E-book
7.35
drukowana A5
62.01
Czarno-białe witraże

Bezpłatny fragment - Czarno-białe witraże

Objętość:
382 str.
ISBN:
978-83-8273-011-1
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 62.01

pięciogwiazdkowy hotel

przydługie kędziory komet

zaczesane gładko z przedziałkiem

pośrodku


kwieci się na prześcieradłach

coś bliskiego galaktykom

przeludnionych wysp


u progu zawieruszyły

najlepsze o tej spóźnionej porze

filmy krótkometrażowe


twoja obecność

na moim najświeższym płótnie

skończy się w pięciogwiazdkowym hotelu

dla obłąkanych

pierwsze słowo

kluczyłam między językami

obcymi

próbując odnaleźć źródło

słów zrodzonych

przez większość


stukałam do wszystkich okien

jakie się nastręczały

odpowiadało dudnienie deszczu


wskakiwałam na parapety

chcąc dokładniej widzieć twój sen

kojące beznamiętne oblicze


złudzenie sprawiało

nasz ból był niepowtarzalny

czas potykał się

o własne wskazówki


usiłowałam odszukać odrobinę

żyznej gleby gardła

by zasiać ziarno

pierwszego ludzkiego słowa

świat utracił licencję

zaprzysięgłam Stwórcy

wolną wolę

od dziś przechadzam się

wyłącznie poboczem


nakarmię tegoroczne mity

swoim zepsutym mięsem

odzyskam alter ego

masz po nim zielone oczy


czy otrzymam zaproszenie

do świeżo wyremontowanego raju?


