pięciogwiazdkowy hotel
przydługie kędziory komet
zaczesane gładko z przedziałkiem
pośrodku
kwieci się na prześcieradłach
coś bliskiego galaktykom
przeludnionych wysp
u progu zawieruszyły
najlepsze o tej spóźnionej porze
filmy krótkometrażowe
twoja obecność
na moim najświeższym płótnie
skończy się w pięciogwiazdkowym hotelu
dla obłąkanych
pierwsze słowo
kluczyłam między językami
obcymi
próbując odnaleźć źródło
słów zrodzonych
przez większość
stukałam do wszystkich okien
jakie się nastręczały
odpowiadało dudnienie deszczu
wskakiwałam na parapety
chcąc dokładniej widzieć twój sen
kojące beznamiętne oblicze
złudzenie sprawiało
nasz ból był niepowtarzalny
czas potykał się
o własne wskazówki
usiłowałam odszukać odrobinę
żyznej gleby gardła
by zasiać ziarno
pierwszego ludzkiego słowa
świat utracił licencję
zaprzysięgłam Stwórcy
wolną wolę
od dziś przechadzam się
wyłącznie poboczem
nakarmię tegoroczne mity
swoim zepsutym mięsem
odzyskam alter ego
masz po nim zielone oczy
czy otrzymam zaproszenie
do świeżo wyremontowanego raju?
obawiam się człowieczeństwa
na które świat utracił
licencję
nieodpowiednie imiona
kiedy słońce rzuca cień
miłość przewraca
na drugi bok
a samotność karmi przez sondę
powstań z martwych przerębli
naucz kraść deszcz
zarysowywać pierwsze blizny
na przedawnionej skórce pomarańczy
miękkie są twoje odciski
słów
wygodne myśli zrodzone
z nieodpowiednich imion
chcę się ogrzać
byłeś karykaturalnym snem
z którego się nie uwolniłam
rozdrapanym znamieniem
bo stać go na więcej niż pospolity cień
tarmoszę twoim ciałem
któremu dawno uciekła dusza
mamrocesz najbrzydsze modlitwy
jakie słyszał Lucyfer gasząc światło
światło zagrzmiało namiętnie
ograbione z resztki chciwych meteorytów
zanim uwolnisz się od kolejnej rocznicy
wiodącej ku nocom
pokaż mi linię życia abym mogła ogrzać
rozprostować pomiętą dziewiczość
powitać się na pożegnanie
skrada się zamierzchłe oczekiwanie
przestraszony kamień
zaostrzony
pod nagą podeszwą
strach się przyznać
miłość wciąż włóczy się po okolicy
kompletnie pijana
biegnę powitać się
na pożegnanie
posklejane pośpiesznie rzęsy
lśnią od pocałunków
wokół własnej osi
przemierzasz śliskie sczerniałe
ciało bojąc się ostatecznych pytań
na odpowiedzi
usiłujesz dogonić niebieską planetę
skupioną na ciągłym kręceniu się
wokół własnej egoistycznej osi
gonisz ślady choć
wiodą w przeciwnych kierunkach
na złość stłoczonej ludzkości
gdzieś na powiece zegara połyskuje
niepokój wynajęty z okazji
trzydziestych pierwszych urodzin
zespół maniakalny
pożółkłe sekundy sypią się
z objęć Stwórcy
prosto na miękki przytulny chodnik
niestety
chowam głowę w niebo
aby ponownie cię zobaczyć
w moim życiorysie
gwiazdy mrugają
niedowidzącymi ślepiami
wydrapanymi przez księżyc
chory na zespół maniakalny
składniki
miłość na dolnej półce
według niecnych zamiarów demiurga
dokucza mu Alzheimer
z każdym skradzionym domostwem
jesteśmy bliżsi
zakrawa na kolejną apokalipsę
karmisz ego
tłustą niezdrowo niebieską posoką
poprawiającą kondycję
moje słońce pomalutku gnije
i rozpada na składniki
nikt nie widział
przebudzimy się na moment
z okazji kolejnego pobytu
w tym skażonym zaciszu
czarno-białe witraże
pozostała mi po tobie szklanka
niskoprocentowego mleka
obowiązkowo bez laktozy
i jedna zeschnięta bułka
pamiętająca wczorajszą świeżość
nie mam nic
oprócz paru opustoszałych żył
łyków brudnego powietrza
krzywo przymocowanego świętego obrazu
czarno-białych witraży
szukam cię zachłannie
na białej kartce
podsuniętej pod nos przez stwórcę
próbuję dogonić puentę
przeciekającym piórem lecz wiem
potknę się o własne ślady
życie dokumentalne
postanowiłam odpocząć
od przemijania
trochę się naprzykrza
na pięć dni roboczych
zapomnę jak wypada i należy
poczciwie spać
przytulę policzek do torsu
tutejszego gospodarza
przez dwa tygodnie urlopu
nie będę zadręczała się
oddychaniem
sprawię pracowitym płucom
trochę wolnego
na trzy minuty zapomnę
o czasie
uczciwie zapracowałam
nie spodziewałam się honorarium
postanowiłam
odpuszczę sobie
współpracę z sercem
przejrzę w zielonych migdałowych źrenicach
Boga
po raz ostatni wypożyczę
za dwa złote
życie dokumentalne
obudzić niedowidzących
pewnego dnia chciałabym
rozkochać powiew
poznać konsystencję i smak
obudzić na zawsze
bez wątpienia czy przypadku
obudzić niedowidzących
by nadal szli wbrew śladom
postawić pierwszy krok
w tej epoce
na znoszonym całunie
wypłowiałym
pomóc podnieść się Stwórcy
otrzepać jego szaty z brudu
odkazić rany
bez skargi po prostu
nauczyć się obowiązującego języka
pasować do układanki
odzyskać pierworodny czas
z domieszką grzechu
