Starożytne labirynty potęgę skrywające,
Przed okiem śmiertelników pilnie je strzegące.
Zagubić się w nich łatwo, Strażnikom ulec też,
O życie swe zawalczyć i w proch nie zamienić się.
Czarna Triada spogląda, Wybrańca wypatruje,
Magii jednej z nich śmiertelnikom nie żałuje.
Zabójcze cienie za tobą kroczą równo,
By kontrolę nad żywymi przejąć było trudno.
Fragment Starożytnej Księgi Opiekunów
1.
Korytarz wił się, tworząc plątaninę tajemniczych przejść i zakamarków znikających w ciemnościach. Rozgałęział się, zataczając kręgi, by po chwili na powrót przyjąć poprzedni kierunek. Wśród starodawnych murów rozbrzmiewały odgłosy obcasów stukających o twardy kamień, którym towarzyszył urywany oddech. Odziana w czerń postać biegła przed siebie. W ciemnościach nie można było dojrzeć, przed czym uciekała. Pochodnia, którą trzymała w dłoni, rzucała chaotyczne blaski na pobliskie kamienne ściany. Złowieszcze cienie przebiegały wokół, jakby tylko czekając, aż straci czujność. Gotowe w każdej chwili zaciągnąć nieświadomego niczego wędrowca w odmęty mroku, aby już nigdy go nie wypuścić. Drugą dłonią, również zakrytą czarną rękawiczką, przesuwała po ścianie, do której przywarła bokiem. Sprawdzała, czy kamienne mury wciąż tam są. Mimo że trzymała pochodnię, jej światło było zbyt słabe, aby oświetlić całą przestrzeń, zwłaszcza że wszechobecny mrok zlewał się z ciemnością skał.
Alu’Enai przystanęła i ciężko dysząc, oparła się plecami o kamień. Delikatne światło ognia, niepoganiane przez pęd powietrza uspokoiło się i teraz oświetlało ją delikatnym blaskiem. Ciemny płaszcz oraz kaptur zakrywający twarz sprawiały, że była niemal nie do odróżnienia wśród ciemności. Tylko bardzo wprawne oko dałoby radę dojrzeć minimalne drżenia ramion, szatę unoszącą się i opadającą na wysokości klatki piersiowej według tempa dyktowanego przez przyspieszone bicie serca. Postać obróciła się za siebie, jakby sprawdzając, czy nikt jej nie obserwuje. Kaptur płaszcza uchylił się odrobinkę, odsłaniając kobiece rysy o przenikliwych, jasnych oczach koloru błękitu nieba, które teraz drżały owładnięte strachem.
Duszący odór utrudniał oddychanie. Mogłoby się wydawać, że żadna istota nie da rady przetrwać w tych warunkach, chociażby dnia. Nie dziwił więc fakt, że kamień, pokrywający te korytarze był jednolity i czysty, nie było na nim widać śladów życia żadnych drobnych żyjątek, ani choćby skrawka pajęczyny.
Prawdziwa kraina umarłych.
I byłaby taką w rzeczywistości, gdyby nie to, że tego ranka brama, zamknięta od niemal stu lat uchyliła się, wpuszczając w swe czeluści żywą istotę.
Wpatrzona w iskierki igrające na pochodni w sobie tylko znanej zabawie, przypomniała sobie tamtą chwilę. Czekała na ten dzień od tygodni, czując podniecenie i szczęście. Mimo to, gdy tego ranka do jej komnaty zawitał nieznany jej mag Kręgu, każąc jej iść za sobą, poczuła ukłucie strachu. Serce waliło jej jak młot. Przez kilka chwil dłonie jej się trzęsły i sama zadawała sobie pytanie: co ona właściwie robi?
Wyszła jednak razem z nim na korytarz i pozwoliła poprowadzić się do części wschodniej pałacu. Szła za nim, podczas gdy on prowadził ją rzadko uczęszczanymi korytarzami do najbardziej odległych zakątków budynku. Szli tak w milczeniu, a w jej sercu zaczynało wzrastać poczucie bezsilności. Czuła się źle. Chciała być kimś innym niż w rzeczywistości była, chciała, żeby ją doceniono, ale czy nie mierzyła zbyt wysoko? Jakaś część jej świadomości podpowiadała, że owszem, robi z siebie tylko pośmiewisko. Była tylko niewyróżniającą się elfką. Dobrze władała magią, ale nic ponad przeciętne możliwości większości z jej rówieśników.
A teraz postanowiła przejść Test… Zrobić to, na co nie każdy był w stanie się zdobyć, a mało komu w całej historii miasta udało się przejść go pozytywnie.
Cichy głos w jej wnętrzu szeptał, aby się odezwała. Aby zebrała się na odwagę i powiedziała choć kilka słów do maga, który szedł przed nią cichy i niewzruszony, obojętny na jej strach. Kamień na murach rozmazywał się przed jej wzrokiem. Kontury otaczających ją korytarzy zachodziły mgłą. Widziała tylko jego i drogę przed sobą. A głos szeptał, był coraz wyraźniejszy, coraz bardziej natarczywy. Prosił, błagał, nakazywał. Wzywał ją, aby zrezygnowała, aby zawróciła z drogi, którą obrała.
Była głupia, sądząc, że jest wystarczająco silna, że jest warta tego, aby posiąść tę wiedzę.
Czy miała jeszcze czas, aby się wycofać?
Owszem, ale co wtedy? Była wyśmiewana przez całe życie, drwiono z niej i szydzono. Gdyby się poddała, byłoby tylko gorzej. Ludzie okrzyknęliby ją tchórzem i nie miałaby racji bytu w królestwie. Wiadomość o przystąpieniu do egzaminu została podana do wiadomości publicznej już dużo, dużo wcześniej. Rozprzestrzeniła się lotem błyskawicy i wszyscy już o tym wiedzieli, gdyby się wycofała, nie zyskałaby spokoju.
Już wolała zginąć niż się poddać. W jej sercu zatliła się iskierka nadziei i z nową siłą podjęła krok u boku swego przewodnika.
Mag otwierał kolejne wrota, mosiężne, ciężkie, od wielu tysiącleci skrywające największe tajemnice. Skierowali się na spiralne schody prowadzące w dół. Skręcali w kolejne korytarze oraz następne, aż dziewczyna zdała sobie sprawę z tego, że sama nie byłaby w stanie odnaleźć wyjścia. Jak dotąd wszystko było naturalne, nie zauważyła żadnych oznak mówiących, że dotarli do świętego miejsca Pradawnych. Wiedziała jednak, że to tylko początek.
Zeszli na najniższy poziom. W ścianach nie umieszczono żadnych okien, przez co dziewczyna odgadła, że muszą znajdować się już głęboko pod ziemią. Ciemności stawały się coraz głębsze, a powietrze cięższe, utrudniając oddychanie. Po czasie, który wydawał się wiecznością, stanęli przed ogromnymi wrotami z czarnego granitu sięgającymi wysoko pod sklepienie. Przejście ozdobione było tajemniczymi inskrypcjami w nieznanym dla niej języku oraz glifami, które świeciły się samoistnym, niepokojąco błękitnym światłem. Dziewczyna patrzyła jak urzeczona. Wrota przytłaczały swoim ogromem, przyprawiały o poczucie niższości, wzbudzały strach, ale jednocześnie wydawały się jej piękne, na swój własny, niezrozumiały sposób pociągające. Czuła, jakby ją wzywały. Jakby całe wieki czekały na nią, aby ją usidlić i już nigdy nie oddać światu.
Czekały, żeby ją wchłonąć.
Nigdy nie widziała podobnej symboliki, nigdy też nie zapuszczała się w te części pałacu. To było surowo zakazane. Magowie Kręgu wyznaczali ze swojego grona Opiekuna, osobę, która otrzymywała pradawne klucze do podziemi. Ta osoba i tylko ona miała prawo wchodzić do tych lochów, nikt więcej, nawet sam król nie miał prawa przekroczyć tej granicy. To była domena Opiekuna. Wrota były jednak kolejną barierą i to barierą ostateczną, której nawet Opiekun nie mógł przekraczać. To mogła uczynić tylko osoba chcąca podjąć się Testu Pradawnych. Kara za naruszenie spokoju tego świętego miejsca bez istotnego powodu była tylko jedna.
Śmierć.
— Oto i one — rzekł mężczyzna stojący u boku dziewczyny. Zwrócił się do niej po raz pierwszy, odkąd opuścili jej komnatę. — Już wiesz, jak wyglądają. Zaspokoiłaś swoją ciekawość i chcesz wracać, czy jednak jesteś na tyle głupia, żeby iść dalej?
Jego słowa tonęły w oddali. Wpatrywała się w ciężki granit. Czuła się zbyt słaba, zbyt krucha i nic niewarta. Kim ona w końcu była? Nikim wielkim. Nikim, kto mógłby zwrócić na siebie uwagę innych. Nikim, kto mógłby poradzić sobie sam z pradawną mocą ciemności. Wrota ją przytłaczały…
Z jednej strony wabiły, a z drugiej napawały strachem. Wystarczyło, że chwilę się w nie wpatrywała, aby zaczęło jej się kręcić w głowie.
Nie jest na to gotowa…
Odwróciła się w stronę swojego przewodnika, chcąc zakomunikować mu, że jednak przeliczyła się ze swoimi siłami. Wzdrygnęła się, jednak gdy spostrzegła, że się w nią wpatruje. Jego spojrzenie emanowało wyższością, a z jego oczu wyzierała pogarda. Zakłuło ją serce na myśl, że przez cały czas czuł się dużo lepszy od niej. Miał ją za nic. Za kolejny problem, którym Krąg nakazał mu się zająć.
Spojrzała raz jeszcze na wrota, wciąż czując na sobie jego wzrok. Gdy ponownie ich oczy się spotkały, nie pokazywała już po sobie strachu. Choć dalece jej było do pewności siebie, nie da mu tej satysfakcji. Choćby miało ją to kosztować życie, nie podda się — to była jej ostatnia myśl, po czym zakomunikowała:
— Jestem gotowa. Duchy jedynie wiedzą, jak bardzo — odparła ze spokojem, z wysoko podniesioną głową patrząc wprost w oczy magowi, a serce waliło jej boleśnie, jakby miało zaraz wyskoczyć, pozostawiając ją w tym miejscu samą.
Mistrz.
Tak, to on dodawał jej sił. Myśl o nim sprawiała, że w jej ciało wstępowała nowa odwaga. On jeden w nią wierzył. On jeden ją wspierał i chciał, żeby stała się kimś wielkim. To on ją uczył, ćwiczył, sprawił, że stała się tą osobą, która teraz wpatrywała się w granitowe wrota. To on opowiedział jej o magii cienia.
Jej ojciec.
— Jeśli chcesz być jednym z tych twoich duchów, proszę bardzo — prychnął mężczyzna, podając milczącej dziewczynie pochodnie.
Nie odezwała się. Rozmowa nie miała sensu. Wiedziała, że i tak odnajdzie w jego słowach tylko pogardę.
Nie… ona musiała mu pokazać, ile jest warta. Jemu i wszystkim innym.
Gdy ujęła żarzącą się jasnym blaskiem pochodnię w dłoń, on sięgnął do sakiewki przywieszonej u pasa i wyjął z niej pokaźnych rozmiarów klucz. Czarny granit, z którego był zrobiony, idealnie pasował do drzwi, a drobne klejnoty, którymi był wysadzany, potęgowały uczucie majestatu. Mężczyzna włożył klucz do zamku w drzwiach. Wszedł płynnie i gładko przekręcił się w otworze, co przeczyło twierdzeniu, że od ponad stu lat nie były otwierane. Rozległy się odgłosy otwierającego się zamka, które rozlały się echem i poniosły wzdłuż pustych korytarzy.
— Wedle życzenia — prychnął mężczyzna. Gdy wrota się uchyliły, wskazał na przejście, lekko skinąwszy głową i podjął recytację standardowej formułki, którą powtarzano za każdym razem, gdy kolejny śmiałek postanowił przekroczyć próg tych dwóch światów. — Co Pani Zła rozpoczęła, powtarza się od prawieków. Śmiałek, za śmiałkiem schodzą do podziemnego świata przesiąkniętego złem i zepsuciem, aby posiąść moc Lypphe. Tym razem wrota zła wezwały przed oblicze swej Pani nową ofiarę. — Popatrzył na Alu’Enai, zwracając się bezpośrednio do niej. — Kraina Śmierci stoi przed tobą otworem. Przekrocz ją i staw czoła Próbom, jeśli tego chcesz. Możesz się wycofać teraz, później odwrotu już nie będzie.
Dziewczyna patrzyła na cienką strużkę ciemności widocznej zza uchylonych drzwi. Bała się, ale wiedziała, że nie może zawrócić, nie teraz, gdy tak wiele zależało od tej właśnie chwili. Jej mistrz w nią wierzył i ona nie może go zawieźć.
„Ku jego pamięci” — powiedziała sobie w myślach.
Odwróciła się do maga Kręgu, który stał w ciszy, wyczekując jej decyzji. Z jego poznaczonej zmarszczkami twarzy wyczytała, że był pewny tego, jaki los ją spotka. Przez wiele lat swego życia przyzwyczaił się do widoku śmiałków chcących dosięgnąć dawno zapomnianej potęgi, którzy przekraczali te wrota, aby nigdy więcej już nie wrócić. Ona była jedną z tych osób. Nigdy nie spotkał nikogo, kto by przeżył i wiedział, że ona także straci życie.
Kiedy ojciec Alu opowiedział jej o podziemnych katakumbach i wyraził wiarę w to, że ona może stamtąd wrócić, nie uwierzyła mu. Miała dom, rodzinę. Mimo tego, że była wyrzutkiem odtrąconym przez społeczeństwo, miała osoby, dla których mogła żyć. Aż do tego dnia, prawie dwa miesiące wcześniej, kiedy jej świat legł w gruzach. Tylko osoby, w których żyłach płynęła krew Kaylashee, wiedziały, czym jest strata najbliższej osoby w obliczu starożytnego miesiąca sentine. Czym jest ból, powracający wraz z księżycowym światłem miesiąca smutku i rozpaczy. Miesiąca, który miał rok rocznie przypominać o stracie, jakiej się doświadczyło. Poprzez ból towarzyszący tym wydarzeniom miał nie dopuścić do zapomnienia. Otwierając stare rany, które miały się wiecznie nie zabliźnić, wspominał tych, których się utraciło i złamane serca, które nigdy nie zostaną uleczone. Kiedy więc ten miesiąc się zaczął, wiedziała, że musi coś zmienić, aby nie popaść w obłęd.
Mimowiednie zatrzymała dłoń na wysokości serca. Czy to strach ją tu przywiódł?
Strach.
Pierwszego dnia trzeciego miesiąca roku, który to miesiąc odpowiadał elfiemu miesiącu o nazwie sentine, postanowiła podjąć się próby. Miesiąc smutku, śmierci i żalu miał zadecydować o jej losie. I oto teraz stała przed swoim przeznaczeniem. Nie miała nic do stracenia. Czuła jak drzwi ją wabią, szepcząc z czułością i obiecując ukojenie.
Od samego rana czuła, jakby została oderwana od swojej cielesnej powłoki. Czuła, jakby przestała żyć w realnym świecie. Godzina za godziną przepływały obok niej, a ona czuła się coraz bardziej, jak we śnie. Jej usta z trudem uwalniały nawet najcichsze dźwięki. Dłonie przesuwały się po przedmiotach, ale tak, jakby ich nie czuły. A teraz… gdy znalazła się tutaj, te uczucia tylko się pogłębiły, co jeszcze bardziej ją przytłoczyło.
