąc lat. A podświadomość każdego z nas już dzisiaj doskonale wie, jak ma funkcjonować organizm i świetnie potrafi sobie z nim radzić.
— Chyba nie za bardzo, skoro jest tylu chorych!
— I tu właśnie poruszyłaś najistotniejszą kwestię. Podświadomość tak działa, jak my jej na to pozwalamy. Skoro nasze zdrowie powierzamy w ręce obcych nam ludzi i wierzymy, że jedynie łykając zamknięte w plastikowe opakowania tabletki możemy wyzdrowieć, to nie wykorzystujemy najważniejszego naszego sojusznika, jakim jest nasze własne „Ego”.
— Rozumiem, że odradzasz ludziom korzystania ze współczesnej medycyny?
— Ależ skąd, niczego nikomu nie odradzam. Jedynie uważam, że najlepszym rozwiązaniem jest nie chorować.
Rozbawił ją tym stwierdzeniem.
— To wprost genialne! Wystarczy nie chorować i nie ma wtedy potrzeby nikogo leczyć. Dobrze zrozumiałam, czy coś pokręciłam?
— Dokładnie tak. Skoro podświadomość od początku twoich narodzin tworzy i organizuje metabolizm twojego ciała, to wystarczy dojść z nią do porozumienia i po problemie.
Westchnęła głęboko i brnęła w ten temat dalej:
— To gdzie jest haczyk? Ja nie znam zbyt wielu osób, którzy to potrafią, a z pewnością wszyscy by chcieli!
— Kłopot w tym, że nasza podświadomość tak bardzo chce się nami opiekować, że praktycznie nas ubezwłasnowolnia. To ona narzuca nam swoje pomysły na bogate i dostatnie życie, na nieustawiczną walkę o pozycję, status i władzę. O zaspokajaniu potrzeb fizjologicznych chyba wspominać nie muszę. Skłania nas do wielu działań, które są nam zupełnie do szczęścia niepotrzebne. Chyba zdajesz sobie sprawę, ilu ludzi umiera z milionami na koncie, bo nawet nie zdążyli przejeść tego wszystkiego, na co z takim trudem zapracowali. A pozostali wymyślają sobie marzenia o dalekich podróżach, nieprzebranych skarbach, super furach czy pięknych jachtach i są nieszczęśliwi z powodu ich braku przez całe życie.
Iza się naburmuszyła:
— Mnie tam nikt nic nie narzuca!
— Achaaa! No to spróbuj nie myśleć o niczym przez dziesięć minut! Twoje ego podsunie ci w tym czasie tysiąc myśli, bylebyś tylko była czymś wiecznie zaabsorbowana.
— Potem spróbuję i zobaczymy.
— Idę o zakład, że nie wytrzymasz nawet minuty!
Wolała się z nim na razie nie zakładać, po chwili zastanowienia zapytała:
— No dobra, to jak mam zacząć dogadywać się z tą twoją podświadomością?
Uśmiechnął się do niej tajemniczo:
— Na razie dogadaj się ze swoją własną, a o mojej pogadamy innym razem.
— Ok, czyli co mam robić?
— Już ci powiedziałem. Ćwicz całkowite niemyślenie. Jeśli nauczysz się kontrolować to, co ego próbuje ci wcisnąć jako twoje własne myśli, to dalej już pójdzie z górki.
Długo wszystko analizowała, w końcu nie wytrzymała i zapytała wprost:
— A mogłabym poćwiczyć na hamaku?
Z wielkim bólem i poświęceniem na twarzy, powoli i niechętnie zlazł wreszcie z zajmowanego legowiska. Poprawił ubranie i zwrócił się do Izy:
— Daj, przytrzymam ci kubek, bo rozlejesz.
Podała mu naczynie i zadowolona zaczęła się układać na upragnionym hamaku. Jak już wygodnie leżała, zorientowała się, że Edi zostawił kubek na taboreciku i poszedł w kierunku stodoły. Zamknęła oczy i podjęła pierwszą banalną próbę niemyślenia. Po kilku sekundach coś jednak ją rozproszyło. Podjęła kolejną, również nieudaną. Przy piątej próbie była już pewna, że musi się napić kompotu, to pójdzie jej łatwiej. Sięgnęła do kubka i zbulwersowana stwierdziła, że jest pusty. Wyglądało na to, że Gamoń wyżłopał jej pyszny kompocik i nie zostawił nawet łyka. Musiała się uspokajać dłuższą chwilę, bo iść do domu po kolejną porcję nie chciała. Podejrzewała, że Edi czai się gdzieś w pobliskich krzakach i tylko czeka, żeby znowu zająć jej miejsce.
Zawzięła się w sobie, skupiła najmocniej, jak potrafiła. Tym razem szło jej coraz lepiej, czuła że minimum piętnaście sekund potrafi trwać, nie rozważając żadnej zbędnej myśli. Zadowolona z osiągniętego sukcesu wyrównała oddech i postanowiła iść na całość. Tym razem postanowiła wytrzymać całą minutę. Oczyściła umysł, oddaliła od siebie wszystkie myśli, odsunęła te, które uporczywie nadal pchały się jej do głowy. Udało się. Poczuła stan, w którym stanęła obok codziennych problemów i zmagań z rzeczywistością. Minęło około trzydzieści sekund. Świat toczył się własnym rytmem, ptaki śpiewały, owady kręciły się po ogrodzie, a Iza smacznie sobie spała głębokim i spokojnym snem w wygodnym hamaku.
Obudziła się po godzinie. Podsumowując efekty swoich dzisiejszych ćwiczeń, doszła do wniosku, że może sukcesów zbytnich nie osiągnęła, ale wyspała się należycie. Taki popołudniowy wypoczynek dobrze jej zrobił, czuła się zrelaksowana i pełna energii na spotkanie z Damianem.
Chłopak zgodnie z obietnicą zabrał ją na wycieczkę po włościach należących kiedyś do śp. Malinowskiej, a w chwili obecnej do niej. Długo chodzili, oglądając wszystkie kąty i zakamarki. Fachowcami nie byli, ale mimo to stanu technicznego nie oceniali zbyt wysoko. Trzeba było włożyć mnóstwo pracy, żeby udało się przystosować stare, zapuszczone gospodarstwo do obecnych standardów. Iza miała pewne wyobrażenia dotyczące jej przyszłego domku. Dlatego tym bardziej zakres prac wymagał większych kosztów i przebudowania kilku pomieszczeń. Przed odjazdem chłopak dla zabawy nauczył ją jak odpalać i prowadzić motor. Podwórko było na tyle duże, że z wielkimi emocjami, ale jednak udało się jej zrobić kilka kółek i nie wpaść w żadną szopę czy stodołę.
