Człowiek
Myślę, że jestem
całkiem udałem się światu
mimo skrzypiec obojętnych ramion
na szelest wieczności motyli
bez pamięci i nadziei.
Myślę, że udałem się światu
w strugach deszczu
balladach bezdomnych i wisielczych
nałogów wszelkich.
Jestem, panoszę się
ale to mój byt
jest bytem
który cierpi
i domaga się.
Widzę co prawda
krew zająca
umierającego na srebrzystej połaci śniegu.
Króliczek bożonarodzeniowy
jest dobry
jako danie dla efektu zaskoczenia
mrocznej kolacji
naszej głębokiej w świecie bezdomności —
jakże on łeb toczył po lodzie
skorupie zamarzniętej naszych robaczywych serc.
Jakże biegł
w bólu oszalały
gubił życie
między łapami
rwąc do upadłego
głowę do góry,
ale sił mu ubywało z każdą sekundą.
Zamknął oczy na piękno tego świata,
słońce, księżyc, gwiazdy —
powiedział ksiądz na pogrzebie człowieka.
Litania ludzi ubogich
Wybaw nas od nas samych.
Od „kurwa” rzucanego na każdym rogu,
w sklepie
do starca
bo rozedrganą dłonią sięgając po bochenek chleba
zajmuje przestrzeń…
Wybaw nas od siebie samych
skaczących sobie do gardeł na stadionie.
Wybaw nas od siebie
skaczących z mostu…
Wybaw nas od siebie,
kiedy wracamy do domu
i zamykamy za sobą drzwi
i następują rzeczy straszne: przemoc i alkohol.
Obcy mi jest świat
obok którego żyję.
W każdej chwili
mogę podejść bliżej,
ześlizgnąć się
i zacząć kołysać się w rytm śmierci.
Pierwsza choinka
Zobaczyłam ją zaraz po Wszystkich Świętych
na sklepowej wystawie.
Za nią była kolejna,
dalej następna
i tak w nieskończoność.
Na szklanym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy,
każda prowadziła do innego pawilonu handlowego.
Wybiegłam przed siebie.
Betonowo rozedrgane niebo wisiało na lampkach.
Mój sztuczny świat,
który spakują do kartonów.
Współczesny model rodziny
Matka Google,
ojciec Twitter,
brat Facebook.
Domy
Ludzie bezdomni przyrządzają w swych domach posiłki.
Co niedzielę spotykają się w gronie rodziny.
Zasypiają na pięści zaciśniętej dłoni
w swoim łóżku obcym,
obok swojej obcej żony
jaka w ścianę patrzy.
Ludzie bezdomni nie wiedzą, że są bezdomni
i choć mają domy to ich nie mają.
Mieszkają w długich powrotach do siebie,
kiedy są sobą.
Mijają w drodze bezdomnych, którzy są
w swych zajęciach sobą.
Wspólnie błądzą w d r o d z e d o d o m u
pod rozgwieżdżonym niebem,
która, który nigdy nie ustaje.
* * *
Ludzie są jak miasta z betonu. Stop klatka,
oto twarz człowieka, podłużna i szara jak kamień.
Chropowaty zarost jak konstrukcja mchu
na skraju jesieni.
Można wyjechać na dobre z Krakowa.
Szukać szkieletów liści w drodze
i rozrywać je na połowę,
by czas powrotu szybciej mijał.
List polecony do Pana Cogito
Szanowny Panie Cogito,
niepokoi mnie Pana nieobecność w świecie ludzi.
Co Pan robi, kiedy Pana nie ma?
W ciszy jak łódka złożona z dłoni położony
odpływa Pan uśmiechając się — szepcze jeszcze światu
do ucha:
„Panta rhei”.
Szanowny Panie Cogito, choć staram się do Pana pisać
poezją na skraju prozy jak wiosną na przełomie
lata — zapewniam Pana,
wszystkie rzeczy mają się w świecie dobrze.
Panuje wszechobecny chaos, by ciągle
można było stwarzać z niego nowy porządek.
Tak, wojny wciąż trwają, pochłaniają nowe żywoty.
Kiedy się skończą? Och, Panie Cogito, czy Pan żartuje
z takich kwestii?
Oczywiście nigdy! Wojny są stare jak świat.
W Europie wybuchała nowa wojna
pod Pana nieobecność.
Wiem, to brzmi strasznie.
Poeci są potrzebni, wciąż rodzą się nowi,
ale wie Pan, jak jest z poezją.
Biją na alarm wszystkie strofy,
pękają wieże z ludzkich kości.
