E-book
7.35
drukowana A5
29.61
Czarodziejka

Bezpłatny fragment - Czarodziejka

Część I


Objętość:
123 str.
ISBN:
978-83-8104-120-1
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 29.61

Wiersz dla tej dziewczyny

Nie złożył się jeszcze rymami

Serce jej pełne jest blasku

A usta zwodzą czarami

Nie daj się zwieść urokowi

Tego co w życiu jest proste

Do serca drugiego człowieka

Przyjaźń będzie Ci mostem

Rozpuść włosy na wietrze

Stań z piersią gotową do śpiewu

Świat stoi przed Tobą otwarty

Więc pokłoń za to się niebu

Rozdział I

Leżała w swoim pokoju całkowicie rozbita i załamana. Zdołała jakoś opanować zdenerwowanie i nie wybuchnąć przy rodzicach, ale plany jakie mieli wobec niej, doprowadzały ją do szału. Była taka dumna, że skończyła pierwszy rok medycyny bez poprawek i przenoszenia egzaminów na sesję jesienną. Średnia ocen nie miała dla niej większego znaczenia, to był naprawdę ciężki rok nauki i wielu wyrzeczeń, tylko po to, by spełnić oczekiwania rodziców o posiadaniu w rodzinie lekarza. Po części były to i jej marzenia, ale nie spodziewała się, że tak ciężko zniesie rozstanie z bliskimi, pobyt w akademiku i płaszczenie się przed wyjątkowo wymagającymi wykładowcami.

Faktycznie, może się i trochę pogubiła w wielkim mieście wśród żyjących na luzie rówieśników. Brak kontroli rodziców, swoboda korzystania z życia akademickiego, kusiły poczuciem dorosłości i wolności. Zdarzyło się jej parę razy wrócić z imprezy suto zakrapianej alkoholem, nie do końca pamiętając okoliczności powrotu, kilka razy zaciągnęła się podanym jej skrętem lub połknęła jakąś cudowną tableteczkę w celach poprawienia zdolności uczenia się przed kolokwiami, ale panowała nad tym i nie widziała powodu, żeby robić z tego aferę. Sama w połowie semestru zorientowała się, że to droga donikąd. Była wiecznie rozkojarzona, ciągle niewyspana przez dręczące nocne koszmary i wkurzona na otaczających ją ludzi. Podjęła próbę wyjścia ze świata wiecznie beztroskiej zabawy. Przeniosła się na stancję, zerwała najbardziej ciążące jej znajomości i skupiła się na nauce. Efektem tego została odsunięta przez grupę i traktowana jako student drugiej kategorii. Co było robić, zamknęła się w sobie, odizolowała od świata zewnętrznego. Teraz jej Światem został Internet, potrafiła przy jego pomocy załatwić niemal wszystko. Nawet znalazła sobie w sieci nowych znajomych, z którymi potrafiła rozmawiać godzinami i spędzać czas w wirtualnej rzeczywistości. Z dawnych problemów pozostały tylko koszmary senne. Na początku próbowała ograniczyć sen do niezbędnego minimum, siedząc w nocy nad książkami lub laptopem. Na dłuższą metę to nie skutkowało, nie dało się też ukryć przed rodzicami podkrążonych oczu i bladej cery. Skończyło się na wizycie u kilku lekarzy i na psychologu; przepisane tabletki pomagały tylko na kilka godzin, a na dodatek okropnie się po nich czuła. Liczyła na to, że po sesji — gdy minie stres i wyjedzie na wakacje — wszystko się unormuje.

Rzeczywistość była taka, że przez pierwszy tydzień od powrotu do domu prawie nie wychodziła z pokoju, poświęcając czas dla swoich „przyjaciół” z sieci. Kilka spokojnych na początku dyskusji z mamą na temat jej preferencji co do spędzania wolnego czasu, ostatecznie przerodziło się w głośną awanturę. A przed chwilą dowiedziała się, że ma resztę wakacji spędzić u dalekiego krewnego matki, gdzieś na zabitej deskami wiosze!

Co ona tam będzie robiła… Krowy doiła i jajka spod kur wyjmowała! Przecież studiuje medycynę, a nie weterynarię. W życiu nie słyszała o żadnym wujku Edku, kto to w ogóle jest i co robi w jej rodzinie? Skoro przez tyle lat nie wiedziała nic o jego istnieniu…! Przecież nie spędzi całych wakacji z jakimś ekscentrycznym wieśniakiem, który poza swoją wioskę zapewne nosa nie wyściubił.

Co prawda ojciec się za nią ujął, próbował przekonać matkę, że to nie do końca dobry pomysł. Bo przecież nie mieli z Edkiem kontaktu od dawna i nie wiadomo co się z nim teraz dzieje, w końcu jak to określił tata …już wtedy był co najmniej dziwny.

Ten promyk nadziei zgasł jednak szybko, bo matka była nieugięta na jej argumenty:

— Przecież widzisz, co się z nią dzieje! Nie pamiętasz jak nas uprzedzał?!

Ojciec wtedy spuścił nos do ziemi, machnął ręką i wyszedł zdenerwowany z pokoju. Wyglądało na to, że wyrok zapadł jednogłośnie, czyli jak zwykle zdecydowała mama!

Przed nią była kolejna noc z koszmarami, a potem zapewne całe wakacje koszmaru i wegetowania na łonie naturalnej wsi świętokrzyskiej. Postanowiła nie poddać się bez walki, urządzi temu Edkowi taką jatkę, że ją osobiście odwiezie do mamusi i tatusia. Łyknęła tabletkę i spróbowała zasnąć, wyobrażając sobie jak wraca do domu i ukochanego komputera na wozie z sianem zaprzęgniętym w gniade konie.

Rozdział II

Poranek był, ogólnie rzecz ujmując, milczący, no i atmosfera raczej napięta. Postawa matki odnośnie wyjazdu na wieś była wyjątkowo zdecydowana i nieakceptująca choćby próby zmiany podjętej decyzji. Przy śniadaniu dowiedziała się, że zostanie odwieziona przez ojca do „tajemniczego wujaszka”, który już na nią czeka, a nawet jest bardzo szczęśliwy z jej przyjazdu. Została przy okazji pouczona, że nawet gdyby wujcio wydał jej się trochę dziwny, powinna mu zaufać i spróbować się z nim jakoś dogadać. Powoli przeczuwała, że coś przed nią ukrywają; nie dosyć, że wysyłają ją do jakiegoś wariata, którego nie widzieli od lat, to na dodatek Ona, przyszły lekarz medycyny, ma się podporządkować jakiemuś wieśniakowi!

Widząc na twarzy taty całkowitą dezaprobatę decyzji swej małżonki, szukała u niego wsparcia i rozsądku, którego najwidoczniej zabrakło matce.

— Tatusiuuu….., przecież widzę, że nie przepadasz za tym gościem. Może poszukajmy jakiegoś innego rozwiązania. Obiecuję, że będę używała laptopa najwyżej godzinkę dziennie, no może dwie… i uprawiała jakiś sport. Mogę przecież biegać, jeździć rowerem lub nawet chodzić na basen!

Patrzył na nią smutnym wzrokiem i było widać, że serce mu krwawi. Była przecież jego ukochaną córeczką, której nigdy nie potrafił niczego odmówić. Zaciśnięte usta potwierdzały, że bije się z myślami. Matka wzięła go delikatnie za rękę i spojrzała mu spokojnie w twarz. Oblicze ojca złagodniało, ale smutek pozostał. Pogłaskał dłoń matki, wstał i zdecydowanym głosem zakomunikował:

— Faktycznie, mam wiele obiekcji co do tego pomysłu, ale chyba nie ma innego wyjścia…. Kiedyś to zrozumiesz. A teraz komu w drogę, temu trampki na nogi.