owocem buntu w palcach
pewnego dnia chciałabym
otworzyć oczy ostatecznie
i zobaczyć
jak ludzie błagają
na kolanach
łatwopalna cisza
wstań dla mnie pokornie i nieznośnie
podaj niedojedzony
lekko twardy i kwaśny
owoc
wstań dla mnie i pokaż
która ze ślepych uliczek
wiedzie do raju
domniemanych ramion Demiurga
wstań dla mnie i udowodnij
do czasu kłębi się w nas
niepokalany wstyd
moc
wstań dla mnie i podaruj czas
na który liczyłam
czekał
wstań dla mnie
z jeszcze jednym mrugnięciem
ostatnim wyplutym wyrazem
wstań dla mnie i obejrzyj
zdejmij ciemne okulary
tam czeka łatwopalna cisza
ostatnia para kluczy
chciałabym czasem
zobaczyć wiatr
ubrany w twoją flanelową koszulę
doświadczyć nocy
której do twarzy z gwiazdami
natrętnymi kometami
zasmakować odległości
dźwiga jeszcze jeden
zaplanowany przypadek
zanurzyć w następnym śnie
błagając o chwilę bólu
skrawek nostalgii
ocknąć pomiędzy zdaniami
jakich nikt już nie podlewa
nie pielęgnuje
zobaczyć w twoim uśmiechu
moją starość
porzucone pojutrze
chciałabym czasem
ujrzeć cię w twarzy Stwórcy
nad granicą między bólem a miłością
u stóp nieba
do którego zgubiono
ostatnią parę kluczy
język pozbawiony słów
nie chcę mówić językiem
pozbawionym słów
nie chcę myśleć o szczęściu
czyni to ktoś za mnie
nie chcę walczyć o noc
niebo przekarmione
tłustymi niezdrowymi meteorytami
nie chcę spodziewać się nienawiści
mam w zanadrzu
nie chcę pukać do wszystkich drzwi
które napotkam
nie chcę rozmyślać o współczesnej
legendzie której imię
wspólnie nadaliśmy
nie chcę pamiętać o człowieczeństwie
podstępnie odkupionym
głuchoniemej muzyce
o miłości
towarze deficytowym
w tej części miasta
ochłap
jestem dla ciebie
pomimo zbieżności uczuć
jestem dla ciebie
choć cisza doskwiera wieczorowi
jestem dla ciebie
by podarować
najciekawszy przebłysk
jestem dla ciebie
chcę obdarzyć donośnym szeptem
cienkim do bólu
piszczel oczyszczona z mięsa
jestem dla ciebie
by wystroić się
w najznakomitszy uśmiech
jestem dla ciebie
pokochać co utraciłam
choć nigdy nie otrzymałam
jestem dla ciebie
pragnę podnieść niebo z klęczek
jestem dla ciebie
żebyśmy podzielili się
ostatnim ochłapem naszych ciał
właściciel aniołów
na nagim płótnie
maluję obraz twojego ciała
chcę odnaleźć myśli
które nie pasują
pragnę wywęszyć
resztkę pomyślności i rozpoznać
ogołocone wnętrze
nie wiem
przez którego Stwórcę
jestem zaprojektowana
chyba wstał lewą nogą
i miał na dodatek
zły dzień
na obrzeżach nieba czai się
światło jakiego wyrzekli się
aniołowie
cień tłoczy fioletowe oczy
właściciela
wypożyczona bajka
nie ma miejsca
we wzdętej czaszce
duchu zniewolonym
przez wyżyny gołoledzi
nie ma w almanachach
wstąpiłam
umyślnym przypadkiem
przyklejone trójkątne gwiazdy
do spadzistego podniebienia
krzyżowego sklepienia
nietrwałe odciski paznokci
na policzkach pozbawiają epilogu
do wypożyczonej bajki
masa solna
niepozamiatane szlaki
pod stopami drogowskazów
gratisowe jutro błądzi
po kartce
wyrwanej z zeszytu
w linię
pękła mi jeszcze jedna myśl
całe mieszkanie nie nadaje się
do użytku
formuję z masy solnej
wraki spoczywające na dnie
języka zmęczonego słowami
z pokorą pielęgnuję
instynkt samozachowawczy
mleko prosto od matki
odkąd zrozumiałam
twoje udawane sny
miłość stała się niemiłosierna
odkąd doświadczyłam
pełni księżyca przepadłam
w smudze tęczy
odkąd dowiedziałam się
którędy do czyśćca
upuściłam szklankę z jeszcze ciepłym
mlekiem prosto od
matki
odkąd odnalazłam twoje ślady
na przekrwionych oczach słońca
dusza odmówiła współpracy
odkąd osiągnęłam zbawienie
nauczyłam się jak jest
być Wszechmocnym
pomyłka w rachunkach
przedostać się na drugą stronę
ulicy powierzonej
najnowszym wiadomościom
wzejść ponad światło
które leczy
przejęzyczenia i dygresje
udowodnić że cisza
także dzierży prawdę
spija z dłoni skamieniałą czułość
boję się
kolejna noc urodzi za mało
niechcianych gwiazd
poproszę cię o jeszcze jedną
wieczność
tak na zachętę
w ramach motywacji
nie czekaj na przynętę
czas pomylił się
w rachunkach
by zaspokoić dobro
nieopodal rośnie z całych sił
dwugłowa samotność
nieopodal legowisko ma
twój cień
nieopodal rozrasta
nienawiść by zaspokoić dobro
nieopodal kwitną magnolie
podobne twoim marzeniom
nieopodal pojawiła się noc
każdy mógłby marzyć
nieopodal zalęgła
brunatna cisza chce nieść pokorę
twojej jałowej obecności
werbel
twoja krew zalęgła się
w moich szczupłych żyłach
budzi się w nas jesień
rokroczna przemiana
kierunkowskazów
nie proszę byś był poduszką
pod mój sen
ciężkostrawny
nie proszę by świt wyrósł
między powiekami
jest jeszcze takie zło
któremu do twarzy
z nadmiarem dobrych intencji
to werbel echa
czy potrzask rąk?