obawiam się człowieczeństwa

na które świat utracił

licencję

nieodpowiednie imiona

kiedy słońce rzuca cień

miłość przewraca

na drugi bok

a samotność karmi przez sondę


powstań z martwych przerębli

naucz kraść deszcz

zarysowywać pierwsze blizny

na przedawnionej skórce pomarańczy


miękkie są twoje odciski

słów

wygodne myśli zrodzone

z nieodpowiednich imion

chcę się ogrzać

byłeś karykaturalnym snem

z którego się nie uwolniłam


rozdrapanym znamieniem

bo stać go na więcej niż pospolity cień


tarmoszę twoim ciałem

któremu dawno uciekła dusza


mamrocesz najbrzydsze modlitwy

jakie słyszał Lucyfer gasząc światło


światło zagrzmiało namiętnie

ograbione z resztki chciwych meteorytów


zanim uwolnisz się od kolejnej rocznicy

wiodącej ku nocom


pokaż mi linię życia abym mogła ogrzać

rozprostować pomiętą dziewiczość

powitać się na pożegnanie

skrada się zamierzchłe oczekiwanie

przestraszony kamień

zaostrzony

pod nagą podeszwą


strach się przyznać

miłość wciąż włóczy się po okolicy

kompletnie pijana


biegnę powitać się

na pożegnanie

posklejane pośpiesznie rzęsy

lśnią od pocałunków

wokół własnej osi

przemierzasz śliskie sczerniałe

ciało bojąc się ostatecznych pytań

na odpowiedzi


usiłujesz dogonić niebieską planetę

skupioną na ciągłym kręceniu się

wokół własnej egoistycznej osi


gonisz ślady choć

wiodą w przeciwnych kierunkach

na złość stłoczonej ludzkości


gdzieś na powiece zegara połyskuje

niepokój wynajęty z okazji

trzydziestych pierwszych urodzin

zespół maniakalny

pożółkłe sekundy sypią się

z objęć Stwórcy

prosto na miękki przytulny chodnik


niestety

chowam głowę w niebo

aby ponownie cię zobaczyć

w moim życiorysie


gwiazdy mrugają

niedowidzącymi ślepiami

wydrapanymi przez księżyc

chory na zespół maniakalny

składniki

miłość na dolnej półce

według niecnych zamiarów demiurga

dokucza mu Alzheimer


z każdym skradzionym domostwem

jesteśmy bliżsi

zakrawa na kolejną apokalipsę


karmisz ego

tłustą niezdrowo niebieską posoką

poprawiającą kondycję


moje słońce pomalutku gnije

i rozpada na składniki

nikt nie widział


przebudzimy się na moment

z okazji kolejnego pobytu

w tym skażonym zaciszu

czarno-białe witraże

pozostała mi po tobie szklanka

niskoprocentowego mleka

obowiązkowo bez laktozy

i jedna zeschnięta bułka

pamiętająca wczorajszą świeżość


nie mam nic

oprócz paru opustoszałych żył

łyków brudnego powietrza

krzywo przymocowanego świętego obrazu

czarno-białych witraży


szukam cię zachłannie

na białej kartce

podsuniętej pod nos przez stwórcę

próbuję dogonić puentę

przeciekającym piórem lecz wiem


potknę się o własne ślady

życie dokumentalne

postanowiłam odpocząć

od przemijania

trochę się naprzykrza


na pięć dni roboczych

zapomnę jak wypada i należy

poczciwie spać

przytulę policzek do torsu

tutejszego gospodarza


przez dwa tygodnie urlopu

nie będę zadręczała się

oddychaniem

sprawię pracowitym płucom

trochę wolnego


na trzy minuty zapomnę

o czasie

uczciwie zapracowałam

nie spodziewałam się honorarium


postanowiłam


odpuszczę sobie

współpracę z sercem

przejrzę w zielonych migdałowych źrenicach

Boga


po raz ostatni wypożyczę

za dwa złote

życie dokumentalne

obudzić niedowidzących

pewnego dnia chciałabym

rozkochać powiew

poznać konsystencję i smak


obudzić na zawsze

bez wątpienia czy przypadku


obudzić niedowidzących

by nadal szli wbrew śladom


postawić pierwszy krok

w tej epoce

na znoszonym całunie

wypłowiałym


pomóc podnieść się Stwórcy

otrzepać jego szaty z brudu

odkazić rany


bez skargi po prostu

nauczyć się obowiązującego języka

pasować do układanki


odzyskać pierworodny czas

z domieszką grzechu

owocem buntu w palcach


pewnego dnia chciałabym

otworzyć oczy ostatecznie

i zobaczyć

jak ludzie błagają

na kolanach

łatwopalna cisza

wstań dla mnie pokornie i nieznośnie

podaj niedojedzony

lekko twardy i kwaśny

owoc


wstań dla mnie i pokaż

która ze ślepych uliczek

wiedzie do raju

domniemanych ramion Demiurga


wstań dla mnie i udowodnij

do czasu kłębi się w nas

niepokalany wstyd

moc


wstań dla mnie i podaruj czas

na który liczyłam

czekał


wstań dla mnie

z jeszcze jednym mrugnięciem

ostatnim wyplutym wyrazem


wstań dla mnie i obejrzyj