Tak. Ukojenie. Spokój. Tego potrzebowała i to zdawały się ofiarować jej Wrota Ciemności, stworzone przez same boginie na miejscu starożytnej świątyni Pradawnych wieki temu. Ta pokusa była tak wielka, że mimowolnie zrobiła krok w stronę wrót. Nawet jeśli miała zginąć, przynajmniej okaże przy tym odwagę.
A moc tego miejsca… nawet nie mogła sobie wyobrazić potęgi, jaka została za nimi ukryta. Czuła jej wibrację w każdym podmuchu powietrza.
A może to była tylko jej wyobraźnia?
Nie spojrzała w oczy magowi, gdy odwracała się do niego, aby skinąć głową w niemym pożegnaniu. Nie była w stanie wymówić żadnego słowa i nie chciała widzieć jego reakcji, gdy bezszelestnie przeszła przez wrota, wnikając w mroczne cienie. Drzwi pozostały uchylone jeszcze przez krótką chwilę, aby pozostawić jej drogę odwrotu, gdyby zaistniała taka potrzeba.
— Dopełniła się ostateczna godzina — usłyszała za sobą cichy, spokojny głos maga, który nawet w tej chwili nie przejął się jej losem, po czym wrota zatrzasnęły się, uniemożliwiając powrót. Zamknięte ponownie, być może na kolejne sto lat. A ona została sama, mając za jedynych towarzyszy cienie błąkające się po kamiennych korytarzach i tajemnicze istoty skrywające się na jej drodze.
2.
Minęło już kilka godzin, od kiedy mag ją zostawił. Kilka godzin, a ona wciąż nie wiedziała, czego wymagała Próba, co miała zrobić. Stała oparta o kamienną ścianę i zastanawiała się, co ją czeka. Ona, Alu’Enai, która rzuciła wyzwanie Potęgom. Przypomniała sobie wyraz twarzy maga, gdy widziała go po raz ostatni. Spoglądał na nią tak samo, jak każdy inny.
Przez ostatnie dwa miesiące, od momentu, gdy otrzymała wiadomość, że karawana kupiecka, z którą podróżował jej ojciec, została zaatakowana, nadzieja z każdym dniem coraz bardziej ją opuszczała. Pełne nienawiści spojrzenia bolały o wiele mocniej, a nadzieja na lepsze jutro wydawała się odleglejsza niż jeszcze miesiąc wcześniej. Tamtego dnia nikt nie przeżył. Ona, choć skryta w bezpiecznych murach Miasta Tysiąca Kwiatów czuła, że wtedy umarło też coś w niej samej. Teraz jednak zaczęła do niej wracać nadzieja. Nie na odzyskanie rodziny — to byłoby niedorzeczne — ale na wywalczenie sobie lepszego życia. Dziwne i niepojęte ciepło rozlewające się po jej owładniętym cierpieniem sercu. To nienaturalne uczucie objęło ją w swoje posiadanie, jakby chciało powiedzieć, że to jeszcze nie koniec jej historii, że ma jeszcze swą misję do wykonania. Że nie może się poddać, ponieważ ma swój cel.
Popełnili wielki błąd, nie doceniając jej, poniewierając nią na każdym kroku.
— Ale to się skończy — szepnęła w ciemności. — Uda mi się. Dla siebie. Dla ciebie.
Choć w sercu ściskało ją z nerwów, zmusiła swoje ciało do oderwania się od kamiennej ściany i ruszyła przed siebie.
Szła powoli, czujnie stawiając kroki, aby nie wpaść w pułapki, od których, jak powiadano, aż roi się w tym miejscu. Było zbyt cicho, nienaturalnie cicho i spokojnie, i ona o tym wiedziała. Taka atmosfera mogła wróżyć tylko nieszczęście.
Dłonie, skryte pod aksamitnymi rękawiczkami były mokre od potu, być może działało tak na nie ciepło pochodni, a być może stres.
W pewnym momencie czubkiem buta trąciła skalny odłamek, który z głośnym brzękiem poturlał się w głąb korytarza. Zamarła przerażona nasłuchując, jak echo roznosi się w głąb lochów. Pomiędzy odgłosami kamienia uderzającego o kamień usłyszała jeszcze inny dźwięk, całkowicie odmienny. Bardziej metaliczny, odgłos metalu trącego o metal. Jakby dźwięk otwierających się drzwi, jakby… dźwięk wyciąganego sztyletu.
Potrząsnęła głową, oddalając od siebie tę myśl.
— Nie — skarciła sama siebie. — To tylko wyobraźnia płata mi figle.
Ona rzecz jasna nie miała przy sobie żadnej broni, jak nakazywały warunki Testu. Nie sądziła, żeby była w stanie się nią obronić, nawet gdyby ją posiadała, w końcu magów nie szkolono w walce wręcz i ona również nie miała sposobności, aby się tego nauczyć. Musiała polegać na swoim talencie magicznym, którego starała się nie nadwyrężać. Była zdana tylko na siebie w pradawnych ruinach zapomnianych przez boginie. Nie mogła sobie pozwolić na osłabienie, które niewątpliwie by ją dopadło, gdyby zużyła zbyt dużo mocy magicznej.
Odczekała, aż się uspokoi i ruszyła przed siebie, choć ani na moment nie opuściło jej uczucie, że się zdradziła. Że istoty zamieszkujące to miejsce wiedzą o jej obecności. Położyła lewą dłoń na skale. To był jej drogowskaz, dzięki niemu nie traciła orientacji. Spod kaptura wyłonił się kosmyk kasztanowych włosów, który spadając na twarz, przylepił się do czoła, na którym perlił się pot. Bynajmniej nie z ciepła — wręcz przeciwnie. Nie uszło jej uwadze, że im bardziej zagłębiała się w korytarz, tym robiło się chłodniej. Ona sama nie miała nic przeciwko temu. Odkąd zeszła do podziemi opuściły ją bóle głowy, które nękały ją dzień w dzień. Jej organizm funkcjonował o wiele lepiej, być może właśnie dlatego, że nie miała tutaj styczności z gorącym klimatem Kata-nilu.
Starała się, aby jej kroki robiły jak najmniej hałasu, choć nie miała w tym wystarczającej wprawy, przez co szuranie, spotęgowane grubymi murami, było słychać już z daleka.
Nie zauważyła, kiedy korytarz przestał się rozgałęziać. Miała przed sobą tylko jedną drogę. Szła prosto przed siebie, nie widząc nic poza to, co było w stanie oświetlić światło pochodni. Ledwie zarejestrowała, że ściana po jej prawej stronie zaczęła się stopniowo do niej zbliżać. Korytarz z każdym krokiem się zwężał. W pewnej chwili dziewczyna stwierdziła, że musi iść bokiem, w przeciwnym razie nie byłaby w stanie się przecisnąć. Nie widziała końca drogi, co ją zmartwiło, ponieważ była wycieńczona wędrówką. Co kilka kroków przystawała, aby odpocząć i zaczerpnąć tchu. Z trudem oddychała. Powietrze było zanieczyszczone i bardziej zatruwało organizm, niż przyczyniało się do jego prawidłowego funkcjonowania. Czuła, że jeśli za niedługo nie zaczerpnie świeżego powietrza, zemdleje. Zaraz potem pojawiło się ukłucie w żołądku. Minęło wiele godzin od jej ostatniego posiłku. Rankiem z nerwów nie była w stanie nic przełknąć, a teraz, gdy potrzebowała się posilić, nie pozwalał jej na to wąski korytarz, w którym się znalazła.
Przymknęła oczy, wsłuchując się w odgłosy otoczenia. Czuła wszystkie swoje napięte mięśnie i ból, jaki rozchodził się po jej ciele. Od swojego przybycia do miasta, trzydzieści lat temu, szkoliła się wyłącznie w sferze magii. Z wielką zawziętością poznawała sekrety świata oraz tajemnice historii. Nigdy jednak nie zdobyła się na wysiłek, aby ćwiczyć także swoje ciało.
To był błąd — wiele by oddała, aby być w stanie łatwiej znosić tę wędrówkę, aby jej ciało było silniejsze.
Wsłuchała się w odgłosy otoczenia tak, jak uczył ją ojciec, gdy wieczorami siadywali na klifach niedaleko miasta.
Czuła krew płynącą w żyłach, mocno bijące serce oraz wodę. Otwarła szeroko oczy. Woda. Nie mogła się mylić, z oddali dochodziły ledwie słyszalne odgłosy sączącej się wody.
Zmusiła się do postawienia kroku, potem następnego. Stawiała stopę za stopą, jak tylko pozwalały jej na to gęsto rozsadzone skały. Co rusz czuła, jak ich ostre krawędzie boleśnie napierają na jej ciało, gdzieniegdzie raniąc skórę. Osłabienie bardzo szybko zmusiło ją do podpierania się o twardy kamień. Postanowiła jednak, że teraz się nie zatrzyma, gdyby to zrobiła, tym trudniej byłoby jej podjąć wędrówkę. Posuwała się więc powoli do przodu. W końcu ta woda musiała skądś wypływać.
Zrobiła kolejny krok i zachwiała się, tracąc grunt pod stopą. Zaskoczona ostatkiem sił zdołała uchwycić się wystającego ze ściany kamienia i podtrzymać ciężar ciała. Poczuła ból i mrowienie rozchodzące się po dłoni.
Zaklęła cicho. Bandaży oczywiście też nie miała.
Jednak gdyby się nie wsparła, niechybnie spadłaby w przepaść, która niespodziewanie wyrosła tuż przed nią. A tak zamiast niej w dół opadły drobinki skał, o które zawadziła, tracąc równowagę. Słyszała, jak przez chwilę uderzały o skalne ściany, aż wreszcie ich odgłos ucichł. Nie zarejestrowała momentu, w którym przerwały swój lot.
Musiała znajdować się bardzo wysoko, nad szybem prowadzącym głęboko do wnętrza ziemi.
Wymacała stopą kamień. Znajdował się o wiele niżej, niż mierzył poziom posadzki korytarza. Nie puszczając się skały, przeniosła ciężar ciała na drugą nogę. Sprawdziła stopami przestrzeń przed sobą. Grunt znowu się obniżał. Zastanowiła się przez chwilę, po czym oprzytomniała.
Schody.
To nie mogło być nic innego.
W myślach zadała sobie pytanie: „co one tu robiły?”. Albo były dziełem natury, albo ktoś specjalnie je tu umieścił. Uśmiechnęła się do siebie, bo oto była pewna, że szła we właściwym kierunku.
Schody te były nieproporcjonalnie różnej wielkości i o niejednolitym kształcie. Szła, podpierając się po bokach o kamienie, uważając podczas robienia kolejnego kroku. Co jakiś czas droga zmuszała ją do wejścia w skalne przejścia i szczeliny, z których na powrót prowadziła nad brzeg otchłani. Na szczęście korytarz rozszerzył się minimalnie, wystarczająco, aby nie musiała już iść bokiem. Jednak budowa schodów była bardzo niebezpieczna, jeden zły ruch groził upadkiem. Najgorsze, że nawet oświetlając drogę pochodnią, nie była w stanie stwierdzić, jak nisko jest kolejny stopień. Toteż, aby nie spaść w otchłań, postanowiła usiąść na kamieniach i badając przestrzeń przed sobą powoli posuwać się w dół. Dziękowała sobie w duchu za to, że postanowiła ubrać długie do kolan buty, dzięki którym uniknęła ran i obtarć przynajmniej na najbardziej narażonych, dolnych partiach nóg.
Tym sposobem, po czasie, który wydawał się jej wiecznością, dotarła do najniższego piętra jaskiń, który okazał się owalną grotą zakrytą wysoko w górze skalnym sklepieniem. Ciemność nie była już tutaj tak gęsta, jak poprzednio. Trzymając przed sobą pochodnię, zdołała bez większych przeszkód zbadać całe pomieszczenie. Wysoko w górze, przez maleńkie otwory w suficie sączyły się niewielkie strużki światła. Nie były w stanie oświetlić jaskini, ale choć odrobinę rozwiały ciemność, wpuszczając do wnętrza świeże powietrze. Jaskinia, choć wydawała się położona głęboko pod ziemią, musiała w którymś momencie zawracać ku powierzchni, skoro docierało tutaj światło słoneczne.
Alu z ulgą zaczerpnęła tchu. Dużo mu brakowało do doskonałości, ale dla niej było teraz jak wybawienie leczące ciało, chłodne i wilgotne.
Z lewej strony jaskini dochodziły do niej odgłosy wody. Skierowała się w tamtym kierunku, aby sprawdzić, skąd pochodzi ten dźwięk. Odnalazła niewielkie źródełko, z którego sączyła się strużka wody, kapiąc i wpadając do zbiornika, przy którym przystanęła. Zanurzyła palec w wodzie i przyłożyła do ust, sprawdzając jej stan. Miała słodki smak. To była najprawdziwsza woda źródlana. Dziewczyna uśmiechnęła się.
Uklękła nad zbiornikiem, położyła pochodnię obok, uważając, aby jej nie zamoczyć, zdjęła rękawiczki i zanurzyła obie dłonie w wodzie. Rany zapiekły, gdy ogarnęła ją fala orzeźwiającego chłodu. Wzięła duży łyk, potem kolejny. Piła łapczywie delektując się smakiem wody. Gdy zaspokoiła pragnienie, zsunęła kaptur z twarzy i zaczerpnęła ponownie ze zbiornika. Przemyła twarz i włosy. Czuła, jak cały bród z niej spływa, pozostawiając tylko świeżość.
Sięgnęła do średniej wielkości sakiewki przymocowanej do bioder. Przed wyruszeniem w drogę zapakowała do niej ubogi zapas jedzenia, jakie pozwolono jej ze sobą zabrać. Wyjęła porcję suszonego mięsa i placek pszenny, jeden z nielicznych, które miały pomóc jej przetrwać w tych tunelach.
Jadła powoli, aby nie podrażnić zbolałego od głodu żołądka, a gdy skończyła, z trudem powstrzymała się przed wyjęciem drugiej porcji. Była głodna. Jedzenia jednak miała niewiele, a musiało jej ono wystarczyć, być może na kilka tygodni. Westchnęła. Wolała nie zastanawiać się, skąd weźmie pożywienie, gdy zapasy się skończą.
Była zmęczona. W jej umyśle zakiełkowała myśl, czy nie pozostać tutaj odrobiny dłużej, dopóki nie dojdzie do pełni sił. Położyła się na chłodnych kamieniach. Były twarde, jednak przyjemnie ochładzały jej ciało. Wpatrywała się w skalne sklepienie, leżąc nieruchomo dziesięć minut, dwadzieścia, może pół godziny. Nie czuła upływu czasu, nie miała żadnego punktu odniesienia, który pozwoliłby jej sprawdzić, jaka pora dnia może właśnie trwać na powierzchni. Dla niej liczyło się tylko tu i teraz. Chciała zostać tutaj jeszcze dłużej, aby w całości się zregenerować, wiedziała jednak, że bliskość wody może zwabić także inne istoty zamieszkujące te podziemia, a to mogło oznaczać dla niej niebezpieczeństwo.