ostatni kęs
przymierzyć bure światło
poczuć na mięsie
odrobinę czułości
wstąpić do piekieł
bez specjalnego zaproszenia
wyspowiadać się
z dobrych uczynków
Stwórca zaniemógł
gdy potrzebowałam miłości
pozwól odszukać ostatni kęs
źle dobranej pogody
pozwól przyznać się
do tysiąclecia bowiem nauczyło
człowieka zabijać
pozwól powstać z martwych
tutejszym aniołom
syjamska siostra
prześladuje mnie haniebny czas
z oczu podobny do ojca
a z serca do matki
zapłacz serdecznie i z oddaniem
nad halucynogennym światłem
błędnych ogników
rozkracz się nad światem
niech spocznie na laurach
zanim wysączy się ostatni list
spisany na skórze syjamskiej siostry
stanę w obronie
przekrwionego cienia
chcesz się urodzić? gratulujemy
odwagi i cierpliwości
ostatni kłos
poranek jałowieje
podobnie jak czas kiedy dotyk
jest poza zasięgiem
śniadanie nie smakuje
nasze wiosny przemijają
myśl zatknięta za ucho Stwórcy
znów kona w nas
szczęście spopielałe niby spadziste
rozstaje
tchnące nowo odnalezionym
epilogiem
natrętnym jak nadzieja
dogorywa ostatni kłos
ostatni w tym roku wiatr
pocałunek na złość
domorosłej wierności
znikomy odcisk
na kościstych nadgarstkach
nie zapeszyć
ktoś ukradł mi zeszłoroczne ciało
pozbawił grozy
ubogiej jak nieskończoność
choć błagałam
o minutę ciszy
wzniósł za mnie toast
pośpieszył się
z pytaniami na odpowiedzi
ktoś rozpostarł za mnie skrzydła
chcąc wzlecieć
z nieznanej ziemi
zrodził pamięć
by odnaleźć zamierzchłą
przyszłość
mlecznobiałe gwiazdozbiory
ktoś umarł na nowo
tak na wszelki wypadek
nie zapeszyć
nie odwrócić uwagi
filantrop
nadszedł sezon na podłość czystej krwi
marzy i tęskni
każdy chrześcijanin
proszę o bezkształtny pocałunek
o życie któremu do twarzy
z męczeństwem
błagam o wstrzemięźliwość
by pojąć zadławiony własnym czasem
wszechświat
o znikomość sekundnika
wiecznie zapracowanego
filantropa
ciężarna Wenus
obupłciowe wymiany zdań
nie znają umiaru
potęga życia nie wzejdzie
wraz z nocą
roznegliżowany terminarz uwiera
w obskurność
popraw w moim imieniu
przerwę w życiorysie
wiem że ostatni człowiek
przepadł
na wstępie
do kolejnego almanachu
nie szukaj pośród warg
ciężarnej Wenus
nie wypatruj strachu
ktoś bez słowa wypożyczył
nie oceniaj smutku
odprzedanego
po zbyt niskiej cenie
kolejne święta
wyrasta ze mnie promień dorosłości
zapomniałam imię
które nosiło moje dzieciństwo
podobne do ciebie
z oczu i serca
bez końca odwiedzam
ten sam czas
udaję zeszłoroczną starość
polub moje istnienie
na drugie mnie nie stać
pocieszam się
zaplanowaną przeszłością
wykolejonym
ciałem
wrócę
pewnego zaprzepaszczonego poranka
nakarmić bezdomnych
bogactwem kolejnych świąt
zbyt siarczysta miłość
martwię się o czas
tym razem zstąpił
bez zaproszenia
martwię się o pustkę
objawioną bez skargi
na zbyt siarczystą miłość
martwię się o życie
ktoś sprzątnął
sprzed nosa
martwię się o śmierć
o której od dziecka marzyłam
grzesznie pragnęłam
martwię się o marzenia
bo nie widziałam ich
od kilku dni
martwię się o rzeczywistość
wciąż nosi te znoszone kapcie
wyciągnięty sweter
martwię się o wszystko
co nigdy nie zdoła być
twoją osobistą pociechą
znoszony krzyż
ktoś wyniósł na strych
znoszony krzyż
na pewno nikt nie będzie się nim bawił
ktoś zaniósł święty obraz
do piwnicy
może przyda się w przyszłości
komuś innemu
ktoś pomodlił się
w moim imieniu
bo nie znam tegorocznego języka
słowa nie pasują do warg
ktoś za mnie poszedł do kościoła
za bardzo wstydziłam się
dobrych uczynków
ktoś wyspowiadał się z mojej duszy
nieposkładanych obietnic
braku skrupułów
ten ktoś najpewniej wiedział
lepiej ode mnie
na czym polega życie
w tutejszych warunkach
oddychanie tym samym powietrzem
umieranie bez nadziei
na towarzystwo
Pewna rozmowa
Zza rogu wygląda mój anioł stróż.
