Przedmowa
Pewnego śnieżnego, styczniowego popołudnia, moje serce po raz pierwszy rozgrzała kolorowa puszka. Puszka, do której na obsypanej solą, zmrożonej ulicy zbierałem z przyjaciółmi pieniądze dla potrzebujących dzieci. Było to ponad 15 lat temu.
Od tego czasu ofiarowałem potrzebującym moje serce, czas i ręce już kilkadziesiąt razy. Nie tylko do trzymania owej puszki, ale w wielu różnych akcjach charytatywnych.
Tego mroźnego dnia, wiele lat temu, uświadomiłem sobie, że pomaganie innym uzależnia i jest to jedyne uzależnienie, do którego z uśmiechem przekonuję moje dzieci oraz które ze spokojem ducha promuję, gdzie się da.
Lubię pomagać innym. Ba!
Kocham to robić!!
To właśnie dlatego na moim blogu www.bajkowytata.com, w formie darmowych bajek i audiobooków, pomagam dzieciom radzić sobie z emocjami i szukać motywacji do działania. Również dlatego z każdej mojej książki czy e-booka przekazuję część dochodów na jakiś szczytny cel.
Tak zrobiłem z pierwszą książką Wierszykowe Pomagajki. Tak też zrobię w przypadki tej książki.
Jak chcesz dowiedzieć się więcej o poprzedniej zbiórce, o tej która teraz badzie miała miejsce i o kolejnych to wpisz w wyszukiwarkę Facebooka #bajkowytatapomaga, a wszystkie szczegóły staną przed Tobą otworem jak wrota magicznego zamku.
Gdy spodoba Ci się moja strona na Facebooku, polub ją i dodaj do obserwowanych. Dzięki temu dowiesz się, kiedy nagram audiobook do tej książki i gdzie będzie można ściągnąć go za darmo. Poza tym będziesz wtedy na bieżąco ze wszystkimi bajkami oraz zobaczysz projekty, w których biorę udział.
Skorzystaj z okazji, aby jednocześnie zrobić przyjemność Twojemu dziecku, w postaci z nowej książki, oraz pomóc innemu dziecku, które akurat potrzebuje wsparcia.
Dziękuję bajkowo i życzę przyjemnej lektury.
Marek Opaska
Bajkowy Tata.
PS. Z przyjemnością przeczytam Twoją opinie na temat tej książki. Napisz do mnie, nawet jeśli nie przypadła Ci do gustu. Nie zapomnij tylko dopisać dlaczego. Jestem zawsze otwarty na rozmowę na Facebooku lub pod adresem e-mail: info@bajkowytata.com.
Wstęp
Czuła się jak papierowy samolocik na wietrze. Smagana podmuchami południowo-zachodniego wiatru spadała bezwiednie, jakby w jednej chwili przestały jej działać wszystkie silniki. Czuła pod sobą opór powietrza. Miała wrażenie, że wiatr próbował uchronić ją przed wydłużającymi się mackami grawitacji. Jakby cały system operacyjny jej życia się resetował. Oddalała się coraz dalej od nieba. Nieba, którego zawsze pragnęła dotknąć. Marzyła, aby pewnego dnia wejść na najwyższe drzewo w dżungli i gdy chmury będą dostatecznie nisko, nawinąć puchaty wytwór atmosfery na patyk, a potem skubać ją jak słodką watę cukrową. Niestety, nie dane jej było poznać kleistej, cukrowej konsystencji tego uwielbianego przez dzieci deseru. Nie dlatego, że spadając trudno jest taką watę zamówić, ale dlatego, że urodziła się już w czasach, gdzie takie cukrowe przyjemności nie istniały.