Tak, nic nie da się zrobić.
Proszę się wygodnie rozłożyć na kozetce czasu,
wyciągnąć na wszystkie strony
i odpłynąć do pełni, gdzie nasze przeznaczenie.
Gdzie nasze przeznaczenie?
Co z moim głosem wewnętrznym?
Sumienie ma się dobrze.
Świecą jego nagie ściany pustką.
Tak, drzwi zostały szczelnie zamknięte,
by słońce nie wypaliło białych plam na ścianach
do reszty.
I tak pękają na połowę.
Wszyscy poeci mają się dobrze,
żywi, nienarodzeni i martwi,
choć te dwie ostatnie kategorie…
Są jak słońce i deszcz, które zmierzają w swoją stronę.
Brakuje do spotkania tylko tęczy.
Nowi wynurzą się ze starych genów,
jakie w grobie złożone.
Jesteśmy ciągłą transmisją danych.
Panie Cogito, widziałam wczoraj na ulicy o zmroku
twarz
jak Pana. Wynurzyła się z pięści latarni,
wydłużała jak kot, zbiegła wreszcie po ulicy
i zniknęła za oświetlonym pełnią księżyca szerokim
domem.
Tam był las z topól.
Ludzie chodzili z rzadka.
Papierosy Szymborskiej
W kłębach dymu unosi się wspomnienie.
Kłęby dymu noszą przedziurawione wspomnienia.
To ważne było, skoro było.
Szymborska mająca 24 lata
biegnie przez miasto w kolorowej sukience,
siada na poniszczonej ławeczce.
Nie mogę tego wiedzieć, ale wiem.
Takie jest moje osobiste o niej wspomnienie.
Ocalona ponad szare ruiny miasta o które się potyka
patrzy w ścianę, mur jaki ocalał jak ona
i widzi we wspomnieniu na piętrze nieba
lustro nieprzebite kulą
jak jej serce.
W jej oczach i jego tafli
odbijają się chmury,
jakie pędzą przed siebie.
Szymborska ma 24 lata.
Ma kolor skóry czarny aż złoty,
ma obręcze na długiej szyi.
To sen.
Szymborskiej, Różewicza.
Ludzi wojny,
jaki zdarza się, skoro zdarza się.
Szymborskie, małe dziewczynki swej epoki,
żyjące mimo śmierci,
nie anonimowe.
Masowe sny o wojnie jak anonimowe groby
na Cmentarzu Rakowickim
z przetrąconym krzyżem
mimo braku wojny.
Lustra ocalone, groby wypełnione
krwią jaka zasłoniła oczy,
które napotkały
kule błądzące,
śmierć roznoszące wśród ludu umiłowanego.
Wyczekany
Czekałem (ja, człowiek) miliardy lat aż z komórki się
wyłonię.
Na jedną chwilę istnienia — tyle wyczekiwania
w bezdechu i oto jestem,
doskonale nieidealny.
Zdarzyłem się jeden światu.
Jedna chwila każdego istnienia, a tyle w niej cierpienia.
* * *
Kiedy patrzę z bramy Birkenau…
Ten obóz zdaje się nie mieć końca.
Słońce przetacza się przez świat i przemienia się
w ptaka
i niknie gdzieś w głębi obozu.
Tam, gdzie jest druga brama.
W punkcie, kropce horyzontu, torów,
jakie łączą ziemię z niebem.
Niebo jest jak skała, która przytula do siebie.
Niebo jest twarde, puste.
Niebo jest puste.
Niebo jest.
Głuche. Pełne milczeń.
W Krakowie o poranku
Poruszam się jak po filiżance kawy.
Co by było gdyby wszystkie tramwaje zatrzymały się
o jednej porze
błądząc we mgle
która nie mijając
okazuje się smogiem?
Narodziny
Niewiele większy od orzecha.
Skłębiony jak światło padające na dłoń,
wydzierając się z jej zamkniętego wnętrza —
od początku wołam ku światu.
Wołanie me było nieme.
Człowiek, oto jestem, wyłoniłem się z próżni,
mogłem być rybą, mieć łuski, skrzela, płetwy.
Rozumieć rozumem rybim,
być zatłuczonym losem karpim tępym młotkiem
powoli,
ale dokładnie
na czas świąt, aby sprawiać radość swym martwym
widokiem.
Mogłem prężyć koci grzbiet ku słońcu,
ostrzyć pazury o pień drzewa, targać dla przetrwania
kłami surowe mięso
i połykać je bez żucia lub być połykanym.
Jestem człowiekiem, przysługuje mi dwunożny chód.