W pewnej chwili Alu z ciężkim westchnieniem wstała. Rany na dłoniach okazały się tylko powierzchowne. Założyła więc rękawiczki, chwyciła pochodnię i nie mając lepszego pomysłu, postanowiła pójść wzdłuż nurtu wody. Szła bardzo długo. Sama była zaskoczona, że woda płynie przez tak dużą powierzchnię jaskiń. Zastanawiała się, gdzie właściwie się znalazła? Czy ciągle była pod miastem, czy już daleko za nim?
„O co w tym wszystkim chodzi?” — myślała. — „Jak podołać wyzwaniom Testu, gdy nie wiem, na czym on polega?”.
Z czasem z niewielkiego potoku rozrosła się pokaźnych rozmiarów rzeka. Alu nie była w stanie dostrzec drugiego brzegu. W mroku woda wydawała się czarna, jak smoła, dziewczyna wiedziała jednak, że w rzeczywistości jest krystalicznie czysta. Oświetlając sobie drogę pochodnią, była w stanie dostrzec kamienie spoczywające na dnie płytkiego brzegu zbiornika. Wody po jej lewej stronie z każdym krokiem wydawały się coraz bardziej poszerzać, natomiast skalna ściana po prawej, wydawała się z każdą chwilą coraz bardziej zwężać ku rzece. Z czasem zmniejszyła się do tego stopnia, że dziewczyna musiała uważać, aby nie wpaść do wody. Miała wrażenie, że nie jest płytka, ale nie chciała sprawdzać tego na własnej skórze.
Nie minęło wiele czasu, gdy zauważyła, że tafla wody jest inna. Była teraz bardziej wzburzona. Prąd nurtu był chaotyczny, trudny do określenia. Promieniował we wszystkich kierunkach, tworząc kręgi, niewielkich rozmiarów fale oraz wiry. Zatrzymała się. Trzymając pochodnie przed sobą, starała się dostrzec, co też takiego znajduje się przed nią.
I ujrzała.
W niewielkiej odległości od miejsca, w którym stała majaczył cień ledwie odróżniający się na tle skał. Zdawał się stać w miejscu, na wodzie poruszany jedynie przez prąd rzeki.
Alu wyciągnęła lewą rękę przed siebie, spodem ku górze, nie spuszczając wzroku z tajemniczego obiektu. Po chwili na środku dłoni pojawiła się kula ognia, skacząca pod wpływem powiewu powietrza i jej oddechu, ale nie parząca skóry swojej właścicielki. Gotowa, aby w każdej chwili wystrzelić w nieprzyjaciela. Nowo powstałe promienie przytłoczyły swoją mocą ogień pochodni. Oświetliły jej twarz, która, poprzez połączenie światła ognia z kuli i pochodni, wydawała się mroczniejsza niż w rzeczywistości, otulona kosmykami włosów przypominającymi języki ognia.
Tak zabezpieczona zbliżyła się do tajemniczego cienia. Kilka kroków przed miejscem, w którym miał się znajdować, przystanęła. Ogień znad jej ręki zgasł, a ona zmrużyła oczy wpatrzona w obiekt, który jeszcze chwilę temu przepełnił ją strachem. Pokręciła głową z niedowierzaniem, wściekła sama na siebie, że z taką łatwością dała się przestraszyć. Tuż przed nią, na rzece umocowana była niewielka łódka z jedną parą wioseł wewnątrz. Nie mogła uwierzyć, że przestraszyła się zwykłej łodzi, choć w głębi duszy była wdzięczna, że nie miała okazji spotkać jednego z potworów z legend, mającego zamieszkiwać te jaskinie.
— Więc mam płynąć? — spytała, spoglądając w głąb jaskini. — Tego ode mnie oczekujecie?
Odpowiedziała jej cisza. Nie zdziwiło ją to. Nie liczyła przecież na to, że fale do niej przemówią.
Odetchnęła głęboko po czym, uważając, aby nie wpaść do wody, weszła do łodzi. Nie widząc innego wyjścia, odwiązała ją od głazu, do którego była przycumowana i za pomocą wiosła odepchnęła ją od brzegu. Łódź wolno poczęła zbliżać się do serca zbiornika, zostawiając kamienną wysepkę daleko za sobą.
Dziewczyna nie wiedziała, w którą stronę płynąć, ani co ją tam czeka, ale teraz przestała się tym przejmować. Zamknęła oczy, delektując się chłodnym wiatrem muskającym jej włosy. Uśmiechnęła się, czując orzeźwiający wiatr owiewający jej twarz, taki odmienny od gorącego, dusznego powietrza w Kata-nilu.
Cieszyła się ciszą i spokojem, w których słychać było jedynie odgłosy wody uderzającej o skalne ściany. Zapominając o troskach i strachu, którego doświadczyła w ostatnim czasie, zagłębiała się coraz dalej w serce starożytnego kompleksu ulokowanego w jaskiniach głęboko pod pałacem, o którego istnieniu nie wiedział nikt z żyjących, a który ona dopiero miała poznać.
Prąd wody niósł ją przed siebie, a cienkie stróżki światła rozświetlały jej taflę.
Alu miała nadzieję, że starożytna bogini zła Sentine ją widzi. Że widzi, do czego doprowadziła. I że smutna bogini się cieszy.
3.
Pomieszczenie wypełniały dźwięki zabaw i głośne śmiechy. Nie minęło wiele czasu, a powietrze w zamkniętych komnatach stało się cięższe i dławiło w gardle przy przełykaniu. Niewątpliwie przyczynili się do tego goście księżniczki Kariny, którzy tłumnie oblegli jej komnaty, nierzadko popalając sobie zakazane w mieście zioła.
Melline wirowała w tańcu zapatrzona w błękitne oczy przystojnego młodzieńca, który trzymał ją w mocnym uścisku, prowadząc w tańcu z wdziękiem człowieka, który spędził wiele lat na rozlicznych balach.
Jak on miał na imię? Sam?
Jej oczy stawały się coraz cięższe, a w głowie się kręciło, ale nie przerywała tańca, wybuchając przy tym śmiechem za każdym razem, gdy jej partner opowiadał kolejny dowcip. Był czarujący, to prawda, ale czy był mężczyzną dla niej? Zdecydowanie nie. Jednak tej nocy mogła robić wszystko, na co miała ochotę. Pozwoliła sobie na szaleństwo nieskrępowanych niczym zabaw, które wkroczyły w jej życie wraz z dniem, gdy poznała Karinę.
Królewska córka i dziedziczka była znana z tego, że lubowała się w luksusie i przyjęciach, którym tak naprawdę daleko było do tej nacechowanej pozytywnie nazwy. W rzeczy samej były to dzikie zabawy, które bardziej pasowały do podmiejskich karczm, niż królewskich komnat. Najprawdopodobniej nawet w tawernach straż miejska rozdmuchałaby takie towarzystwo, zwłaszcza gdyby dowiedziała się, że dymy unoszące się w powietrzu bynajmniej nie są tworami legalnego tytoniu. Niemniej jednak jej ojciec pozwalał swojej jedynej córce na wszystko, na co miała ochotę.
A rodzice Melline?
Cóż, gdy ojciec żył, nie musiał o tym wiedzieć. A teraz… teraz już go nie było, a ona już dawno była pełnoletnia.
Nagle uśmiech z jej twarzy zniknął. Jej towarzysz, Sam, czy jak on miał na imię, musiał zauważyć zmianę w jej zachowaniu, ponieważ przekrzywił głowę w niemym pytaniu: „Czy chcesz się dobrze bawić tej nocy, czy jednak chcesz zepsuć mi ten czas?”. Melline zmusiła się do posłania mężczyźnie delikatnego uśmiechu, na co jego oczy zabłysły. Objął ją mocniej, chcąc przygarnąć bliżej, ale udało jej się wyrwać, mamrocząc, coś, co miało brzmieć jak „wino”. Jej słowa zagłuszała muzyka dobiegająca od skrzydła, w którym rozmieszczono miejsca dla muzyków zaproszonych przez księżniczkę, niemniej jednak mężczyzna pozwolił jej odejść, po czym przystąpił do taksowania towarzystwa wzrokiem, poszukując kolejnej kobiety, której mógłby zawrócić tej nocy w głowie.
Czy była to tylko muzyka? Gdy tylko oderwała się od Sama, poczuła, jak nogi się pod nią uginają, a przed oczami majaczą kolorowe przebłyski. Czuła jak obszerna, jedwabna suknia plącze się jej pod nogami. Chwiejnym krokiem podeszła do stołu, skąd zabrała kolejny już tej nocy kieliszek z czerwonym winem i otwartymi szeroko drzwiami wyszła na obszerny taras przytrzymywany przez łuk kolumn w ogrodzie.
Kilku mężczyzn zaczepiło ją, snując przed nią na szybko sklecone obietnice, ale ona ignorowała ich, a co bardziej natrętnych odsuwała od siebie. Każdemu przypadkowo spotkanemu gościowi księżniczki mogłoby się wydawać, że Melline za dużo wypiła, a dodatkowo zaszkodziły jej opary opium i innych ziół zalegające w komnatach. Jej myśli dalekie były jednak od zabawy, choć to z myślą o niej odwiedziła dzisiejszej nocy Karinę.
Minęły trzy dni. Trzy dni odkąd Alu odeszła.
Chłodny, nocny wiatr muskał ją po twarzy, napełniając jej nozdrza świeżym powietrzem wypłukującym zanieczyszczenia. Oparła się łokciami o barierkę, opuszczając czoło na rozwarte dłonie.
Jak ją bolała głowa!
Przetarła kilka razy oczy. Z czasem, jak ulatywały z niej resztki opium, jej umysł się rozjaśniał, a ona powracała myślami do ostatnich miesięcy. Skorzystała z zaproszenia księżniczki, ponieważ chciała odpocząć, chciała wrócić do swojego życia sprzed dnia, gdy zawitała w nie śmierć. Chciała uciec od odpowiedzialności, jaka spadła na nią z dnia na dzień. Z każdym dniem coraz częściej zadawała sobie pytanie: „czy ucieczka była możliwa?”.
Z komnat wciąż rozbrzmiewały głośne dźwięki i śmiechy, które miały trwać aż do nastania świtu lub do chwili, gdy księżniczce znudzi się towarzystwo, co nie zdarzało się często. Na szczęście nikt nie zwrócił na nią uwagi. Dawniej byłaby tam z nimi, bawiąc się, tańcząc, wdychając niezdrowe opary. Karina dała jej miesiąc na uporządkowanie własnych spraw i myśli, po czym odwiedziła ją, proponując nocne szaleństwo, z którego była znana. Choć Melline się opierała, ta nie przyjmowała odmowy i dziewczyna musiała ustąpić. Od tamtego czasu minęły dwa miesiące, podczas których Melline skupiała się na pracy uzdrowicielki i towarzystwie księżniczki oraz jej dworu.
Jej myśli jednak coraz częściej zasnuwał smutek, którego nie mogła przytłumić nawet zabawa, choć Karina usilnie się o to starała.
Odwróciła się w stronę drzwi, wciąż otwartych, z których niczym para buchały intensywne kłęby dymów i zapachy przysmaków przygotowanych specjalnie na dzisiejszy dzień. Upewniwszy się, że nikt jej nie obserwuje ani nie woła, odstawiła kieliszek z nietkniętym winem na stolik i obeszła taras, dochodząc do wąskich schodów prowadzących do ogrodu poniżej.
Miała już dość zabawy. Z każdym dniem czuła się coraz gorzej w tym towarzystwie. Karina kochała hulaszcze życie i z zamiłowaniem oddawała się najróżniejszym rozrywkom które, jak sama mówiła, pozwalały jej zapomnieć o problemach. Chociaż Melline zastanawiała się, od czego potrzebowała ona odpoczynku. Nie cierpiała, miała wszystko, co chciała, ojciec nawet nie zrzucił na nią części obowiązków, chociaż jako przyszła dziedziczka powinna już przygotowywać się do tej odpowiedzialności. Zwłaszcza że król Anashar miał już swoje lata i wszystko wskazywało na to, że w każdej chwili może zrzec się tronu na rzecz młodej księżniczki. Melline nie miała odwagi wyobrażać sobie królestwa rządzonego przez Karinę. Bała się, co jej przyjaciółka, nieznająca żadnej odpowiedzialności, może zrobić z tym wspaniałym miastem.
A ona przez bardzo długi czas była taka sama. Wymykanie się niezauważonym z przyjęcia zdecydowanie do niej nie pasowało, ale czy miała inne wyjście? Gdyby powiedziała swojej przyjaciółce, księżniczce, że chce już wrócić do swoich komnat, ta by jej nie pozwoliła. Karina nigdy jej nie rozumiała. Dla niej liczyła się tylko beztroska zabawa. Nie miała pojęcia, na czym polega prawdziwe życie, zwłaszcza gdy wkracza w nie smutek i problemy dnia codziennego. Potrafiła nawet powiedzieć Melline, żeby ta przestała myśleć o swojej rodzinie i zajęła się sobą. Czy tak wyglądała przyjaciółka? Nawet nie potrafiła jej wesprzeć w trudnych chwilach i dodać otuchy. Nie, potrafiła przyjść tylko po to, aby podzielić się z nią nowymi pomysłami na wolne wieczory.
Zanim zeszła do ogrodu w jej wnętrzu zaczął rozkwitać gniew. Ona już tu nie pasowała. W życiu były ważniejsze rzeczy niż niekończący się odpoczynek. Zawsze przychodził ten dzień, kiedy należało wziąć za siebie odpowiedzialność. I dla niej ten czas nadszedł trzy dni temu. Już nie mogła obciążać odpowiedzialnością za siebie Alu, musiała wziąć swoje życie we własne ręce.
Szła alejkami wijącymi się pomiędzy dokładnie przystrzyżonymi żywopłotami i świerkami. Minęła kilka par szukających ustronnego miejsca, jednak ci, zajęci sobą nawet jej nie zauważyli. I o to jej chodziło. Z czasem zostawiła za sobą ostatnich gości. Widziała w oddali światła wylewające się na ogród, cienie tańczących osób, przytulających się w błogim uniesieniu, ale jej już tam nie było. Z czasem, gdy zbliżała się do bocznego wyjścia z pałacu, muzyka zaczynała coraz bardziej cichnąć, aż wreszcie brzmiała tylko w jej umyśle.
Dwóch strażników pełniących wartę przy bramie rozpoznało ją i przepuściło bez słów. Wszyscy ją tu znali. Nigdy nie mówili, co o niej myślą, ale ona to przeczuwała. Ojciec nigdy by nie pochwalił towarzystwa, w jakim się obracała, ani tego, kim się stała. Na szczęście nie wiedział, jak tak naprawdę wyglądały przyjęcia księżniczki i co tam się działo. Mieszkali wystarczająco daleko od pałacu, aby nie mógł tego sam sprawdzić. Jednak ci ludzie… oni wszyscy wiedzieli. Nie powiedzieli jej ojcu, ale ona czuła na sobie ich spojrzenie, kiedy ich mijała. Mieli ją za jedną z nich… A ona nie chciała, żeby tak było. Już nie.
Dzięki pozycji ojca często w dzieciństwie bywała w pałacu. Endril, który był jednym z magów Kręgu, zabierał swoją małą córeczkę ze sobą na zebrania, a ona miała możliwość zapoznania się z dworem. Tak też poznała Karinę. Melline była starsza od Kariny o dwadzieścia lat, lecz jako pół elfka dorastała o wiele wolniej, przez co mogło się wydawać, że jest w tym samym wieku, co księżniczka. Jednak pomimo tego, że obie były dziećmi, Melline dobrze rozumiała, co znaczy przyjaźń księżniczki. Kiedy więc Karina zaproponowała jej wspólne spędzanie czasu, nie odmówiła, ale wtedy też księżniczka była inna. Zmieniła się z czasem, a wraz z nią również Melline.