Wracając, spotkali swoją chrześnicę spacerującą w wózku razem z mamą. Zostawili motor na poboczu i razem poszli polnymi duktami, gawędząc wspólnie niemal o wszystkim. Iza korzystając z rzadkiej okazji, uczyła się kierować dziecięcym wózkiem, przecież taka umiejętność kiedyś mogła się jej przydać. Przed zmrokiem była już w domu. Siedząc w salonie na swoim ulubionym fotelu, dowiedziała się od gospodarza, że ze znalezieniem fachowców w tym sezonie już nic nie będzie. Trochę ją ta wiadomość zasmuciła, liczyła, że jednak Ediemu uda się kogoś znaleźć i namówić. No trudno, przecież „z pustego to i Salomon nie naleje”, będą musieli jakoś sobie z tym poradzić.
Marta widząc jej zafrasowaną minkę, zmieniła temat i poprosiła Izę o nazbieranie potrzebnych ziół z leśnej polany, którą pokazała jej w zeszłe wakacje. Ona sama jutro miała poumawianych pacjentów i nie mogła pójść razem z nią. Dziewczyna zgodziła się chętnie, spędzenie większości dnia w lesie to był dobry pomysł. Lubiła las, a tę uroczą polanę, na której rosły zioła w szczególności.
Przy okazji zapytała Martę:
— Przeglądałam zielnik, który od ciebie dostałam. Odwaliłaś kawał dobrej roboty. Tylko czemu część przepisów jest wydrukowana na czerwono?
— Bo to receptury raczej już historyczne i nie możemy ich teraz sporządzić.
Zaskoczona jej odpowiedzią dociekała dalej:
— Dlaczego?
— Bo potrzebne są do nich rośliny, które już w tej okolicy nie występują, albo w ogóle nikt o nich nie słyszał. Z szacunku do śp. Malinowskiej zamieściłam je w zielniku, żeby jej wiedza i doświadczenie nie przepadło. Może kiedyś uda się odnaleźć te zioła, wyhodować w większej ilości i sprawdzić ich działanie.
Wspomnienie śp. Malinowskiej napełniło ją nostalgią, tęskniła za tą przemiłą kobietą. Przytaknęła ze zrozumieniem głową i życząc wszystkim spokojnej nocy, udała się do siebie na górę.
Wieczór był cichy i spokojny, jedynie cykady urządziły sobie nocny koncert.
Wyłączając przed snem komórkę, odczytała ostatnią wiadomość dzisiejszego dnia od Damiana:
Nie wiem kim jesteś
I jakie twe imię
Wiem że przez Ciebie
Radośniej się żyje
Daj mi szansę by
Choć cień nadziei
Przesunął horyzont
Ku barwie zieleni
Raju stworzyć nie umiem
Lecz wszystko co z wiatru i wody
Mogę jeśli zechcesz
Rzucić Ci pod nogi
Dłuższy pobyt na wsi pozwalał jej sądzić, że na prowincji drzemie o wiele większy potencjał artystyczny niż przypuszczała. Izie zupełnie to nie przeszkadzało, a nawet liczyła na to, że przed zaśnięciem będzie częściej dostawała taką lekturę do poczytania. Po takiej literaturze spało się jej o wiele smaczniej.
Rozdział IV
W uroczy poranek, kiedy ptaki rozśpiewały się na dobre, a motyle zaczęły unosić się ponad łąkami pełnymi kwiatów, Iza wyruszyła z wiklinowym koszem po zioła z leśnej polany. Oczywiście jak zwykle w takich wyprawach towarzyszyła jej Lusia, biegnąc przed nią swoim świńskim truchtem. Lubiły takie wspólne poszukiwania runa leśnego. Iza korzystała z niesamowitego węchu swojej towarzyszki, który pozwalał na wyszukiwanie nawet najbardziej ukrytych korzeni i roślin, a Lusia w tym czasie znajdowała dla siebie różne smakołyki, których nie mogła znaleźć w rejonie zamieszkiwanego podwórka. Dobrze już znały okolice, poruszały się po leśnych ścieżkach pewnie i bezpiecznie. Posiadanie tak dużego zwierzęcia miało swoje zalety. Lusia robiła tyle hałasu przeszukując pobliskie krzaki i ryjąc w ziemi, że odstraszała chyba wszystkie zwierzęta w najbliższym otoczeniu. Iza nie mogła czasem uwierzyć, jak inteligentne jest to stworzenie, rozumiały się niemal bez słów. Wystarczyło, że Iza znajdowała interesującą ją roślinę, Lusia wilgotnym ryjkiem badała jej zapach, po czym ruszała na szukanie kolejnej takiej samej. Kiedy nie nadążała zbierać znalezionych ziół, zwierzę kładło się i cierpliwie czekało na swoją panią. Reagowała na przywołanie jak dobrze wyszkolony pies, porzucając nawet najciekawsze znalezisko, gdy tylko usłyszała wołanie właścicielki lub cmoknięcie, którym Iza miała zwyczaj się z nią komunikować.
Nie przemęczały się zbytnio, dzień stawał się coraz gorętszy i owady zaczęły śmielej atakować ich lekko spocone ciała. Jak tylko czuły znużenie, siadały w cieniu drzew, ciesząc się spokojem panującym w leśnych ostojach i dzieląc się pysznościami, które Iza zawsze zabierała ze sobą na takie wycieczki.
Koszyk był już pełen ziół i korzeni. Zbliżało się południe, czas było wracać do domu, szczególnie że zapasy smakołyków i wody skończyły się na ostatnim postoju. Szły leśną ścieżką prowadzącą do wsi, Lusia korzystała z ostatniej okazji znalezienia w pobliskich chaszczach czegoś ciekawego. Jej chrumkanie dobiegało raz z jednej, raz z drugiej strony ścieżki, co pozwalało Izie kontrolować jej położenie i dostosowywać tempo marszu do ilości znalezionych przez Lusię podziemnych skarbów.
Leśna ścieżka się skończyła, weszły na boczną drogę prowadzącą wzdłuż betonowego ogrodzenia dawnego gminnego gospodarstwa rolnego. Obiekt był w fatalnym stanie; od lat nieremontowany, pozostawiony na pastwę warunków atmosferycznych i lokalnych szabrowników. Straszył swoim wyglądem i szpecił krajobraz. Przyciągał jedynie lokalnych amatorów taniego wina i poszukiwaczy przygód w rodzaju „co mi zrobisz jak mnie złapiesz?”. Przy murze ciasno rosły pokrzywy, a z drugiej strony pobocze wąskiej drogi kończyło się rowem melioracyjnym niemal całkowicie porośniętym tarniną i krzewami dzikiej róży. Było to idealne środowisko dla Lusi, która z wielkim zapałem ruszyła w błotnisty rów, chłodząc swoją jasną karnację skóry w płytkich kałużach wyjątkowo czystej wody. Iza przykucnęła na środku drogi, żeby wytrzepać z tenisówek piasek i patyki, które się tam znalazły, zapewne podczas wędrówki po leśnych duktach. Zdjęła obuwie, wysypała zawartość i wytrzepała chroniące stopę skarpetki. W momencie, w którym podjęła próbę wciśnięcia tenisówki z powrotem na stopę, w pobliżu usłyszała dźwięk uruchomionego samochodu. Okoliczną ciszę przerwał ryk wchodzącego na wysokie obroty silnika. Z piskiem opon z pobliskiej bramy w ogrodzeniu wyjechał na drogę pojazd w tumanach kurzu, który po kilku zygzakach sinusoidy obrał kierunek na wprost Izy. Nie miała czasu na żadną reakcję, strach sparaliżował mięśnie, nawet nie wiedziała, gdzie uciekać. Przerażona obserwowała zbliżający się szybko pojazd, czas jakby zatrzymał się w miejscu, jej los zdawał się być niemal przesądzony.