Poplamił sobie szatę keczupem
i oddał znoszone skrzydła pod zastaw.
PODMIOT LIRYCZNY:
Aniele, nie mam wyjścia,
tym razem muszę cię zwolnić.
STRÓŻ:
Spokojnie. Tym razem zwalniam się
sam.
PODMIOT LIRYCZNY:
Mój aniołku, nikt nie obiecywał,
że będzie lekko.
STRÓŻ:
Nie takiego piekła
się spodziewałem.
PODMIOT LIRYCZNY:
Piekła? Dostawałeś trzy tysiące
na rękę.
STRÓŻ:
Wystarczało mi tylko na drobne wydatki.
PODMIOT LIRYCZNY:
W takim razie poszukaj
lepszego pracodawcy.
STRÓŻ:
Chyba najwyższa pora to uczynić.
PODMIOT LIRYCZNY:
Życzę szerokich lotów…
Bez skrzydeł może być dość ciężko.
STRÓŻ:
Wszędzie dobrze, ale
w domu najlepiej.
PODMIOT LIRYCZNY:
Pozdrów ode mnie Boga,
dawno się nie widzieliśmy.
STRÓŻ:
Pan twierdzi, że Go zaniedbujesz.
Nie byłeś u Niego
od zeszłorocznego Bożego Narodzenia.
PODMIOT LIRYCZNY:
W święta byłem mocno zajęty.
Rodzina, przyjaciele i te sprawy. Ale
obiecuję, jeszcze tu powrócę!
STRÓŻ:
Grozisz mi?
PODMIOT LIRYCZNY:
Nie, to tylko czcza obietnica.
STRÓŻ:
W takich warunkach
trafisz najwyżej do czyśćca.
PODMIOT LIRYCZNY:
Lucyfer to mój oddany kumpel,
miło mi będzie go spotkać.
STRÓŻ:
Bluźnisz!
PODMIOT LIRYCZNY:
Największym bluźniercą
jesteś ty.
Nie zostało ci paru drobnych
na najtańsze papierosy.
STRÓŻ:
Wstrętny hipokryta!
PODMIOT LIRYCZNY:
Ja przynajmniej jestem człowiekiem.
Tobie nie zostało jedno pióro.
STRÓŻ:
Wystarczy, by spisać
przedni poemat.
PODMIOT LIRYCZNY:
Od kiedy to anioły piszą wiersze?
STRÓŻ:
Anioł też człowiek!
PODMIOT LIRYCZNY:
Ha! Sam widzisz. W obecnych czasach
trudno być człowiekiem.
STRÓŻ:
Masz zielone oczy. Zupełnie
jak Stworzyciel.
PODMIOT LIRYCZNY:
Wcale się o to nie prosiłem.
STRÓŻ:
Jesteś zbyt odważny
jak na syna marnotrawnego.
PODMIOT LIRYCZNY:
Ja tylko korzystam
z mojej wolnej woli.
STRÓŻ:
Na mnie już pora. Najwyższy czas
podlać kwiatki w ogródku.
PODMIOT LIRYCZNY:
Bywaj zdrów, aniele.
Baw się dobrze na Ostatniej Wieczerzy.
STRÓŻ:
Na pewno wszystkich pozdrowię.
PODMIOT LIRYCZNY:
Świetnie. Miłej wieczności.