zdejmij ciemne okulary

tam czeka łatwopalna cisza

ostatnia para kluczy

chciałabym czasem

zobaczyć wiatr

ubrany w twoją flanelową koszulę


doświadczyć nocy

której do twarzy z gwiazdami

natrętnymi kometami


zasmakować odległości

dźwiga jeszcze jeden

zaplanowany przypadek


zanurzyć w następnym śnie

błagając o chwilę bólu

skrawek nostalgii


ocknąć pomiędzy zdaniami

jakich nikt już nie podlewa

nie pielęgnuje


zobaczyć w twoim uśmiechu

moją starość

porzucone pojutrze


chciałabym czasem

ujrzeć cię w twarzy Stwórcy

nad granicą między bólem a miłością


u stóp nieba

do którego zgubiono

ostatnią parę kluczy

język pozbawiony słów

nie chcę mówić językiem

pozbawionym słów


nie chcę myśleć o szczęściu

czyni to ktoś za mnie


nie chcę walczyć o noc

niebo przekarmione

tłustymi niezdrowymi meteorytami


nie chcę spodziewać się nienawiści

mam w zanadrzu


nie chcę pukać do wszystkich drzwi

które napotkam


nie chcę rozmyślać o współczesnej

legendzie której imię

wspólnie nadaliśmy


nie chcę pamiętać o człowieczeństwie

podstępnie odkupionym

głuchoniemej muzyce


o miłości

towarze deficytowym

w tej części miasta

ochłap

jestem dla ciebie

pomimo zbieżności uczuć


jestem dla ciebie

choć cisza doskwiera wieczorowi


jestem dla ciebie

by podarować

najciekawszy przebłysk


jestem dla ciebie

chcę obdarzyć donośnym szeptem

cienkim do bólu

piszczel oczyszczona z mięsa


jestem dla ciebie

by wystroić się

w najznakomitszy uśmiech


jestem dla ciebie

pokochać co utraciłam

choć nigdy nie otrzymałam


jestem dla ciebie

pragnę podnieść niebo z klęczek


jestem dla ciebie

żebyśmy podzielili się

ostatnim ochłapem naszych ciał

właściciel aniołów

na nagim płótnie

maluję obraz twojego ciała

chcę odnaleźć myśli

które nie pasują


pragnę wywęszyć

resztkę pomyślności i rozpoznać

ogołocone wnętrze


nie wiem

przez którego Stwórcę

jestem zaprojektowana

chyba wstał lewą nogą

i miał na dodatek

zły dzień


na obrzeżach nieba czai się

światło jakiego wyrzekli się

aniołowie


cień tłoczy fioletowe oczy

właściciela

wypożyczona bajka

nie ma miejsca

we wzdętej czaszce

duchu zniewolonym

przez wyżyny gołoledzi


nie ma w almanachach

wstąpiłam

umyślnym przypadkiem


przyklejone trójkątne gwiazdy

do spadzistego podniebienia

krzyżowego sklepienia


nietrwałe odciski paznokci

na policzkach pozbawiają epilogu

do wypożyczonej bajki

masa solna

niepozamiatane szlaki

pod stopami drogowskazów


gratisowe jutro błądzi

po kartce

wyrwanej z zeszytu

w linię


pękła mi jeszcze jedna myśl

całe mieszkanie nie nadaje się

do użytku


formuję z masy solnej

wraki spoczywające na dnie

języka zmęczonego słowami


z pokorą pielęgnuję

instynkt samozachowawczy

mleko prosto od matki

odkąd zrozumiałam

twoje udawane sny

miłość stała się niemiłosierna


odkąd doświadczyłam

pełni księżyca przepadłam

w smudze tęczy


odkąd dowiedziałam się

którędy do czyśćca

upuściłam szklankę z jeszcze ciepłym

mlekiem prosto od

matki


odkąd odnalazłam twoje ślady

na przekrwionych oczach słońca

dusza odmówiła współpracy


odkąd osiągnęłam zbawienie

nauczyłam się jak jest

być Wszechmocnym

pomyłka w rachunkach

przedostać się na drugą stronę

ulicy powierzonej

najnowszym wiadomościom


wzejść ponad światło

które leczy

przejęzyczenia i dygresje


udowodnić że cisza

także dzierży prawdę

spija z dłoni skamieniałą czułość


boję się

kolejna noc urodzi za mało

niechcianych gwiazd


poproszę cię o jeszcze jedną

wieczność

tak na zachętę

w ramach motywacji


nie czekaj na przynętę

czas pomylił się

w rachunkach

by zaspokoić dobro

nieopodal rośnie z całych sił

dwugłowa samotność


nieopodal legowisko ma

twój cień


nieopodal rozrasta

nienawiść by zaspokoić dobro


nieopodal kwitną magnolie

podobne twoim marzeniom


nieopodal pojawiła się noc

każdy mógłby marzyć


nieopodal zalęgła

brunatna cisza chce nieść pokorę


twojej jałowej obecności

werbel

twoja krew zalęgła się

w moich szczupłych żyłach


budzi się w nas jesień

rokroczna przemiana

kierunkowskazów


nie proszę byś był poduszką

pod mój sen

ciężkostrawny


nie proszę by świt wyrósł

między powiekami


jest jeszcze takie zło

któremu do twarzy

z nadmiarem dobrych intencji


to werbel echa

czy potrzask rąk?