A zwracając się do małżonki dodał:

— Ja ją tylko tam zawiozę i nie mam zamiaru z nim nawet gadać! Jeśli tylko będzie coś nie tak, to pojadę po nią nawet w środku nocy.

Serce jej pękło. Wyrok zapadł w jej duszę jak ostrze gilotyny. Ostatni płomyk nadziei zgasł ostatecznie. Mieli szczęście, że ich kochała i nie chciała ranić najbliższych jej osób. W środku aż się w niej gotowało, zacisnęła usta, żeby nie wyrzucić z siebie tego wszystkiego, co miała w chwili obecnej do powiedzenia. Postanowiła, że tym razem ulegnie po raz ostatni, jest już dorosła i sama potrafi podejmować decyzje oraz kontrolować swoje zachowanie. Żadni wujowie nie są jej do szczęścia potrzebni. W niemym proteście zostawiła brudne naczynia na stole kuchennym i ze łzami w oczach poszła do swojego pokoju przebrać się i zabrać walizki. Postanowiła zademonstrować swoją niezależność w jedyny sposób, na jaki teraz ją stać. Włożyła na siebie obcisłe dżinsy z poszarpanymi nogawkami i dekatyzowanymi dziurami, czarne buty na wysokim koturnie i obcasie, do tego bluzeczkę na ramiączkach odsłaniającą brzuch i niemal całe plecy. Na jej widok matka tylko pokiwała głową, ale nie odezwała się nawet słowem.

Przed domem samochód już czekał z otwartym bagażnikiem i ojcem za kierownicą. Wrzuciła bagaż, ostentacyjnie pożegnała się z matką, pozwalając się nawet pocałować w oba policzki, i usiadła milcząca obok ojca. Przyglądał się jej zaskoczony, ale również nie skomentował jej wyglądu. Plan był taki, żeby milczeć całą drogę w celu wyraźnego podkreślenia jej bezgranicznego cierpienia. Samochód ruszył i skierowali się na pobliską autostradę.

Po kilku kilometrach nie wytrzymała, po prostu tata potrafił milczeć dłużej niż ona. Spróbowała ostrożnie wybadać grunt, na jaki starano się ją na siłę wcisnąć:

— Czyli do końca wakacji mam siedzieć w chałupie z tym Edkiem i pomagać mu w polu?

— Z tego, co wiem, to ostatnio się ożenił, więc będziesz miała koleżankę.

Podejrzanie dziwnie twarz ojca zmieniła się na rozbawioną i pogodną. A jej jakoś nie bawiło, że ma spędzać swoje wakacje w towarzystwie starej wiejskiej baby, która zapewne zna się tylko na gotowaniu bigosu i podcieraniu tyłków dzieciakom. à propos, to też należało wyjaśnić, więc po kolejnej dłuższej chwili milczenia kontynuowała wywiad:

— A dzieciaki jakieś ma?

Ku jej niebywałej irytacji, rozbawienie ojca wyraźnie wzrastało:

— Nie wiem, trzeba by pochodzić po wsi i popytać.

O rany! Z kim ona będzie musiała mieszkać pod jednym dachem. Postanowiła drążyć dalej:

— A gdzie ja niby będę miała mieszkać, w stodole?

— Podobno masz mieć do dyspozycji całe piętro.

— Uuuu, to nawet piętro na tej wsi mają. A wodę i prąd też? — zażartowała kąśliwie.

Ojciec spojrzał na nią ubawiony dowcipem.

— A tego to akurat nie jestem pewien. Studnię na podwórku widziałem, ale w chałupie się nie świeciło.

— O rany! A kiedy tam byłeś ostatnio?

— Spokojnie. To było kilkanaście lat temu, przecież Świat idzie do przodu, zapewne polska wieś też się zmieniła.

Wzburzenie nie malało, takie argumenty zupełnie jej nie przekonywały.

— Jeśli się okaże, że będę musiała biegać do wychodka albo za stodołę, to wrócę do domu piechotą!

I na tym zakończyła się rozmowa. Właśnie wjechali do jakiejś wsi, minęli coś w rodzaju maleńkiego rynku, stanowiącego chyba lokalne centrum handlowe, bo było tu kilka sklepów, coś w rodzaju kawiarnio-restauracji, i skierowali się w kierunku widniejącego na horyzoncie lasu. Jak minęli ostatnie zabudowania, przed nimi roztoczył się widok na porośnięte zbożem i ziemniakami pola. Zobaczyła w odległości kilkudziesięciu metrów od drogi, na granicy lasu i pola, ogrodzone sztachetami gospodarstwo składające się z murowanego domu, stodoły i kilku drewnianych szop. Jak podjechali bliżej, obrazu klęski dopełnił mały drewniany domek obok stodoły w wyciętym na drzwiach serduszkiem. Była zdruzgotana, przecież nie wytrzyma w takich warunkach nawet tygodnia!

Podjechali pod zamkniętą bramę, za którą wściekle ujadał kudłaty kundel. Ojciec sprawnie wyładował bagaż, uściskał ją bardzo serdecznie i życząc powodzenia wskoczył do samochodu i odjechał. Wyglądało na to, że za wszelką cenę chce uniknąć kontaktu z wujaszkiem Edim. Już ona się dowie, co takiego się wydarzyło, że jej wyjątkowo spokojny i życzliwy ludziom ojciec wolał nie przekraczać progu tego domostwa.

Do ogrodzenia podeszła młoda kobieta w miarę schludnie ubrana, na oko koło trzydziestki. Sprawnie prześlizgnęła się przez furtkę w sposób uniemożliwiający wydostanie się psu na zewnątrz, i z uroczym uśmiechem wysunęła w jej kierunku rękę na powitanie:

— Marta Błaszczykowska — przedstawiła się, przyglądając gościowi z zaciekawieniem.

Iza ukłoniła się nieznajomej i próbując przekrzyczeć jazgot wściekłego kundla, zapytała elegancko:

— Izabella Mączyńska. Czy zastałam pani tatę w domu? Mam tu podobno spędzić wakacje.

Kobieta uśmiechnęła się do niej szeroko i rozbawionym głosem odpowiedziała:

— Witaj Izabello. Czekaliśmy na ciebie. Zamknę tylko Borysa w kojcu i pomogę ci z bagażami.

Po uchyleniu furtki sprawnie złapała próbujący przedostać się na zewnątrz kudłaty łeb z wyszczerzonymi zębiskami, i zaprowadziła zwierza do pobliskiego kojca. Dało się poznać, że psisko nie jest zadowolone z takiego obrotu sprawy, ale karnie poddało się woli swej pani. Tym razem furtka została otwarta na oścież i spokojnie mogły wnieść bagaże na podwórko, postawiły walizki pod schodami prowadzącymi do domu. Marta rozejrzała się po podwórku.

— Zawsze jak jest robota, to mi ten gamoń znika z oczu. W dodatku nigdy nie wiem, gdzie się aktualnie ukrywa. Będziemy musiały go poszukać.

Rozglądały się po podwórku w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak życia. Nie wiedzieć dlaczego Iza skierowała się do drewnianej szopy stojącej obok stodoły. Marta poszła parę kroków za nią. Zatrzymały się przed drzwiami i nasłuchiwały. Zza drzwi nie dochodziły żadne podejrzane dźwięki. Spojrzały na siebie, Marta uniosła ramiona w geście niepewności. Iza chwyciła za klamkę i zdecydowanie weszła do szopy. Było tam pełno wszelkiego rodzaju narzędzi i rupieci, regały z częściami zdemontowanymi z różnych urządzeń i stoły zastawione modelami dziwnych maszyn. Przy małym stoliku w kącie pomieszczenia siedział starszy mężczyzna z rozczochraną głową, nieogolony i ubrany w zniszczone ciuchy z lumpeksu. W skupieniu nawijał gruby miedziany drut na jakieś kółko. Z niezrozumiałych dla niej powodów przeszły ją dreszcze od stóp do głowy, nie wierzyła własnym oczom. To miał być jej wujek, ten skurczony na stołeczku Dziadyga?!