groteskowy dotyk
miałkość fantazji
groteskowy dotyk pali
postrzępioną skórę
tańczymy jak rozkaże
miękki parkiet
kleisty niby zaśniedziała krew
znów obowiązuje popyt
na bezpańską spowiedź
błagasz o jeszcze jedną pokutę
lecz Stwórca jak zwykle
silniejszy
twarz odwróciła ostatnia rozsądna
konstelacja
Lucyfer zatrzasnął drzwi
do raju
a klucz
wyrzucił za burtę
nie ma czasu
nie zrozumiesz melodii
która nie należy do mojego serca
nie pojmiesz strachu
zatracił siłę i spokój
oddycha w tobie jedwabna dusza
wyślizguje
spomiędzy znużonych powiek
nie bój się wierzę
twoje imię składa się
z głosek milczenia
pora zacząć wszystko
od epilogu
od szkarłatnego strumienia
chustki z twoich żeber
wąskiego mostka
obnaż przede mną
wypatroszone delty żył
Bóg nie ma czasu
dla takiego nieudacznika i pechowca
Droga Mleczna
zamieńmy się na zmysły
jeden próżny wdech
podarujmy po kawałku skradzionej wiary
zanim alter ego
rozboli na dobre
wzniećmy łzy
czarne nasze przemęczone języki
podniebienia sięgające
Drogi Mlecznej
pora zakasać rękawy
i wziąć Boga w swoje ręce
wznieść toast
za przyjazną śmierć
zrewanżować
zakazanym wykrzyknikiem
nie ma
nie ma w nas gwiazdy
świeżo zaostrzonej
nadal czeka na początek
nie ma w nas wiatru
by chłodził spierzchniętą perspektywę
zlizywał kropelki
nie ma w nas cienia
duszy towarzystwa
proszącego do dozgonnego tańca
nie ma w nas światła
by gryzło pięty
pokazywało beżowy miękki brzuch
nie ma w nas bólu
jaki kształciłby przyszłość
odbierał prawo do latania
nie ma w nas Boga
zapodział gdzieś swój bilet kolejowy
kolejny pośpieszny
z dwoma przesiadkami
stańmy na warcie
zanim Bóg zaprosi nas
na wycieczkę krajoznawczą
przytrzyma gdy upadnie
ostatni horyzont
ciało zaczerpnie chłodnej posoki
podajmy sobie zalążki wysp
wzmocnijmy bramy
do jeszcze jednego rozdziału
przejęzyczenie nie potrwa długo
to niegroźna przypadłość
kiedy noc wykrzesze z nas
gwiazdy
rozpęta się kolejne życie
stańmy na warcie
kolejna apokalipsa
przebudziłam się
w kolejnej apokalipsie
pomyłce Najwyższego
utracił powołanie
przeciskam się
przez strome policzki
ku gwiazdom rozrośniętym
w pokrzepiający krzyk
przedrzeźniać mogą tylko
pomieszane pory roku
spuchnięte ciało
wzdęta dusza
nie nasycę się
tegorocznymi gwiazdami
z pietyzmem zbieranymi
w kamiennym ogrodzie
nie zostaniesz człowiekiem
nie bój się nie zostaniesz
człowiekiem na prośbę
większości
nie bój się twój oddech
mieści się w wydmuszce
wielkanocnego jajka
nie bój się śmierć nie może
się ciebie doczekać
częstuje kawą i ciasteczkami
nie bój się zanim zgaśnie światło
życie przewróci na drugi bok
ssąc kciuk
nie bój się twoje wełniane półsny
jeszcze długo posłużą
podczas podróży po ciele
nie bój się uśmiechu
łatwiej oddychać
i w rzeczywistości więcej wymagać
nie bój się strachu
przybędzie gdy zapukasz do
pobliskiej ściany
na lewą stronę
przyłóż ucho do światła
rzucanego przez twój cień
wsłuchaj w szelest
czy przewrażliwiona skóra
zniesie czułe znamię?
nie trafię do nieba
mam lęk wysokości
rozochocone płuca pieką
pod muśnięciami paznokci
trudno uwierzyć że twoja śmierć
jest szyta na miarę
ciężko zaufać
tak łatwo odwrócić duszę
na lewą stronę
kościste kolana
zimne kostki poranków
powstały zbyt późno
cisza posłusznie jak twój czas
nie rzuca światła
za zakrętem czyha
przetrzymana tajemnica
złogi cudów nie są nietutejsze
przesolone ciasto zmierzchu
skleja kolana
cudzołóstwo nie wchodzi
w rachubę
nadaremna północ sączy się
spomiędzy żył
przeciskam palce przez szparę
w palecie blasków i cieni
jestem aby jutro
nie odbiło się nam weselem
paroksyzm życia
myśli cuchną światłem
niedokończone uczucia przytłaczają
życie bez kolców
postaw definitywny krok
u progu
brakuje mi twojej zaginionej skóry
wszystko zostało po legendzie
kilka paciorków u skroni
biegnę cię przywitać zanim zdążysz
upuścić kilkaset lat
przetrwać życie wstecz
czyjś wróg zostawił na językach
kilka tęczowych odłamków nieba
zmartwychwstał
w naszym imieniu
biegniemy dokończyć
przerwany w połowie paroksyzm
życia
rozkojarzone brzozy
rozkojarzone brzozy nucą
epilog ostateczny jak krew
pozbawione światła kwiaty
mocują się z suchą glebą
zanim śnieżnobiały ból
powstrzyma kolejkę łez
a pieszczota zaprowadzi do czyśćca
obiecajmy sobie
kilka straconych muśnięć
kiedy księżyc wpadnie w sidła
niedomkniętych spraw
ostatnia gwiazda spocznie
na czole
pogódźmy się z marzeniem
które przeszkadza nam
w spełnianiu
w kąciku oka
upada na duchu
moje złowrogie alter ego
do bólu wypielęgnowane
dziewicze refleksje
składają dłonie do modlitwy
choć zapomniały słów
od środka rozgrzewa
cienkie wzdęte pasmo skóry
każda niegrzeczna sposobność
prowadzi ku pagórkom
wiejskie gwiazdy smakują
jak śnieżnobiała krew
wstań i pokaż
swój najpiękniejszy grzech
tak długo przechowywany
w kąciku oka
lombard
ciała lżejsze
od przydrożnych kroków
dusze cięższe
od zmyślonych zwycięstw
pozwól mi nauczyć się
języka ojczystego
zaniosłam dzieciństwo
do lombardu
komórki macierzyste rozkładają się
na połowiczne fantazje
zbędne przecinki
nadprogramowe wykrzykniki
z gałęzi uwolnił się
ostatni ptak głodu
ostatni sen któremu daleko
do przekory
kartka w podwójną linię
jak wskrzesić pieczęć
która łączy nasze zbutwiałe
odpadki krwi?
