Widzę cię, widzę was — Paulina Kuchta
Wisielec dyndający u żyrandola wciąż na mnie patrzy. Lina trzeszczy, bezwładne ciało kołysze się lekko. Pod nalanym podbródkiem widać fioletową pręgę, a wywalony nabrzmiały język wygląda obleśnie i żałośnie. Nie ma w tym krzty godności. Śmierć i rigor mortis ją odbierają.
Nienawidzę gnoja, chociaż wiem, że nie żyje. Patrzy wciąż na mnie, a w jego oczach zawarta jest groźba, zupełnie jakby chciał powiedzieć — nie ruszaj się, już po ciebie idę. Jestem pewny, że gdyby mógł mówić, to właśnie by powiedział.
Leżę w łóżku, zaciskam mocno powieki, by powstrzymać nadchodzące łzy i na niego nie patrzeć. Czuję nawet fetor rozkładającego się ciała. Mdli mnie, gdy falami nadchodzi słodkawa trupia woń, jakby wisiał tutaj tydzień. Ohydny seans właśnie się rozpoczął i trwać będzie całą noc.
Jakby tego było mało, spod łóżka dochodzą mnie odgłosy skrobania. Są coraz głośniejsze, jakby ktoś usiłował sobie wydrapać do mnie drogę. Tego jeszcze nie było. Ale co mogę zrobić? Poskarżyć się na zakłócanie spokoju i ciszy nocnej? Chcę się zerwać i wybiec stąd jak najdalej, ale gdziekolwiek nie pójdę, są oni. Wyłażą jakbym świecił w ciemności, lgną do mnie jak ćma do rozżarzonej żarówki.
Kiedy tak jego cielsko kołysze się lekko, boję się, że zaraz spadnie i przyczołga się do mnie. Tej nocy jednak wolałbym zasnąć sam.
Czego oni wszyscy ode mnie chcą? Zastanawiam się, po co wciąż mi się pokazują. Czemu spośród wszystkich ludzi wybrali akurat mnie? Zaczynam się złościć, by dodać sobie animuszu. Wydają się tacy pełni gniewu i żalu. Mam wrażenie, że nienawidzą mnie za to, że nie jestem jednym z nich. Próbuję ich ignorować, więc udaję, że ich nie dostrzegam, ale rzadko kiedy dają się na to nabrać. Wydają się karmić moim strachem i każdej nocy podchodzą do mnie coraz bliżej.
Po każdym takim seansie live budzę się obolały, a na całym ciele mam zadrapania. Gdy zasypiam na chwilę, wykorzystują okazję, by się do mnie dobrać. Martwi mnie to uporczywe skrobanie, ale łóżko jest solidne, dębowe — może ten ktoś nie jest na tyle inteligentny, aby się spod niego wydostać. Nazwałem go Freddy. Wiecie dlaczego, prawda? Widzę go w tym czerwonym sweterku w zielone paski, a potem wyobrażam sobie go w innym, z motywami kwietnymi. I wiecie co? Od razu mi lepiej. Leżąc przypominam sobie sceny z Porąbanych, trochę mnie to uspokaja.
Wmawiam sobie, że to wszystko fikcja, że kilka wizyt u dobrego psychiatry rozwiąże mój problem. Wiem, że nie zwariowałem. Oni tu są naprawdę.
W myślach powtarzam, że są tylko wytworem mojej chorej wyobraźni. Gdybym oglądał namiętnie horrory, to jeszcze bym rozumiał, ale nie oglądam. Moja była gardziła taką rozrywką, mówiąc, że to nierealne bzdury, a ja posłusznie dałem się namawiać na te jej romansidła. Jakie to było porywające i realne.
Gdy o tym pomyślę, dyndający wydaje mi się mniej żałosny. Jednak śmierdzi bardziej, jakby wisiał przynajmniej dwa tygodnie. A minęła może godzina. I jak tu ignorować takie cuchnące ścierwo? W tym samym momencie, gdy o tym pomyślałem, łypnął na mnie groźnie swymi wyłupiastymi oczyma. Boże, a jeśli oni słyszą moje myśli? Nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Wystarczająco irytująca jest ich obecność i świadomość, że przyciągam ich jak magnes.