Ciszę przerwała Marta:

— Znowu cię szukam od kilku godzin, a ty jak zwykle zajmujesz się tymi głupotami! Gdyby nie Izabella, w życiu bym tu nie zajrzała.

Na słowo Izabella oderwał wzrok od nawijanego drutu i z rozbrajającym uśmiechem ją przywitał:

— Witaj Izabello. Dawnośmy się nie widzieli. Przepraszam, że cię nie poznałem, ale to ubranie mnie zmyliło.

Czuła się dziwnie swobodna w jego towarzystwie, więc wypaliła niemal natychmiast:

— Tak…! Ubranie wam przeszkadza. A kiedy tośmy się ostatnio widzieli? Że to niby bez ubrania by mnie wujek poznał?

Przyglądał się jej z zaciekawieniem i spokojnym głosem odpowiedział:

— Oficjalnie jakieś kilkanaście lat temu, a poznałbym po pieprzyku na prawej piersi.

Zatkało ją, przez chwilę próbowała nabrać tyle powietrza, żeby wyjaśnić mu kilka rzeczy, ale zdołała jedynie lekceważącym głosem oznajmić:

— Większość ludzi ma pieprzyki w różnych miejscach…

— Ale nie każdy ma białe znamię w kształcie trójzębu na tej, no… jak wy to teraz nazywacie…?

— Dosyć! — syknęła rozwścieczona.

To była jej największa tajemnica. Odkryła tę anomalię całkiem niedawno. Właściwie znamię nie było widoczne, bo miejsce zawsze było przykryte bielizną oraz zasłonięte włosami. Przed zajęciami na basenie musiała zredukować część owłosienia i niestety paskudna blizna wyszła na jaw. Planowała już co prawda w tym miejscu zafundować sobie tatuaż, ale do tej pory nie mogła się zdecydować, co miałby przedstawiać i jak zareagują na to rodzice. Była przekonana, że nawet matka nie wie o tym niby trójzębie, a tu się okazuje, że na dodatek opowiada o takich intymnych szczegółach jakiemuś dziadowi. Już ona sobie z nią porozmawia, teraz to już na pewno walnie sobie jakiś tatuażyk. Ciszę znowu przerwała Marta:

— To ja widzę, że wy tu macie sporo ciekawych tematów do omówienia. A mnie się tam obiad gotuje. Za pół godziny widzę was wszystkich przy stole w kuchni!

I celując palcem w pracującego przy stole mężczyznę, dodała:

— Zrozumiano?

Potulnie kiwnął głową.

Po wyjściu Marty Edek odłożył kółko z nawijanym drutem, głęboko westchnął i spokojnym głosem spróbował ponownie nawiązać kontakt:

— Po pierwsze, mów mi Edi — będzie nam prościej rozmawiać, a po drugie, nie jestem twoim wrogiem. Nie mam zamiaru cię atakować, tylko mam zamiar ci pomóc.

— Po pierwsze, radzę sobie wyśmienicie, a po drugie, nie sądzę, panie Edi, żebyś był w stanie mi jakoś pomóc. Przecież w ogóle mnie nie znasz i nic o mnie nie wiesz.

— Izabello, niestety wiem o tobie niemal wszystko.

Znowu emocje wzięły górę, mimo to spróbowała trzymać nerwy na wodzy i spokojnie podjęła dalszą rozmowę…

— Tak?! To może mi powiesz, co lubię jeść na śniadanie?

Po chwili namysłu odpowiedział:

— Nutellę z białym pieczywem.

— Acha! Nieprawda, bo płatki musli z mlekiem.

— Pytałaś co lubisz, a nie co jadasz! — ripostował spokojnie.

W rzeczy samej, nutellę mogłaby jeść non stop, do płatków przekonała się jedynie ze względu na reklamy telewizyjne i dbałość o linię. Zastanowiła się nad nową, trudniejszą zagadką.

— No dobra, a czym się interesuję?

I znowu po chwili padła odpowiedź:

— Muzyką.

Nadąsana skrzyżowała ręce na piersiach, musiał zrobić szczegółowy wywiad u rodziców. Jednak miała pewien chytry pomysł.

— A na jakim gram instrumencie?

— Na żadnym.

— Nieprawda, bo na gitarze!

Uśmiechnął się do niej łagodnie.

— I ty to nazywasz grą?

Zrobiła się cała czerwona, opuściła nosek do ziemi i odburknęła:

— No co, przynajmniej próbowałam.

Zapadła dłuższa chwila milczenia, intensywnie zastanawiała się, jak wybrnąć z patowej sytuacji.

— Powiedziałeś „niemal wszystko”, to czego nie wiesz?

Tym razem odpowiedź padła natychmiast:

— Kim chcesz zostać?

— Lekarzem. Studiuję medycynę.

— Tego raczej chce twój ojciec, pytanie czego ty chcesz?

No i tu się jej pomysły skończyły, trudno było prowadzić rozmowę na swój temat z kimś, kto podejrzanie za dużo o niej wiedział. Chyba się zorientował, że na dalszą rozmowę chwilowo nie ma już ochoty. Znowu łagodnie się do niej uśmiechnął:

— Izabello, muszę dokończyć robotę, pójdź do mojej żony i powiedz, że będę za piętnaście minut.

— No dobra, a jak ją poznam?

— Już ją poznałaś! — spojrzał na nią zdziwiony:

Stała z rozdziawionymi ustami, po czym zebrała się w sobie i niepewnie zapytała:

— Że niby Marta to twoja żona jest?!

Wzruszył rozbawiony ramionami i z szerokim uśmiechem odparł:

— Nie moja wina, że wygląda tak młodo!

Wyszła zszokowana najnowszą wiadomością. No to się popisała przy powitaniu, jak ona teraz spojrzy Marcie w oczy? Otrząsnęła się z kosmatych myśli i rozejrzała po podwórku. Było tu raczej czysto i schludnie. Żadnych kur, kaczek lub nie daj Boże świń czy krów. Nawet błota nigdzie nie zauważyła, o odchodach zwierząt nie wspominając. Na razie jedynym zwierzęciem, jakie widziała, był ten ciągle ujadający na nią pies. Trochę inaczej wyobrażała sobie wieś. Bo jeśli nie hodują zwierząt, to pewnie hodują jakieś rośliny, lecz żadnych maszyn rolniczych również nie zauważyła. Co prawda kilka drewnianych szop miało dziwną konstrukcję, składającą się z dachu i ażurowych przewiewnych ścian. Zawieszone w nich były rozmaite rośliny o intensywnym zapachu przeznaczone do suszenia, poza tym różne bukiety i wiązanki były popodwieszane gdzie się tylko dało. Jednak nie były to ilości na skalę przemysłową, może po prostu miały za zadanie swym zapachem odstraszać owady.

No trudno, pewnie wszystkiego dowie się wkrótce, byleby tylko nie zagonili jej do pracy w polu. Chyba nie wyobrażają sobie, że swoimi delikatnymi dłońmi, przyszłego zapewne wybitnego chirurga lub kardiologa, będzie obrabiała całe hektary kartofli!

Bagaże zniknęły sprzed domu, więc weszła po schodach, ostrożnie otworzyła drzwi i znalazła się w środku. Wszechobecny zapach ziół i oczywiście smakowicie pachnącego szykowanego jedzenia, uderzył ją w nozdrza. Z przestronnego przedsionka było widać wejście do kuchni połączonej z czymś w rodzaju salonu, a dalej drzwi, najprawdopodobniej do łazienki, oraz schody prowadzące zarówno na piętro, jak i do piwnicy.

Nieśmiało weszła do kuchni, gdzie przy garnkach krzątała się młoda gospodyni. Izabella odchrząknęła i z lekkim rumieńcem na twarzy spróbowała naprawić swoją wcześniejszą gafę:

— Przepraszam z tym „tatą”, trochę przesadziłam, moi rodzice nie raczyli mnie zapoznać z sytuacją. A o istnieniu wujka Edka dowiedziałam się dosłownie parę dni temu.