w którym kierunku spojrzeć
aby odlecieć
do lepszych czasów?
przemija przyszłość spisujemy kłamstwo
na kartce
w podwójną linię
na skraju którego przeczucia
zebrały się najpiękniejsze łzy?
oswojone z czasem poranki
domagają się
niedokładnych spazmów
domowe zwierzątko Pana Boga
pora na ostatnią modlitwę
w tym sezonie
pora na czas zaprzeszły
który umknął jutrzejszym mitom
pora na życie
domowe zwierzątko Pana Boga
pora na ostateczną śmierć
by wymknęła naszym językom
pora na niebo jak zwykle otwarte
do białego rana
pora na piekło zagnieżdżone
w zbyt ciasnych piszczelach
pora na spotkanie ze światłem
przed którym ucieka twój cień
amputowane wskazówki
trądzik młodzieńczy na twarzach
przeterminowanych literatów
co nienaganne
wypłynęło na wierzch
spomiędzy piór zerka zegar
któremu amputowano wskazówki
ubrane w czarną skórę
słońce już nie drażni krwi
kartkuję moje sumienie
podkreślam ciekawsze cytaty
rzęsy falują na ciężarnym wietrze
ślina wrze na wysokości lędźwi
upadł spóźniony drogowskaz
na paciorkach różańca
zostały linie papilarne
epoka ciszy
nikt nie pomyli się w oddychaniu
nie wzejdzie przed śmiercią
księżyca
jątrzę pod lewym skrzydłem
święty ochłap konstelacji
nie zdoła ujarzmić
roztrzepanych naczyń krwionośnych
zdrap z policzków opatrzności
odciski słów
nie ubrudź się
posoką zmarłych ptaków
w locie
zanim zmyślę rozwiązanie
dla niewiadomego rozrachunku
uczcijmy nieuniknioną śmierć Stwórcy
epoką ciszy
światło i dygresje
szukam wśród autorytetów
roztargnionego języka
zanurzam twarz
w tym samym cieniu
nie pasował
żaden z miękkich ciepłych
cudów świata
nie należy do Boga
mimo obietnic
przypatrz się przejezdnym
wymacaj pod skórą
odrobinę suchej kości
pod paznokciami
ręka w górę wszyscy
skończyła się licencja
na umieranie w samotności
oddano do reklamacji
piegi
odebrano mi
ciepłą słodką pierś matki
pozabierano powieki i ścinki
dzielące od pamięci
nagich wyznań
nie każ walczyć
z posrebrzanym piórem
usychającym z braku inkaustu
podał mi
serdeczny przeciwnik
kąpię się w krystalicznie czystym
cieniu
chwytam w locie piegi
oddalone o lata świetlne pszczoły
oczy aniołów
bezpańskie stada metropolii
skupione na modłach
wieżyce czyśćca
od tysiącleci zażegnane
nie proszę o rozkołysany podest
nie walczę o zaginioną równonoc
za firankami warg
schował się pocałunek
każdy się wstydzi
paciorki gwiazd wpełzły
pod spadziste czoło raju
teraz wszyscy będą rokrocznie święci
rozkochasz w sobie nawet
śnieżnobiałe anioły
o niegrzecznie zielonych oczach
niezgrabne
na czele
roznegliżowanego pochodu
brnie jednoręki
odnajduję pośród piór
ślady po nadmiernych czułościach
niezgrabne ciała walczą
o ostatni kawałek wiersza
zapłaciliśmy
zderzeniami naskórków
spostrzegłam
mojej duszy brakuje
jedynki
i niedowidzi na lewe oko
zanim rozjaśni się kosmos
Bóg zaprosi do tańca
nauczmy się umierać
bez końca
popielata jesień
skrajność i ogień
popełnionych zapewnień
skrupułów bez wyjaśnienia
martwota której do twarzy
z twoim krzykiem
zadławionym toastem
wyrzuciłam precz wynalazki
ludzkich serc
poparzonych powiek
czekałam długo
na łatwopalną gorycz
popielatej jesieni
odkąd zrogowaciałe ciała
wypełzły na szerokie wody
tracę kontrolę nad światłem
uroczyście wymarłe strofy
nie niosą ukojenia
łatwowiernym
odcisk gwiazdy
modlę się do ściany
o jeszcze jeden
uwspółcześniony bezkres
wyłupiaste myśli
cudzych wspomnień
oddychają
w moim imieniu
jeszcze jeden
niedokończony almanach
pieści pięty
nadgryzione przez wiatr
okrutne są myśli
o zlodowaciałych twarzach
niewinnych
z ziemi na niebo
spadł ostatni odcisk
gwiazdy
nadprogramowe wykrzykniki
odcisk lewej powieki
powiewa na różanym wietrze
poprzez wzdęte fale księżyca
przemyka farbowany cień
przynoszę ci
kilka przeterminowanych dusz
od ciebie zależy gdzie
odpoczną przed odlotem
nie istnieją słowa które potrafiłyby
się wysłowić
zawsze znajdzie się parę
zapasowych wielokropków
i nadprogramowych wykrzykników
papeteria z dodatkiem słów
zrodzone półgębkiem
nie nadają się do użytku
najwyżej do spisania