Próbowałem wyperswadować im nawiedziny, najpierw pytając czego chcą, potem prosząc, by się wynieśli, a następnie pożyczyłem im „szerokiej drogi”. Złośliwie dołożyłem jeszcze gest międzynarodowy, ale nie skumali. Siła perswazji nie jest moją najmocniejszą stroną, siła pięści też nie, ani tym bardziej ignorancji.
Rano obudziłem się podrapany bardziej niż zwykle, uznałem wtedy, że lepiej nie zadzierać ze zmarłymi.
Wiem, że gdy już przetrwam kolejną taką noc, nikomu nic nie powiem. Zresztą, co miałbym powiedzieć: Widzę zmarłych. Są źli i nachodzą mnie każdej nocy. Już widzę ten ubaw, nawet u gościa w kitlu, gdy wyrzucam z siebie te słowa.
Leżę jak sparaliżowany. Skrobanie przerodziło się w mocne drapanie i wydaje mi się, że słyszę odgłos ostrza wbijanego w dno łóżka. Może to Freddy. Teraz przypomina mi się ta kretyńska wyliczanka. Chłopie, ile ty masz lat, dziesięć? Nie. No właśnie, opanuj się, bo świrujesz coraz bardziej.
Tej nocy jednak przyszli po mnie.
— Dlaczego właśnie ja? — zapytałem stojącego najbliżej grubasa, tego samego, który wisiał nad moim łóżkiem.
— Nigdy w nas nie wierzyłeś. Teraz już wierzysz? — Zaśmiał się szyderczo, a jego pożółkłe ostre zęby i śmierdzący oddech spowodowały, że prawie zemdlałem. Potem po kolei wbijali we mnie zęby, karmiąc się moim ciałem. Wyłem z bólu, ale nie udało mi się stracić przytomności. Urządzili sobie ucztę, której całe menu stanowiłem ja. Rozbierali mnie kawałek po kawałku. Częstowali się, aż zostały tylko zbielałe kości.
— Chodź z nami — rzucił w moją stronę ten z żyrandola. — Ale pamiętaj, Świeżak, jesz jako ostatni.
Ten dom będzie ostatni — Artur Kuchta
Nie wierzę w duchy, zjawy, upiory ani inne farmazony.
Stephen King, Wszystko jest względne. 14 mrocznych opowieści
I. Nie wierzę w duchy
— Nie wierzę w duchy. — Leszek rozsiadł się wygodnie w fotelu i rozprostował kości. Uszło z niego całe napięcie, zgromadzone w ciele przez te wszystkie lata. Poczuł niewysłowioną ulgę. I wystarczyło tylko jedno zdanie!
— Chyba żartujesz. — Teraz z kolei wydawca Leszka nie wierzył w usłyszane słowa. Poprawił okulary i omiótł taksującym spojrzeniem całą sylwetkę pisarza. Najdłużej skupił się na oczach. Tak, zwierciadło duszy, i tego typu pierdoły.
Leszek zamilkł. Może popełnił błąd? Takie wyznanie z ust autora pięciu bestsellerów o nawiedzonych miejscach? I to w obecności mężczyzny, od którego zależy być albo nie być Leszka. Jedna decyzja Roztockiego i może szukać sobie nowego wydawcy. A to niełatwy rynek, nawet dla tak utytułowanego autora, jakim był Leszek.
— Nie bardzo? — Z wypowiedzi Leszka uciekła gdzieś pewność siebie. Niczego już nie był pewien. Zamierzał zrezygnować z reportaży o duchach, ale nie zakończyć pisarską karierę. I to w największym rozkwicie!
— Osobiście to mi to lotto. — Uśmiech wrócił na usta Roztockiego.
Leszek odetchnął z ulgą.
— Nie przeszkadza ci to?
— To tylko biznes, Leszek. Możesz wierzyć w co chcesz, nawet w nic. Ważne by książki były na pierwszych miejscach list bestsellerów, jak do tej pory.
— Właśnie ja w tej sprawie. — Leszek zamilkł. Nie miał pojęcia jak przekazać wydawcy „dobrą nowinę”. Chyba najlepiej prosto z mostu. Raz kozie śmierć. — Nie będzie więcej książek o duchach. Mam zamiar wejść w kryminały.
Wydawca zamilkł. Cisza uderzyła w Leszka, niczym tajfun. Siedział przygarbiony, zastanawiając się, czy nie popełnił największego błędu w swoim życiu.