Kilkadziesiąt metrów przed nią, z gęstych krzaków wyskoczyła Lusia i stanęła całą swoją tuszą na wprost pędzącego samochodu. Wyglądało na to, że kierowca dostrzegł zwierzę, bo w ostatniej chwili podjął próbę hamowania. Na pokrytej kurzem i piaskiem nawierzchni nie miał szans na zatrzymanie pojazdu. Iza jak w zwolnionym filmie widziała, jak samochód uderza w Lusię. Zamknęła oczy, nie chciała wierzyć w to, co się dzieje.
Gdy wszystko ucichło, zmusiła się do otworzenia powiek. W opadających tumanach kurzu stał samochód, a przed nim leżała jej ukochana Lusia. Samochód wycofał się gwałtownie. Iza podbiegła do leżącej na drodze przyjaciółki.
Z oddali dobiegały ją obrzydliwe przekleństwa, rzuciła okiem w kierunku stojącego samochodu, przy którym na chwiejnych nogach, w miarę młody mężczyzna oglądał uszkodzony zderzak. Zewnętrzny świat też dla niej nie istniał, liczyła się tylko leżąca na drodze poraniona Lusia. Spróbowała się skupić na ustaleniu, jak może pomóc zwierzęciu. Zza swoich pleców usłyszała:
— K….., świni nawet nie umiesz upilnować!?
Czuła jak pękają w niej wszystkie zabezpieczenia, twarz zmieniła się jej błyskawicznie. Nie próbowała nawet z tym walczyć. Z całą wściekłością, jakiej od dawna nie pamiętała, spojrzała na chwiejącego się żula. Miała wrażenie, że wypełzają z niej najgorsze emocje i uderzają w wystraszonego pirata drogowego. Chłopina zachwiał się gwałtownie i potykając o wszystkie nierówności szybko skierował się do pozostawionego pojazdu. Wsiadając do samochodu, zdążył wybełkotać:
— Przecież to tylko świnia!
Iza miała ściśnięte gardło, nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Uniosła wysoko zaciśniętą mocno pięść, by przekazać oprawcy swoje emocje. Nie udało się jej jedynie zacisnąć jednego palca, tego środkowego. Samochód odjechał z piskiem opon.
Na pożegnanie bez zastanowienia wypuściła za nim wszystkie okoliczne demony, lecz zajmowanie się teraz tym pijakiem nie było dla niej tak istotne, jak ratowanie Lusi. Zwierzątko jeszcze żyło, ale oddychało z wielkim trudem i coraz płycej. Iza przytuliła się do niej całym ciałem, chciała jej oddać całą swoją energię, byle tylko pomóc zwierzakowi. Wiedziała, że jest już za późno, przy każdym oddechu krew obficie wypływała z ryjka Lusi. Łzy zalały jej twarz, jedyne co teraz mogła zrobić, to podzielić się z przyjaciółką całą swoją miłością. Przytuliła się do niej mocno i przelewała w nią wszystkie swoje najlepsze emocje. Miała wrażenie, że Lusia odwzajemnia jej uczucia, przez załzawione oczy spojrzała na swoją pupilkę. Wyglądało na to, że zwierzę już nie cierpi, z wyrazem wyjątkowego zadowolenia, niemal z uśmiechniętym ryjkiem patrzyło na Izę wzrokiem pełnym uwielbienia i oddania. Na pożegnanie Iza pogłaskała ją po głowie i ucałowała. Wzrok Lusi zgasł, powieki opadły.
Siedziała na środku drogi zrozpaczona i załamana. Wyciszyła myśli i emocje, skupiła się na tym, by podziękować swojej przyjaciółce za wspólnie spędzone chwile i uratowanie życia. Trwała w zamyśleniu, bez poczucia czasu i przestrzeni.
Powolutku zaczęło do niej spływać uczucie ukojenia i spokoju. Była pewna, że jej Lusia jest nadal przy niej, miłość spływała do Izy z wszystkich stron. Rozpacz ustępowała pogodnemu zaakceptowaniu otaczającego ją świata oraz cyklu życia i śmierci.
Po kwadransie doszła do siebie na tyle, że wyciągnęła telefon i zadzwoniła do Ediego. Wyjaśniła mu, co się stało i poprosiła o pomoc w transporcie Lusi do domu. Słuchał w milczeniu i uważnie, na koniec rozmowy jedynie zapytał dziwnym głosem:
— Rozpoznałaś tego kierowcę?
Przeczuwała jak to się może skończyć, więc na wszelki wypadek spokojnie wyjaśniła:
— Zostaw to mnie. Sama sobie z nim poradzę.
Edi zakończył rozmowę słowami:
— I właśnie tego obawiam się najbardziej!
Po kilkunastu minutach samochód Ediego podjechał na miejsce wypadku. Wyraźnie zmartwiony obejrzał poturbowane ciało Lusi, po czym podszedł do Izy i mocno ją przytulił. Potrzebowała teraz jego wsparcia, nie puszczała go przez dłuższą chwilę, aż uspokoiła się na tyle, by móc opowiedzieć o całym wydarzeniu. Słuchał w milczeniu, gdy przekazywała mu, jak dzielnie Lusia zasłoniła ją własnym ciałem, czule poklepała zwierzę po jeszcze ciepłym karku.
Z wysiłkiem, ale ostrożnie przenieśli zwłoki Lusi do bagażnika samochodu i powolutku ruszyli w stronę domu. Panującą głuchą ciszę przerwała Iza:
— Gdzie ją pochowamy?
— Na księdza raczej nie mamy co liczyć — stwierdził Edi z największą delikatnością.
Westchnęła głęboko. Po cichu liczyła, że może by się udało jakoś w nocy, po ciemku, chociaż pod cmentarnym murem. Jednak rozsądek podpowiadał, że Edi ma rację, dla wielu ludzi takie zachowanie byłoby świętokradztwem. Wchodzenie w takim momencie w konflikt z lokalną społecznością nie miało sensu. Jak była mała, tata spuszczał w klozecie zdechłe rybki akwariowe, twierdząc, że i tak kiedyś dotrą do morza. Jej pierwszego chomika pochowali w pięknym pudełku na podwórku pod krzakiem róż, ale Lusia przecież była wyjątkowa, no i swoją masę miała. Z ciężkim sercem ponownie zapytała:
— To co zrobimy, w końcu to moja przyjaciółka.