Mowa. Mogę komunikować swoje potrzeby, liczyć
na pomoc, ratunek w razie nagłej potrzeby.
Wznoszę budowle, jakie są trwalsze nad mój żywot.
Jestem, ale mijam.
Pojawiłem się, nazwano mnie imieniem.
Przysługiwały mi ludzkie prawa.
Miałem marzenia i realizowałem je.
Nauczyłem się ludzkich zasad i przestrzegałem je.
Nie wyzwolę się nigdy jednak z praw biologii,
które warunkują czas trwania, moje czynności życiowe,
od jakich nie mam wakacji, przez dziesiątki lat,
póki żyję.
Nie wiem, co potem…
Jestem człowiekiem, patrzę w gwiazdy.
Tyle jeszcze mam do odkrycia.
Pięść czasu kruszy góry i przesuwa oceany.
Z jednej komórki mogą zrodzić się całe światy.
Życie ginie i rodzi się na nowo.
Fenomenologiczny obraz samotności
Pusty dom
Stoi pusty dom Julii na wsi.
Bluszcz przebija kratkę strzępów czarnych szyb,
wędruje do wewnątrz
i wraca z otchłani ku słońcu.
Julia miała 76 lat.
Wychodziła na balkon co rana
i wieszała na balustradzie ze spróchniałego drewna
wielkie, białe poduchy.
Przez resztę dnia patrzyła przez okno, które jej one
właśnie zasłaniały.
Przez okno zarastające za jej życia bluszczem.
Przed bluszczem ona je wybiła.
Wyskoczyła przez nie nocą, bo — mówiła — odwiedził ją
jej zmarły mąż.
Julia już nie wróciła do swojego domu.
Rodzina zabrała ją do siebie.
Julia chodzi nocą po kościołach w mieście.
Mówi, że chodzi za nią zmarły mąż.
Kiedy żył wszystko w ich domu się tłukło.
Rzucali do siebie naczyniami, następnego dnia szli
pod ramię.
Teraz Julia przewraca wszystko w swoim pokoju
i mówi
że
to
on…
Koniak i banany
Joannie Szczęsnej i Annie Biknot
Do garnków już zaglądnięto, ktoś to musiał zrobić.
Ach, tak, więc koniak i banany —
śniadanie Noblistów, nie na trawie.
Ach, odnotowano — w szpilkach podawane, nie tańcząc
boso na rozgrzanym piasku.
Tak, na stół, tradycyjnie.
A ludzie idą po swoje bułki.
Kołysanka
Jest 1 listopada.
Ksiądz mówił na cmentarzu, że niedługi jest czas
kiedy nasze ciała zostaną złożone w grobie,
ale nie powinno nas to przerażać.
W drodze z cmentarza mijając mnie powiedział,
że po śmierci nasze życie się nie zmieni,
będziemy robić to co tu teraz, czyli — dodał —
że tam też będę studiować.
Będę chodzić w długich promieniach słońca,
potykać się o liście
o kolorze orzecha
i będę jak on
pękać na połowę
i rodzić się w odległych
tylko wspomnieniach,
Bliskich Obcych.
* * *
Nagie drzewa,
pustka horyzontalna mnie otacza,
błądzisz w niej.
Postać blada
naga
kobiety.
Obdarty ze snów
stoję
człowiek.
Jak słup dymu
do nieba się unoszę.
Polisa na życie
Mam dwadzieścia jeden lat.
Z tego trzeba odliczyć podatek
na budzenie się, zasypianie, wstawanie,
bezsenność, sny,
chodzenie bez celu i z celem jakimś.
Obiady, śniadania pierwsze, drugie, trzecie
i kolacje, podwieczorki także, itd.
Ubieranie, wreszcie wychodzenie,
no i przede wszystkim wracanie.
Wracanie. W-r-c-a-n-i-e-e-e-e…
Choroby.
Kolejki na poczcie, w banku, po dorosłość…
Czekania dziesiętne na ciebie, ciebie i ciebie,
który w to samo miejsce nie przyszedłeś.
Na listy oczywiście niewysłane, które wciąż idą
po świecie.
Podobno przynajmniej.
Na autobusy i tramwaje, statki powietrzne,
które nie przyleciały, a co dopiero
gdzieś z nimi stąd odlecieć…
Albo tylko czuwanie nad czyimś łóżkiem,
w nocy, w dzień, rano, wieczorem.
Na zdrowie jego latami,
które tysiące razy jego jednego minęło.
Wypełnianie papierów i ich kreślenie.
Darcie. Ogniem poprawianie.