Teraz nastał czas kolejnej zmiany. Na lepsze.
Choć była już ciemna noc, kierowała się do wyjścia z miasta. Musiała dopełnić obietnicy, którą złożyła tego ranka. Odsuwała tę powinność przez cały dzień, myśląc, że jej zbolałe myśli ukoi wizyta w pałacu, ale się myliła. Nie potrafiła tak żyć.
Tego dnia obudziła się z myślą o rodzicach. Panował miesiąc żałoby i pamięci o tych, którzy odeszli. Zwyczaj, który ludzie przejęli od elfów. Wyznawcy Ilunora zaplanowali obchody Święta Zmarłych na ostatni dzień przyszłego tygodnia, kiedy pełnia księżyca zbiegała się z cotygodniowym świętem ku czci boga ognia. Chcieli tym samym zapewne zwrócić się ku dawnym tradycjom elfów, którzy żyli według cyklu księżyca i szczególnie świętowali każdą pełnię, uważając, że jest przepełniona magiczną mocą. Ona jednak obiecała tego dnia rodzicom, hołdującym starej wierze, że odwiedzi ich dzisiaj. Nie zrobiła tego, ale do północy miała jeszcze czas i postanowiła naprawić to, co zaniedbała. Od teraz będzie odpowiedzialna.
Przechodząc przez środek parku miejskiego, teraz okrytego płachtą nocnego cienia, poczuła, jak ze wszystkich stron nacierają na nią zapachy kwiatów. Nocą cienie mogły wydawać się przerażające, jednak sprawiały całkiem inne wrażenie za dnia.
Jej drogę opromieniały cieniutkie, punktowe światełka pochodzące z magicznie zaklętych kamieni. Nie wyróżniały się one niczym od wielu innych skał różnej wielkości, z których ułożone zostały drogi w mieście, jednak te magiczne były najmniejsze i ustawione zostały na granicy dróg i trawników. Magowie uformowali ich wewnętrzną naturę tak, aby za dnia pobierały światło słoneczne, które potem miały oddawać nocą, kierując mieszkańców ku właściwej drodze. Melline z początku, gdy nie mogła zasnąć w swoim nowym pokoju w akademii, spoglądała z góry na wijące się w dole dróżki, przypominające odbicie nieba na ziemi. W pobliżu rzeźb, ławek oraz miejsc najbardziej oddalonych od dróg, ustawiono smukłe lampiony, przypominające swym kształtem wijące się gałęzie drzew, zwieńczone na czubku kopułą, w którą również wprawiono świecące kamienie.
Melline kochała to miasto. Jego artystyczne piękno. Ciepło owiewające jej twarz, bez względu na porę roku oraz dnia. Pierwszy chłodny powiew poczuła tej nocy, dopiero gdy przechodziła obok fontanny usytuowanej na środku placu. Na ciele poczuła krople, które rozbryzgując się o marmurową rzeźbę, szybowały wokół, mieniąc się w świetle rzucanym przez kamienie.
„Ciekawe, co teraz robi Alu?” — pomyślała.
Rozstały się trzy dni temu, kiedy jej siostra została zabrana przez jednego z magów Kręgu. Tamtego dnia poczuła rozpacz, czuła, że dzieje się coś złego, że straciła coś ważnego. Miała wrażenie, że widzą się po raz ostatni.
Tak naprawdę nie były siostrami. Jak przez mgłę pamiętała ten dzień trzydzieści lat temu, kiedy ojciec wrócił do domu z młodą elfką. Alu została przyprowadzona do Kata-nilu przez nieznaną kobietę, kiedy miała dwadzieścia lat. Melline miała trzynaście i jako pół elfka mogła zostać uznana za rówieśniczkę Alu. Tajemnicza kobieta, nie wyjawiając swojej tożsamości, zostawiła śpiącą elfkę w tawernie, polecając gospodarzowi, aby przekazał jakiemuś magowi list od niej, co ten uczynił. O kobiecie nikt więcej nie słyszał. Zapytana o nią Alu odpowiadała tylko, że była to jej opiekunka i że razem mieszkały nad brzegiem oceanu.
Była bardzo młoda, jak na jedną z elfów, którzy żyli średnio pięć wieków. Była jeszcze dzieckiem, przez co nikt na nią nie naciskał. Wszyscy wiedzieli, że nie mogła im bardziej pomóc. Nikt nigdy nie dowiedział się, co było w tym liście, jednak Krąg orzekł, że dziecko wykazuje zdolności magiczne i może zostać przyjęta do akademii magii. Mimo że z reguły elfowie rozpoczynali naukę w późniejszym wieku, dla Alu’Enai zrobiono tutaj wyjątek, nikt nie wiedział dlaczego. Być może stało się tak za sprawą Endrila, który przygarnął ją i bronił przed złośliwością ze strony innych. Tak się poznały i niemal od razu zaprzyjaźniły. I choć Melline była już wtedy pod wpływem Kariny, Alu stała się dla niej równie bliska.
Alu’Enai, oprócz egzotycznie brzmiącego imienia, wyróżniała się wśród mieszkańców miasta również wyglądem fizycznym. Jej kasztanowe włosy kontrastowały z jasnymi, błękitnymi oczami. Takiej barwy tęczówek nie spotykało się u elfów, którzy dysponowali zazwyczaj zielonymi i brązowymi, spotykanymi wśród plemion żyjących w bliskości z naturą, bądź też złocistymi oczami należącymi do przedstawicieli elfów słonecznych oraz księżycowych.
Nikt nie wiedział, z jakiego szczepu elfów pochodziła, ale mieszkańcy Kata-nilu od razu wychwycili tę różnicę. Pomimo że dziewczyna nikomu nie szkodziła, znalazła się na marginesie społecznym. Pozwolono jej uczyć się w akademii i mieszkać wśród nich, ale nie ukrywali, że była gorsza. Mieszkańcy odnosili się do niej z niesmakiem, niektórzy nawet uważali, że nie powinna mieć prawa wygłaszania swojego zdania, że powinna być wdzięczna za schronienie i dom oraz biernie poddawać się ich woli.
Melline wiedziała, że jej siostra była nieszczęśliwa.
Co to za dom, gdy na każdym kroku była pomiatana, a jej godność deptana?
Dorośli uczyli dzieci, żeby trzymali się od niej z daleka, choć sami nie potrafili wytłumaczyć im dlaczego. W rezultacie Alu została okrzyknięta wyrzutkiem.
Chronił ją i bronił jedynie Endril, który nie mógł uwierzyć, że mieszkańcy Miasta Tysiąca Kwiatów, pokojowego i tolerancyjnego zawsze miejsca, mogli tak krzywdzić niewinne dziecko.
Również Karina starała się odsunąć Melline od przyszywanej siostry, ale to jedno nigdy jej się nie udało.
I żyli tak, jak jedna rodzina. Gdy odeszła matka, a następnie ojciec, to Alu była dla niej ostoją. Ufała jej, kochała ją. Obie ukończyły akademię magów w tym samym czasie. Melline została uzdrowicielką, a Alu trafiła do sekcji magów zajmujących się prowadzeniem badań nad przeszłością kontynentu. Nie przeszkadzało jej to, Melline wiedziała, że jej siostra interesuje się historia i z chęcią będzie ją zgłębiać. Wiedziała jednak, że chciałaby osiągnąć coś więcej, ale sama nie wiedziała co. Natomiast była pewna jednego, rada Kręgu oddelegowała ją do prac w bibliotekach, bo jej nie ufała.
Tak było do pewnego pamiętnego dnia, dwa tygodnie temu, kiedy Alu przyszła do Melline i oświadczyła, że udaje się do rady Kręgu, aby zgłosić się do testu na maga cieni.
— Mag cieni? Kto to? — zapytała wtedy swoją siostrę. — Nigdy nie słyszałam tej nazwy.
— Opowiadał mi o nich ojciec — odrzekła ze smutkiem w głosie. Było to zaraz po tym, jak pochowali ojca, którego ciało musiało czekać na przywiezienie do miasta, a żal i smutek jeszcze nie ostygły.
— O co chodzi? Co to za testy? — dopytywała siostra, ale Alu wyszła już z pokoju. W tym czasie unikała ludzi i nie chciała z nikim dłużej rozmawiać, nawet ze swoją siostrą.
Melline opuściła już plac miejski i szła drogą wiodącą na południe, w poprzek miasta aż do jedynej bramy prowadzącej na zewnątrz. Miasto znajdowało się w dogodnym położeniu. Od wschodu otoczone oceanem, od północy wysokimi górami, a od zachodu Wielką Puszczą. Jeśli kiedykolwiek miałoby nadejść zagrożenie, mogło przyjść jedynie od południa. Tak myśleli założyciele miasta, gdy stawiali jego mury.
Wkraczając na aleję centralną, owionął ją słodki zapach wiśni, których dwa rzędy ciągnęły się wzdłuż drogi. Nad nią majaczyła świątynia Ilunora, najwyższego boga, czczonego przez ludzi, Pana światła, życia, śmierci i ognia.
Okazały budynek składał się z trzech naw, z których boczne, mniejsze pokryte były rzeźbami stylizowanymi na pióra ptaka, natomiast środkowa część świątyni zakończona była okrągłą kopułą. Jak feniks, święty ptak i symbol Ilunora, który został wyryty na głównych drzwiach prowadzących do środka.
Mijając budynek, Melline skupiła wzrok na misternie rzeźbionych detalach. Owoc pracy elfów i ludzi, którzy zbudowali Kata-nil. Melline, widząc piękno rzeźb i architektury miejskiej nie raz zastanawiała się, czemu te dwie rasy tak późno połączyły swoje siły.
Dalej, po przeciwnej stronie alei znajdowało się wyjście z miasta. Strażnicy, oparci plecami o łuk rozpościerający się nad bramą, sprawiali wrażenie zajętych rozmową. Ozdobiona motywami roślinnymi brama była zawsze otwarta. Strażnicy nawet nie zwrócili uwagi, gdy wychodziła z miasta.
„Może naprawdę stracili czujność?” — pomyślała dziewczyna, widząc, że żaden z mężczyzn nawet przez krótką chwilkę na nią nie spojrzał.
Do Kata-nilu rzadko przybywali obcy, a jeszcze rzadziej zdarzały się problemy i nieprzewidziane incydenty, także w rzeczywistości strażnicy mogli popaść w rutynę i przestać zwracać uwagę na przechodzących. Ich zmysły mogły też osłabić dodatkowe środki ostrożności, przez które często zbrojni strażnicy okazywali się zbędni.
Wokół murów miejskich roztaczały się bowiem dwa nieduże pasma mgły, rozpościerającej się tuż nad ziemią, która nie rozstępowała się pod wpływem wiatru i nigdy nie zmieniała położenia. Były to bariery stworzone przez najwyższych magów królestwa zaraz po postawieniu murów miejskich. Stworzone z tej samej magii, z której powstały magiczne kamienie oświetlające miasto. Z magii najstarszych Kaylashee, która w tamtym okresie jeszcze nie była zapomniana. Jedna z mgieł o kolorze błękitu znajdowała się w dalszej odległości i miała na celu wykrywać niebezpieczeństwa, sygnały takie były bezpośrednio kierowane do wieży magów. Druga natomiast, czerwona, była zlokalizowana tuż przy murach miejskich, i gdy wyczuwała niebezpieczeństwo, emitowała w danym kierunku fale magicznej energii. Środki ostrożności, które niektórym mieszkańcom wydawały się niepotrzebnym kaprysem magów lub też sposobem na umilenie im czasu. Żyli w końcu w mieście, któremu nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo.
Melline skierowała się na północ, idąc wzdłuż murów. Jej celem był skrawek polany nad urwiskiem, na najdalej ulokowanym klifie, gdzie z tej odległości widziała majaczące na horyzoncie ciemne kształty. Jedne mniejsze, inne rozmiarami przypominające budowle z wieżyczkami wątle wydłużonymi nad przestrzenią wokół. Nad nimi wzbijały się ku niebu masywne szczyty Gór Skalistych. O budowie Kata-nilu u ich podnóża zdecydowały przede wszystkim względy bezpieczeństwa. Choć najbliżej położony Galdor był jednym z miast Przymierza, budowniczowie miasta woleli się zabezpieczyć na wypadek zmiany stosunków w przyszłości.
Dziś, gdy od niemal pięćdziesięciu lat panował pokój, ludzie zapomnieli o roli, jaką pierwotnie miały pełnić góry. W tej chwili malownicze szczyty przecinające horyzont i ciągnące się wysoko na błękitnym niebie były doceniane wyłącznie za ich piękno. Monumentalne ostro zakończone szczyty nie stanowiły dobrego miejsca do przebywania zarówno dla ludzi, jak i dla zwierząt. Nie rosły tutaj żadne drzewa, nawet te najbardziej wytrzymałe. Ten naturalny mur odwiedzali wyłącznie górnicy wydobywający w szybach kopalnianych minerały oraz badacze zgłębiający historię tych terenów.
A ona szła wśród ciemności nocy, mając po swej prawej stronie ostre klify, o które z każdą sekundą uderzały fale oceanu. Ostatnie oznaki przebywania wśród oparów komnaty księżniczki już znikły i Melline cieszyła się świeżym, nocnym powietrzem owiewającym jej włosy.
Cmentarz miejski powstał zaraz po Wielkiej Wojnie. Zbudowany za miastem, aby nie narażać mieszkańców na możliwe choroby, chociaż Melline wydawało się, że bardziej przemawiała za tym próżność. Czy w mieście marzeń, jak mówiono o Kata-nilu było miejsce na śmierć? Choćby była równie pięknie uhonorowana, jak zbudowane było samo miasto? Nie, nie wydawało jej się.
W rzeczywistości tak właśnie było. Cmentarz dorównywał swym pięknem pałacowi królewskiemu. Misternie rzeźbione ogrodzenie z grafitu otaczało równo przystrzyżony żywopłot. Brama zwieńczona została portalem, na którym umieszczono płaskorzeźby przedstawiające boginię elfów, El’Riel z wyciągniętymi dłońmi i otoczoną motywami roślinnymi. Jakby tym gestem zachęcała przybyłych do schronienia się w jej opiekuńczych ramionach. Po obu stronach przejścia zasadzono krzewy, które uformowano na kształt smukłych elfów z długimi skrzydłami sięgającymi ziemi.
Cmentarz stworzony przez elfy i przeznaczony dla nich. W czasach, gdy powstawał, nikt nie spodziewał się, że obecnie, gdy Kata-nil w większości zamieszkiwali ludzie stanie się miejscem spoczynku także i tych drugich.
Melline weszła do środka i wkroczyła na alejkę skrywaną w cieniu rzucanym przez wysokie drzewa gęsto porastające przestrzeń wokół grobów. Cały kompleks był utrzymany w ładzie. Miało się wrażenie, że ścieżki są tych samych rozmiarów, nagrobki, a także odległość między nimi lub też drzewami, wszystko pozostawione w idealnej harmonii.