Podobno ludziom, którzy spadają z wysokości przez te kilka sekund, całe życie przelatuje przed oczami, a ona myślała teraz tylko o tym, co się stało w jej nudnym życiu przez kilka ostatnich dni i o wacie cukrowej. Czy to nie dziwne?! Jeszcze tylko ten ryk miała w uszach. Nie dawał jej spokoju. Ten okropny, przeraźliwy ryk, przez który straciła koncentrację i znalazła się w tym nieważkim położeniu. Tylko raz w życiu słyszała tak ostry i doniosły okrzyk wydawany przez zwierzę. Gdy miała cztery lata, wybrała się z ojcem na polowanie. Była tam świadkiem sceny, jaką zapamięta do końca życia. Wataha wilków zagoniła wielkiego łosia wraz z młodymi pod załom skalny. Gdy rogacz uświadomił sobie, że został zapędzony w kozi róg, pozostało mu tylko jedno wyjście. Walka na śmierć i życie. Zapamiętała też, że w powietrzu czuła połączenie zapachów jemioły, jodły i strachu. Nie swojego strachu. Ona przy ojcu z bronią była bezpieczna. Jej tata nie mógł dłużej wytrzymać tej nierównej walki i straszliwego widoku, jaki zaraz mogła doświadczyć jego mała córeczka. Załadował ciężki, czarny pistolet czerwonymi, cylindrycznymi nabojami. Czerwień w ciemnozielonym lesie przy zbliżającym się zmroku aż biła po oczach. Po czym wystrzelił nad walczące zwierzęta dwie flary, które, oślepiły niespodziewające się niczego wilki ostrym, jarzącym się światłem. Huk wystrzału tak je przeraził, że zanim flary opadły na ziemię, już ich nie było. Popędziły w las niczym małe, strachliwe króliczki. Łoś z rodziną został uratowany. Ryk się skończył.
Odwróciła głowę w lewo. Widziała, że konary są już daleko w górze. Czarny kruk siedział na jednym z nich i wlepiał w nią swe czarne jak smoła oczyska. Pień stawał się coraz grubszy. Po lianach nie było już śladu. Wiedziała, co to znaczy. Jej ostatni w życiu lot się zakończył. Pora wysiadać. Nie poczuła jednak bólu. Nie czuła korzeni wciskających się w jej delikatne, filigranowe ciało. Jedyne co czuła, to smród mokrego futra. Zapach stęchlizny, jakby ktoś zrobił pranie i przez miesiąc nie wyjmował go z ciemnego, wilgotnego, pozbawionego słońca i powietrza miejsca. Zrobiło jej się niedobrze. Zamknęła oczy, aby wyobrazić sobie przyjemniejsze zapachy i odgonić od siebie uczucie napływającej do ust śliny. Momentalnie, owładnęły nią silne, nie znające sprzeciwu ramiona czekającego już na nią Morfeusza.
Dębiak, Fituszek i głodne mrówki
W niebo, z hukiem błyskawicy poszybowała ogniście czerwona flara. Gromadka dzieci wystrzeliła energicznie jak bąbelki z mocno wstrząśniętej gazowanej wody. Wyścig odbywał się co roku, podczas letniego przesilenia. Do zmagań o Dębową Koronę dostawali się tylko najzwinniejsi, najbardziej pomysłowi i odważni z całego obozu.
Karina cięła powietrze jak antylopa. Jej patyczkowate nóżki niosły ją niczym sprężyny. Przeskakiwała z jednego korzenia na drugi. Wciskała się w najmniejsze szczeliny między zimnym, mokrym mchem a wysuszonymi, spróchniałymi konarami. Znała ten las jak drwal siekierkę.
Zaraz obok niej biegł jak wielki młot rozbijający wszystkie przedmioty na swej drodze Antoni. Chłopak nie przejmował się przeskakiwaniem nad spróchniałymi konarami czy większymi zaroślami jak Karina. Po prostu w nie wbiegał z impetem słonia a te, jakby ze strachu przed nim, rozpadały się od razu w drobny mak.
Za faworytami gdzieś daleko w tyle biegli pozostali uczestnicy. Odkąd Antoś uczestniczy w biegu o Dębową Koronę nie ma sobie równych. Karina postanowiła to zmienić. Nie dla samej nagrody, dzięki której nie musiałaby mieć obowiązków przez tydzień. Nie dla sławy, która dawała przez jakiś czas dodatkowe racje żywnościowe, w tym słodkie, ociekające syropem, pomarańczowe jak zachodzące słońce brzoskwinie z puszki. Nie dla ciepłego prysznica, z miodowym mydłem dostępnym codziennie zamiast kąpieli w zimnym jeziorze raz na tydzień. Nie. Robiła to dla zasady. Chciała Antosiowi utrzeć ten zadufany, wymądrzały, ziemniaczany nochal. I nic więcej.
Minęli załom skalny i zbliżali się do rzeki. Z daleka zarośnięta trzcinami wyglądała jak mały strumyczek. Antoś w jednej chwili z siłą huraganowego wiatru zepchnął Karinę ze ścieżki. Przyspieszył z lisim uśmiechem. Przygotowywał się do skoku. Wyciągał ręce ku górze, prawą nogę zgiął w kolanie, gdy nagle lewa noga zapadła się pod ziemię. Zawył strasznie, przeklinając coś pod nosem. Padł na mokry mech pełny tłustych, wijących się dżdżownic. Następnie stoczył się jak kłoda na taflę wartkiej, zimnej wody. Byli na terytorium Myszownic. Żywiły się one małymi, tłustymi robaczkami, których zapasy chowały w wykopane w okolicach przyrzecznych, głębokie norki.