— Dobra. — W głosie wydawcy Leszek usłyszał daleko idącą rezerwę. — Możemy spróbować, to teraz modny gatunek. Wiem, że dasz radę. A co z nową książką?
— Już prawie koniec. — Leszek podrapał się nerwowo po brodzie. — Jeszcze tylko odwiedzę jedną miejscówkę. Ten dom będzie ostatni.
— Dobrze rokuje? W sensie, ta miejscówka?
— Narosło wokół niej wiele legend. Ale to kolejne bujdy na resorach. Rozprawię się z tym szybko. Później krótkie wakacje i zabieram się za swojego zabijaka.
II. Dom seryjnego mordercy
Dom był zapuszczony od dawna. Przedzierając się przez dziko rosnące chaszcze i kępy pokrzyw, myślał o rozmowie z wydawcą. Roztocki nie był zadowolony, ale zaaprobował pomysł swojej gwiazdy. Bo tak traktował Leszka. Jak gwiazdę. Albo dojną krowę. Zniszczoną elewację budynku pokrywał bluszcz. Prawie już całkowicie zasłonił, łuszczący się i kruszejący od upływu czasu kamień. Miał jednak swój urok. Leszkowi przypominał odrobinę stary młyn z okładki pierwszego albumu Black Sabbath. Na wyprawę wybrał środek nocy. Budynek wciśnięty między dwa mieszkalne bloki był zbyt widoczny, by zająć się nim w środku dnia. Trzecia w nocy to idealna pora na spotkanie ducha, pomyślał. Jednak nigdy żadnego nie widział. Chwilami marzył, by któryś z budynków okazał się nawiedzony. Poczuć coś więcej, niż bijącą z zatęchłych, pokrytych graffiti pustostanów, nudę. Tego pragnął. Życie jednak zakpiło z Leszka i z marzeń zostało to, co zwykle, czyli nic. Przynajmniej został uznanym twórcą przewodników po nawiedzonych miejscach, a niebawem kryminałów. Miał pomysł, który na pewno okaże się hitem. Czegoś takiego nie widział jeszcze rynek wydawniczy. Tylko czy ludzie byli na to gotowi? Promil niepewności zostawał. I drążył Leszka Króla, niczym skałę. Ten głupi pseudonim wymyślił mu wydawca. Leszek Król, polski Stephen King, łowca tajemnic i przewodnik po wyprawach w nieznane. Ku zdziwieniu Leszka (przynajmniej pozwolili mu zostawić prawdziwe imię), pomysł chwycił za pierwszym razem.
Przekraczając próg opuszczonego domu, zadrżał. Różnica temperatur dała o sobie znać. Nie bał się. Historia o mieszkańcu tego domu, rzekomo opętanego przez demony nie przekonywała Leszka. Ludzie, szukając sensacji, zrobili z ludzkiej bestii szatański horror. Jakby nie wystarczyło, że z zimną krwią okaleczył, a później pozbawił życia kilkanaście osób. Leszek miał wtedy pięć lat, sprawę znał z akt, które dokładnie przestudiował przed wyprawą do domu. Był profesjonalistą, skrupulatnie przygotowywał się do napisania każdej historii. Dlatego był taki dobry. I przynosił wydawcy ogromne zyski. Sam nie dorobił się majątku. Jednak książki wystarczyły na opłacenie ostatnich rat kredytu za mieszkanie i na zakup nowego samochodu. Może po kilku krymi będzie go stać na dom za miastem? Marzenia sprawiły, że nie zauważył niewielkiej sterty cegieł. Podniósł się z ziemi obolały. Rozmasowując bolące plecy, światłem latarki omiótł pomieszczenie.