Dziewczyna mijała kolejne nagrobki, jak wszystkie inne sporządzone z grafitu, na których wykuto rzeźby upamiętniające zmarłą osobę. Był to jedyny element, który odróżniał je od pozostałych. Na płycie każdego przymocowano tabliczkę ze srebrnego marmuru z wyrytym epitafium. Dziewczyna dobrze wiedziała, dokąd idzie. Mijała te nagrobki tak wiele razy przez ostatnie miesiące.
Cały cmentarz tonął w ciszy. Melline wydawało się, że oprócz niej nie ma tu nikogo innego. I zapewne się nie myliła. Przeszły ją ciarki. W przeciwieństwie do swojej siostry ona nie czuła się dobrze przebywając zbyt długo w samotności. Zwłaszcza gdy wokół panowały ciemności. To nie był dobry pomysł, aby przychodzić tutaj o tej porze dnia, ale nie miała wyboru. Odwlekała tę chwilę już tak długo.
Skierowała się w jedną z bocznych alejek i przystanęła nad grobem. Był prosty, z wąskim posążkiem wykutym na kształt kwiatów lanerii. Płatki rzeźbionego kwiatu zdobiły błękitne klejnociki, które były jego jedyną ozdobą.
Ulubiony kwiat matki.
Rzeźbione gałązki przytrzymywały górną część płyty, która po skosie opadała na nagrobek, informując, że w tym miejscu złożono ciała Celeny i Endrila. Jej rodziców.
Wierzchem dłoni otarła krople łez, które zaczęły płynąć po jej policzkach. Minęło dwadzieścia lat od śmierci matki. Dosięgła ją śmierć pisana wszystkim ludziom. Ciężko było im się podnieść po stracie, zwłaszcza teraz, gdy trzy miesiące temu zginął ojciec. Zabity podczas rutynowej podróży do Dilmaru.
— Dlaczego — szepnęła w ciemność, a głos łamał jej się od szlochu. — Opuściłeś nas, gdy najbardziej tego potrzebowałyśmy. Alu wzięła udział w jakiś testach, zamknęli ją w lochach, nie wiem, co się dzieje. Ona nie wróci, a ja zostałam sama!
Słowa wylewały się z jej ust niczym niepochamowana fala. Dała upust wszystkim myślom tak długo skrywanym w jej wnętrzu. Mając za świadka grób rodziców, oskarżała siostrę o to, że ta zostawiła ją samą. Dzieliła się strachem o swoją przyszłość, na którą nie była jeszcze gotowa. Nie była jeszcze gotowa, aby sprostać życiu jak dorosła osoba.
Zakryła twarz w dłoniach. Czuła, że straciła wszystkich najbliższych, a nie była na siłach, aby sprostać życiu w samotności. Chciała, aby obecność rodziców dodała jej tych sił, ale gdy tylko tu przyszła zdała sobie sprawę z tego, że pustka jeszcze wyraźniej dała się jej we znaki.
Pogładziła opuszkami palców marmurową tablicę.
— Uczyłeś nas, żebyśmy były silne. Alu taka jest, sama nie wiem skąd u niej tyle sił, ale ja nie potrafię.
Nie potrafiła. Nie potrafiła być na tyle silna, ile wymagała od niej sytuacja, w której się znalazła. Całe życie nic nie robiła, uczyła się, zabawiała z Kariną, ale nic nie przygotowało jej do życia.
— Kocham was. — Głos jej się załamał, kiedy uklękła nad grobem, chowając twarz w dłoniach i zanosząc się niepohamowanym szlochem osoby, która utraciła wszystko.
4.
— Nie powiedziałaś mi jeszcze, dlaczego odtrąciłaś przyjaźń księżniczki. — Nie było to pytanie, niemniej jednak Melline zrozumiała, że Kilian oczekuje na odpowiedź.
Początek tygodnia mijał jej nadzwyczaj spokojnie. Niespełna miesiąc temu skończyła czterdzieści lat, co według wieku pół elfów oznaczało pełnoletność. Wtedy też została przyjęta do pracy w lecznicy. Starała się więc wywrzeć jak najlepsze wrażenie i pokazać, że pomimo swojego młodego wieku zasłużyła na miano uzdrowicielki. Od początku tygodnia pracowała na poranną zmianę, nie pozwalając sobie na myśl o czymś innym, czasami brała także dodatkową wieczorną zmianę, kiedy stwierdzała, że samotność w pustym mieszkaniu to za dużo dla niej.
— Bo jej nie odtrąciłam — odpowiedziała, nie do końca zaspokajając ciekawość młodego maga. Nie kłamała, ale też nie mogła zaprzeczać, że przez ostatnie dni starała się unikać Kariny.
Mag przechylił głowę, przyglądając się jej z ukosa, ale nic już nie powiedział. Jego rude włosy mieniły się w blasku popołudniowego słońca niczym złoto. Melline idąca obok, co jakiś czas spoglądała na niego, oceniając jego wygląd. Choć nie mogła uznać Kiliana za przystojnego, musiała przyznać, że z każdym dniem wygląda coraz lepiej. Dzięki spacerom, które w ostatnim miesiącu stały się ich nawykiem, jego zwykle blada cera zaczynała nabierać barw, a uśmiech nie znikał z twarzy.
Obcisły podkoszulek, który postanowił dzisiaj założyć, nie maskował jego wątłej budowy ciała, a jego soczyście błękitny kolor kontrastował z kolorem włosów maga.
„Całkowity brak gustu” — przemknęło jej przez myśl.
Jedyną częścią garderoby, która spodobała się Melline, były jego spodnie. Czarne, ze srebrnymi naszywkami, pasujące jak ulał do trzewików o tej samej barwie.
— Niemniej słyszałem, że księżniczka nie była szczęśliwa, gdy się dowiedziała, że odeszłaś bez pożegnania — ciągnął, jakby nie odgadując, że Melline wolałaby porozmawiać o czymkolwiek innym, byle nie o tym.
Skinęła głową. Tak, ona też o tym słyszała. Słyszała też pogłoski roznoszące się po zamku, że księżniczka wybuchła gniewem, gdy się dowiedziała o niespodziewanym wyjściu przyjaciółki, rozrzucając przy tym jedną ze srebrnych zastaw stołowych. Zachowanie typowe dla tej, która przyzwyczaiła się do tego, że zawsze dostaje wszystko, czego chce.
— I co zamierzasz z tym zrobić?
Wzruszyła ramionami.
— Po prostu chyba już nie pasuję do tego towarzystwa. — Ku jej zdziwieniu Kilian zaniósł się śmiechem.
— A do mojego to niby pasujesz? — spytał. — Powiedz, od kiedy to zmieniłaś zdanie co do mnie? Wtedy, gdy utraciłaś przyjaźń księżniczki Kariny, czy wcześniej, gdy postanowiłaś spotykać się ze mną, nie bojąc się spojrzeń innych ludzi?
Melline otwarła szeroko oczy w osłupieniu. Kilian był najbliższym przyjacielem jej siostry. Był synem wykładowców akademickich, który już dawno zyskał przydomek Szalonego Maga. Wiązało się to z jego dziwnymi pomysłami, których nikt nie aprobował, jedynie Alu znajdowała czas, aby wysłuchać jego teorii i nigdy go nie odrzucała. Oboje byli wyśmiewani, zapewne dlatego tak szybko się zaprzyjaźnili, odnajdując w sobie bratnie dusze. Jednak Melline nigdy nie potrafiła się zdobyć na dłuższą rozmowę z nim. Chociaż Kilian zawsze był dla niej miły, ona go odtrącała, ponieważ wiedziała, że jeśli wieść o ich znajomości dotarłaby do dworu, utraciłaby dobrą opinię w oczach Kariny. Bała się, że i ona stanie się obiektem drwin i wyśmiewań, ponieważ postanowiła zaprzyjaźnić się z Kilianem Szalonym.
Wszystko zmieniło się miesiąc temu. Po śmierci Endrila Kilian częściej odwiedzał Alu, więc i ona musiała częściej się z nim widywać. Wtedy w jej umyśle zakiełkowała myśl, że oto ma przed sobą człowieka, który umie dbać o swoich przyjaciół. Karina nigdy tak się nie zachowała w stosunku do niej. Jednak wyniesienie ich znajomości poza mury jej komnat było dużym i ryzykownym krokiem. Początkowo starała się wybierać najmniej uczęszczane miejsca, aby zminimalizować szansę, że ktoś ich spotka. Z czasem jednak, gdy spotykali się po jej pracy, tak jak w tej chwili, nie mieli wpływu na to, czyje oczy śledzą ich na alejach i parkach miejskich.
Kilian miał rację. Wstydziła się jego towarzystwa i bała się tego, jak inni ją ocenią. Jednak miała nadzieję, że mag tego nie dostrzeże. Teraz gdy dał jej do zrozumienia, że owszem, od początku wiedział o wszystkim, poczuła się gorzej niż kiedykolwiek dotąd. Nie czuła, kiedy jej ciało odmówiło zrobienia kolejnej kroku. Przystanęła na środku drogi wpatrzona w brukowany chodnik, mieniący się tysiącami różnokolorowych, kamiennych drobinek. Było jej wstyd.
Ten dobry człowiek nie zasługiwał na takie traktowanie. Zawsze sympatyczny, uśmiechnięty, ignorujący wszystkie złośliwe uwagi, jakby nie były niczym ważnym. Niósł wsparcie jej i jej siostrze w dniach, gdy najbardziej tego potrzebowały. Od tygodnia poświęcał Melline każdą wolną chwilę, wiedząc, że została całkiem sama i że jest to dla niej trudna sytuacja. Zrobił to, chociaż wiedział, że ona się go najnormalniej w świecie wstydzi.
— Mel… ja nie chciałem… — Kątem oka ujrzała dłoń chłopaka, którą ten wyciągał ku niej. Nie odtrąciła go. Nie tylko dlatego, aby pokazać, że nie wstydzi się go, ale również dlatego, że potrzebowała tego gestu, chciała wiedzieć, że on nie kryje gniewu.
Chciał coś powiedzieć, jednak Melline wyprzedziła go. Stanowczym ruchem ręki nakazała mu milczenie. Choć w jej oczach zalśniły łzy, to ona jednak nie straciła nic ze swojej dumy i elegancji.
Odwróciła się, a ich spojrzenia się zetknęły. W jej wilgotnych od łez oczach odnalazł jednak głęboką i prawdziwą szczerość, gdy wreszcie się odezwała:
— Przepraszam — zaczęła, a jej głos zadrżał, choć usilnie starała się nad sobą panować. — Popełniłam w życiu wiele błędów. Nie chciałam tego mówić otwarcie, ale skoro już wiesz, jakie były moje myśli, mogę tylko to potwierdzić. Tak, masz rację co do mnie. Taka byłam, tak o tobie myślałam, ale to się skończyło i zrozumiałam swój błąd. Zrozumiałam, że czasami ludzie najgorzej przez nas oceniani są tymi najbardziej wartościowymi. Dlatego nie chciałam ci pokazywać tamtej mnie z przeszłości, miałam nadzieję, że pokażę ci nową wersję mnie, tą dojrzalszą.
— Wiem Mel, naprawdę. — Na ustach maga zatańczył cień uśmiechu.
Czy jego głos zawsze był taki kojący? Nie powiedziała już nic więcej, gdyż głos jej się załamał. Pozwoliła, aby mag zaprowadził ją do najbliższej ławki. Choć wiedziała, że nie zasłużyła na jego dobro, on jej nie zostawił. Gdy usiedli, nie wrócił już do tego tematu. Zamiast tego opowiadał jej historię pochodzenia różnych roślin, które sprowadzono i zasadzono w ogrodzie, a o których ona nigdy nie słyszała. Zrozumiała, że chciał odwrócić jej uwagę. I ten gest sprawił jej ogromną przyjemność.
A było o czym opowiadać. Wewnętrzne tereny pałacu zostały bowiem specjalnie wydzielone i przeznaczone na arboretum. Sprowadzone tutaj drzewa i krzewy z najdalszych zakątków kontynentu uformowano w różnego rodzaju kształty, nadając im charakteru naturalnych rzeźb. Inne, bardziej wątłe, wiły się wokół posągów, i drobnych fontann gęsto porozmieszczanych wśród zieleni traw niczym niemi strażnicy przyrody. Oplatały ławki umieszczone wzdłuż alejek spacerowych, pięknie rzeźbione w motywy roślinne, z ciemnego, prawie czarnego drewna.
Całe miasto zostało skąpane w najprzeróżniejszych rodzajach kwiatów, które w warunkach naturalnych nigdy nie rosły w swoim sąsiedztwie, tworząc niepowtarzalne rabaty, jakich nie można było zobaczyć nigdzie indziej. Przestrzeń zielona, przeznaczona na miejsce odpoczynku dla mieszkańców całego miasta, otwarta także dla przyjezdnych, zachowująca cząstkę dzikiego piękna przyrody, pomimo znamion ingerencji rąk ludzkich widocznych niemal na każdym kroku.
Z otoczonego murem arboretum prowadziły cztery wyjścia. Trzema z nich można było wejść do pałacu, dwoma bocznymi przez ogrody pałacowe, i jednym głównym, czwarte wychodziło na plac miejski. Z każdej z bram wychodziła droga utworzona z niewielkich rozmiarów, kolorowych kamyczków, mieniących się w słońcu jak różnobarwna tęcza. Ścieżki te zbiegały się na samym środku parku, gdzie umieszczona została fontanna. Okrągły zbiornik wodny otaczał srebrny posąg kobiety z bujnie rozrzuconymi włosami. Z trzymanego przez nią dzbana wypływała woda, wpadając do wgłębienia poniżej. Całość gęsto otulały kolorowe kwiaty oraz bluszczowe pnącza.
Ogród wyglądał całkiem inaczej za dnia niż w nocy. Całkiem inaczej Melline czuła się teraz, siedząc tutaj u boku Kiliana, niż w nocy, gdy szła tymi ścieżkami, uciekając z przyjęcia na zamku. Pomyśleć, że tyle zmieniło się w ciągu kilku dni.
Głos Kiliana był uspokajający i wlewał nową nadzieję w zbolałe serce dziewczyny. Mówił tak długo, aż się uspokoiła.
Sam nie wiedział, dlaczego zdradził się przed nią. Czemu powiedział, że wie, co ona o nim myśli? W jednej chwili mógł zniszczyć to wszystko, co po tylu latach wreszcie osiągnął.
Opowiadał jej właśnie o amartynach, które otaczały półkolami arboretum. Mosiężnych drzewach, sprowadzonych z dalekiej Vermoshii i podarowanych pierwszemu królowi Kata-nilu, przez podróżujący dwór z tamtych krain. Rośliny te robiły niesamowite wrażenie. Jako jedyne z tych, które znali, miały duże czarne kwiaty, poprzecinane czerwonymi żyłkami.
Był pewny, że uzdrowicielka miała wielką wiedzę na temat roślin. Sama posiadała niemałą kolekcję różnorodnych kwiatów. Widział jednak, że rozmowa o roślinach i wpatrywanie się w nie wyraźnie ją uspokaja.
Czuł, że Melline jest już spokojniejsza. Nie wiedział, że jego słowa wywołają taką reakcję, ale w głębi duszy czuł satysfakcję. Napełniło go to radością, ponieważ pokazało, że jego uczucia nie są dla niej obojętne. Pokazała, że nie chciała go zranić i jak bardzo zabolało ją, gdy okazało się, że jednak to zrobiła. Kilian wiedział, że była dobrą osobą. Może zadufaną w sobie i arogancką, ale dobrą.