Karina trochę oszołomiona i poraniona od pokrzyw dotarła po chwili na drugi brzeg. Akurat, gdy Antoś gramolił się cały przemoczony i oblepiony śmierdzącymi glonami na górę.
— Ale Landrynisz, kolego — chichotała Karina zakrywając mocno nos. — Jedna kąpiel w jeziorze to tu nie pomoże. Złap mnie za rękę, pomogę Ci.
— Spadaj na drzewo banany prostować. Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Zwłaszcza Twojej. Poradzę sobie.
Karina wzruszyła ramionami, odwróciła się zwinnie jak tancerka i lekkim truchtem pobiegła przed siebie.
Antoni odkleił od siebie zielone resztki glonów. Sprawdził, czy nie ma złamań i słysząc za sobą nadbiegający tłumek pozostałych uczestników, czym prędzej podwinął przemoczone nogawki i ruszył przed siebie. Nie pobiegł jednak za Kariną. Miał w głowie chytry plan, ale najpierw musiał odwiedzić znajome mrowisko.
Karina podbiegła do wysokiego drzewa. Wyścig wymagał, aby przez podmokłą łąkę przedostać się skacząc od liany do liany aż na szczyt drugiego drzewa. Następnie należało zejść na dół i przebiec sprintem polanę Bruna. Trzęsawisko było ulubionym terenem polowań dla niedźwiedzi. Nikt nie chciał stać się ich podwieczorkiem, więc dłuższa i bardziej wymagająca droga, po koronach drzew wydawała się lepszym pomysłem. Dziewczyna jak małpka, przeskakiwała zwinnie z jednej liany na drugą. Pnącza o tej porze roku były suche, a ręce dobrze się na nich trzymały. Przy ostatnich skokach Karina coraz intensywniej czuła zapach jemioły, jodły i… miodu. Dotarła do drzewa na końcu, zsunęła się na dół jak strażak wzywany do pożaru, aż tu nagle, zamiast na utwardzonym, trawiastym podłożu, wylądowała na prowizorycznym kopcu miękkiej, brunatnej ziemi z mnóstwem startych liści jemioły, jodły i plastrami miodu. Zanim zdążyła się rozejrzeć, tabun czerwonych mrówek zaczął wspinać się po jej nogawkach szczerząc małe, ostre zęby. Po chwili z polany Bruna dobiegł ją gromki, świński śmiech. Był to Antoś, tarzający się po trawie jakieś dziesięć metrów od niej. Jedynym ratunkiem dla Kariny było wskoczenie do wody. Jedynym, wystarczająco mokrym miejscem był teren polowań niedźwiedzi. Musiała zaryzykować. Inaczej mogła z miejsca się poddać. Antoś, widząc wskakującą do bajorka dziewczynę, postanowił nie kontynuować wyścigu bez niej. Co to by była za satysfakcja z wygranej, gdyby miał przekroczyć linię mety bez lekkiej zadyszki i konkurenta depczącego mu po piętach.
Gdy ostatnia mrówka spłynęła z bladej, piegowatej skóry, dziewczyna wygramoliła się prędko na suchy ląd. Stanęła przed konkurentem cała w szlamie, trzęsąc się z zimna. Pięści miała zaciśnięte. Oczy płonęły ze wściekłości. Opanowała emocje wysykując przez zaciśnięte zęby:
— Zadowolony jesteś? I tak wygram wyścig, zobaczysz.
Antoś wybuchnął gromkim śmiechem.
— Przestań żartować, bo już mnie cały brzuch boli od ciągłego śmiechania. Powiedz mi, jak TY, mała filigranowa, słaba dziewczynka w przemoczonych, ciężkich ubraniach chcesz wygrać ze mną, hmm? Mam przewagę w sprycie, wzroście i sile mięśni, a i ubranie sobie wysuszyłem czekając na Ciebie.
— Bo wiem coś, o czym TY nie masz pojęcia.
— Niby o czym, podrostku. Niczym mnie już nie zaskoczysz. Przed nami tylko sprint przez polanę, przejście po kłodzie nad wodospadem i meta.
— Zobacz, Fituszek!
— Nie nabierzesz mnie na tą dziecinną zabawę! Odwrócę się, a Ty wystartujesz pierwsza? I tak bym Cię przecież dogonił.