ostatni kęs

przymierzyć bure światło

poczuć na mięsie

odrobinę czułości


wstąpić do piekieł

bez specjalnego zaproszenia


wyspowiadać się

z dobrych uczynków

Stwórca zaniemógł

gdy potrzebowałam miłości


pozwól odszukać ostatni kęs

źle dobranej pogody


pozwól przyznać się

do tysiąclecia bowiem nauczyło

człowieka zabijać


pozwól powstać z martwych

tutejszym aniołom

syjamska siostra

prześladuje mnie haniebny czas

z oczu podobny do ojca

a z serca do matki


zapłacz serdecznie i z oddaniem

nad halucynogennym światłem

błędnych ogników

rozkracz się nad światem

niech spocznie na laurach


zanim wysączy się ostatni list

spisany na skórze syjamskiej siostry

stanę w obronie

przekrwionego cienia


chcesz się urodzić? gratulujemy

odwagi i cierpliwości

ostatni kłos

poranek jałowieje

podobnie jak czas kiedy dotyk

jest poza zasięgiem

śniadanie nie smakuje


nasze wiosny przemijają

myśl zatknięta za ucho Stwórcy


znów kona w nas

szczęście spopielałe niby spadziste

rozstaje

tchnące nowo odnalezionym

epilogiem

natrętnym jak nadzieja


dogorywa ostatni kłos

ostatni w tym roku wiatr

pocałunek na złość

domorosłej wierności


znikomy odcisk

na kościstych nadgarstkach

nie zapeszyć

ktoś ukradł mi zeszłoroczne ciało

pozbawił grozy

ubogiej jak nieskończoność

choć błagałam

o minutę ciszy


wzniósł za mnie toast

pośpieszył się

z pytaniami na odpowiedzi


ktoś rozpostarł za mnie skrzydła

chcąc wzlecieć

z nieznanej ziemi


zrodził pamięć

by odnaleźć zamierzchłą

przyszłość

mlecznobiałe gwiazdozbiory


ktoś umarł na nowo

tak na wszelki wypadek

nie zapeszyć

nie odwrócić uwagi

filantrop

nadszedł sezon na podłość czystej krwi

marzy i tęskni

każdy chrześcijanin


proszę o bezkształtny pocałunek

o życie któremu do twarzy

z męczeństwem


błagam o wstrzemięźliwość

by pojąć zadławiony własnym czasem

wszechświat


o znikomość sekundnika

wiecznie zapracowanego

filantropa

ciężarna Wenus

obupłciowe wymiany zdań

nie znają umiaru

potęga życia nie wzejdzie

wraz z nocą


roznegliżowany terminarz uwiera

w obskurność


popraw w moim imieniu

przerwę w życiorysie

wiem że ostatni człowiek

przepadł

na wstępie

do kolejnego almanachu


nie szukaj pośród warg

ciężarnej Wenus

nie wypatruj strachu

ktoś bez słowa wypożyczył


nie oceniaj smutku

odprzedanego

po zbyt niskiej cenie

kolejne święta

wyrasta ze mnie promień dorosłości

zapomniałam imię

które nosiło moje dzieciństwo

podobne do ciebie

z oczu i serca


bez końca odwiedzam

ten sam czas

udaję zeszłoroczną starość

polub moje istnienie


na drugie mnie nie stać


pocieszam się

zaplanowaną przeszłością

wykolejonym

ciałem


wrócę

pewnego zaprzepaszczonego poranka

nakarmić bezdomnych

bogactwem kolejnych świąt

zbyt siarczysta miłość

martwię się o czas

tym razem zstąpił

bez zaproszenia


martwię się o pustkę

objawioną bez skargi

na zbyt siarczystą miłość


martwię się o życie

ktoś sprzątnął

sprzed nosa


martwię się o śmierć

o której od dziecka marzyłam

grzesznie pragnęłam


martwię się o marzenia

bo nie widziałam ich

od kilku dni


martwię się o rzeczywistość

wciąż nosi te znoszone kapcie

wyciągnięty sweter


martwię się o wszystko

co nigdy nie zdoła być

twoją osobistą pociechą

znoszony krzyż

ktoś wyniósł na strych

znoszony krzyż

na pewno nikt nie będzie się nim bawił


ktoś zaniósł święty obraz

do piwnicy

może przyda się w przyszłości

komuś innemu


ktoś pomodlił się

w moim imieniu

bo nie znam tegorocznego języka

słowa nie pasują do warg


ktoś za mnie poszedł do kościoła

za bardzo wstydziłam się

dobrych uczynków


ktoś wyspowiadał się z mojej duszy

nieposkładanych obietnic

braku skrupułów


ten ktoś najpewniej wiedział

lepiej ode mnie

na czym polega życie

w tutejszych warunkach

oddychanie tym samym powietrzem

umieranie bez nadziei

na towarzystwo

Pewna rozmowa

Zza rogu wygląda mój anioł stróż.

Poplamił sobie szatę keczupem

i oddał znoszone skrzydła pod zastaw.

PODMIOT LIRYCZNY:

Aniele, nie mam wyjścia,

tym razem muszę cię zwolnić.


STRÓŻ:

Spokojnie. Tym razem zwalniam się

sam.

PODMIOT LIRYCZNY:

Mój aniołku, nikt nie obiecywał,

że będzie lekko.


STRÓŻ:

Nie takiego piekła

się spodziewałem.


PODMIOT LIRYCZNY:

Piekła? Dostawałeś trzy tysiące

na rękę.

STRÓŻ:

Wystarczało mi tylko na drobne wydatki.


PODMIOT LIRYCZNY:

W takim razie poszukaj

lepszego pracodawcy.

STRÓŻ:

Chyba najwyższa pora to uczynić.


PODMIOT LIRYCZNY:

Życzę szerokich lotów…

Bez skrzydeł może być dość ciężko.


STRÓŻ:

Wszędzie dobrze, ale

w domu najlepiej.


PODMIOT LIRYCZNY:

Pozdrów ode mnie Boga,

dawno się nie widzieliśmy.


STRÓŻ:

Pan twierdzi, że Go zaniedbujesz.

Nie byłeś u Niego

od zeszłorocznego Bożego Narodzenia.


PODMIOT LIRYCZNY:

W święta byłem mocno zajęty.

Rodzina, przyjaciele i te sprawy. Ale

obiecuję, jeszcze tu powrócę!


STRÓŻ:

Grozisz mi?


PODMIOT LIRYCZNY:

Nie, to tylko czcza obietnica.


STRÓŻ:

W takich warunkach

trafisz najwyżej do czyśćca.


PODMIOT LIRYCZNY:

Lucyfer to mój oddany kumpel,

miło mi będzie go spotkać.


STRÓŻ:

Bluźnisz!


PODMIOT LIRYCZNY:

Największym bluźniercą

jesteś ty.

Nie zostało ci paru drobnych

na najtańsze papierosy.

STRÓŻ:

Wstrętny hipokryta!


PODMIOT LIRYCZNY:

Ja przynajmniej jestem człowiekiem.

Tobie nie zostało jedno pióro.


STRÓŻ:

Wystarczy, by spisać

przedni poemat.


PODMIOT LIRYCZNY:

Od kiedy to anioły piszą wiersze?


STRÓŻ:

Anioł też człowiek!


PODMIOT LIRYCZNY:

Ha! Sam widzisz. W obecnych czasach

trudno być człowiekiem.


STRÓŻ:

Masz zielone oczy. Zupełnie

jak Stworzyciel.


PODMIOT LIRYCZNY:

Wcale się o to nie prosiłem.


STRÓŻ:

Jesteś zbyt odważny

jak na syna marnotrawnego.


PODMIOT LIRYCZNY:

Ja tylko korzystam

z mojej wolnej woli.


STRÓŻ:

Na mnie już pora. Najwyższy czas

podlać kwiatki w ogródku.


PODMIOT LIRYCZNY:

Bywaj zdrów, aniele.

Baw się dobrze na Ostatniej Wieczerzy.


STRÓŻ:

Na pewno wszystkich pozdrowię.


PODMIOT LIRYCZNY:

Świetnie. Miłej wieczności.