Wiedział, że nigdy nie zapomni tej chwili szczerości, z jaką z nim rozmawiała, emocji i uczuć, jakie od niej biły. Co do jednego na pewno miała rację — zmieniła się.
Korzystając z tego, że jego rozmówczyni siedziała pochylona i bawiła się zerwanymi przy ławce kwiatami, wpatrywał się w jej piękną suknię. Zielony aksamit obszyty złotymi nićmi, który świadczył o wpływach modowych, jakie wyniosła z pałacu. Idealnie dopasowana, podkreślała zieleń jej oczu oraz delikatne rysy twarzy. Złociste włosy okalały jej twarz niczym słoneczna aureola. Choć nie wiedział, jak wyglądała Celena za młodu, słyszał, że Melline odziedziczyła wygląd po matce. Każdy, kto ją spotykał, widział w niej obraz starszej kobiety, z której już dawno uleciało piękno, aby na nowo odrodzić się w jej córce. Odziedziczyła po niej wszystko z wyjątkiem uszu, te miała po ojcu. Lekko podłużne, których czubki wyłaniały się spod fałd włosów, zdradzały pochodzenie jej ojca, leśnego elfa, który pewnego dnia, gdy zamieszkał w Kata-nilu, poznał wspaniałą kobietę ludzkiej rasy i postanowił związać się z nią, choć wiedział, że będzie musiał się z nią rozstać, nim jego czas nadejdzie. Był z nią do końca. Gdy opuściły ją siły, gdy nadeszła smutna starość i czas rozłąki, on pozostał przy niej, a gdy odeszła z tego świata nie związał się już z nikim innym. Kilian widział, jak każdego ranka zmusza się do życia, dla niej i dla Alu, miał tylko je dwie i dla nich się starał. Oddawał się swoim codziennym obowiązkom, spędzał czas z córkami, wydawał się szczęśliwy, ale jego najbliżsi wiedzieli, że to tylko pozory. W jego oczach widniał ból, straszliwe cierpienie po tak wielkiej stracie, którego nic nie było w stanie zastąpić. Aż nadszedł również jego czas. Dla niego ta historia wydawała się wspaniałym dowodem miłości, jaką rzadko spotyka się na tym świecie.
Kilian przerwał opowieść, gdy usłyszał ciche westchnienie Melline. Przyłapał się na tym, że po raz kolejny zastanawia się nad tym, o czym myślała. Odwrócił wzrok, aby skupić się na czymś innym niż jego piękna towarzyszka. Ona naprawdę do niego nie pasowała.
Wokół ławki zasadzono kępy gęsto porośnięte błękitnymi kwiatami lanerii. Te drobne rośliny zawsze były zasadzane w większych grupach, znad których unosił się ich słodki zapach. Kątem oka zarejestrował, że Melline muska czubkami palców błękitne płatki, jednak ich nie zrywa.
W ogrodzie panował spokój. Gdzieniegdzie bawiły się dzieci, ożywiając otoczenie szczerym śmiechem. W innych miejscach zakochani tulili się do siebie, spoglądając w niebo.
— Spójrz — szepnął, przerywając niezręczną ciszę i wskazując na pole dookoła fontanny otoczone smukłymi kolumnami, pomiędzy którymi hulał delikatny wietrzyk.
Mało wytrzymałe kwiaty z łatwością dawały się ponieść jego podmuchom. Szybowały, wirowały, aby po chwili opaść ku trawie mieniącej się setkami opadłych płatków pokrywających poszycie niczym kolorowy dywan.
Wreszcie Melline, zapatrzona w tańce płatków, niczym kolorowych wróżek igrających z wiatrem, odezwała się:
— Wiesz, nie zawsze tak było. Ja nie zawsze taka byłam, zresztą ona też. — Nie musiała dopowiadać, o kogo chodziło, chociaż ludzie nie pamiętali, aby księżniczka kiedykolwiek była porządną osobą stosującą się do etykiety dworskiej. — Wszystko zmieniło się z czasem, a po kilku latach było już za późno, aby się wycofać. Przyzwyczaiłam się do życia, które poznałam dzięki jej przyjaźni. — Zauważył delikatny rumieniec, który rozlał się po jej policzkach. Wstydziła się swoich uczuć, a jednak postanowiła się nimi podzielić. Drogie stroje, piękne suknie, bale na zamku, kosmetyki, które dopiero zaczynały być popularne w Kata-nilu, a ona miała do nich dostęp już od wielu lat. To był jej świat, który pokochała, i który teraz postanowiła opuścić. — Może za bardzo się od niej uzależniłam. Tak, myślę, że to uzależnienie — ciągnęła bardziej do siebie niż do niego. — Tak bardzo, że teraz, gdy zostałam zmuszona do zatroszczenia się o siebie, nie wiem, czy sobie poradzę.
Kilian bał się, że Melline ponownie się załamie, ale tym razem pozostała spokojna, wpatrzona w kwiaty i roześmiane dzieci biegające pomiędzy nimi.
— Mel — stanowczość w jego głosie sprawiła, że dziewczyna spojrzała na niego. — Masz mnie. Jeśli będziesz miała kiedykolwiek problem, jeśli nie będziesz sobie mogła poradzić, ja ci pomogę.
Kolejne słowa, które mogły się okazać dla niego zgubne. Od wielu lat, gdy widział ją z daleka, obejmował go żal, że nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Pragnął jej uwagi, rozmowy, może nawet czegoś więcej, ale wiedział, że ta piękna dama, która mogłaby uchodzić za dwórkę królewską, jest dla niego niedostępna. A teraz, gdy wreszcie zaczynała zwracać na niego uwagę, on jak ostatni idiota składał jej obietnice, które mogły kiedyś wiele go kosztować. W końcu ona była rozpieszczona, niemal jak córka królewska, a on nie był w stanie zaspokoić jej podstawowych potrzeb.
— Dziękuję. Dziękuję, że mnie nie zostawiłeś samej, gdy Alu odeszła. Wiem, że to z nią się przyjaźnisz, nie ze mną, więc nie miałeś żadnych zobowiązań względem mnie, a jednak mi pomagałeś i mnie wspierałeś. Bez ciebie bym sobie nie poradziła. — Po jej policzku spłynęła pojedyncza łza. Kilian sam nie był pewny, czy spowodował ją smutek, czy może wzruszenie. — Bez względu na to, co o mnie myślisz, mam nadzieję, że zgodzisz się spotykać ze mną częściej.
Nie otarła kolejnej zabłąkanej łzy. Jej piękne, zielone oczy wpatrywały się w Kiliana, wyczekując jego odpowiedzi.
— Do usług, moja pani — uśmiechnął się pogodnie mag. — Możemy rozpocząć nowy rozdział tej historii, tak jak tego pragnęłaś. Zapominając o dawnej Melline i witając nową wersję ciebie.
Z jej twarzy całkowicie zniknął smutek. W jej oczach zatańczyły nieznane dotąd iskierki, a magowi zrobiło się ciepło na sercu na sam ten widok.
Może i jego obietnice mogły go wiele kosztować. Może i nie był w stanie sprostać jej wysublimowanym gustom i zachciankom. Niemniej jednak wiedział, że w tej chwili zrobili krok ku lepszej przyszłości.
5.
Ulice były już zatłoczone mieszkańcami, którzy wracali do domów po pracy. Kata-nil oferował szczęśliwe życie każdemu, o ile stosował się do przyjętych tutaj zasad. Wszyscy pracowali dla wspólnego dobra, robiąc to, do czego najbardziej się nadawali i co sprawiało im radość. Miastu niczego nie brakowało i cięgle się rozwijało, a jego mieszkańcy żyli w szczęściu i harmonii.
Często można było usłyszeć wzburzone rozmowy podróżnych wracających z zachodu kontynentu, którzy donosili o biedocie, jaką tam spotkali, cuchnących slumsach w centrum miasta, o głodzie, jakiego doświadczają ludzie. Tutaj nikt nie znał takiego życia. Każdy pracował, czerpiąc ze swego zajęcia zarówno zarobki, jak i satysfakcję. Dzięki temu wszyscy żyli na zbliżonym poziomie, co eliminowało tragiczny w skutkach podział na klasy społeczne. Oczywiście były widoczne różnice, spotykane głównie pomiędzy kapłanami, rzemieślnikami, a uczonymi z akademii lub też strażnikami. Wynikały one jednak ze wzajemnych zainteresowań i w konsekwencji doprowadzały do tego, że nie dzielili oni wspólnego czasu właśnie dlatego, że nic ich nie łączyło. Usilnie jednak starano się dbać, aby nie pojawił się choćby cień dyskryminacji. Było to ważne głównie w przypadku kapłanów, którzy czuli się lepsi od innych.
Wszystko to za sprawą księżycowych elfów. Oni zbudowali to miasto i wprowadzili taki ustrój, który później kontynuowali ludzie. Kata-nil, dom księżycowych elfów był jedyną osadą tego ludu. To tu mieszkali ci z ich rasy, którzy przeżyli Wielką Wojnę, nie licząc dzikich plemion zamieszkujących lasy, o nich jednak słuch zaginął zaraz po nastaniu pokoju.
Miasto miało swoje prawa, dzięki którym tak dobrze prosperowało i ci, którzy się do nich nie stosowali, musieli odejść. Gdy miasto zaczęły zaludniać coraz większe grupy ludzi, stało się oczywiste, że elfowie już nie będą odgrywać swojej roli w rządach i tworzeniu społeczeństwa. Jednak ku uldze tych drugich, okazało się, że nowo przybyli potrafili zintegrować się z elfami, tworząc wspólne miasto i często zawierając mieszane związki małżeńskie.
Taki był Kata-nil, oaza spokoju.
Melline kierowała się w stronę Dzielnicy Akademickiej, gdzie po śmierci Endrila dostały razem z siostrą mieszkanie. Umówiła się z Kilianem, jednak dostała wezwanie na spotkanie z najwyższą uzdrowicielką, które też się niestety przedłużyło. Selaya zwołała wszystkich swoich podwładnych, aby przekazać im bardzo niepokojące wieści.
Poprzedniego dnia przyprowadzono do uzdrowicieli dwie chore. Ich stan był stabilny, jednak trawiła je silna gorączka i dreszcze. Uzdrowiciele na wszystkie sposoby starali się zminimalizować skutki choroby, ale żadne znane im sposoby nie działały. Również magia była bezsilna. Dzisiejszego ranka okazało się, że sytuacja jest jeszcze gorsza. Mag opiekujący się chorymi nagle zasłabł i został oddelegowany z pracy, a dwie chore straciły przytomność. Ich stan pogarszał się z każdą chwilą. Wszystko wskazywało na to, że mają do czynienia z nieznaną chorobą, być może zaraźliwą. Potrzebowali każdej możliwej pomocy w uzyskaniu informacji, co to za choroba i jak ją leczyć.
Melline czekało wiele pracy, ale przede wszystkim musiała porozmawiać z Kilianem. Poprzedniego dnia mury między nimi zaczęły coraz bardziej topnieć i teraz był on jedyną osobą, do której mogła się zwrócić. Mógł dysponować wiedzą, której potrzebowała.
Dzielnica Akademicka znajdowała się w zachodniej części miasta. Monumentalny budynek akademii przykuwał uwagę każdego przechodzącego. W jego centralnej części, ułożonej na planie prostokąta, znajdowały się kwatery mieszkalne, które niczym nie ustępowały komnatom w pałacu. Były przeznaczone dla uczniów przybywających z innych miast, a także zaprzysiężonych magów i wojowników, którzy nie mieli swoich domów w mieście. Po obu stronach część ta łączyła się z prostopadle ułożonymi, półkolistymi budynkami. Oba zwieńczone były kolorowymi kopułami różnej wielkości. W centralnej części dzielnicy, gdzie przecinały się chodniki łączące wejścia do tych trzech budynków, znajdowała się rzeźbiona fontanna przedstawiająca dwójkę walczących osób, maga oraz rycerza. Porośnięte wokół krzewami tereny zielone służył nowym adeptom za pola do ćwiczeń.
Melline pamiętała dni spędzone w akademii i bardzo mile ten czas wspominała. Według odgórnie przyjętego podziału wschodnie budynki przeznaczone były na akademię magii, gdzie kształcono wszelkiego rodzaju magów, oraz kapłanów. Po przeciwnej stronie znajdowała się akademia walki, kształcąca rycerzy oraz zwiadowców. Chociaż wszyscy wiedzieli, że wojownicy stanowili jedynie armię na wypadek wojny, wciąż podtrzymywano starą tradycję ich szkolenia, natomiast tylko zwiadowcy dostawali stałe zlecenia.
Od czasów Wielkiej Wojny minęło pięćdziesiąt lat, a na świecie wciąż gościł pokój i nic nie zapowiadało, aby miało się to zmienić. Ludzkie osady skupiły się w tym czasie na handlu, rozbudowie miast, wskrzeszaniu zniszczonej wojną sztuki. Rzadko można było spotkać garnizony szkolące wojsko.
Kata-nil był tutaj wyjątkiem. Gdy pierwszy ludzki król zasiadł na tronie, wraz z przedstawicielem kasty kapłanów i magów zadecydowali, że lepiej się szkolić niż być nieprzygotowanym. Dodatkowo elfowie zamieszkujący miasto żyli wystarczająco długo, aby wiedzieć, że wróg może nadejść w każdej chwili, ale też odczuwali potrzebę doskonalenia się, a nie tylko przeżycia i egzystencji.
Melline pamiętała każdy szczegół budynków przeznaczonych dla magów. Pełne światła, zieleni, barw. Nigdy nie była w kwaterach wojowników, ale słyszała, że były ponure i odpychające, utrzymane w surowym klimacie. Możliwość bliższego poznania wojowników pojawiła się, dopiero gdy zamieszkała w kwaterach mieszkalnych.
Nieopodal bocznych skrzydeł akademii zbudowano dwa osobne budynki. Wielką Bibliotekę Kata-nilu, która sąsiadowała z akademią walki i wieże magów Kręgu naprzeciw, dzielącą przestrzeń z akademią magii.
W mosiężnych murach akademii rozeszło się echo, gdy popchnęła ciężkie, kamienne drzwi i wbiegła po szerokich schodach, kierując się do swoich komnat.
Kilian siedział przy rzeźbionym stole i spoglądał przez elegancki łuk okna na ogród poniżej. Trzymał w dłoni kubek z lakee. Był to napój często przyrządzany przez jego ojca. Składał się z ciepłego mleka i słodkich owoców wymieszanych z orzechami. Zawsze pity na gorąco, aby nie utracił swoich walorów smakowych.
Rzucił okiem na drugi, identyczny kubek, nad którym para zmieniała się w obłoczki dymu.
Melline się spóźniała.
Już dawno dostał od Alu pozwolenie, aby przychodzić do ich komnat nawet pod ich nieobecność. Mieszkania w akademii nie były zamykane na klucz, ale każdy mieszkaniec szanował prawo do prywatności i nigdy jej nie naruszał bez zgody. On sam, mimo że miał prawo tutaj przebywać, ograniczał się jedynie do kuchni i salonu ogrodzonych jedynie drewnianymi kolumnami z wieńczącymi je u sufitu łukami. Nigdy nie wszedł sam do któregoś z dwóch pokoi sąsiadujących z salonem, do których wiodły ustawione naprzeciw siebie drzwi.