Edi po zastanowieniu zasugerował:
— Z prochu powstała.
Iza pokiwała głową, a w myślach dokończyła „i w proch się obróci”, po czym już zdecydowanym i pełnym miłości głosem powiedziała:
— Osobiście dopilnuję ognia na jej stosie!
Dojechali na miejsce, wyszła z samochodu, przed domem czekała na nią Marta. Uściskały się z czułością i bez słów wymieniły się smutnymi spojrzeniami. Wspólnie przeniosły Lusię na prowizorycznie przygotowane nosidła z szerokiej deski i taczek. Edi od razu, z powagą i skupieniem, zawiózł ciało zwierzęcia do stodoły, zostawiając je z daleka od innych zwierząt. Weszli wszyscy do domu, usiedli przy zastawionym do obiadu stole. Wyglądało na to, że nikt nie jest głodny. Iza nie przełknęłaby nawet kawałeczka choćby najpyszniejszej potrawy Marty. Siedzieli w milczeniu. Gospodyni wstała i przygotowała dla nich gorącą aromatyczną herbatę. Po kilku łykach Edi łagodnym głosem zagaił:
— Bez względu na wszystko postaraj się nie pałać nienawiścią w stosunku do tego pijaczka.
Zaskoczona tym stwierdzeniem Iza zapytała:
— A co, żal ci go? Przecież to był największy cham, jakiego w życiu spotkałam!
— Żal mi tylko ciebie. Złość i nienawiść szkodzą tylko tym, którzy noszą w sercu takie uczucia.
— Uwierz mi, tym razem zaszkodzą również temu bydlakowi!
Wyraźnie zmartwiony Edi pokiwał głową:
— Wierzę ci całkowicie. Zapewne nawet będziesz miała z tego chwilową satysfakcję, ale na dłuższą metę najbardziej zaszkodzi to tylko tobie. Zaufaj mi, wiem co mówię.
Wzburzona patrzyła mu prosto w twarz. Miała wrażenie, że potrafi odczytać jego emocje i powody, dla których zaserwował jej tę pogadankę. Emocje powoli opadały, spokojnym już głosem zapytała:
— A ty byś umiał wybaczyć coś takiego?
— Kiedyś sam bym w to nie uwierzył. A teraz jestem pewien, że nie ma lepszego rozwiązania.
Po paru chwilach rozmyślania Iza oznajmiła:
— Nie wiem, czy jestem gotowa mu przebaczyć. Zresztą już jest za późno, już wysłałam za nim wszystko, co najgorsze.
Marta pogłaskała ją czule po włosach. Edi westchnął smutno, potakiwał głową jakby był więcej niż pewny, że tak właśnie postąpiła. Po czym nabrał dużo powietrza do płuc i wolno je wypuścił.
— No trudno, stało się.
A po chwili dodał:
— Nie ma tego złego, czego nie udałoby się przerobić na coś dobrego. Nie takie rzeczy odkręcałem. Spróbujemy razem to jakoś naprawić, może przy okazji czegoś się nauczysz.
Nie była pewna, czy chce cokolwiek naprawiać, teraz najchętniej przywaliłaby temu draniowi prosto w ten zapijaczony pysk. Dopiła swoją herbatę i zapowiedziała, że idzie szykować pochówek dla Lusi. Wyszła z domu i udała się do ogrodu szukać godnego i bezpiecznego miejsca do ułożenia stosu pogrzebowego. Nie musiała szukać daleko, miejsce, w którym Edi rozpalił stos po śmierci Malinowskiej było na ten cel idealne. Uporządkowała teren wkoło i usunęła wszystko, co mogłoby rozprzestrzenić ogień, po czym wróciła na podwórko szukać niezbędnych materiałów. Przez chwilę stała zamyślona od czego zacząć, rozglądając się dookoła bezradnie. Ku jej zaskoczeniu przy stodole pojawiły się potrzebne jej drewniane bale, kawałki desek i drobne gałęzie idealne na rozpałkę. Podziękowała w myślach Ediemu, który oczywiście gdzieś zniknął i wzięła się za układanie stosu godnego pradawnych królów. Była zaskoczona jak sprawnie radzi sobie z właściwym ułożeniem drewnianych elementów, niemal tak, jakby już kiedyś to robiła, a teraz dawna pamięć wróciła.
Po godzinie wszystko było gotowe. Mimo ogromnego wysiłku, jaki włożyła w wykonanie wszystkich elementów, nie czuła zmęczenia, ale była cała brudna i spocona. Wróciła do domu, gdzie gospodarze czekali na nią w kuchni. Umówiła się z nimi, że uroczystość rozpocznie się po zmroku i poszła do siebie wykąpać się i przebrać w odświętne ubranie.
Słońce kładło się nad horyzontem, nad okolicą zapadała cisza. Iza chciała godnie pożegnać się z przyjaciółką, ubrana stosownie do wyjątkowych okoliczności zeszła do salonu. Gospodarze również byli ubrani odświętnie, w milczeniu wymienili porozumiewawcze spojrzenia i udali się do ogrodu. Na miejscu wszystko już było gotowe, Edi w międzyczasie ułożył ciało Lusi na stosie. Po kolei podchodzili, żeby pożegnać się po raz ostatni z ulubionym zwierzątkiem. Iza stała w milczeniu ze łzami w oczach, nie wiedząc, co dalej począć. Edi podszedł do niej i wręczył prowizoryczną pochodnię wykonaną z patyka owiniętego materiałem nasączonym woskiem. Trzymała pochodnię w mocno zaciśniętej dłoni, gospodarz podpalił jej czubek. Światło zaczęło rozchodzić się po zasnutej wieczornym mrokiem polance. Ogień pochodni przybierał na sile, a Iza stała w bezruchu, nie mogąc się zdecydować na kolejny krok. Dopiero kiedy Edi podszedł do niej i położył jej delikatnie dłoń na ramieniu, poczuła się silniejsza. Podeszła powolutku do stosu drewna, przykucnęła i przyłożyła pochodnię w miejsce, gdzie ułożyła wcześniej drobne sosnowe szczapy. Po chwili płomień buchnął w kierunku rozgwieżdżonego nieba. Cały ogród rozświetlił się od ognia buchającego w górę ponad ich głowy. Stali ramię przy ramieniu wpatrzeni w żar palących się polan, każdy na swój sposób skupiony i zatopiony we własnych myślach. Po ogrodzie zaczął się roznosić mdły zapach palonego mięsa, Iza spojrzała pytająco na Ediego. Kiwnął delikatnie głową, wykonał dziwny ruch ręką i na chwilę skierował twarz w kierunku ciemności zalegających ogród. Nie minęło kilka chwil, gdy poczuli na plecach delikatny powiew wiatru, który zaczął wywiewać dym z zagrody.