Kilkunastometrowy pokój zamienił się w gruzowisko. Wyniesiono meble, dzięki czemu mógł obejrzeć wnętrze. Odrapane ściany, odchodzący płatami lakier. Podłogę pokrywały stosiki cegieł, rozrzucone wszędzie puszki po napojach wyskokowych i stare gazety. Nic nadzwyczajnego. Żadnych zjaw, białych dam i upiorów, czyhających na krew zbłąkanego wędrowca. Zaśmiał się w duchu na klimatyczne akapity, jakie wysmaży o tym miejscu. Miał już pierwsze zdanie: po przekroczeniu progu domu uderzył w moje nozdrza okropny smród. I zimno. Zimno było wszechobecne. Jednak jestem mistrzem, pomyślał Leszek. Wtedy to poczuł. Nie było to nic paranormalnego. Przeciwnie. Umysł Leszka opanował strach. Taki pierwotny, pokazujący, że za progiem czai się śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale on był tu sam. Żadnych żywych, ani umarłych. To dlaczego, do cholery, trzęsły mu się ręce, a skóra pokryła się lodowatym potem? I czemu snop latarki wydawał się być coraz mniejszy?
W pewnej chwili zarejestrował w kącie budynku jakiś ruch. Może szczur, albo… Nie, nie mógł dać się opanować mrocznej atmosferze tego domu. Poświecił ponownie w miejscu, gdzie jego umysł pokazał nieistniejące rzeczy. Tak, był zestresowany niedawną sytuacją w siedzibie wydawnictwa i zwyczajnie zmęczony pisaniem książki, która musiała dorównać poprzednim. Jak podejrzewał, nie znalazł nawet jednej, zziębniętej, wystraszonej polnej myszki. Bał się tylko Leszek. Po chwili zdołał odrobinę uspokoić skołatane nerwy. Muszę stąd wyjść, pomyślał.
Na zewnątrz odetchnął pełną piersią. Strach zastąpiła ulga i zdrowy rozsądek. Leszek rozejrzał się wokół. Opustoszałe osiedle oświetlał tylko blask, rozstawionych zdecydowanie za daleko od siebie latarni. W żadnym oknie nie dostrzegł zapalonego światła. Brakowało mu jeszcze do szczęścia sprawy o włamanie. Chociaż budynek był opuszczony, puszki po piwie sugerowały, że Leszek nie był jedynym gościem „Domu seryjnego mordercy”, jak nazywano pustostan. Jednak lepiej dmuchać na zimne.
III. Koszmar tego lata
Leszek obudził się zlany potem. Kolejny raz. Początkowo nie wiedział gdzie jest. Kilka dłuższych chwil zajmowało mężczyźnie ogarnięcie się w rzeczywistości. Zrozumienie, że jest w swoim mieszkaniu, nie w ciemnej piwnicy. Otwarte na oścież okno, wpuszczało do pokoju ciepłe i duszne letnie powietrze.
Pierwszy sen przyszedł kilka dni po wizycie w tej przeklętej ruderze. Leszek miał już zapisany w pliku wstępny plan wizyty w „Domu seryjnego mordercy”. Wyssany z palca, irracjonalny, ale wiedział że czytelnicy to kupią. Zasypiał zmęczony i spełniony. Niemal zaczynał żałować, że z tym kończy. Pojawiła się myśl, by nie porzucać tak intratnego interesu. Zdusił ją jednak w zarodku. Musi iść do przodu. Ile lat można się pieprzyć z duchami?
Schodził kamiennymi, krętymi schodami do piwnicy. W połowie drogi poczuł smród starego, rozkładającego się mięsa. O dziwo, nie przeszkadzało to Leszkowi. Nawet odrobinę mu się to podobało. Wtedy poczuł, że coś jest nie tak. Powinno go odrzucać, nie przynosić spokoju i samozadowolenia. Kamienny loch powinien wywoływać uczucie klaustrofobii, a zapach wymioty. Nic z tych rzeczy. Leszka nie dziwiła nawet kobieta, przypięta skórzanymi pasami do starego, upstrzonego szkarłatnymi plamami fotela. Teraz będzie zabawa, pomyślał. To nie była jego myśl. Sięgnął po butelkę. Dopiero kilka łyków wody przywołało Leszka do świadomości. To tylko zły sen, pomyślał. Nic nadzwyczajnego. Byłoby, gdyby nie powtarzało się co noc, a Leszek nie posuwał się coraz dalej, okrutnie okaleczając kolejne kobiety.