na światłoczułej skórze matki
biegnę na przekór
rozstajom dróg
płynę poprzez źródła
zmieszane za wstawiennictwem
wżerają się
w papeterię
pióro rodzi ranne wielokropki
jest w nas ból łatwopalny
jak dziecięca kołyska
karmiłam piersią pozbawione nieba
ptaki
czarne jak wczesnozimowe słońce
przetrącony kark
niewłaściwe poruszenia sycą się
pieczęciami warg
złożonymi rychle na koniuszkach
uszu
jeszcze jeden syn
zaplątana w kiełki
bezdrożnych wiatrów
w łaskę stworzyciela
który znienacka zatracił rachubę
nadzieję wznieciło
poplamione wyuzdane wyznanie
gwiazd
blada noc o pstrokatych piersiach
sterczą żebra
modlitwy nie pomagają
na niestrawność czy ból wątroby
za wstawiennictwem opatrzności
wzruszymy się nienagannie
poprosimy o szklankę
i wydamy na świat
jeszcze jednego syna
aż po skronie
popękane zwierciadła
odcisków łez
nie sprawdzają się
przykrywam niebem
aż po skronie
kwitnie trzcina
niegdysiejszych sprawiedliwych
bezkształt serca wyryty
na całunie
na wyzbytym naturalności progu
zagryzam łzy
kawałkiem uśmiechu
milczenie rzucone na pożarcie
rodzeństwa rozrasta się
w łapczywą pobladłą krew
rak pustelnik
nie mamy wpływu
na wymodlone milenium
nasze jestestwo dogorywa
brakuje mu znaków zapytania
uwiera w źle dopasowany
mostek
człap człap
zbliża się mesjasz
chyba się nie wyspał tego poranka
oddał do lombardu
ostatnią szatę
sandały do licytacji
przez przypadek wdziałam
niewłaściwą skorupę
świat przeobrażony
w raka pustelnika
niewdzięczne rysy twarzy
zwoje języka którym najprościej
jest udławić
kochanie na antypodach
nie chcę umierać na prośbę Stwórcy
nie chcę rodzić na próbę
poematu
próbowałeś wymierzyć we mnie
słowo
chybiłeś o nadliczbowe uderzenie serca
pod powiekami chowasz
rzeczywisty świat
świat pełen odrazy
miłosierdzia
tańczymy
póki nie gaśnie cisza
zbieramy kolejne nasze kroki
choć prowadzą w odwrotnych kierunkach
wtuleni w siebie
stoimy na antypodach
zanosi się na śmierć
wygląda na to
zanosi się na śmierć
uciekły mi wszystkie dusze
w cieniu rozpanoszył pusty chaos
domaga się kromki ciała
przerosła mnie świadomość
ból zawieruszył się
w tych stronach
na stronicach gdzie chłód
zostawił nienakarmiony obłęd
ten ostatni pociąg był
zbyt pośpieszny
ostatni pocałunek przyniósł
zaledwie kilka ran
które kocham matczyną miłością
miłość jest niewskazana
w obecnych czasach
nadzieję trzeba podawać ostrożnie
przedawkowanie grozi śmiercią
bądź kalectwem
jest sezon na dusze
wróciłam zbyt wcześnie żeby marzyć
bez wyrzutów sumienia
porzuciłam niezdrowy cień
rozbolał mnie żołądek
wyzwól z objęć
pozbaw jeszcze jednego serca
niech kwitnie w nas
wolna wola gotowa dać śmierć
w imię proroków
przymierz nowy uśmiech
szyty na miarę
potrzebuję spójności w czasach
wilk zazdrości człowiekowi
pora zmartwychwstawać
jest sezon na dusze
na drugą stronę
wraz z wczorajszym wieczorem
odeszła przyszłość
wyrodna była z niej matka
z ciepłymi kosztownymi snami
przepadła kropla wosku
ostatnia w tym sezonie
z wyjałowionym sumieniem
pukam do twojego okna
pełno tu
skradzionych uczuć
niedokończonych nadziei
rodzimy się by pośpiesznie przejść
na drugą stronę
niekoniecznie przez pasy
by dogonić gasnące zielone światło
obawiam się północnego nieba
wstęg gwiazd we włosach
splecionych twoimi palcami
chyba zagubiłam się
we współczesnym micie
na który zapracowaliśmy
spadziste dachy
narodził się
w nas wszechświat
zadaje łatwowierne milczenie
powstał w nas kosmos
wyludniony pozbawiony religii
rozkwitł w nas prorok
jego usta nie nadążają
za modlitwą
wplatam palce w gwiazdy
całuję czarną cienką skórę nocy
sycimy ciszą nasz krzyk
łatwopalny ze strachu
spadziste dachy świata
szukają wiernych stóp
światłolubnych pieczęci
ciężkostrawne rany
nasze wzdęte żyły
wypełnia twój serdeczny oddech
zamyślone słowa szukają
ukojenia w krzyku
krnąbrne wargi wstydzą się
modlitwy
zmyślona przeszłość okradziona z czasu
błąka się po wysypisku
rośnie w nas noc
jej krwista ślina może uzdrowić
ciężkostrawne rany
odkąd zakwitła dusza
śmierć lgnie do używanych ciał