Wyglądało na to, że Marta zupełnie się tym nie przejęła i z pogodnym wyrazem twarzy uspokoiła dziewczynę:

— Nie przejmuj się. Wszyscy reagują tak samo. Ja sama się dziwię, czemu za niego wyszłam.

Iza przestąpiła z nogi na nogę, spojrzała na brzuch kobiety, żeby ocenić czy nie jest w ciąży, rozejrzała się dookoła za jakimiś dziecięcymi akcesoriami. Nie znalazła niczego podejrzanego wyjąwszy niezliczoną ilości słoików z suszonymi ziołami i nasion wszelkiego gatunku, więc ostrożnie zapytała:

— A jeśli wolno spytać…, to dlaczego?

Marta spojrzała na nią poważnie i równie poważnym głosem odpowiedziała:

— Pewnie się jakich szkodliwych ziół nawdychałam i się w tym gamoniu zakochałam.

Po czym parsknęła takim śmiechem, że Iza która próbowała zachować chociaż pozory powagi, zaraziła się nim natychmiast. Chichotały się, trzymając za brzuchy i ocierając łzy z policzków. Miała wrażenie, że nadają na tych samych falach i koniecznie powinny się zaprzyjaźnić. Poczuła również, że musi trochę wyhamować z tym śmiechem, bo pęcherz upomniał się o swoje prawa. Marta chyba zorientowała się w sytuacji, bo zaczęła się doprowadzać do porządku i już w miarę spokojnym głosem zasugerowała:

— Łazienka jest w korytarzu.

Nie omieszkała skorzystać z tak rozsądnej propozycji, a przy okazji doprowadziła twarz i włosy do porządku. Gdy wyszła z łazienki, stół na granicy kuchni i salonu był już zastawiony talerzami i sztućcami. Siadła na wskazanym miejscu i dyskretnie wyciągnęła komórkę w celu sprawdzenia, co ciekawego wydarzyło się u znajomych od porannego przeglądu facebooka. Ku jej zaskoczeniu urządzenie nie wykazywało zasięgu Internetu, a sieć miała zaledwie jedną kreseczkę. Wynikało z tego, że trafiła w miejsce stanowiące niechlubną czarną dziurę w świecie globalnego dostępu do informacji. Poziom entuzjazmu do dalszego tutaj pobytu ponownie spadł do poziomu poprzedniego, czyli do zera. Załamana schowała komórkę i rozejrzała się po salonie. W centralnej części znajdował się kominek, pod ścianą z oknami olbrzymi stół, a pomiędzy nim i kominkiem fotele z podnóżkami. Nie było tak najgorzej, woda w łazience była, i to nawet ciepła, wszędzie żyrandole, w kuchni sprzęt AGD, czyli prąd mieć musieli.

Jej skrupulatna analiza sytuacji została przerwana przez pojawienie się gospodarza. Była mile zaskoczona, w świetle dziennym, wyprostowany, umyty oraz przebrany w czyste ubranie, wyglądał o wiele lepiej. Co prawda mógłby się jeszcze ogolić i uczesać, ale i tak był to kawał chłopa: o głowę wyższy od niej, z barami, których nie powstydziłby się przyzwoity dresiarz. Spojrzała na Martę, która z figlarnym uśmiechem stanęła za mężem i dłonią próbowała ułożyć jego niesforną fryzurę.

— To skoro jesteśmy w komplecie, proponuję zacząć od zupy pomidorowej, bo ziemniaki potrzebują jeszcze parę minutek.

I podając korkociąg Ediemu, dodała:

— A ty się zajmij trunkami.

Zupa była całkiem niezła, co prawda nie taka jak u mamy i z kluskami lanymi, ale zjadła ze smakiem. Atmosfera po pierwszym daniu stała się swobodniejsza, szczególnie że gospodarz otworzył butelkę czerwonego wina i rozlał do pękatych kieliszków. Iza postanowiła nawiązać pokojowe relacje i zagaiła najmądrzej jak potrafiła:

— A co tam wujek w tej szopie naprawia?

Marta wymieniła spojrzenie z Edim i wstając od stołu po drugie danie, zachęciła męża:

— Nie krępuj się! Powiedz dziewczynie, co tam konstruujesz. Ja się już tyle osłuchałam, że wolę zająć się garczkami.

Edi chwilę milczał, wyglądało na to, że bije się z myślami. W końcu lekko speszony, niepewnym głosem wyjaśnił:

— Buduję silnik magnetyczno-grawitacyjny.

Nie zrozumiała. Nie miała pojęcia o silnikach, a już o takich jak przed chwilą usłyszała to z pewnością. Postanowiła brnąć dalej:

— A do czego służą takie silniki?

Znad kuchenki dobiegł zirytowany głos Marty:

— To nie żaden silnik, tylko perpetuum mobile ma być!

Edi siedział nadąsany i z pochmurną miną. Widać było, że w tej kwestii chyba mają odmienne poglądy z małżonką. Wypadało jakoś zakończyć ten temat, więc szybko dodała:

— A dużo jeszcze przy nim roboty zostało?

Edi pochylił się i niemal szeptem, tajemniczym głosem poinformował:

— Już wkrótce kończę, brakuje mi tylko kilka części.

Marta przyniosła talerz z gorącymi, pięknie pachnącymi kawałkami mięsa i półmisek z parującymi ziemniakami. Chyba jednak usłyszała co mówił, bo kiwając głową skomentowała:

— A który to będzie z kolei, dwudziesty czy czterdziesty pierwszy, bo już się pogubiłam!? Czas tylko marnujesz i pieniądze, a jak się ludzie we wsi dowiedzą, to się będzie cała okolica śmiała.

— Niech ino spróbują!

Odburknął naburmuszony i zaczął nakładać sobie solidną porcję ziemniaków. Wyglądało na to, że dalsze kontynuowanie tego tematu raczej atmosfery nie poprawi. Spróbowała z innej beczki:

— Słabo u was z zasięgiem, zapewne nie macie tutaj Wi-Fi?

— Zapewne! — odpowiedział Edi z tajemniczym uśmieszkiem na ustach.

Iza westchnęła z niezadowoleniem.

— A w tej pobliskiej wsi znajdę lepszy zasięg albo jakieś wi-fi?

— Jak pójdziesz tak ubrana, to lokalna społeczność z pewnością będzie miała hi, hi.

Ciśnienie jej skoczyło! Jak można czepiać się, że ubiera się zgodnie z aktualnymi trendami mody. Tym razem postanowiła bronić swoich swobód kobiecej wolności ubioru:

— To do waszej wsi jeszcze nie dotarły cywilizacyjne zdobycze współczesnego świata?

— Dotarły! Nawet widziałem kilka współcześnie ubranych światowych zdobyczy stojących przy drodze.

Zacisnęła usta z wściekłością, postanowiła nie odzywać się już w ogóle. Widząc co się dzieje, do dyskusji zdecydowanie wkroczyła Marta:

— Koło sklepu jest świetlica ochotniczej straży pożarnej, tam powinnaś złapać wi–fi. Na pewno ktoś tam teraz będzie, poproś żeby ci podał hasło dostępu. Tylko powiedz, że jesteś od Ediego.

Przynajmniej ona ją rozumiała, z tym bucem raczej nie dojdą do porozumienia. Chciała okazać Marcie swoją wdzięczność:

— Przepyszny ten kurczak, jeszcze nigdy takiego nie jadłam.

Spojrzeli się na nią zaskoczeni, Marta wstając od stołu i zabierając brudne naczynia, wyjaśniła:

— Z pewnością, bo to był królik.