Po kilku takich seansach w umyśle autora coś zaczęło świtać. Parę dni później był pewien. Przypomniał sobie akta morderstw, których dopuścił się właściciel „Domu seryjnego mordercy”. Kropla w kroplę przypominało to, co przeżywał każdej nocy, odkąd odwiedził to przeklęte miejsce. Musiał podświadomie zapamiętać szczegóły, a teraz odtwarza je w majakach sennych. Tylko dlaczego? I czemu kosztuje go to tyle nerwów? Nigdy wcześniej Leszkowi nie zdarzyła się podobna sytuacja. Czyżby oszalał? Już widział te nagłówki w gazetach: „Polski Stephen King chory psychicznie”, „Pisarz tak wczuł się w opowieści o duchach, że sam oszalał”. Leszek z tygodnia na tydzień stawał się coraz większym kłębkiem nerwów.
IV. Naśladowca godny mistrza
W mieście grasował seryjny. Od początku śledztwa Markowski nie miał wątpliwości. Morderca wydawał się nieuchwytny, ginęły kobiety, a prasa tworzyła, co rusz bardziej niesamowite teorie dotyczące sprawcy. Markowski miał deja vu. Gdzieś to już było, coś swędziało go pod skórą, każdego dnia narastało wrażenie, że gdzieś już spotkał się z podobną sprawą. Pracował w policji prawie trzydzieści lat i widział niejedno. Albo to jedna z zasłyszanych od starszych kolegów historii? Trochę się tego uzbierało.
Popijając ciepłą herbatę, spojrzał na ustawione na biurku zdjęcie. Zmarła żona uśmiechała się, patrząc Markowskiemu prosto w oczy. Zdawała się mówić: „nie widzisz tego? Naprawdę nie pamiętasz?” Problem w tym, że nie pamiętał. Ale coś mu świtało. Z każdym dniem coraz bardziej. Kolejne odnalezione ciało odsłaniało klapkę w głowie policjanta. Oglądając ślady tortur na udręczonych twarzach kobiet, czuł przybliżające się rozwiązanie sprawy. Wtedy przyszło olśnienie. Jak mógł wcześniej tego nie zauważyć. To była taka głośna sprawa! Nie zważając na późną porę, zadzwonił do szefa.
— Tu Markowski — zaczął ściszonym głosem.
— Wiem. Wyświetla się. Wiesz, która godzina? — syknął przełożony.
— Mam tego świadomość. Chodzi o seryjnego.
— Masz coś? — głos szefa ożywił się w momencie. W zapomnienie poszedł zgryźliwy, pełen przytyku ton.
— Naśladowca.
— Żartujesz? Czyj?
— Pamięta szef Zygmunta D?
Morderca, nazywany przez media Diabłem, został powieszony lata temu (woleli nazywać go Zygmuntem D.). Dlatego Markowski nie miał wątpliwości, że do czynienia mają z jakimś chorym fanem jego „twórczości”.
— Jak mógłbym zapomnieć? To do jego domu pielgrzymowały zastępy świrów i różnego rodzaju zwyrodnialców?
— Ten sam. Na szczęście skończyło się to dawno temu.
— Ale jakiś wariat sobie o nim przypomniał?
— Wszystko na to wskazuje — Markowski wypowiedział zdanie jednym tchem. Teraz tylko złapać drania i może wybierze się wreszcie na emeryturę. To byłoby piękne ukoronowanie jego kariery.
V. Czy już wierzysz?
W biurze wydawcy Leszek nigdy nie czuł się komfortowo. Niczym uczeń na dywaniku u dyrektora. Tyle, że od dawna nie był uczniakiem i nic nie przeskrobał. Chociaż nie do końca.
— Nie wierzę w duchy. — Wreszcie odważył się to powiedzieć. Teraz jeszcze nakreśli pokrótce plany kariery twórcy poczytnych kryminałów i kłopot będzie z głowy.
Zablokowało go milczenie wydawcy. Roztocki w kompletnej ciszy przyglądał się jednemu ze swoich najbardziej poczytnych autorów. Po chwili z politowaniem pokiwał głową.
Leszek uważnie przyjrzał się rozmówcy. W Roztockim dokonała się jakaś zmiana. Początkowo niewidoczna, stopniowo ukazywała przeistaczające się oblicze mężczyzny. Twarz wydawała się puchnąć. Na czole pojawiały się bąble, a skóra miejscami zmieniała barwę na bladozieloną. Leszek miał wrażenie, że ogląda efekty specjalne, nakręcony za psie pieniądze film grozy. Jednak to wszystko działo się naprawdę. Kiedy z głowy mężczyzny w ciągu jednej chwili wyrosły zakręcone, pokryte dziwną wydzieliną rogi, wiedział już, że jest świadkiem nieopisanego koszmaru na jawie. Oczy Roztockiego zwęziły się w ciasne szparki i rozbłysły bladoróżowym światłem. Wyciągnął przez biurko, nienaturalnie długie, zakończone ostrymi szponami, ręce. W jednej sekundzie ich oblicza dzieliły już tylko centymetry.