Wokół unosił się zapach kosmetyków i perfum, które Melline kupowała ponad swoje potrzeby, a niektóre dostawała od księżniczki. Mieszał się z nimi zapach wilgotnej gleby. Melline musiała posadzić nowe kwiaty, które wzbogaciły już i tak pokaźną kolekcję. Tak naprawdę rośliny można było zobaczyć wszędzie. Na eleganckich stołach i komodach, zwisające z sufitu i oplatające eleganckie meble z czarnego drewna.
Jedna z szafek na końcu salonu szczególnie przykuwała uwagę. Jako jedyna nie posiadała żadnych dodatkowych zdobień i jako jedyna wyposażona została w zamykane drzwiczki. Żadna z sióstr nigdy nie powiedziała mu, co było wewnątrz, a on nigdy nie nalegał.
Minęło już sporo czasu, od kiedy przyszedł do Melline. Mieli spotkać się po jej pracy. Specjalnie przyszedł później, chcąc dać jej czas na odświeżenie się, ale teraz był już naprawdę zaniepokojony. Wiedział, że Melline nigdy się nie spóźniała. Była, jaka była, ale po tylu latach znajomości przekonał się, że dotrzymywała obietnic, w tym również umówionych godzin. Dokończył napój i odstawił pusty kubek na blat.
Nie mogąc dłużej usiedzieć na miejscu, wstał, kierując się do jednej z dwóch sypialni.
Żeby choć przez chwilę poczuć jej obecność. Tak bardzo mu jej brakowało.
Przystanął tylko na chwilkę, z ręką na klamce oplecionej wzorami roślinnymi. Również wąskie, dębowe drzwi pokrywały ornamenty inkrustowane na wzór plątaniny winorośli. Wszystkie drzwi w akademii pokryte zostały symboliką przedstawiającą faunę, florę, a także sekwencje zdań w nieznanym dla niego języku. Najprawdopodobniej pamiątka po elfich budowniczych. Zastanawiał się, czy mają jakieś szczególne znaczenie? Może były dopasowane do osób, które jako pierwsze je zamieszkiwały? A może po prostu stanowiły kaprys fundatorów? Słyszał opowieści, że w całym budynku nie było dwóch identycznych par drzwi. Każde czymś się różniły.
Nacisnął klamkę. Drzwi uchyliły się z lekkim skrzypnięciem, ukazując pokrytą ciemnością przestrzeń. Było tutaj o wiele chłodniej, zapewne dlatego, że od wielu dni drzwi prowadzące do tego miejsca pozostawały zamknięte. Tropikalne rośliny na meblach były dowodem na to, że Alu podzielała zamiłowanie przyrodą swojej siostry. Widać było, że Melline o nich nie zapomniała i wciąż o nie dbała.
Wchodząc do izby, niemal od razu uwagę przykuwała mnogość ksiąg porozkładanych niemal w każdym jej zakątku. Zapełniały wysokie regały, kilka ułożono w rządku na stoliku pod oknem, inne poustawiano na aksamitnym dywanie. Gdy opuszczały rodzinny dom Alu zabrała ze sobą wszystkie księgi, jakie za swojego życia zgromadził Endril. Czytanie książek było jej pasją, której zawdzięczała ogromną wiedzę, jaką posiadła.
Księgozbiór ten zawierał księgi pochodzące z różnych części kontynentu, które Endril przywoził ze swoich licznych podróży po Wschodniej Kalendii. Księgi dotyczące magii, historii, nauk przyrodniczych. Swoją wartością dorównywały wielu wielkim bibliotekom szlacheckim. Jedynie w bibliotece królewskiej Kata-nilu znajdowały się księgi o wartości historycznej przewyższającej te tutaj, bezcenne, które nie były nawet udostępniane mieszkańcom. Takie, które znajdowały się pod ścisłym nadzorem albo z obawy przed uszkodzeniem tak ważnych dokumentów, albo dlatego, że według rady królewskiej zawierały zbyt tajne informacje. Te drugie, uznane za cenne, ale zbyt niebezpieczne, przechowywano w specjalnych, ukrytych pomieszczeniach, których rozmieszczenia nikt nie znał.
Kilian sięgnął po jedną z ksiąg leżących na starannie pościelonym łóżku.
Genealogia Kaylashee — głosił napis na okładce.
Podniósł księgę oprawioną w grubą skórę bez zdobień. Rzucił ostatnie spojrzenie na pokój, po czym wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
„Ciekawe, kiedy ona wróci?”.
W przeciwieństwie do innych, on nigdy nie przestał wierzyć, że jego przyjaciółka wróci.
W zamyśleniu wrócił do salonu. Usiadł na jednej z dwóch eleganckich sof podbitych miękkim futrem i oddzielonych od siebie szklanych stolikiem, po czym zabrał się za przeglądanie księgi. Tej samej księgi, która zaintrygowała go już kilka tygodni temu, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy.
Melline wpadła do mieszkania zmachana biegiem po schodach. Od kiedy tak się przejmowała tym, że ktoś na nią czekał? Powinna być przyzwyczajona do tego i nie powinno jej to przeszkadzać. Wbrew sobie jednak stwierdziła, że jej to przeszkadzało, zwłaszcza gdy weszła do środka i zobaczyła, że kuchnia jest pusta. Naprzeciwko drzwi wejściowych, na blacie stały dwa kubki. Jeden wciąż był wypełniony kremowym płynem.
— Lakee — uniosła kubek do ust, wąchając jego słodki zapach. Przechyliła i poczuła gęsty płyn rozlewający się w jej ustach, gasząc pragnienie.
Kilian o niej pomyślał. Tak dawno nikt o niej nie myślał. Poczuła tak wielką wdzięczność, jakiej dawno nie doznała. Jednak, gdy jej wzrok padł na pusty kubek, poczuła ukłucie smutku. Zbyt długo jej nie było. Pewnie pomyślał, że go zignorowała i sobie poszedł.
— Tutaj jesteś — prawie upuściła kubek, gdy usłyszała głos chłopaka. Kilian stał u wejścia do salonu i opierał się bokiem o drewnianą kolumnę. — Wpadłaś do mieszkania z takim impetem, już myślałem, że drzwi wyrwiesz z futryny.
— Kilian! — uzdrowicielka nie kryła radości. A więc jednak został i czekał na nią.
Chłopak zrobił kilka kroków, spoglądając na kubek, który trzymała w dłoni.
— No tak, to ja. A to — wskazał naczynie w jej dłoni — lakee. Myślałem, że przyjdziesz wcześniej. Nie sądziłem, że zdąży wystygnąć. — Wzruszył ramionami, udając, że go to nie poruszyło, ale nie uszło jej uwadze, że był zawiedziony.
— To nic — machnęła dłonią, zbierając brudne naczynia do zlewu. — Było pyszne, dziękuje. — Obdarzyła go szczerym uśmiechem, który on odwzajemnił. — Bałam się, że przyszłam zbyt późno i już cię nie zastanę.
— Za nic nie przepuściłbym takiej okazji.
Nie było już barier ani uprzedzeń. Melline wiedziała, że w tym odtrąconym przez świat człowieku znalazła przyjaciela. Cóż za zrządzenie losu. Jej siostra i najlepsza przyjaciółka przechodziła przez to samo, co jej nowo odkryty przyjaciel. Najwyraźniej prawdziwych przyjaciół można znaleźć tylko wśród tych, którzy poznali, czym jest smutek i cierpienie.
Odwróciła się do Kiliana, który zdążył już zasiąść za kuchennym stołem i spoglądał na nią tymi swoimi dziwnymi oczami. Niby patrzył na kobietę, ale wydawało się, że widzi coś całkiem innego.
— To świetnie, bo zamierzam ci zadać konkretne pytanie i oczekuję konkretnej odpowiedzi — zawyrokowała.
Kilian zmrużył oczy, przypatrując się rozmówczyni.
— Oho, nasz nowy początek dopiero się zaczął, a ja już dostaje rozkazy. Boję się pomyśleć, co będzie na końcu tej historii.
Melline postanowiła, że nie pozwoli mu się zbyć. Zebrała się na odwagę, aby zadać nurtujące ją pytanie. Nie wiedziała, co może usłyszeć, ale spokój Kiliana zdradzał, że musi coś wiedzieć, a ona nie zamierzała odpuścić.
— O co chodzi z tym magiem cienia? — Chciała, aby jej głos brzmiał beztrosko, ale zdradziło ją niechciane drżenie, które niespodziewanie wdarło się w słowa.
Mag westchnął i uniósł dłonie, aby rozmasować sobie skronie. Melline nie była pewna, czy faktycznie rozbolała go głowa, czy może chciał zyskać na czasie. Kolejny dowód, że chciał coś przed nią ukryć.
— A więc jednak nie zależało ci na spotkaniu ze mną, tylko na informacjach? — Kilian wykrzywił usta, udając przygnębienie.
Melline oparła się o blat kuchenny. Nie pozwoli, aby zamienił to wszystko w żart. Będzie uparta, aż osiągnie swój cel.
— Nie wymigasz się od odpowiedzi.
— Jesteś zła — zauważył mag. Czyżby zdradził ją wyraz twarzy? Ten chłopak zdecydowanie za dobrze odgadywał jej nastrój. — Ale na mnie? Przecież ja nie miałem z tym nic wspólnego. — Nie podniósł głosu. Melline wyczuła, że nie jest także zły. Chciał wybadać, czego od niego oczekiwała.
— Nikt mi nic nie powiedział na ten temat. — Uniosła dłonie, które opadły z ciężkim westchnieniem ukazując bezradność, w jaką popadła. — Każdy, kogo pytałam, mówił, abym o tym zapomniała i o Alu też, bo ona już nie wróci, ale ja nie chcę tego tak zostawić, rozumiesz? Wiem, że ty coś wiesz. — Była przekonana o prawdziwości swoich słów i chciała poznać prawdę. Teraz! Natychmiast! — Ale jeśli ty nic mi nie powiesz, pójdę do sali Kręgu. Może jakiś mag odpowie na moje pytania. — W ostatnich słowach niemal dało się czuć desperację, jaka nią targała.
Kilian niemal niezauważalnie poruszył się na krześle.
— Nie rób tego — powiedział spokojnym, ale stanowczym głosem. Z jego twarzy wyczytała troskę, a może i strach. — Wiem, że wśród magów Kręgu panuje poruszenie, od kiedy Alu do nich poszła. Wydaje mi się, że nie są do niej przychylnie nastawieni. Wydaje mi się — zaakcentował kolejne słowa, aby upewnić się, że do Melline na pewno dotrze ich sens — że to właśnie przez tę sprawę z magią cienia.
Kilian przerwał na chwilę, dając dziewczynie czas na przemyślenie tego, co powiedział. Próbował jej przekazać, że to, co zrobiła Alu, jest przeciwne Kręgowi, a może i władzy.
— Proszę cię — podjął, gdy zobaczył, że dziewczyna milczy, zaciskając usta. — Nie idź do nich. Mogą cię źle potraktować. Myślałem, że Alu coś ci mówiła, ale skoro nie, to zostaw tę sprawę, tak jak radzą ci inni. Jestem pewien, że ona wie, co robi i sobie poradzi.
Wstał z miejsca i spróbował do niej podejść, ale wyciągnęła dłonie przed siebie, chcąc oddzielić się od niego. Zrozumiał, że potrzebuje przestrzeni i nie zbliżył się.
— Więc nie chcesz mi pomóc? — Chciała, aby jej głos brzmiał spokojnie, nic jednak nie mogła poradzić na to, że jej ton stał się podniesiony. Drżała, ale nie ze strachu, a z gniewu. On coś wiedział i postanowił jej tego nie wyjawić! Miała go za przyjaciela, a on postanowił odprawić ją bez podania odpowiedzi! Widać zbyt szybko go oceniła. I zdecydowanie zbyt pozytywnie.
— Mel uspokój się — poprosił Kilian. Choć nie ruszał się z miejsca, jego postawa wyrażała wiele emocji. Na pierwszy plan wysuwał się smutek. Ona jednak nie zwracała na to uwagi, chciała jedynie poznać odpowiedzi. Czy tak wiele wymagała?
— Chciałeś przyjaźni, więc przyjaźń powinniśmy zacząć od szczerości — wyszeptała głosem pełnym goryczy. Ona również tego chciała, ale skoro on zamierzał ją zdradzić, skoro postanowił zataić przed nią tak ważne informacje, on tym przyjacielem nie będzie! Już woli być sama niż zadawać się ze zdrajcą!
Kilian westchnął i przeczesał dłonią włosy, jakby szukając odpowiednich słów, którymi mógłby ją uspokoić.
— Zrozum, magowie nie są sobą. Oni się boją, słyszysz? Sami magowie Kręgu boją się, od kiedy Alu zeszła do podziemi.
— Więc powiedz mi dlaczego? — Dziewczyna skrzyżowała ramiona. Jej nieugięty wzrok mówił jedno, że nie odpuści.
Uzdrowicielka stała nieugięta, wyniosła i pewna siebie, gotowa w każdej chwili wyprosić go za drzwi, aby już więcej nie spotkać, gdyby zaistniała taka konieczność. Trwali tak dłuższą chwilę tocząc ze sobą niemy spór.
Po chwili Kilian sapnął i odwrócił się, wracając do stołu.
— Diablica — szepnął cicho, myśląc, że Melline tego nie słyszy. Uzdrowicielka uśmiechnęła się, a w jej wnętrzu rozszalał się ogień. Wygrała!
Chłopak opadł na krzesło. Podparł się dłonią i wbił wzrok w Melline.
— Dobrze — zaczął bez cienia wesołości. — Opowiem ci wszystko, co wiem, ale proszę cię, usiądź. Porozmawiajmy na spokojnie.
Melline stała wpatrzona w niego. Zmrużyła swoje zielone oczy i z kocią gracją zbliżyła się do maga. Kolejny element jej gry. Widziała, że ma go w garści w chwili, gdy speszyła go do tego stopnia, że musiał odwrócić wzrok. Usiadła po drugiej stronie dębowego stołu i z gracją poprawiła długą suknię.
— Więc słucham — odparła z triumfalnym uśmiechem osoby, która właśnie wygrała najcięższą bitwę swojego życia.
Zmierzył ją ostrym spojrzeniem, zły, że zmusiła go do tej rozmowy. Zły na siebie, że tak na niego działała. Była niebezpieczna.
Westchnął, po czym podjął rozmowę:
— Wydaje mi się, że z jakiegoś powodu im zagroziła, choć żadne wyjaśnienia nie przychodzą mi na myśl.
Melline popatrzyła w stronę okna. W oddali majaczyły już ciemne chmury. Która była godzina? Jak długo była w lecznicy? Z tego wszystkiego straciła poczucie czasu.
— Jak niby moja siostra mogłaby zaszkodzić Kręgowi? — Jej głos był już niemal spokojny. Teraz jednak w jej głowie panowała burza spowodowana nowymi informacjami, które mogła zdobyć. Kim był mag cienia? Co wiedział Endril i co przekazał jej siostrze? Dlaczego magowie Kręgu zaczęli się bać? Na te pytania musiała poznać odpowiedź.