Z zamyślenia wyrwało Izę poczucie, że do ciepła buchającego od strony stosu dołączyło ciepło od strony pleców. Spojrzała w tamtym kierunku. Za nią stał Damian, uśmiechnęła się do niego uroczo. Potrzebowała teraz jego obecności. Damian trzymał w rękach ogromne wiązanki polnych kwiatów i ziół, które wręczył Izie. Była mu za to bardzo wdzięczna, jak zwykle potrafił przewidzieć, o czym ona zapomni. Zaniosła kwiaty do stosu i rzuciła je na dopalające się szczątki Lusi. Iskry wzruszonego żaru wzniosły się w górę wysoko, dołączając do migoczących na nieboskłonie światełek i niknąc w ciemnościach nocy. Wycofując się od ognia, natrafiła plecami na Damiana, lecz tym razem nie unikała jego bliskości. Oparła się o niego, szukając schronienia dla swoich zdruzgotanych emocji. Trwała przy ogniu w poczuciu, że wspiera ją pewna i mocna podpora niczym stuletni dąb. Gospodarze gdzieś zniknęli.
Stos dogasał. Marta z Edim wyłonili się z ciemności, niosąc ze sobą różne przedmioty. Iza przyjrzała się im uważnie, to były wszystkie pamiątki, jakie zostały po Lusi: kocyk, zabawki, miski na jedzenie, szczotki i wiele innych. Nawet nie uświadamiała sobie, jak wiele rzeczy było związanych z jej pupilką. Gospodarze ułożyli wszystko przed ogniem, dając jej do zrozumienia, że teraz kolej na spalenie wszystkiego, co mogło się z Lusią kojarzyć. Niepewnie podeszła do przyniesionych przedmiotów. Chciała zostawić sobie choć kilka najcenniejszych, przeszukała wzrokiem stertę. Gdy już pochylała się, by wybrać coś i uratować przed spaleniem, znowu poczuła na ramieniu dłoń Ediego. Spojrzała na niego proszącym wzrokiem, lecz tym razem nie znalazła zrozumienia na jego twarzy. Pokiwał przecząco głową i dodał:
— Tak trzeba!
Po kilku chwilach wahania westchnęła głęboko i z ciężkim sercem zaczęła wrzucać po kolei wszystkie zgromadzone przedmioty w dogasające płomienie. Jak ostatni przedmiot zniknął w ogniu, gospodarze dyskretnie odeszli, zostawiając Izę i Damiana przy dogasającym ogniu. Ciemność nocy pochłaniała ogród, z tlącego się żaru buchało przyjemne ciepło. Usiedli na trawie oparci o siebie, grzejąc się przy zanikającym ognisku. Tak jak ulatniały się kolejne spalane kawałki drewna, w Izie wypalał się smutek, a pozostawał żal, że nie będą już razem spędzać czasu na wspólnych spacerach z uwielbianym pupilem. Napełniał ją spokój i pogoda ducha, bo wsparcie, jakie uzyskała od gospodarzy i Damiana pomogło jej znieść tę tragedię bez zbędnych nerwów i emocji. Mimo że Damian siedział w milczeniu, czuła jego bliskość. Z ogniska pozostały tylko nieliczne, świecące na czerwono kawałki popiołu. Zrobiło się chłodno, gdyby nie ciepło bijące od chłopaka, z pewnością zaczęłaby marznąć. Wstała, odruchowo otrzepała ubranie. Damian podążył za nią. Przytuliła się do niego mocno, bardzo mocno. Poczuła jak wraca do niej siła i optymizm na dalsze pogodne i radosne życie. Wyszeptała chłopakowi do ucha.
— Bardzo ci dziękuje, to było dla mnie bardzo ważne.
Uśmiechnął się tylko do niej uroczo i odprowadził do domu. Przy schodach prowadzących na ganek pożegnała go całusem w policzek i zniknęła w ciemnym korytarzu. Kładła się spać pogodzona z losem. W poczuciu, że zrobiła wszystko, żeby życie Lusi tu na Ziemi było naprawdę szczęśliwe. Zanim zapadła w głęboki sen, z radością wspominała wszystkie miłe chwile, które razem spędziły.
Rozdział V
Kolejne dni płynęły na mozolnej pracy w ogrodzie i na grządkach z ziołami. Gospodarze nie poruszali tematów związanych z Lusią, cierpliwie czekali aż Iza sama dojrzeje do tego, by rozmawiać o niej bez zbędnych emocji. Mimo że Iza pogodziła się już z tragicznymi wydarzeniami ostatnich dni, to jednak fale smutku nachodziły ją momentami dość silnie. Podczas jednej z takich chwil bezwiednie poszła do ogrodu, w miejsce, gdzie pozostały resztki popiołu po stosie pogrzebowym. Stała nad wielką czarną plamą wypalonej zielonej trawy i ze smutkiem wpatrywała się w niedopalone kawałeczki drzewa. Tęsknota za ulubionym zwierzakiem ogarnęła ją całkowicie, oczy się zaszkliły ponownie.
Mimo że poczuła za sobą czyjąś obecność, nie próbowała nawet się odwrócić, by sprawdzić kto zakłóca jej ogromny smutek. Dopiero jak poczuła dłoń Ediego na swoim ramieniu, zwróciła się do niego:
— Nic mi po niej nie zostało.
Ciepły i spokojny głos Ediego próbował ukoić jej emocje:
— Przedmioty nie mają znaczenia, są tak nieistotne jak materia, z której była twoja Lusia. Masz przecież piękne wspomnienia i silną więź emocjonalną, która was łączyła.
— Wiem, nadal czuję jej obecność, ale byłoby mi łatwiej, gdybym miała coś, co by mi ją przypominało.
— Ludzie często zachowują pamiątki po ukochanych i bliskich osobach. Problem w tym, że później przykładają do nich zbyt wielką wagę. Takie przedmioty wiążą duszę zmarłego z obecną rzeczywistością i zmuszają do pozostania przy bliskich, póki pamięć o nich nie zaginie.
— To chyba o to chodzi, żeby pamięć o bliskich nie zaginęła!
— Ich cielesnych powłok już nie ma, obróciły się w pył. A miejsce duszy na pewno nie jest wśród żywych. Wyrządzamy krzywdę tym, którzy odeszli ciągłym wzywaniem ich tu na Ziemię. Oni sami wiedzą, kiedy wrócić i udzielić nam wsparcia.
— Bo trudno rozstać się z kimś, kogo się kochało.
Po chwili milczenia i wsłuchiwania się w śpiew ptaków baraszkujących w ogrodzie, Edi podsumował:
— Jeśli się kogoś naprawdę kochało, to nie powinno się martwić o własne tęsknoty, tylko o dobro ukochanego.
— Takie podejście jest bardzo trudne.
— Wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy postać, którą opłakujemy, chciałaby byśmy się ciągle zamartwiali, czy może żyli pełni radości i pogody ducha.