No cóż, nie miała dzisiaj dobrego dnia, musiała wyjść się przewietrzyć i przemyśleć sytuację, w której się znalazła oraz koniecznie znaleźć dostęp do Internetu, bo nie było jej w sieci już od kilku godzin! Podziękowała za posiłek i poinformowała, że idzie pospacerować po okolicy, pozachwycać się pięknem nieskażonej cywilizacyjnie okolicznej przyrody. Wyszła przed dom i głęboko wciągnęła powietrze, zapach suszonych ziół kręcił w nosie, trochę się uspokoiła, tylko ten ujadający kundel ją irytował. Skierowała się do furtki i ruszyła drogą, którą tu przyjęła w kierunku pobliskiej wioski.

Droga się jej dłużyła, postanowiła wykorzystać marnowany czas pieszej wycieczki i zadzwonić do matki. Może uda się ją jakoś przekabacić i będzie mogła stąd szybko wyjechać, przecież nawet się nie rozpakowała, to wyjedzie choćby i jutro rano. O dziwo na tym słabym zasięgu szybko uzyskała połączenie i nawet wyraźnie się słyszały:

— Mamo, ten twój Edek jest jakiś porąbany, ja z nim tutaj nie wytrzymam!

— Córeczko moja, przecież nikt nigdy nie twierdził, że on jest normalny. Jednego jestem pewna, nie grozi ci tam żadne niebezpieczeństwo. Zaufaj mi, będzie cię chronił przed całym złem tego świata.

Była w szoku, pierwszy raz słyszała, żeby matka w ten sposób się wypowiadała na czyjś temat.

— Przecież on mnie nie lubi, ciągle mi dokucza i wszystkiego czepia!

— Daj mu szansę, z pewnością wkrótce się przekonasz, jak mu na tobie zależy…

— Ale mamooo…, nie wytrzymam tutaj! Jeszcze mu naopowiadałaś o mnie tyle rzeczy!

W słuchawce zapadła dłuższa chwila ciszy, po czym matka spokojnie, acz stanowczo, zakomunikowała:

— Tego jednego możesz być pewna… Niczego mu nie mówiłam. Poprosiłam jedynie, czy nie mogłabyś spędzić u niego wakacji.

— Acha! To ciekawe skąd wiedział o moim pieprzyku!

— Czasami sama się dziwię jak on to robi, ale rzeczywiście ma dość przenikliwą intuicję. Ucz się od niego, na pewno przyda ci się to w życiu.

— Akurat! Nie mam zamiaru uczyć się niczego od takiego buraka!

Uznała rozmowę za bezowocną i niewartą dalszej kontynuacji. Pożegnała się i rozłączyła. W sam raz, bo dochodziła do centrum wioski. Było dokładnie tak, jak powiedziała Marta. Naprzeciwko sklepu znajdował się budynek z napisem „Ochotnicza Straż Pożarna”, a przed nim kilku młodzieńców popijało piwko i paliło papierosy. Nie mogli jej nie zauważyć, jak tylko zbliżyła się na odległość kilkudziesięciu kroków, dobiegły ją niegrzeczne pomlaskiwania i gwizdy. Była zdeprymowana i zawstydzona, lecz nie miała wyboru, za to nadzieję, że się z nimi jakoś dogada i uzyska dostęp do Internetu. Podeszła do najpoważniej wyglądającego młodzieńca i grzecznie zapytała o możliwość dostępu do wi-fi. Nie wiedzieć czemu, gościu wyszczerzył się w wyjątkowo obleśnym uśmiechu, podszedł do niej bliżej. A raczej zdecydowanie za blisko, zawadiacko oparł rękę o ścianę budynku, demonstrując spoconą pod pachą podkoszulkę. Gdy lekki powiew przyniósł do niej zapach potu wymieszanego z tytoniem i piwskiem, zatęskniła za zapachem suszonych ziół Marty. Zanim zemdlała, amant zagaił:

— A co tutaj porabia taka piękna dziewczyna?

Miała na końcu języka jedno słowo na „g”, ale postanowiła je zachować na potem, a na razie spróbować polubownych negocjacji:

— Do wujka w odwiedziny przyjechałam.

Niemal wszyscy młodzieńcy stanęli dookoła i z zaciekawieniem przysłuchiwali się rozmowie. Dryblas pochylił się w jej kierunku jeszcze bardziej i obniżonym głosem zapytał:

— A któryż to wujcio ma tyle szczęścia, by gościć w swoich progach taką cudowną istotę?

Pozostali kolesie zarechotali, widocznie przemowa ich idola była dla nich zabawą. Iza miała powoli tego wszystkiego dosyć, nie chciała się powoływać na Ediego, ale nie miała wyboru.

— Edi, tam pod lasem mieszka.

Reakcja była natychmiastowa, gościu wyprostował się jak struna, zdjął rękę ze ściany i cofnął o krok. Zgromadzona wokół niej grupa młodzieży również jakoś zaczęła się przerzedzać. Dryblas próbował coś powiedzieć, ale jakoś brakowało mu chwilowo pomysłów. W końcu wziął się w garść i niepewnym głosikiem zapiszczał:

— To czego pani sobie życzy?

— Jeśli to by nie sprawiło kłopotu, to chciałabym hasło do wi-fi, bo muszę się skontaktować ze znajomymi.

— Za momencik załatwię, proszę zaczekać.

I kilkoma susami zniknął w drzwiach świetlicy. Stała rozglądając się dookoła, z poprzedniego zgromadzenia nie było już nikogo. Wszyscy rozeszli się na znaczną odległość i tylko ukradkiem zerkali w jej kierunku. Przez otwarte okna budynku usłyszała przytłumioną rozmowę:

— Na mózg ci się debilu rzuciło, nie chcę tutaj żadnych awantur, idź ją jakoś przeproś, czy co!

Po chwili wyszedł jej znajomy, tylko że cały czerwony na twarzy, z karteczką w ręku, na której odręcznie było napisane hasło „OSP Twardziele”. Na takie tajne hasło zapewne by nie wpadła, wzięła karteczkę i podziękowała. Dryblas wskazał jej prowizoryczną ławeczkę zbitą z kilku desek i nieśmiało wydukał.

— Tutaj powinien być najlepszy zasięg.

A odchodząc, dodał cichszym głosem:

— A wujkowi to niech pani nic nie mówi, po co mu głowę zawracać głupotami.

Była mile zaskoczona takim obrotem sprawy, jak wróci do Ediego przyjrzy mu się na spokojnie raz jeszcze. Może rzeczywiście warto go poznać bliżej. Mimo że ci tutaj raczej woleliby uniknąć bliższego z nim kontaktu. Po chwili wyszedł ze świetlicy starszy, poważnie wyglądający mężczyzna, taszcząc przed sobą jakiś fotel. Podszedł do niej, postawił fotel obok ławki i zaproponował:

— Niech panienka se na fotelu usiądzie, na tej ławce to pewnie niewygodnie, no i drzazga może się zdarzyć!

Mile zaskoczona wyszczebiotała:

— Ależ proszę nie robić sobie kłopotu, i tak jestem wdzięczna, że mogę korzystać z waszego Internetu.

Widząc nieugiętą postawę dobroczyńcy, lekko zrumieniona przesiadła się na fotel i jeszcze raz podziękowała. Dopiero wtedy mężczyzna odszedł zadowolony i dumny ze swojego pomysłu.

Uff! Wreszcie spokojnie mogła zanurzyć się w swojej wirtualnej rzeczywistości, otaczający ją świat przestał chwilowo istnieć.