groteskowy dotyk

miałkość fantazji

groteskowy dotyk pali

postrzępioną skórę


tańczymy jak rozkaże

miękki parkiet

kleisty niby zaśniedziała krew

znów obowiązuje popyt


na bezpańską spowiedź

błagasz o jeszcze jedną pokutę

lecz Stwórca jak zwykle

silniejszy


twarz odwróciła ostatnia rozsądna

konstelacja

Lucyfer zatrzasnął drzwi

do raju

a klucz

wyrzucił za burtę

nie ma czasu

nie zrozumiesz melodii

która nie należy do mojego serca

nie pojmiesz strachu

zatracił siłę i spokój


oddycha w tobie jedwabna dusza

wyślizguje

spomiędzy znużonych powiek

nie bój się wierzę

twoje imię składa się

z głosek milczenia


pora zacząć wszystko

od epilogu

od szkarłatnego strumienia

chustki z twoich żeber

wąskiego mostka


obnaż przede mną

wypatroszone delty żył


Bóg nie ma czasu

dla takiego nieudacznika i pechowca

Droga Mleczna

zamieńmy się na zmysły

jeden próżny wdech

podarujmy po kawałku skradzionej wiary

zanim alter ego

rozboli na dobre


wzniećmy łzy

czarne nasze przemęczone języki

podniebienia sięgające

Drogi Mlecznej


pora zakasać rękawy

i wziąć Boga w swoje ręce

wznieść toast

za przyjazną śmierć


zrewanżować

zakazanym wykrzyknikiem

nie ma

nie ma w nas gwiazdy

świeżo zaostrzonej

nadal czeka na początek


nie ma w nas wiatru

by chłodził spierzchniętą perspektywę

zlizywał kropelki


nie ma w nas cienia

duszy towarzystwa

proszącego do dozgonnego tańca


nie ma w nas światła

by gryzło pięty

pokazywało beżowy miękki brzuch


nie ma w nas bólu

jaki kształciłby przyszłość

odbierał prawo do latania


nie ma w nas Boga

zapodział gdzieś swój bilet kolejowy

kolejny pośpieszny

z dwoma przesiadkami

stańmy na warcie

zanim Bóg zaprosi nas

na wycieczkę krajoznawczą

przytrzyma gdy upadnie

ostatni horyzont

ciało zaczerpnie chłodnej posoki


podajmy sobie zalążki wysp

wzmocnijmy bramy

do jeszcze jednego rozdziału

przejęzyczenie nie potrwa długo

to niegroźna przypadłość


kiedy noc wykrzesze z nas

gwiazdy

rozpęta się kolejne życie

stańmy na warcie

kolejna apokalipsa

przebudziłam się

w kolejnej apokalipsie

pomyłce Najwyższego

utracił powołanie


przeciskam się

przez strome policzki

ku gwiazdom rozrośniętym

w pokrzepiający krzyk


przedrzeźniać mogą tylko

pomieszane pory roku

spuchnięte ciało

wzdęta dusza


nie nasycę się

tegorocznymi gwiazdami

z pietyzmem zbieranymi

w kamiennym ogrodzie

nie zostaniesz człowiekiem

nie bój się nie zostaniesz

człowiekiem na prośbę

większości


nie bój się twój oddech

mieści się w wydmuszce

wielkanocnego jajka


nie bój się śmierć nie może

się ciebie doczekać

częstuje kawą i ciasteczkami


nie bój się zanim zgaśnie światło

życie przewróci na drugi bok

ssąc kciuk


nie bój się twoje wełniane półsny

jeszcze długo posłużą

podczas podróży po ciele


nie bój się uśmiechu

łatwiej oddychać

i w rzeczywistości więcej wymagać


nie bój się strachu

przybędzie gdy zapukasz do

pobliskiej ściany

na lewą stronę

przyłóż ucho do światła

rzucanego przez twój cień

wsłuchaj w szelest


czy przewrażliwiona skóra

zniesie czułe znamię?

nie trafię do nieba

mam lęk wysokości


rozochocone płuca pieką

pod muśnięciami paznokci

trudno uwierzyć że twoja śmierć

jest szyta na miarę


ciężko zaufać

tak łatwo odwrócić duszę

na lewą stronę

kościste kolana

zimne kostki poranków

powstały zbyt późno

cisza posłusznie jak twój czas

nie rzuca światła


za zakrętem czyha

przetrzymana tajemnica

złogi cudów nie są nietutejsze

przesolone ciasto zmierzchu

skleja kolana


cudzołóstwo nie wchodzi

w rachubę

nadaremna północ sączy się

spomiędzy żył


przeciskam palce przez szparę

w palecie blasków i cieni

jestem aby jutro

nie odbiło się nam weselem

paroksyzm życia

myśli cuchną światłem

niedokończone uczucia przytłaczają

życie bez kolców


postaw definitywny krok

u progu

brakuje mi twojej zaginionej skóry

wszystko zostało po legendzie

kilka paciorków u skroni


biegnę cię przywitać zanim zdążysz

upuścić kilkaset lat

przetrwać życie wstecz


czyjś wróg zostawił na językach

kilka tęczowych odłamków nieba

zmartwychwstał

w naszym imieniu


biegniemy dokończyć

przerwany w połowie paroksyzm

życia

rozkojarzone brzozy

rozkojarzone brzozy nucą

epilog ostateczny jak krew

pozbawione światła kwiaty

mocują się z suchą glebą


zanim śnieżnobiały ból

powstrzyma kolejkę łez

a pieszczota zaprowadzi do czyśćca

obiecajmy sobie

kilka straconych muśnięć


kiedy księżyc wpadnie w sidła

niedomkniętych spraw

ostatnia gwiazda spocznie

na czole


pogódźmy się z marzeniem

które przeszkadza nam

w spełnianiu

w kąciku oka

upada na duchu

moje złowrogie alter ego

do bólu wypielęgnowane

dziewicze refleksje

składają dłonie do modlitwy

choć zapomniały słów


od środka rozgrzewa

cienkie wzdęte pasmo skóry

każda niegrzeczna sposobność

prowadzi ku pagórkom


wiejskie gwiazdy smakują

jak śnieżnobiała krew


wstań i pokaż

swój najpiękniejszy grzech

tak długo przechowywany

w kąciku oka

lombard

ciała lżejsze

od przydrożnych kroków

dusze cięższe

od zmyślonych zwycięstw


pozwól mi nauczyć się

języka ojczystego

zaniosłam dzieciństwo

do lombardu


komórki macierzyste rozkładają się

na połowiczne fantazje

zbędne przecinki

nadprogramowe wykrzykniki


z gałęzi uwolnił się

ostatni ptak głodu

ostatni sen któremu daleko

do przekory

kartka w podwójną linię

jak wskrzesić pieczęć

która łączy nasze zbutwiałe

odpadki krwi?