Iza westchnęła głęboko, trochę jej ulżyło, niemniej jednak w duszy nadal czaił się smutek. I mimo że wszystko rozumiała doskonale, w głębi serca nie chciała do końca pogodzić się z takim tokiem rozumowania.
— Tęsknię za nią — smutno dodała.
— Poradzisz sobie, jesteś bardzo dzielna — odrzekł Edi.
Przed odejściem rozgarnął nogą popiół wygasłego ogniska.
Iza nadal wpatrywała się w czarną masę. W miejscu, w którym popiół został rozgarnięty, wystawał jakiś mały biały przedmiot. Iza z zaciekawieniem przykucnęła i wygrzebała go z ciemnej masy spalonego drewna. Po przetarciu i przedmuchaniu na jej dłoni pozostał prawie nienaruszony bielusieńki kieł Lusi. Rozejrzała się dookoła, Ediego już nie było. Uśmiechnęła się radośnie i schowała cenny skarb do kieszonki spodni. W drodze do domu już planowała jak oprawić znalezisko, żeby godnie prezentowało się jako wisiorek na jej piersi lub jako bransoletka na nadgarstku.
Pod wieczór pracowali na podwórku, przygotowując suszarnie do ziół na nowe zbiory. Pod bramę domostwa podjechała rowerem młoda kobieta, pies rozszczekał się na dobre. Kobieta nie weszła na podwórko, cierpliwie czekała przy bramie. Edi przyjrzał się uważnie przybyłej i kiwając ze smutkiem głową, zwrócił się do Izy:
— To do ciebie. Czas wypić piwo, które się naważyło!
Zaskoczona całkowicie Iza zapytała:
— Dlaczego do mnie, przecież ja jej w ogóle nie znam!?
Edi wskazał Izie gestem dłoni kierunek do furtki i dodał:
— Uwierz mi, ona też nie chciałaby cię poznać!
Szła do kobiety niebywale zirytowana, nie wiedząc, o co chodzi Ediemu. Uciszyła psa jedną ostrą komendą. Podeszła do furtki i wymuszonym uśmiechem zapytała najmilej jak w tym momencie potrafiła:
— Dzień dobry. Co panią do nas sprowadza?
Było widać, że kobieta jest wystraszona i nerwowo zaciska dłonie. Wargi jej drgały z emocji, więc miała problemy z mówieniem.
— Przyszłam błagać panienkę, żeby zabrała urok z tego mojego „Sss……”, to znaczy męża mojego.
Iza stała jak wryta z szeroko otwartymi oczami, nie rozumiała o co chodzi kobiecie. Z trudem wydukała:
— Ale ja nie znam pani męża i nie rzucałam na nikogo żadnych uroków!
Kobieta nie ustępowała:
— Bardzo panienkę proszę! Nie dosyć, że na co dzień mam z tym pijakiem same problemy, to po tym wypadku z prosiakiem leży bezużytecznie w chałupie, pijackie zwidy spać mu nie dają i boi się wyjść z pokoju.
Słuchała tego wszystkiego z przerażeniem. Nie miała pojęcia dlaczego jest oskarżana o problemy alkoholowe jakiegoś pijaczka, którego na oczy nie widziała. Powoli coś jednak zaczęło jej świtać.
— Zaraz, zaraz, po jakim wypadku z prosiakiem?
Kobieta nerwowo podrapała się po głowie i ze smutkiem w głosie i wzrokiem wbitym w ziemię, wyjaśniła:
— To mój chłop przejechał panienki świnkę.
Poziom emocji wzrósł gwałtownie. Przez głowę Izy przelatywało tysiące myśli na sekundę, nie potrafiła sobie z nimi poradzić. Nie miała pojęcia, jak się ma w tej chwili zachować. Stała z lekko rozdziawionymi ustami i wpatrywała się nie do końca przytomnie w kobietę.
Zza jej pleców dobiegł ją głos Ediego:
— Wracajcie do domu, za godzinę podjedziemy zobaczyć co się da zrobić.
Kobieta jakby tylko na to czekała, ukłoniła się nisko, wskoczyła na rower i pojechała ile sił w nogach w kierunku wsi.
Oszołomiona tym wydarzeniem stała, patrząc raz na Ediego, raz na Martę, nie wiedząc, co ma teraz począć. W końcu dała za wygraną i wyrzuciła z siebie:
— O co tu chodzi! Czego ci ludzie ode mnie chcą?!
Edi tylko wzruszył ramionami i ze spokojem wyjaśnił:
— Normalka. Takie są efekty, jeśli się źle komuś życzy. Tylko jedni mają talent do wprowadzania swoich myśli w życie, a inni jeszcze go w sobie nie odkryli.
— Ale to jest okropne! Ta kobieta była przerażona i się mnie bała.
— Przecież tego chciałaś.
Zaczerwieniła się cała na wspomnienie myśli, jakie wysłała za odjeżdżającym pijanym kierowcą. Spróbowała się jakoś usprawiedliwić:
— Chciałam tylko ukarać tego menela za to, co zrobił Lusi.
— No to właśnie osiągnęłaś upragniony sukces.
Załamana i zrozpaczona wykrzyczała:
— To nie tak! Nie chciałam zrobić nic złego.
— Achaaa…., to co dobrego chciałaś uczynić? — zapytał Edi i nie czekając na odpowiedź wyjaśnił:
— Nawet jeśli czasami wydaje nam się, że zostaliśmy bardzo skrzywdzeni, to szukając zemsty stajemy się tacy sami jak ci, których uznaliśmy za okrutnych i złych.
— Czyli co powinnam wtedy zrobić?
— Nie wiem… Może współczuć temu człowiekowi i spróbować mu jakoś pomóc wyjść z tego nałogu!
Stała osłupiała, nie mieściło się jej w głowie takie postępowanie, nie była pewna, czy dobrze usłyszała, więc wolała się upewnić:
— Chyba żartujesz, po tym, co zrobił mam mu jeszcze pomagać!
— To zależy… — odpowiedział Edi.
Nie mogąc się doczekać dalszej odpowiedzi, Iza nie wytrzymała i zapytała wprost:
— Od czego?
— Od tego, czy chcesz być czarownicą, czy czarodziejką?
Dotarło do niej do czego zmierza, oburzona chciała wybić mu z głowy jego urojone pomysły, więc stanowczym głosem zakomunikowała:
— Ja nie zamierzam nigdy zostać…
Nie zdążyła dokończyć, Edi przerwał jej wypowiedź bezlitośnie:
— Twoje zamiary nie mają tu żadnego znaczenia! Masz talenty, o których inni mogą tylko pomarzyć, a decydować możesz jedynie o tym, jak je wykorzystasz.
Zdenerwowana wypaliła bez zastanowienia:
— Ty podobno byłeś niezły w ”te klocki”, do tej pory wszyscy się ciebie boją!
Ku jej zdziwieniu uśmiechnął się tylko spokojnie i odpowiedział:
— Dzięki temu masz się od kogo uczyć. Chcesz, żeby się ciebie wszyscy bali?!