Kiedy już przejrzała swoje ulubione strony i pododawała komentarze wszystkim swoim znajomym, było już dość późno. Odniosła fotel pod drzwi remizy i szybkim krokiem skierowała się do gospodarstwa Ediego. Kiedy zbliżyła się do podwórka, pies oznajmił szczekaniem o jej przybyciu chyba wszystkim w promieniu kilometra. Przed domem Marta z jakimś nieznajomym pakowała do półciężarówki paczki, które wynosili z jednej z szop. Podeszła do nich i zaoferowała swą pomoc. Zgodzili się bez zbędnych ceregieli. W trójkę robota szła im szybciej, bo i paczki nie były ciężkie, pewnie wypchane jakimś zielskiem. Gdy samochód był już zapakowany, kierowca podziękował za pomoc, wskoczył do samochodu i odjechał. Kobiety poszły razem do kuchni, na stole jeszcze leżał plik banknotów — pewnie z przeprowadzonej transakcji. Marta schowała pieniądze do kredensu i poprosiła towarzyszkę o pomoc w przygotowaniu kolacji. Iza nie widziała problemu, bardzo dobrze czuła się w towarzystwie Marty, poprosiła jedynie o możliwość przebrania się w coś wygodniejszego. Gospodyni zaprowadziła ją na górę i pokazała pokój oraz łazienkę, którą miała dysponować na czas pobytu. Walizki już tam na nią czekały. Lekko się odświeżyła w łazience i przebrała w dżinsowe spodnie i bluzkę mniej wyzywającą niż poprzednia. Zeszła na dół i pomagała Marcie w przygotowaniu kolacji, gaworząc o zwykłych kobiecych sprawach. Kiedy stół był gotowy, gospodyni wyjrzała przez okno na podwórko, rozejrzała się dookoła i krzyknęła:

— Ediii, kolacja gotowa!

Odczekała chwilę, wzięła się pod boki i zmartwiona poprosiła Izę:

— Idź poszukać tego dziada, bo ja nigdy nie wiem, gdzie się przede mną ukrywa.

Co miała robić, nie była zachwycona, ale chciała być dla niej miła. Wyszła przed ganek, rozejrzała wkoło i tak jak ostatnio była pewna, że musi iść do sadu za stodołą. Minęła kilka rzędów drzew, znalazła go siedzącego w samochodzie z podniesioną przednią klapą, zaparkowanym pod olbrzymim drzewem. Z grubej gałęzi wisiała stalowa lina podczepiona do silnika. Na jej widok bardzo się ucieszył:

— Aniołku, nie pomogłabyś wyjąć mi ten silnik?

— Jak tylko udźwignę, to nie widzę problemu.

— Nie nie! Wystarczy, że pokręcisz tą korbą, kiedy ja poluzuję ostatnie śruby.

Wyjaśnił jej szczegółowo gdzie ma stanąć, jak trzymać korbę i ustalili komendy w celu porozumiewania się w trakcie operacji. Sam zniknął pod samochodem, po chwili dał znak do rozpoczęcia kręcenia. Silnik powoli wysunął się z samochodu, Edi wylazł z powrotem i przepchnął je w stronę stodoły. Po czym przytaszczył jakiś wózek i załadował na niego silnik dyndający dotychczas na gałęzi. Obserwowała to z dużym zaskoczeniem, wyglądało na to, że jej wujcio jest wyjątkowo silny. To w zupełności wyjaśniało reakcję młokosów spod remizy. Kiedy silnik został ustawiony obok stodoły, podziękował jej za współpracę i wrócili do domu. Marta nie wyglądała na zadowoloną.

— Gdzie go tym razem diabli ponieśli?

— W ogrodzie silnik żeśmy z samochodu wyciągali — fachowo wyjaśniła Iza.

— No to już po samochodzie.

Załamała ręce Marta i dorzuciła mimochodem:

— A tak go lubiłam.

— Zobaczysz, będzie jeszcze lepszy niż był, będzie jeździł jak Ferrari! — z niebywałą pewnością wtrącił się Edi.

— Żebym tylko dożyła tej wielkiej chwili — pokiwała głową Marta i dodała:

— Ręce umyłeś? Zdejmuj te buciory i siadaj za stołem, wszystko stygnie!

Kolacja była wyśmienita. Wszystko doprawione z wyjątkowym smakiem. Wino również było wyborne, więc nastrój się wyjątkowo poprawił. W takich warunkach nie wypadało poruszać trudnych tematów. Resztę wieczoru spędzili na luźnych rozmowach przy kominku.

Umyta i przebrana kładła się w swoim pokoju do łóżka. Dzień był pełen wrażeń, a ona tak zmęczona, że gdyby nawet był tu zasięg, nie miałaby siły siedzieć nad laptopem. Postanowiła spróbować zasnąć bez tabletki, najwyżej weźmie ją, gdy senne koszmary ją obudzą.

Zasnęła szybko. Po pierwszej fazie snu okropne cienie pojawiły się jak zwykle. Tyle że coś je blokowało, między nią a całym tym bagnem była jakaś niewidzialna tarcza, która nie pozwalała się tym potwornościom do niej zbliżyć. Czuła, że próbują dopaść ją na wszelkie sposoby, ale tarcza nie ustępowała, miała wrażenie, że jest niezniszczalna. To ją uspokajało i zapadła w głęboki sen.

Rozdział III

Poranek obudził ją śpiewem ptaków, od niepamiętnych czasów nie spała tak dobrze. Po porannej toalecie i sprawdzeniu czy może w jakiś cudowny sposób pojawił się zasięg sieci, zeszła do kuchni, było kilka minut po ósmej. Marta już tam była, przywitała się uśmiechem i pytaniem kawa czy herbata?

Siedziały przy małym stoliku koło okna, z którego roztaczał się widok na całe podwórko i rozkoszowały się smakiem świeżo parzonej kawy. Z grzeczności Iza zapytała:

— A gdzie Edi?

— Od świtu siedzi w szopie, pewnie kończy to swoje ustrojstwo.

Jak tylko Marta skończyła mówić, z szopy dobiegł ich głośny trzask. Iza zerwała się na równe nogi.

— O rany, coś się chyba stało?

Marta nawet nie oderwała kubka od ust, ze spokojem obserwowała drzwi szopy. Po chwili wszystkimi szparami miedzy deskami zaczął wydobywać się dym. Iza nie wytrzymała.

— Boże, tam się pali!

Marta spojrzała na nią ze spokojem.

— Nie po raz pierwszy……, usiądź spokojnie, zobaczysz jaki zaraz będzie cyrk.

W tym momencie z szopy wybiegł Edi i kilkoma susami dopadł do ściany stodoły, na której wisiała gaśnica, zerwał ją sprawnym ruchem i uruchomił, po czym zniknął w szopie. Ilość unoszącego się dymu znad szopy nie zmniejszyła się. Iza stała w oknie przerażona, a Marta w tym czasie wstała, wyciągnęła z kredensu ciasteczka i podała jej kilka na talerzyku.

— Zjedz coś, to jeszcze chwilkę potrwa.

Edi wypadł ponownie, lecz tym razem skierował się do murowanego garażu, wytaszczył z niego jeszcze większą gaśnicę niż użył poprzednio i znowu zniknął w szopie. Iza nie mogła przełknąć pysznie wyglądających ciasteczek i mimo że zaschło jej w ustach, nie piła już kawy. Dym z szopy powoli przestał się wydobywać. Iza nie wytrzymała:

— Może mu trzeba jakoś pomóc gasić ten pożar?

— Nie martw się, ma jeszcze kilka gaśnic w zapasie.

— A ty się nie martwisz, że sobie coś zrobi? — zaskoczona Iza nie mogła pojąć spokojnego zachowania Marty.

— Widziałam to już kilkadziesiąt razy. Dokładnie nie wiem, jak mu się to udaje, ale za każdym razem wychodzi bez szwanku.

Dym przestał wydostawać się z szopy na dobre. Z pomieszczenia jak gdyby nigdy nic wyszedł Edi, cały w pianie, tym razem już spokojnie zaniósł pustą gaśnicę do stodoły. Siedział tam dłuższą chwilę, po czym wyszedł z niej przebrany w czyste ubranie i o dziwo uczesany. Zajrzał na chwilę do szopy, chyba żeby sprawdzić czy wszystko w porządku i swobodnym krokiem, nie zdradzającym dotychczasowej paniki, skierował się do domu.