w którym kierunku spojrzeć

aby odlecieć

do lepszych czasów?


przemija przyszłość spisujemy kłamstwo

na kartce

w podwójną linię


na skraju którego przeczucia

zebrały się najpiękniejsze łzy?


oswojone z czasem poranki

domagają się

niedokładnych spazmów

domowe zwierzątko Pana Boga

pora na ostatnią modlitwę

w tym sezonie


pora na czas zaprzeszły

który umknął jutrzejszym mitom


pora na życie

domowe zwierzątko Pana Boga


pora na ostateczną śmierć

by wymknęła naszym językom


pora na niebo jak zwykle otwarte

do białego rana


pora na piekło zagnieżdżone

w zbyt ciasnych piszczelach


pora na spotkanie ze światłem

przed którym ucieka twój cień

amputowane wskazówki

trądzik młodzieńczy na twarzach

przeterminowanych literatów

co nienaganne

wypłynęło na wierzch


spomiędzy piór zerka zegar

któremu amputowano wskazówki

ubrane w czarną skórę

słońce już nie drażni krwi


kartkuję moje sumienie

podkreślam ciekawsze cytaty

rzęsy falują na ciężarnym wietrze

ślina wrze na wysokości lędźwi

upadł spóźniony drogowskaz


na paciorkach różańca

zostały linie papilarne

epoka ciszy

nikt nie pomyli się w oddychaniu

nie wzejdzie przed śmiercią

księżyca


jątrzę pod lewym skrzydłem

święty ochłap konstelacji

nie zdoła ujarzmić

roztrzepanych naczyń krwionośnych


zdrap z policzków opatrzności

odciski słów

nie ubrudź się

posoką zmarłych ptaków

w locie


zanim zmyślę rozwiązanie

dla niewiadomego rozrachunku

uczcijmy nieuniknioną śmierć Stwórcy

epoką ciszy

światło i dygresje

szukam wśród autorytetów

roztargnionego języka

zanurzam twarz

w tym samym cieniu

nie pasował


żaden z miękkich ciepłych

cudów świata

nie należy do Boga

mimo obietnic


przypatrz się przejezdnym

wymacaj pod skórą

odrobinę suchej kości

pod paznokciami


ręka w górę wszyscy

skończyła się licencja

na umieranie w samotności


oddano do reklamacji

piegi

odebrano mi

ciepłą słodką pierś matki

pozabierano powieki i ścinki

dzielące od pamięci

nagich wyznań


nie każ walczyć

z posrebrzanym piórem

usychającym z braku inkaustu

podał mi

serdeczny przeciwnik


kąpię się w krystalicznie czystym

cieniu

chwytam w locie piegi

oddalone o lata świetlne pszczoły

oczy aniołów

bezpańskie stada metropolii

skupione na modłach

wieżyce czyśćca

od tysiącleci zażegnane


nie proszę o rozkołysany podest

nie walczę o zaginioną równonoc


za firankami warg

schował się pocałunek

każdy się wstydzi


paciorki gwiazd wpełzły

pod spadziste czoło raju

teraz wszyscy będą rokrocznie święci


rozkochasz w sobie nawet

śnieżnobiałe anioły

o niegrzecznie zielonych oczach

niezgrabne

na czele

roznegliżowanego pochodu

brnie jednoręki


odnajduję pośród piór

ślady po nadmiernych czułościach


niezgrabne ciała walczą

o ostatni kawałek wiersza

zapłaciliśmy

zderzeniami naskórków


spostrzegłam

mojej duszy brakuje

jedynki

i niedowidzi na lewe oko


zanim rozjaśni się kosmos

Bóg zaprosi do tańca

nauczmy się umierać

bez końca

popielata jesień

skrajność i ogień

popełnionych zapewnień

skrupułów bez wyjaśnienia


martwota której do twarzy

z twoim krzykiem

zadławionym toastem


wyrzuciłam precz wynalazki

ludzkich serc

poparzonych powiek


czekałam długo

na łatwopalną gorycz

popielatej jesieni


odkąd zrogowaciałe ciała

wypełzły na szerokie wody

tracę kontrolę nad światłem


uroczyście wymarłe strofy

nie niosą ukojenia

łatwowiernym

odcisk gwiazdy

modlę się do ściany

o jeszcze jeden

uwspółcześniony bezkres


wyłupiaste myśli

cudzych wspomnień

oddychają

w moim imieniu


jeszcze jeden

niedokończony almanach

pieści pięty

nadgryzione przez wiatr


okrutne są myśli

o zlodowaciałych twarzach

niewinnych


z ziemi na niebo

spadł ostatni odcisk

gwiazdy

nadprogramowe wykrzykniki

odcisk lewej powieki

powiewa na różanym wietrze

poprzez wzdęte fale księżyca

przemyka farbowany cień


przynoszę ci

kilka przeterminowanych dusz

od ciebie zależy gdzie

odpoczną przed odlotem


nie istnieją słowa które potrafiłyby

się wysłowić

zawsze znajdzie się parę

zapasowych wielokropków

i nadprogramowych wykrzykników

papeteria z dodatkiem słów

zrodzone półgębkiem

nie nadają się do użytku

najwyżej do spisania