— Lepiej się obejrzyj! Szybki bieg może Ci się przydać — powiedziała Karina, cofając się powoli.
Antoś widząc jej dziwne zachowanie zaczął powoli obracać głowę. Za głową poszedł obojczyk, prawa ręka, aż w końcu biodro. Gdy zobaczył co to za Fituszek tam stoi, nogi już nie dołączyły do skrętu jak reszta ciała. Stał tam wielki, włochaty, niuchający brunatny niedźwiedź.
— Bbbruno. Tttylko spopopokojnie. Już sobie idziemy z Twojej polany, ssserio — wydusił chłopak.
— Chyba podoba mu się zapach miodku i jemioły na Twych rękach — rzuciła cicho Karina, siedząc już na wysokiej gałęzi najbliższego drzewa.
— Jak ja mogłem nie umyć dobrze rąk po zrobieniu mrowiska! — karcił się w myślach Antek. — Co teraz, co teraz?
Niedźwiedź zbliżał się do źródła zapachu powoli, jednostajnie, stawiając dokładnie łapę przed łapą. Dzieliły go od miodowych perfum jedynie cztery metry i pień ściętego rok temu dębu.
— Mieszko na pewno już widzi zagrożenie z Dębiaka i wysłał pomoc. Muszę tylko biec w tamtym kierunku, ile sił w nogach. Tylko to jest na zachód od mety i wtedy na pewno przegram — bił się z myślami Antoś, a kropelki potu zaczęły wpadać mu do oczu powodując lekkie pieczenie. — Życie ważniejsze. Biegnę!
Jego ciało wróciło do poprzedniej pozycji i niczym wystrzelony z gumki od majtek, wyleciał przed siebie. Nogami przebierał jak chomik w kołowrotku. A niedźwiedź? Bruno tylko oblizał się, wyszczerzył ostre zębiska, ryknął trochę od niechcenia i ruszył dostojnie w kierunku uciekającego na dwóch nogach zapachu.
Karina spokojnie zsunęła się z drzewa. Rozwaliła wielkim badylem prowizoryczne mrowisko-pułapkę i ile sił w nogach pobiegła przez polanę nad wodospad.
Całe zdarzenie obserwował tylko wiatr i czarny kruk na błękitnym niebie, zataczający okręgi nad polaną Bruna.
Przed wodospadem, czekała na dziewczynę grupa czterech rosłych mężczyzn, strażników obozu, z pałkami i pochodniami w rękach.
— Szybko! Niedźwiedź goni Antosia, musicie mu pomóc! — krzyczała Karina, biegnąc co sił.
— Nic się nie martw. Wiemy o wszystkim. Dokończ wyścig, jak chcesz wygrać. Reszta dzieci już biegnie przez polanę. Zabezpieczymy ten odcinek wyścigu, a na pomoc niesfornemu Antosiowi Mieszko wysłał już naszych najsprawniejszych ludzi. Nic mu nie będzie. Dostanie tylko ostrej zadyszki i będzie potrzebował okładów z lodu, bo wpadł na pełnej prędkości po uszy w las pokrzyw. Niedźwiedź, znając tą roślinę dotkliwie, zatrzymał się przed pierwszym krzaczkiem i nawet sobie noska nie sparzył — odpowiedział strażnik.
— Uff, to kamień z mojego przemoczonego serca. Śmigam na metę.
Kilometr dalej Karina przecinała brzuchem cienką, delikatną, zieloną lianę, przewieszoną między dwoma blisko stojącymi drzewkami. Przekroczyła linię mety. Przekroczyła metę pierwsza! Łzy napłynęły jej do oczu. Serce tańczyło breakdance w klatce piersiowej chcąc wydostać się na zewnątrz. Krew krążyła w żyłach z siłą wiru morskiego. Nogi, dzięki którym dotarła tak daleko i nigdy wcześniej jej nie zawiodły, teraz odmówiły posłuszeństwa. Tłumek zebranych mieszkańców okrążył ją w radosnych okrzykach i uniósł wysoko tworząc las rąk niczym miękkie prześcieradło, na którym unosiła się delikatnie w stronę Baraku Narad. Budynku, na którym dumnie powiewała zielona flaga z obrysem dębu na środku. Antoś, niesiony na bambusowych noszach został skierowany w inne miejsce. Był to wielki namiot stojący w centrum osady, z wymalowanym sokiem jagodowym dużym kwadratowym krzyżem na największym boku.
Korniszony, iskry i opowieść bez końca