— Teraz już wierzysz? — potwór uśmiechnął się, prezentując dumnie dwa rzędy ostrych jak szpilki zębów.
Leszek obudził się. Strach szybko minął, zamieniony w mieszaninę ekscytacji i podniecenia. W łazience opłukał twarz pod kranem, ubrał wygodne buty i zszedł do piwnicy. Urządził sobie tam własny, prywatny raj. Spojrzał na szamoczącą się kobietę. Oczami pełnymi najgłębszego przerażenia spojrzała swojemu oprawcy w twarz. Szukała najmniejszego cienia współczucia i nadziei na ratunek. W nieobecnym spojrzeniu Leszka nie odnalazła żadnej z tych rzeczy. Zbliżył się do kobiety na odległość oddechu. Jej strach, wymieszany z nadchodzącym wielkimi krokami obłędem, niebawem nakarmi same piekło. Tego był pewien.
Diabolus ex Machina — Paulina Kuchta
Wzrok go nie mylił. Wreszcie trafił się prawdziwy rarytas. Przychodził tu często, oglądał, ale rzadko kiedy przedmioty wywoływały w nim takie zainteresowanie. A teraz, po prostu zobaczył ją i zapragnął mieć u siebie. Przyciągała go niczym magnes. Wyobrażał sobie, że pisze na niej swoje opus magnum, a w każdym razie bestseller. Czuł z niezmąconą pewnością, że musi ją mieć, za każdą cenę. Nie był głupi, by okazywać przesadne zainteresowanie przedmiotem, ponieważ sprzedawca był zwyczajnie chciwy. Gdy tylko zobaczył zaciekawienie na twarzy potencjalnego kupca, podnosił cenę do niemałych rozmiarów. Pooglądał wszystkie starocie spokojnie, pytając czasem o cenę. Kupił jeszcze dla niepoznaki starą ćmielowską filiżankę, by potem pochylić się nad maszyną do pisania, jakby od niechcenia. Przychodziło mu to z trudem, bo pragnął szybko zostać właścicielem starego Underwooda No. 5. Zapytał czy jest sprawna, zauważył też, że w miejscu znajomego klawisza,,shift’’, widnieje słowo,,zmieniacz’’. Zastanowił się, kto i kiedy zmienił klawisze, bo część z nich różniła się od oryginalnych. Maszyna nie nosiła na sobie śladów korozji, nie była też zniszczona. Wyglądała idealnie jak na prawie stuletni już antyk.
Pamiętał, że ten model maszyny produkowany był w latach 1900—1933. Ten egzemplarz pochodził akurat z roku 1930. To na takim modelu Underwooda pisał William Faulkner, a pisarz Isaac Bashevis Singer twierdził nawet, że maszyna, jeśli tylko nie podoba jej się opisywana przez niego historia, odmawia współpracy. Psuje się i nie można jej naprawić, dopóki nie zacznie pisać historii, która jej się spodoba.
Czuł pod skórą, że ten przedmiot zmieni całe jego życie. Wmawiał sobie, że dostaje jakiś znak z góry. Słyszał w głowie kuszące szepty — kup mnie, pomogę Ci, jestem twoją ostatnią szansą by napisać coś dobrego. Może nawet pozostał w niej duch, któregoś z wielkich pisarzy? Chciał tak myśleć. Uczepić się tej wątłej nadziei, że jednak powiedzie mu się w życiu i ma coś ważnego do przekazania. Tak, on — Aleks Stern zostanie wielkim pisarzem, a nie tylko marnym rzemieślnikiem, kiepskim gryzipiórkiem.
Niektórzy twierdzą, że to nie autor wybiera sobie maszynę, tylko maszyna autora. Ta wybrała jego. Był tego pewien. Położył na ladzie odliczoną kwotę, gdy tymczasem antykwariusz poszedł na zaplecze zapakować towar.