na światłoczułej skórze matki


biegnę na przekór

rozstajom dróg

płynę poprzez źródła

zmieszane za wstawiennictwem


wżerają się

w papeterię

pióro rodzi ranne wielokropki


jest w nas ból łatwopalny

jak dziecięca kołyska

karmiłam piersią pozbawione nieba

ptaki

czarne jak wczesnozimowe słońce


przetrącony kark

niewłaściwe poruszenia sycą się

pieczęciami warg

złożonymi rychle na koniuszkach

uszu

jeszcze jeden syn

zaplątana w kiełki

bezdrożnych wiatrów

w łaskę stworzyciela

który znienacka zatracił rachubę


nadzieję wznieciło

poplamione wyuzdane wyznanie

gwiazd

blada noc o pstrokatych piersiach


sterczą żebra

modlitwy nie pomagają

na niestrawność czy ból wątroby


za wstawiennictwem opatrzności

wzruszymy się nienagannie

poprosimy o szklankę

i wydamy na świat

jeszcze jednego syna

aż po skronie

popękane zwierciadła

odcisków łez

nie sprawdzają się


przykrywam niebem

aż po skronie

kwitnie trzcina

niegdysiejszych sprawiedliwych


bezkształt serca wyryty

na całunie

na wyzbytym naturalności progu


zagryzam łzy

kawałkiem uśmiechu

milczenie rzucone na pożarcie

rodzeństwa rozrasta się


w łapczywą pobladłą krew

rak pustelnik

nie mamy wpływu

na wymodlone milenium

nasze jestestwo dogorywa

brakuje mu znaków zapytania

uwiera w źle dopasowany

mostek


człap człap

zbliża się mesjasz

chyba się nie wyspał tego poranka

oddał do lombardu

ostatnią szatę

sandały do licytacji


przez przypadek wdziałam

niewłaściwą skorupę

świat przeobrażony

w raka pustelnika


niewdzięczne rysy twarzy

zwoje języka którym najprościej

jest udławić

kochanie na antypodach

nie chcę umierać na prośbę Stwórcy

nie chcę rodzić na próbę

poematu


próbowałeś wymierzyć we mnie

słowo

chybiłeś o nadliczbowe uderzenie serca


pod powiekami chowasz

rzeczywisty świat

świat pełen odrazy

miłosierdzia


tańczymy

póki nie gaśnie cisza

zbieramy kolejne nasze kroki

choć prowadzą w odwrotnych kierunkach


wtuleni w siebie

stoimy na antypodach

zanosi się na śmierć

wygląda na to

zanosi się na śmierć

uciekły mi wszystkie dusze

w cieniu rozpanoszył pusty chaos

domaga się kromki ciała


przerosła mnie świadomość

ból zawieruszył się

w tych stronach

na stronicach gdzie chłód

zostawił nienakarmiony obłęd


ten ostatni pociąg był

zbyt pośpieszny

ostatni pocałunek przyniósł

zaledwie kilka ran

które kocham matczyną miłością


miłość jest niewskazana

w obecnych czasach

nadzieję trzeba podawać ostrożnie

przedawkowanie grozi śmiercią

bądź kalectwem

jest sezon na dusze

wróciłam zbyt wcześnie żeby marzyć

bez wyrzutów sumienia

porzuciłam niezdrowy cień

rozbolał mnie żołądek


wyzwól z objęć

pozbaw jeszcze jednego serca

niech kwitnie w nas

wolna wola gotowa dać śmierć

w imię proroków


przymierz nowy uśmiech

szyty na miarę

potrzebuję spójności w czasach

wilk zazdrości człowiekowi


pora zmartwychwstawać

jest sezon na dusze

na drugą stronę

wraz z wczorajszym wieczorem

odeszła przyszłość

wyrodna była z niej matka


z ciepłymi kosztownymi snami

przepadła kropla wosku

ostatnia w tym sezonie


z wyjałowionym sumieniem

pukam do twojego okna

pełno tu

skradzionych uczuć

niedokończonych nadziei


rodzimy się by pośpiesznie przejść

na drugą stronę

niekoniecznie przez pasy

by dogonić gasnące zielone światło


obawiam się północnego nieba

wstęg gwiazd we włosach

splecionych twoimi palcami


chyba zagubiłam się

we współczesnym micie

na który zapracowaliśmy

spadziste dachy

narodził się

w nas wszechświat

zadaje łatwowierne milczenie


powstał w nas kosmos

wyludniony pozbawiony religii


rozkwitł w nas prorok

jego usta nie nadążają

za modlitwą


wplatam palce w gwiazdy

całuję czarną cienką skórę nocy

sycimy ciszą nasz krzyk

łatwopalny ze strachu


spadziste dachy świata

szukają wiernych stóp

światłolubnych pieczęci

ciężkostrawne rany

nasze wzdęte żyły

wypełnia twój serdeczny oddech


zamyślone słowa szukają

ukojenia w krzyku


krnąbrne wargi wstydzą się

modlitwy


zmyślona przeszłość okradziona z czasu

błąka się po wysypisku


rośnie w nas noc

jej krwista ślina może uzdrowić

ciężkostrawne rany

odkąd zakwitła dusza

śmierć lgnie do używanych ciał

znoszonych mimo wschodzącego dnia