— NIE! — odpowiedziała krótko i stanowczo.
— To nie zachowuj się jak ja kiedyś, tylko jak przystało na kogoś wyjątkowego.
Zapadła dłuższa chwila milczenia, emocje opadły. Iza rozważyła wszystko, co usłyszała i już spokojniejsza zapytała:
— Nie wiem, czy potrafię być dobra, mam wrażenie, że cokolwiek zrobię jest złe.
Przysłuchująca się całej dyskusji Marta, podeszła do niej, objęła ramieniem i spróbowała pocieszyć:
— Uwierz mi, ja się na tym znam, jesteś czystym dobrem. Ludzie będą dziękować Bogu, że chodzisz po tej ziemi.
Iza ze łzami w oczach, drżącym głosem wychlipała:
— A ta pijaczyna?! Jeśli to ja go załatwiłam, to co ja mam teraz zrobić?
Marta uśmiechnęła się i rozbawionym głosem wyjaśniła:
— Znam takiego jednego, który jest mistrzem w naprawianiu tego, co sam zepsuł!
No cóż, nawet jeśli to była zagadka, to nie musiała wysilać się nad jej rozwiązaniem. Po rozanielonej gębie Ediego i wysoko zadartym nochalu wnioskowała, że nie będzie musiała daleko szukać. Wciągnęła głęboko powietrze i powoli wypuszczając, zapytała Ediego:
— Pomożesz mi to naprawić?
— Od tego jestem! Skończcie robotę i pojedziemy posprzątać po „panience”.
Rzuciła się w wir pracy. Po raz kolejny przekonała się, że fizyczny wysiłek wyjątkowo dobrze koi jej wszystkie zmartwienia i pozwala oderwać się od przytłaczających myśli.
Po paru kwadransach stała przebrana i umyta na ganku, czekając na Ediego. Rozterki i niepewność powróciły, gdy zaczęła wątpić, czy poradzi sobie w roli matki miłosierdzia. Czy będzie umiała spojrzeć w oczy temu człowiekowi bez złości i chęci zemsty?
Gospodarz jak gdyby nigdy nic, z wyrazem wyjątkowego zadowolenia na twarzy, podjechał pod ganek samochodem i zapraszającym gestem zawołał Izę do środka. Weszła ociężale z sercem na ramieniu, niepewna misji, jaką mieli przed sobą. Ruszyli i skierowali się w stronę wsi. Żeby jakoś rozładować atmosferę Iza zapytała:
— A ty w ogóle wiesz, gdzie oni mieszkają?
— To mała wioska, znam tu każdego pijaczka, tej kobiecie kilka razy pomagaliśmy likwidować sińce i zadrapania.
— O rany, to on ją bije! Powinna zostawić go już dawno, a nie ratować mu ciągle skórę.
A po chwili milczenia dodała zbulwersowana:
— Czemu od niego nie odejdzie?
— Nie wiem, może jak większość ludzi boi się zmian i woli trzymać się utartych schematów, albo to po prostu prawdziwa miłość.
— Ja bym nie potrafiła się zakochać w takim człowieku.
— Jeśli twoja miłość jest taka wybiórcza, to znaczy, że kochać jeszcze nie potrafisz.
Nie pomagał jej takimi sformułowaniami, przygnębiający nastrój znowu powrócił. Całe szczęście podjechali już pod jakieś zaniedbane domostwo, drewniana brama była otwarta na oścież. Zaparkowali pod stodołą, kobieta już czekała na nich na progu domu. Edi bez chwili wahania skierował się do drzwi domu, Iza z ciężkim sercem niepewnie podążyła za nim. Mimo że podwórko było zaniedbane, a dom wyposażony bardzo skromnie, to wyglądało na to, że kobieta się stara i robi wszystko, żeby dbać o czystość. Weszli do pokoju będącego sypialnią.
Zmysły Izy od razu zostały podrażnione zapachem przepoconego od kilku dni ciała. W powietrzu panowała ciężka atmosfera, nie było czym oddychać, okna były pozamykane a firanki zasunięte. Wszędzie paliły się świeczki, a w każdym rogu pokoju był postawiony święty obrazek.
Blady jak ściana mężczyzna z kilkudniowym zarostem leżał w łóżku z obłędem w oczach. Na widok wchodzących gości chciał się zerwać i uciec, ale Edi był szybszy, doskoczył do niego i przytrzymał go za ramiona w pozycji leżącej. Wystraszona chłopina zbladła jeszcze bardziej i wiła się w pościeli, próbując wymknąć się z mocnego uchwytu. Po kilku chwilach przyglądania się pacjentowi, z którym nie dało się już nawiązać kontaktu, Edi zwrócił się do małżonki i zapytał o objawy. A ta odpowiedziała rzeczowo:
— Wszędzie widzi potwory, nie może spać, bo jak tylko zamknie oczy, to krzyczy, że go pożrą.
Edi tylko przytaknął głową, spojrzał Izie prosto w oczy i zapytał:
— Ciężka sprawa. Masz może coś, co należało do Lusi?
Iza aż podskoczyła, odruchowo chwyciła się za kieszeń, w której trzymała swój skarb i krzyknęła:
— Nie dam, nie mogę, nie jemu!
Edi przyjął te wszystkie słowa odmowy ze spokojem, puścił mężczyznę, który już nie próbował się wyrywać, i ze smutkiem w głosie oznajmił:
— No to już długo nie pociągnie.
Iza była przerażona, ale nie chciała oddać jedynej pamiątki, jaka pozostała po Lusi człowiekowi, który pozbawił ją życia. Stała zdezorientowana, zastanawiała się, co ma robić, patrząc raz na Ediego, a raz na leżącego mężczyznę. Emocje powoli opadały, rozluźniła się, jednak wciąż była niepewna, jak powinna się teraz zachować. Cały czas myślała, jak uciec z tego miejsca, coś jednak nie pozwalało jej odejść. Spojrzała na towarzyszącą im kobietę, która ze zdenerwowania obgryzała paznokcie, fala współczucia ogarniała jej ciało. Gdy litość wzięła górę nad złością, poczuła na policzku niemal realne dotknięcie wilgotnego ryjka Lusi. Drżącą dłonią sięgnęła do kieszeni i wyjęła biały kieł. Niepewnie wyciągnęła rękę do Ediego, ale palce nie chciały wypuścić trzymanego skarbu. Edi delikatnie, ale stanowczo wyjął jej z ręki ząb i podał go leżącemu. Ten chwycił się go jak tonący brzytwy i zacisnął mocno w spoconej ręce. Iza nie mogła się powstrzymać:
— Jak go zgubisz gnoju to…
Nie dokończyła, widziała, że pijaczyna zrozumiał przekaz. Iza uznała, że zrobiła dla tego człowieka więcej niż ktokolwiek mógł od niej oczekiwać i ostentacyjnie wyszła z pokoju. Niemal biegła do wyjścia, żeby złapać choć trochę świeżego powietrza nieprzesiąkniętego atmosferą tego domu. Jak tylko znalazła się na dworze, pobiegła w kierunku samochodu. Był zamknięty, a nie chciała wracać po kluczyki. Rozejrzała się po gospodarstwie, czuła się wyjątkowo słabo. Pod stodołą stała drewniana, prosta ławka. Kilkoma krokami pokonała dzielącą ją od niej odległość i usiadła, opierając się plecami o ścianę stodoły. Poczuła ulgę i postanowiła pozostać tu do czasu, kiedy Edi skończy pomagać temu człowiekowi. Panujący wokół spokój koił jej nerwy, rozluźniła się na dobre.