znoszonych mimo wschodzącego dnia
życie bawi się w chowanego
z nocnymi koszmarami
przypieczętowany zmrok kocha się
w naszych marzeniach
odkąd dusza zakwitła
dając niewykorzystane wspomnienia
odkąd Bóg zrodził się
przed naszym powrotem
pocałuj mnie prosto w sumienie
głodne zatraconych grzechów
menu
przepis na życie
zamknęłam w dolnej szufladzie
klucz przełknęłam
spis treści
spoczywa zmięty
w koszu na śmierci
obok zranionego poematu
kolejny rozdział
nie zmieścił się w szafie
w komodzie czy wannie
jeszcze jedna noc
i życie zamieszka ponownie
w naszych domysłach
proroctwo plama śliny
na chodniku nie doczeka się
bezkresu
jeszcze jedno niewykończone marzenie
i wszyscy będą mogli
oddychać
wbrew ciszy nocnej
najnowszy trend w secondhandzie
schowana pod czarnym
nieprzemakalnym płaszczem
twojej skóry
kocham się z twoimi wspomnieniami
ukryta w prawej komorze serca
domagam krztyny samotności
dopóki żyje we mnie noc
nie przestanę bać się
wyszeptanych pośpiesznie modlitw
póki bawię się światłem
będę prześladowana przez cień
kiedy założę uśmiech
najnowszy trend w secondhandzie
będę kwitła ile sił w nogach
gdy przyznam się do grzechu
dostanę cięższą pokutę
nie ma w nas
nie ma w nas żałoby
po utraconym świecie
nie ma w nas bólu
po minionej dorosłości
nie ma w nas milczenia
groźniejszego od pustej mogiły
nie ma w nas czasu
jednoczyłby zaprzedane konstelacje
nie ma w nas wiary
która zrodziłaby Boga
nie ma w nas obojętności
by syciła zmarnowane sekundy
nie ma w nas dzieciństwa
żeby zwiastowało lepsze jutro
nie ma w nas nienawiści
bo wrogowie są wyprzedani
nie ma w nas śmierci
żeby niosła zaginiony raj
wczorajsza wiosna
pora obudzić w nas
krzyk nienarodzonych
wyprowadzić się z tego ciała
przywrócić duszy
kromkę czerstwego światła
zanim wyschnie ostatnie źródło
a niebo stoczy za horyzont
pozostanie w nas cytrynowy uśmiech Boga
uśmiech wykrzesany
z cienia
uśmiech podobny
do wczorajszej wiosny
deszczu przypadkowego jak
nienaruszona rana
na złość trotuarom
twoje nieoswojone stopy
z nabożności
przymilają się
do mojego intymnego oddechu
kilka skradzionych haustów
uprzejma buńczuczność
malowniczych zakątków czyśćca
uwiera w węzły
światła
jesteśmy żeby kilka losów
zespoił (bez)bolesny rozum
idee sypiące się spomiędzy
traw o które nikt już nie dba
obolałych od ściskanych
pod powiekami
obojgu zamarzły
wydarte konstelacjom
archipelagi
przystrzyżone i przecięte
na pół
najłagodniejsze jest oczekiwanie
na ten jeden jedyny przedział
przeludniony
po ostatni akord
postradane zmysły
na złość trotuarom
przytłoczonym połaciami
kroków i ich mogił
pigułka wspólnej mowy
obracasz w ustach
pigułkę wspólnej mowy
nie znajdziesz
w almanachu chorób psychicznych
wypluwasz przyglądasz z niedaleka
poszarpanej linii
błąkasz po zagonach
naderwanych
zanim obudzisz we mnie urodę
jakiej się nie wyrzekasz
odnajdziesz przesyt
pozwól zrozumieć kierunek
światła
obcowanie zapożyczone
z niezdrowego snu
dotyk wcale nie boli
wiedziałeś od początku
ktoś porozdzielał progi
martwię się o hojność
w twoim przywidzeniu
półśmierci trudnej od nadmiaru
przemyślanymi narodzinami
pierś
oziębły kubek
po wczorajszej niedopitej kawie
opustoszała wrażliwość
w której nie mieści się
ani nieuchronność
utrapienie
wciąż uprawiam wiarę
pielęgnuję fantazję
co zimę
daje trujące ochłapy owoców
powraca moja otucha
jak skalista zbrukana ziemia
między włoskami brwi
skamle nienakarmiony grzech
jak ból snuje się między jawą
a skołtunieniem
jak powietrze tańczy
ostatni raz
do białego rana
serce wykluło się
z mojej niedopieczonej piersi
kurczaka
bez (do)myślników
Demiurg spóźnił się
na ostatnie namaszczenie
światłość wiekuista obumiera
w kiściach bzów
niepośpieszny pociąg
do rozkojarzonych zmysłów
kończy się dowcipem
rewolucją
zamykam w skorupce języka
odświętne wytworne sylaby
jakich porządku nie zastąpi
w potrzasku ramion
dogorywa ostateczny termin
przybycia wiosny
dźwigasz skojarzenia
niedoszłe rozkazy co kuleją
bez (do)myślników
odpowiedzi bez pytań
jesteś by podnosić