życie bawi się w chowanego

z nocnymi koszmarami


przypieczętowany zmrok kocha się

w naszych marzeniach


odkąd dusza zakwitła

dając niewykorzystane wspomnienia

odkąd Bóg zrodził się

przed naszym powrotem


pocałuj mnie prosto w sumienie

głodne zatraconych grzechów

menu

przepis na życie

zamknęłam w dolnej szufladzie

klucz przełknęłam

spis treści

spoczywa zmięty

w koszu na śmierci

obok zranionego poematu


kolejny rozdział

nie zmieścił się w szafie

w komodzie czy wannie


jeszcze jedna noc

i życie zamieszka ponownie

w naszych domysłach


proroctwo plama śliny

na chodniku nie doczeka się

bezkresu


jeszcze jedno niewykończone marzenie

i wszyscy będą mogli

oddychać


wbrew ciszy nocnej

najnowszy trend w secondhandzie

schowana pod czarnym

nieprzemakalnym płaszczem

twojej skóry

kocham się z twoimi wspomnieniami


ukryta w prawej komorze serca

domagam krztyny samotności


dopóki żyje we mnie noc

nie przestanę bać się

wyszeptanych pośpiesznie modlitw


póki bawię się światłem

będę prześladowana przez cień


kiedy założę uśmiech

najnowszy trend w secondhandzie

będę kwitła ile sił w nogach


gdy przyznam się do grzechu

dostanę cięższą pokutę

nie ma w nas

nie ma w nas żałoby

po utraconym świecie


nie ma w nas bólu

po minionej dorosłości


nie ma w nas milczenia

groźniejszego od pustej mogiły


nie ma w nas czasu

jednoczyłby zaprzedane konstelacje


nie ma w nas wiary

która zrodziłaby Boga


nie ma w nas obojętności

by syciła zmarnowane sekundy


nie ma w nas dzieciństwa

żeby zwiastowało lepsze jutro


nie ma w nas nienawiści

bo wrogowie są wyprzedani


nie ma w nas śmierci

żeby niosła zaginiony raj

wczorajsza wiosna

pora obudzić w nas

krzyk nienarodzonych

wyprowadzić się z tego ciała

przywrócić duszy

kromkę czerstwego światła


zanim wyschnie ostatnie źródło

a niebo stoczy za horyzont

pozostanie w nas cytrynowy uśmiech Boga

uśmiech wykrzesany

z cienia


uśmiech podobny

do wczorajszej wiosny

deszczu przypadkowego jak

nienaruszona rana

na złość trotuarom

twoje nieoswojone stopy

z nabożności

przymilają się

do mojego intymnego oddechu


kilka skradzionych haustów

uprzejma buńczuczność

malowniczych zakątków czyśćca

uwiera w węzły

światła


jesteśmy żeby kilka losów

zespoił (bez)bolesny rozum

idee sypiące się spomiędzy

traw o które nikt już nie dba

obolałych od ściskanych

pod powiekami


obojgu zamarzły

wydarte konstelacjom

archipelagi

przystrzyżone i przecięte

na pół


najłagodniejsze jest oczekiwanie

na ten jeden jedyny przedział

przeludniony

po ostatni akord


postradane zmysły

na złość trotuarom

przytłoczonym połaciami

kroków i ich mogił

pigułka wspólnej mowy

obracasz w ustach

pigułkę wspólnej mowy

nie znajdziesz

w almanachu chorób psychicznych


wypluwasz przyglądasz z niedaleka

poszarpanej linii

błąkasz po zagonach

naderwanych


zanim obudzisz we mnie urodę

jakiej się nie wyrzekasz

odnajdziesz przesyt


pozwól zrozumieć kierunek

światła

obcowanie zapożyczone

z niezdrowego snu


dotyk wcale nie boli

wiedziałeś od początku

ktoś porozdzielał progi


martwię się o hojność

w twoim przywidzeniu

półśmierci trudnej od nadmiaru

przemyślanymi narodzinami

pierś

oziębły kubek

po wczorajszej niedopitej kawie

opustoszała wrażliwość

w której nie mieści się

ani nieuchronność

utrapienie


wciąż uprawiam wiarę

pielęgnuję fantazję

co zimę

daje trujące ochłapy owoców

powraca moja otucha

jak skalista zbrukana ziemia

między włoskami brwi


skamle nienakarmiony grzech

jak ból snuje się między jawą

a skołtunieniem

jak powietrze tańczy

ostatni raz

do białego rana


serce wykluło się

z mojej niedopieczonej piersi

kurczaka

bez (do)myślników

Demiurg spóźnił się

na ostatnie namaszczenie

światłość wiekuista obumiera

w kiściach bzów


niepośpieszny pociąg

do rozkojarzonych zmysłów

kończy się dowcipem

rewolucją


zamykam w skorupce języka

odświętne wytworne sylaby

jakich porządku nie zastąpi


w potrzasku ramion

dogorywa ostateczny termin

przybycia wiosny


dźwigasz skojarzenia

niedoszłe rozkazy co kuleją

bez (do)myślników

odpowiedzi bez pytań

jesteś by podnosić

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 62.01