Z uchylonych wrót stodoły wyłoniła się główka małego kotka, który ciekawie przyglądał się otaczającemu światu. Iza przywarła mocno do drewnianej ściany i zamarła w bezruchu, liczyła na to, że zwierzątko jej nie zauważy i będzie mogła obserwować jego poczynania. Kotek ostrożnie wyszedł przed stodołę, prezentując w zachodzącym słońcu swoje lśniące kruczo czarne futerko. Nie było na nim ani jednej białej łatki, był ciemny jak bezgwiezdna noc. Na widok przechodzącej kury wygiął mocno grzbiet i prychnął cichutko. Wyglądało na to, że spacerujący po podwórku drób nie jest zainteresowany konfliktem z małym futrzakiem. Z pobliskiej szopy wybiegł mały kundelek, coby móc obszczekać nowego intruza, ale malec nie dosyć, że nie uciekł, to jeszcze wymierzył łapką solidny cios w szczękę czworonoga. Niespodziewający się takiej reakcji ujadacz, zbity z tropu wrócił do szopy, oglądając się na wszelki wypadek za siebie, czy czarny zawadiaka nie podąża jego śladem. Kot pozostał sam na środku podwórka, nie było już nikogo do straszenia lub podrapania. I wtedy zobaczył Izę siedzącą przy stodole na ławce. Od razu zorientował się, że to ktoś nowy; ostrożnie, z opuszczonym ogonem podszedł, uważnie przyglądając się wielkiemu osobnikowi. Iza siedziała w bezruchu i również bacznie mu się przyglądała, śmieszyło ją wszystko, co ten malec wyczyniał. Zwierzątko wskoczyło na ławkę i skrupulatnie obwąchiwało gościa. Dziewczyna była gotowa na atak, spięła mięśnie, by w porę uniknąć ewentualnego ciosu. Kotek spojrzał jej głęboko w oczy, miała wrażenie, że przenika jej duszę na wskroś. Wytrzymała to spojrzenie i nieugięcie wpatrywała się w malucha, próbując ustalić, jaki niecny plan kryje się w tym czarnym łebku. Zwierzątko bezceremonialnie wskoczyło jej na kolana, zwinęło się w kłębek i ułożyło do snu. To ją całkowicie zaskoczyło, siedziała sparaliżowana zachowaniem malca, nie wiedząc, co z nim teraz począć. Była pewna tylko jednego: nie może go pogłaskać, bo jeśli to zrobi, to wytworzy się miedzy nimi więź, którą trudno będzie zerwać.
I wtedy on to zrobił! Zamruczał słodko i cichutko. Dłonie Izy bezwiednie spoczęły na grzbiecie czarnego futerka. Mruczenie stało się jeszcze głośniejsze. Wszystkie dotychczasowe smutki gdzieś odpłynęły, istniała tylko ona i ten mały rozrabiaka. Czuła jakby byli dla siebie stworzeni, było wręcz oczywiste, że pokochała go od pierwszej chwili.
Z domu wyszedł Edi w towarzystwie szczęśliwej kobiety. Gdy podeszli do niej, odparł:
— Wszystko będzie dobrze, już zasnął.
Izę chwilowo nie interesowały szczegóły, bez zbędnych formalności zwróciła się do kobiety:
— Ile pani chce za tego kota?
Zaskoczona niewiasta machnęła tylko ręką:
— Weśta se tego utrapieńca!
— Ile? — powtórzyła głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Zbita z tropu kobieta po chwili namysłu zaproponowała:
— Jedną złotówkę na dobre chowanie.
Iza sięgnęła do kieszeni, oczywiście zapomniała wziąć ze sobą portfela. Spojrzała speszona na Ediego:
— Masz pożyczyć złotówkę?
Wyraźnie rozbawiony przewrócił oczami i wyciągnął drobne z kieszeni. Znalazł właściwą monetę i podał speszonej kobiecie. Robiło się późno. Iza wzięła kotka na ręce i usadowiła się w samochodzie; Edi uwolnił się od dziękującej mu ciągle kobiety i również wskoczył do samochodu. Powoli wyjechali na ulicę.
Pierwszy ciszę przerwał Edi:
— Dobrze się spisałaś. Może wreszcie coś do tego menela dotrze, bo było z nim coraz gorzej.
Nie była pewna czy dobrze zrozumiała:
— Ale że go te demony opętały to dobrze?
— Oczywiście, wystraszył się tak, że chyba wódy do końca życia nie weźmie.
— Myślałam, że masz do mnie pretensje o to, co się stało.
— Ależ skąd! Należało mu się. Zapewne wkrótce stoczyłby się bezpowrotnie.
Zaskoczona i zdziwiona nie mogła uwierzyć w to, co słyszy.
— Nic z tego nie rozumiem! To czemu się mnie czepiałeś?
— Nie chodziło mi o to, co zrobiłaś, tylko z jakiego powodu.
— A tak jaśniej, jeśli łaska.
— To, co robimy nie jest ani dobre, ani złe, liczą się tylko intencje. Ty zrobiłaś to pod wpływem złości i chęci odwetu.
— Czyli jak bym mu dowaliła z miłością, to byłby dobry uczynek?
— Powtórzę raz jeszcze: ani dobry, ani zły. To tylko kolejne doświadczenie. Chodzi tylko o to, żebyś nie działała pod wpływem złych emocji, tylko starała się pomagać ludziom z życzliwości.
— Chcesz mi powiedzie
,że robiąc komuś krzywdę, mogę mu pomóc?
— Oczywiście! To bardzo częsta praktyka wychowawcza.
— No zobacz, a ja się jeszcze z nią nigdy nie spotkałam. Znasz może jakiś przypadek, kiedy robienie komuś krzywdy wyszło mu na dobre?
— Kiedyś moja znajoma podesłała mi na wakacje swoją zbuntowaną córkę, która uważała, że zrobiono jej tym wielką krzywdę…
— Wystarczy! Wiem, co było dalej! — Iza urwała jego dalszą opowieść.
Byli już blisko domu, postanowiła się na nim jakoś odgryźć; głaskając malca po główce, zapytała:
— Mam nadzieję, że kotów nie jadasz?
Skrzywił się z obrzydzeniem i zniesmaczony dodał:
— Długo się gotują i są strasznie łykowate.