Przesiadły się do stołu przy salonie, gdzie gospodyni przyszykowała już śniadanie dla wszystkich. Jak tylko wszedł do kuchni, Marta porozumiewawczo uśmiechnęła się do Izy i puściła do niej oczko. Edi przywitał się grzecznie i chwilę stał, próbując ocenić sytuacje, ile to jego kobiecie udało się zobaczyć porannych sensacji. Widząc spokojne i niezdradzające niczego twarze kobiet, podrapał się po uczesanej głowie i niepewnie zagaił:

— Piękny dzisiaj mamy poranek. Jest coś do jedzonka, bo troszku zgłodniałem.

— Dla takiego pracowitego porannego ptaszka zawsze się coś znajdzie.

Z uroczym uśmiechem odpowiedziała Marta i wskazując wolne krzesło, dodała:

— Usiądź mój drogi mężu, już wszystko przygotowałam.

Było widać, że Edi nie do końca był przekonany o naturalności zachowania swojej małżonki, ale grzecznie usiadł za stołem i zaczął sobie robić kanapki ze składników zgromadzonych na wspólnym śniadaniu. Chyba w celu rozładowania atmosfery, entuzjastycznie zagaił:

— Jak tam drogie panie zamierzają dzisiaj miło czas spędzić?

— Chyba pojedziemy na zakupy do miasta, parę rzeczy trzeba dokupić — rzeczowo odparła Marta, na co Edi zareagował zdziwieniem:

— Jak to, przecież byliśmy na zakupach przed przyjazdem Izy, o czymś żeśmy zapomnieli?

— O niczym — spokojnie odpowiedziała Marta i dodała:

— Tylko pewne rzeczy zużywają się szybciej niż przypuszczałam i trzeba dokupić więcej.

— A czego niby nam brakuje? — spytał szczerze zdziwiony Edi.

Marta ledwo z siebie wydusiła:

— No choćby przydałoby się nam kilka nowych gaśnic!

Zapadła martwa cisza, mina Ediego była bezcenna! Tym razem pierwsza nie wytrzymała Iza, złapała się za brzuch i zsunęła z krzesła pod stół.

Tym razem jednak nie zdążyła do łazienki, zresztą Marta chyba też.

Edi kończył śniadanie w samotności, milcząc ostentacyjnie. Minę miał niebywale skupioną, najwyraźniej obmyślał kolejny model silnika magnetyczno-grawitacyjnego.

Iza doprowadziła się do porządku, posprzątała po śniadaniu i spytała jaki maja plan na dzień dzisiejszy. Edi oczywiście miał zamiar spędzić czas przy samochodzie i tylko w przerwach kończyć swoje dzieło w szopie. Marta poprosiła ją o pomoc przy sporządzaniu olejków. Nie bardzo widziała o co chodzi, ale wolała spędzać czas z nią niż z Edim przy sprzątaniu jego drewnianego królestwa po pożarze.

Pracowały w kuchni. Wyciskały olej w specjalnie wykonanym przez Ediego urządzeniu ze stali nierdzewnej, które o dziwo działało wyśmienicie. Zadaniem Izy było rozlewanie olejów do różnych wielkości buteleczek, przyklejanie naklejek firmowych wraz z datą przydatności. Z części wyciśniętego oleju robiły, jak to nazywała Marta, wersję ekskluzywną, czyli do buteleczek dodawały różnych ziół lub przypraw, aby uzyskać oleje dla smakoszy. W międzyczasie pojawiło się kilka kobiet z prośbą o możliwość zakupienia ziół lub innych produktów sporządzanych w tym gospodarstwie. Nawet jedna kobieta zaczęła uskarżać się na dolegliwości żołądkowe. Marta cierpliwie ją wysłuchała, zadała kilka dodatkowych pytań i specjalnie dla niej sporządziła mieszankę leczniczych ziół. Iza obserwowała to wszystko z pewną fascynacją, nawet zastanawiała się, czy jako przyszły lekarz nie powinna poważniej przyjrzeć się tym ziółkom. Koło południa uświadomiła sobie, że znajomi na facebooku od rana nic nie wiedzą o jej istnieniu. Poczuła silną potrzebą nawiązania kontaktu ze światem zewnętrznym, jak miewała zwyczaj nazywać globalną sieć informacji elektronicznej. Spytała gospodynię, czy może wyrwać się na godzinkę i jak tylko Marta potwierdziła, że nie widzi najmniejszego problemu, pognała do furtki. Gdy już ją zamykała z drugiej strony, Marta krzyknęła do niej, żeby wracając kupiła wino, ciastka i kiełbasę na kolację. Przytaknęła, że nie ma sprawy, a na pytanie, czy ma jakieś pieniądze, odpowiedziała twierdząco. Ile sił w nogach pognała w kierunku remizy. Kiedy pojawiły się zabudowania zwolniła, żeby nie wzbudzać sensacji. Mijani ludzie grzecznie się jej kłaniali, to i ona z uśmiechem im odpowiadała. Ławeczka pod świetlicą strażacką była pusta, usiadła żeby odpocząć po intensywnym marszu, a następnie nawiązała kontakt z siecią. Znowu straciła rachubę czasu. Gdyby nie przechodzący obok, poznany wczoraj sympatyczny pan od fotela, to z pewnością spóźniłaby się na obiad. Pan grzecznie się jej ukłonił i wyraził ubolewanie, że wcześniej jej nie zauważył i musi siedzieć na tych twardych deskach. Uśmiechnęła się do niego serdecznie i uspokoiła, że na razie to już skończyła i musi lecieć do domu. Wyłączyła telefon i skierowała się do pobliskiego sklepu. Na miejscu okazało się, że w małym pomieszczeniu udało się zmieścić cały supermarket, było niemal wszystko. Za ladą stała poważna kobieta o obfitych kształtach, a na krzesełku z boku lady przycupnęła staruszka w chuście na głowie i spokojnie odmawiała modlitwę, przesuwając w ręce paciorki różańca. Iza próbując nadrobić stracony czas, nerwowo zaczęła biegać po sklepie i oglądać wyłożone na półkach towary. Na staruszce nie robiło to najmniejszego wrażenia, ale sklepowa zaczynała się najwyraźniej irytować. W końcu zapytała:

— W czym ci, dziecko, mogę pomóc?

— Potrzebuję dwóch butelek półwytrawnego czerwonego wina, delicje, kilo dobrej kiełbasy i jakieś ciastka na wagę.

Sprzedawczyni sprawnie pomogła jej wybrać niezbędny asortyment. Położyła kiełbasę i ciastka na wadze i podliczyła, po czym podała Izie kwotę do zapłacenia. Ta nie zastanawiając się długo wyciągnęła z portfela kartę płatniczą i podała ją sprzedawczyni. Kobieta nawet nie wyciągnęła ręki i z lekką irytacją w głosie poinformowała:

— U nas nie można płacić kartą, tylko pieniędzmi.

Powietrze uszło z Izy jak z balonika, o tym nie pomyślała. Próbowała jakoś ratować sytuację:

— Jest tu jakiś bankomat?

Przeczące ruchy głową zgasiły jej ostatnią nadzieję. Iza zaczerwieniła się cała, ale obciach, co ona teraz zrobi. Na szczęście w sklepie była tylko ta staruszka, która na dodatek nie zwracała na nikogo uwagi. Załamana zwróciła się do sprzedawczyni:

— Przepraszam panią bardzo. Wybiegłam szybko z domu i zapomniałam wziąć gotówki.

A półgłosem dodała sama do siebie:

— …kurde, a przecież Marta pytała!

Tęga kobiecina zamrugała oczkami i nieśmiało zapytała:

— Jaka Marta?

Ciekawość tutejszych mieszkańców wyprowadzała ją z równowagi, ale tym razem to ona narozrabiała, więc grzecznie wyjaśniła:

— Żona Ediego, tam pod lasem mieszkamy.

Kobieta zrobiła wielkie oczy i znowu zapytała:

— A kim ty, dziecko, jesteś dla Ediego?

No to już była lekka przesada! Postanowiła zakończyć tę rozmowę jak najszybciej…

— … jest moim wujkiem.

Sprzedawczyni rozdziawiła usta i spojrzała na starowinkę, Iza podążyła za jej wzrokiem. Staruszka przestała odmawiać modlitwę i wpatrywała się w nią jak sroka w gnat! Wstała ze stołeczka, podeszła bliżej, bezceremonialnie wzięła ją za rękę, obejrzała ją, po czym spojrzała jej w oczy. Im dłużej w nie patrzyła, tym większe ogarniało ją zdziwienie. Wystraszona Iza wyrwała dłoń. Kobieta wróciła na swój stołeczek i tajemniczym głosem zwróciła się do sprzedawczyni:

— To „una”!

Tęga kobiecina nadal miała problemy z domknięciem ust, ale otrząsnęła się z chwilowego zaskoczenia i zwróciła się do Izy:

— Niech pani weźmie te zakupy i podziękuje Ediemu. Byłam mu i tak winna.

Wcisnęła zaskoczonej Izie reklamówkę z zakupami i sama usiadła na swoim taboreciku.

Iza szła, nie mogąc zrozumieć tutejszych obyczajów, czemu dostaje wszystko za darmo jak tylko powie, że zna Ediego? Odwróciła się na chwilę w kierunku sklepu, żeby się upewnić czy nikt ją nie goni. W progu stała staruszka w chuście na głowie i odprowadzała ją wzrokiem. Nie miała czasu na myślenie, szybkim krokiem skierowała się w stronę domu.

Na podwórku przywitał ją szczekający w kojcu pies i Marta stojąca na schodach. Na jej widok pokiwała głową i skomentowała:

— Zaczynam się zastanawiać po kim masz tę tendencję do niebywałej punktualności?!

Wniosła zakupy do kuchni i nie odezwała się nawet słowem. Stół był gotowy, czekali na nią z obiadem. Umyła szybko ręce i siadła razem z nimi. Po skończeniu zupy w ramach usprawiedliwienia opowiedziała im swoją historię z zakupami. Słuchali obydwoje bardzo uważnie. Obawiała się, że będą jej robić jakieś wyrzuty, ale Edi jedynie skomentował krótko te rewelacje do Marty:

— Patrz, już ją ta stara jędza wyniuchała!

I poszedł do swojej szopy. Marta zaproponowała, że pokaże jej całe gospodarstwo, więc poszły razem na mały obchód posiadłości. Iza postanowiła wykazać zainteresowanie ich gospodarką i popisać się spostrzegawczością:

— Widzę, że bazujecie na roślinach, całe szczęście nie macie zwierząt, bo to kłopotu dużo i te odchody…

Marta uśmiechnęła się do niej tajemniczo.

— Mamy i zwierzęta, choć pokażę ci.

Zaprowadziła ją na tył stodoły, gdzie było kilka niskich kojców, a w nich króliki. Iza była podekscytowana, od razu złapała najmniejszego kłapoucha i zaczęła go przytulać. Odstawiając wygłaskanego malca do kojca, pochwaliła się Marcie:

— Bardzo lubię króliki, miałam jednego w dzieciństwie.

— Wiem, Ediemu też smakują.

Stanęła jak wryta. Marta chyba nie miała na myśli, że wczoraj na obiad jedli….. Zrobiło się jej niedobrze. Ten temat uznała za całkowicie zamknięty. Zobaczyły jeszcze ogródek z warzywami i małe poletka z ziołami. Inne uprawy położone dalej gospodyni obiecała jej pokazać następnym razem. Wróciły do domu, gdzie na Martę czekała kobieta z marudzącym dzieckiem. Iza postanowiła skorzystać z okazji i skoczyć do wioski na popołudniową sesję internetową. Wprawdzie intrygowało ją jak Marta zamierza pomóc temu dzieciakowi, ale uzależnienie wzięło górę nad ciekawością.

Ku jej zdziwieniu pod remizą nie było już ławeczki z desek. Wyglądało na to, że ktoś ją wyrwał i na jej miejscu postawił solidną ławkę, na dodatek z daszkiem chroniącym przed słońcem i deszczem. Usiadła wygodnie i postanowiła pogadać z Edim, jak ma odwdzięczyć się miłemu panu. Po chwili pochłonął ją wirtualny świat, tym razem wzięła ze sobą laptopa, była w swoim żywiole. Czas mijał błyskawicznie.

Kiedy skończyła, robiło się już szarawo, rozejrzała się wkoło. Ludzie zajmowali się swoimi sprawami, udając że jej nie zauważają. Jedynie po drugiej stronie ryneczku na ławce siedziała staruszka z chustą na głowie i bacznie się jej przyglądała. Iza szybko złożyła laptopa i pognała w kierunku gospodarstwa Ediego.

W progu minęła się z jakimś chłopem, który kuśtykał z obandażo- waną nogą. W kuchni Marta porządkowała słoiki z różnorakimi maściami. Iza spytała z ciekawości:

— Co mu było?

— Zaciął się kosą i rana się trochę ślimaczy. Dostał co trzeba, za dwa dni będzie jak nowy.

No cóż, pomyślała Iza, jak na wiejską zielarkę Marta radziła sobie całkiem nieźle. Ochoczo wzięła się za pomaganie w przygotowaniu wieczerzy, po której na dodatek miały być kiełbaski upieczone w kominku.

Kolacja minęła w miłych klimatach. Jedynie Iza poprosiła o wprowadzenie na czas wakacji memorandum w sprawie okresu ochronnego dla królików. A kiedy uzyskała zapewnienie wszystkich obecnych o przyjęciu jej wniosku, była zadowolona z efektów negocjacji. Mimo że jej postulat przeszedł bez entuzjazmu, to jednak spotkał się ze zrozumieniem. Gdy chwilowo brakło tematów i milczeli, siedząc przy kominku, nadszedł czas na wyciągniecie asa z rękawa. Iza postanowiła profesjonalnie wyjaśnić kilka kwestii z gospodarzem:

— Przejrzałam kilka stron w Internecie o tym perpetuum, wygląda na to, że do tej pory jeszcze nikomu nie udało się czegoś podobnego skonstruować.

Marta po chwili milczenia pogłaskała męża po głowie i dodała:

— Ale mojemu geniuszowi się uda jako pierwszemu!

Edi rozpływał się z zadowolenia, dumny wyprostował się i napawał pieszczotami żony. Iza nie chciała nikogo urazić, ale fakty, jakie znalazła w sieci, były raczej nieubłaganie jednoznaczne.

— Z tego, co czytałam, to cała rzesza naukowców w najnowszych laboratoriach próbowała, ale bezskutecznie.

Marta nie przestając głaskać potarganych włosów Ediego, spokojnie wyjaśniła:

— Bo przy konstruowaniu perpetuum mobile nie są najważniejsze tytuły naukowe czy najnowocześniejsze laboratoria.

Edi wypchnął dumnie pierś do przodu, niemal jakoby sam prezydent miał mu za chwilę przypiąć order za wiekopomne odkrycia naukowe. Iza zdziwiona postawą Marty jednak chciała poznać do końca tajemnice konstruowania urządzeń, które oficjalnie były uznawane przez świat nauki za nierealną mrzonkę. Zapytała więc z ogromnym zaciekawieniem:

— To niby co jest najważniejsze?

Marta podniosła wskazujący palec do góry i dumnie oświadczyła:

— Najważniejsza….. jest… drewniana szopa z rupieciami!

Tym razem Iza, pomna porannych doświadczeń, od razu pobiegła do łazienki.

Rozdział IV

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 29.61