Jednak Kilian nie odpowiedział. Zamiast tego powiedział coś całkiem odmiennego:
— Musisz zrozumieć, że to, co ci teraz powiem, jest ścisłą tajemnicą. Nie są to informacje pewne ani źródła historyczne, ponieważ nie jesteśmy w stanie dowieść ich prawdziwości. Jest to opowieść o Wiekach Ciemnych, a więc historia na pograniczu baśni i legend. — Popatrzył na nią wzrokiem, w którym czaiła się ukryta prośba. Prosił ją, aby przed nikim nie zdradziła się z tym, że o tym wie, że to on zdradził jej te informacje. Skinęła głową, aby zapewnić go, że jego tajemnice są u niej bezpieczne. — Tą wiedzą dysponują jedynie osoby na najwyższych szczeblach władzy — kontynuował, nabrawszy już pewności siebie. — Wie o tym oczywiście król, najwyższy kapłan, najwyższa uzdrowicielka, generał sił zbrojnych. Jednak jest to domena magów, stąd najbardziej są z tym związani najwyższy mag oraz magowie Kręgu. Mój ojciec w młodości był uczniem jednego z magów Kręgu i to od niego dowiedział się o tym wszystkim, a ojciec przekazał to mnie. — A teraz ona zmusiła go, aby wyjawił te tajemnice jej.
I on to zrobił. Opowiedział jej wszystko, o czym on sam wiedział. To, co król i zwierzchnicy szkół starali się ukryć, ponieważ nie ufali innym. Ponieważ istniały siły, które mogłyby zachwiać niestabilnym światem, gdyby dostały się w niepowołane ręce.
Opowiedział jej historię magów cienia.
6.
Setki lat temu, gdy Stary Świat był jeszcze młody, trzynaście bogiń żyło wśród śmiertelników dopełniając dzieła stworzenia. El’Riel i jej córki, przywdziawszy postać ludów tego świata, żyły wśród pierwotnych ras, opiekując się nowo powstałymi krainami. Budziły ze snu zwierzęta, aby rozmnażały się na świecie. Sadziły pierwsze nasiona drzew i wszelkich roślin, które przyniosły ze sobą ze Sfery Nieśmiertelnych. Uczyły pierworodne rasy, których imion już dawno zapomniano, mowy i sztuki przetrwania. Przekazywały wszelkiemu stworzeniu cel, do którego zostało powołane.
Choć śmiertelnicy nie znali prawdy o pięknych kobietach, które spotykali, wyczuwali, że nie są one zwykłymi śmiertelniczkami. Emanowały swojego rodzaju aurą, każda inną i tak różną od tego wszystkiego, co znali do tej pory.
Pewnego dnia kobiety zadecydowały, że świat potrzebuje cząstki boskości, aby mógł się w pełni rozwijać. Aby był piękniejszy i mógł świadczyć o mocy swoich stwórców. Boginie dysponowały niewyobrażalną mocą, która nie opuściła ich nawet po zejściu do Sfery Śmiertelników. Spotykały istoty godne posiadania tej siły, którą nazywały magią i tę potęgę postanowiły przekazać tym, których wybrały, uważając, że są godni.
Nadilie, panująca wśród wszelkich wód płynących i wolno stojących. Królowa nad wszelką fauną morską. Skąpana w pianach wód i rwących falach. Mogąca sprowadzić powodzie i zatopić cały świat jednym skinieniem palca.
Jej bliźniacza siostra Sentine, o której legendy głoszą, że gdy zeszła na ziemię za swoją matką, zakochała się w śmiertelnym mężczyźnie. Jednak było to naruszeniem boskiego prawa. Mieszkańcy Sfery Nieśmiertelnych nigdy nie powinni łączyć się ze śmiertelnikami. Było to wbrew naturze. Zbyt się różnili, aby taki związek miał szansę bytu. Pewnej nocy więc, gdy leżeli spleceni w miłosnym uścisku, kara Najwyższej spadła na Sentine. Bogini, dotknięta mocą, której nie mogła się przeciwstawić, straciła panowanie nad własną magią. Sentine wlała ognisty żar, nad którym panowała, w serce swojego ukochanego paląc go od środka. Mężczyzna zginął w straszliwych męczarniach, a Sentine nigdy nie pogodziła się z losem, który niezamierzenie na niego zesłała. Już na zawsze pozostała Pogrążoną w Żalu.
Następnie swoje moce dla śmiertelników postanowiły ofiarować Cassera, Pani Ziemi oraz Verumia, Pani Powietrza. Te cztery boginie wyruszyły w świat, aby szukać osób godnych piastowania mocy nieśmiertelnych. Szukały pierwszych adeptów, których mogły nauczać mocy żywiołów. Z czasem ta dziedzina magii stała się najbardziej popularną. Rozprzestrzeniła się po całym Starym Świecie, a chętnych do jej zgłębiania wciąż przybywało. A były to czasy, gdy same boginie naznaczały pierwszych magów. Później ta powinność przeszła w ręce natury i genów.
Takie były losy czterech z Wielkiej Dwunastki. O losach innych wiadomo, że Amadie, obdarzona mocą panowania nad miłością, skupiła wokół siebie pierwsze Kapłanki Księżyca, aby mogły poświęcić się służbie Księżycowej Pani. Mallenie, wraz ze swoimi uczniami nieustannie wędrowała, aby zapełnić świat zróżnicowaną florą morską i lądową. Jako że odpowiadała również za zioła, często modlili się do niej uzdrowiciele.
Wśród boskiego hufca El’Riel znalazły się także Letani patronująca zwierzętom i opiekująca się nimi. Nie zabrakło także Plerumy, Strażniczki Magicznych Pieśni oraz wróżbitki Serepentin.
Jednak wśród córek El’Riel znalazły się również takie, których moc mogła okazać się zbyt potężna, a może także zgubna.
Było ich trzy. Obdarzone najpotężniejszą magią, którą przewyższała jedynie moc samej El’Riel. Najgłośniej mówiło się o Gerumi, Pani Śmierci. Jej magia szybko rozeszła się, głównie po krajach wschodnich, które po zakończeniu Wojny Tytanów, kiedy to Stary Świat rozpadł się na wiele mniejszych części, tworząc Dal’Coran, przyjęły nazwę Księstwa Akherum. Jednak wyznawcy Gerumi nie potrafili należycie korzystać ze swej magii. Przywołując zmarłych do życia, tworzyli przerażające potwory. Tylko moc Tytanów była w stanie zniweczyć mroczne ambicje nekromantów, którymi się stali. Ta dziedzina magii jako pierwsza została zakazana, choć pogłoski niosą, że daleko za oceanem nadal czają się jej adepci, którzy w mrokach Akherum kultywują tradycję przodków, tworząc swoje zastępy zmarłych.
Drugą, której praktykowanie było surowo karane była magia czarnoksięska, którą sprowadziła Czarna Emarra. Przez wiele stuleci czarnoksiężnicy nikomu nie szkodzili. Świat zaczął się ich obawiać na początku Trzeciej Ery, kiedy to Quarshar, korzystając ze swej potężnej mocy, podczas Wielkiej Wojny niemal doprowadził do wymarcia wszystkich elfów na Dal’Coranie. Od tego czasu starano się zapomnieć zarówno o najpotężniejszym czarnoksiężniku, jakiego widział świat, jak i o samej czarnej magii.
Ostatnią z tych, które zeszły do Sfery Śmiertelników, była Lypphe. Ta, Która Sprawuje Kontrolę. Sama El’Riel postarała się, aby wieści o jej magii zostały szybko zapomniane. Gdy zobaczyła, kim stali się pierwsi uczniowie Lypphe, doprowadziła do ich szybkiej śmierci, aby zło nie rozeszło się na cały świat. Tak więc tysiące lat po opuszczeniu świata przez trzynaście bogiń, magia Lypphe została niemal całkowicie zapomniana. Jedna noc przesądziła o tym, że prawdę znają nieliczni.
Lypphe, widząc, co jej magia zrobiła ze światem, prosiła El’Riel, aby ta zniszczyła swą córkę, a wraz z nią całą jej moc, której resztki wciąż się tliły gotowe do przebudzenia w każdej chwili. Jednak Najwyższa odmówiła. Widząc potencjał, jakim Lypphe obdarzyła śmiertelników, postanowiła pozostawić im tę magię. Jednak ograniczoną.
Ostatniej nocy przed ich odejściem do Sfery Nieśmiertelnych, ciemności rozświetliła niesamowicie jasna pełnia księżyca. Zdawało się, że cały świat zatrzymał się w czasie, gdy trzynaście bogiń uklękło w kręgu, przed jednym z miejsc kultu El’Riel. Niewielkiej jaskini w głębi Nieskończonej Puszczy. Przez całą noc niebo przecinały błyskawice, choć nie było słychać grzmotów. W najdalszych zakątkach kontynentu można było usłyszeć piękny śpiew istot niepochodzących z tego świata.
Gdy nastał poranek, wszelkie istoty Starego Świata wyczuły, że bogiń już wśród nich nie było. W ciągu kolejnych miesięcy rozeszły się wieści o tym, że w miejscu kamiennej świątyni El’Riel wyrosły olbrzymie, granitowe wrota pokryte magicznymi runami, które zagrodziły drogę w głąb jaskiń. Na ołtarzu ofiarnym leżały natomiast klucze.
Przez tysiąclecia świat się zmieniał. Jedne wojny się kończyły, inne zaczynały. Na świat spływały kolejne klęski, powodzie, pożary. Wielki kontynent, jakim był Stary Świat, rozpadł się, ustępując miejsca rozsianemu po całej planecie Dal’Coranowi. Stulecia mijały, ale Wrota trwały nadal.
Legenda Wrót Ciemności była przekazywana najpierw wśród ras Pradawnych, następnie wśród elfów z pokolenia na pokolenie.
Aby nie zapomnieć. Aby ci, którzy są godni, mogli przejść przez te wrota. I tak się działo. Ci, którzy znali sekret bacznie obserwowali magów, oceniając, który z nich może podołać boskim wyzwaniom, jakie pozostawiły po sobie Lypphe i El’Riel. Powołano specjalną funkcję Opiekuna, który miał dzierżyć klucze i przepuszczać przez Wrota tylko tych, którzy prawdziwie tego chcieli. Ponieważ cena mogła być straszna. Można było posiąść zapomnianą magię Lypphe, lecz w przypadku klęski koniec był gorszy od samej śmierci.
Nikt tak naprawdę nie wiedział, co znajdowało się po ich drugiej stronie. Ci, którzy wrócili, twierdzili, że złożyli przysięgę milczenia. Nikomu więc nic nie przekazali. Legendy głosiły, że w głębinach góry żyły krwiożercze potwory, które można było wypuścić na wolność, gdy Wrota były otwierane. Inni, że sam mag w momencie, gdy je przekraczał, stawał się potworem. Prawdę znali jednak tylko ci, którzy przeżyli, a tych było niewielu na przełomie tysięcy lat.
Tysiące lat po stworzeniu Wrót, na miejscu dawnej świątyni El’Riel, elfowie zbudowali swoje miasto. Zrobili to, aby chronić sekretów bogini i nie dopuścić, aby magia przeszła w niepowołane ręce. Przez te wszystkie lata kolejni śmiałkowie zagłębiali się w czeluść jaskiń pod Kata-nilem, chcąc przejść testy, które zostawiły po sobie boginie. I było tak nadal. I będzie to trwało po kres świata, kiedy Wrota Ciemności powrócą we władztwo nieśmiertelnych.
Kilian zamilkł wpatrzony w Melline. Dużo czasu minęło, odkąd usiadł z nią na obitych czerwoną skórą sofach w salonie, aby opowiedzieć jej historię magii. Tą, która była trzymana w tajemnicy, aby uniemożliwić wykorzystanie jej do czynienia zła, co mogło się wydarzyć, gdyby wieść o potencjale, jaki został ukryty pod pałacem Kata-nilu dotarła do uszu tych, w których sercach tliło się zło.
Melline oplotła dłońmi kolana, przyciągając je do siebie. Długa suknia zawisła kilka milimetrów nad wyłożoną drewnianymi panelami podłogą. Oparła policzek na dłoni wpatrzona w magiczny ogień świec zwisających pod sufitem.
Nie ukrywała zaskoczenia opowieścią, którą właśnie usłyszała. Mało osób znało tę historię. I tak powinno pozostać. Kilianem wciąż targały wątpliwości, czy aby dobrze postąpił, mówiąc o tym właśnie jej. Przecież nie wiedział, co ona może zrobić z tą wiedzą. Był zauroczony. Zaślepiony do tego stopnia, że dla niej mógł złamać wszelkie zasady, a potem żałować. Tak, jak teraz. Tak bardzo żałował, że do tego wszystkiego doprowadził. To była jego wina.
— Skąd Alu się o tym dowiedziała? — spytała, przerywając milczenie Melline. Spodziewał się tego pytania, przecież wszyscy wiedzieli, że magowie Kręgu nie ufają Alu i nigdy by jej sami o tym nie powiedzieli.
— Od waszego ojca, przecież był jednym z magów Kręgu — rzekł, wytrzymując wściekłe spojrzenie, jakim omiotła go Melline. — Mówi się nawet, że Endril w młodości poznał poprzedniego maga cienia. — Wzruszył ramionami. To było wszystko, co wiedział, ale było to prawdą, powiedziała mu o tym sama Alu. Po raz kolejny naszły go myśli, czy aby nie mówiła więcej jemu niż siostrze.
— Kim był ten mag? Jaką magią dysponował?
— Nikt tego nie wie. I nie patrz tak na mnie — bronił się, widząc, że Melline gotowa jest znów ofuknąć go za kłamstwo. Na szczęście nic nie powiedziała. — Podobno magią Lypphe mieli dysponować Tytani. Z tego, co wiem, poprzedni mag cienia nie korzystał ze swoich zdolności. Zasiadał na Trybunie i był sędzią. Potrafił znaleźć dowody przeciwko podejrzanym o różne zbrodnie, którym wcześniej nikt nie mógł nic udowodnić.
— Ciekawe… — zastanawiała się na głos.
Musiał przyznać jej rację. Ta sprawa również jemu wydawała się bardzo ciekawa.
— Pamiętaj Mel, że o Wiekach Ciemnych wiemy tyle, co nic. Nie bez powodu zostały tak nazwane. Dla wielu badaczy i historyków te wydarzenia nigdy nie miały miejsca, są tylko wytworem naszej wyobraźni. Nie dysponujemy nawet księgami historycznymi, które opisywałyby tamten okres. Żadnych kronik, żadnych pamiętników, żadnych reliktów archeologicznych. Zupełnie nic. Te księgi, w których są jakiekolwiek wzmianki o Wiekach Ciemnych i Erze Tytanów przypominają bardziej baśnie opowiadane dzieciom przed snem.
— Być może — mruknęła zamyślona Melline. — Wrota jednak istnieją. Magowie czegoś się boją. Wspominałeś też, że są ludzie, którzy wracali z podziemi odmienieni.
Kilian zbył jej wywód machnięciem ręki.
— Równie dobrze sami magowie sprzed lat mogli wymyśleć jakieś testy i ubrać je w legendy sprzed wieków. Z tak dobrym skutkiem, że uwierzyli w to nawet magowie Kręgu.
— Uznajmy jednak, że ta historia jest prawdziwa — naciskała Melline, nie pozwalając na zmianę tematu. — Co w takim razie z potworami? Tymi, które mają żyć w głębi jaskiń.
— Nikt nic na ten temat nie wie — wzruszył ramionami. – Według legendy mają strzec źródła mocy i dopuszczać do niego tylko osoby godne. Mają testować, zagrażać, być może nawet zabijać — dodał, nie patrząc kobiecie w oczy. Sam często zastanawiał się nad tym, co Alu spotka na swojej drodze. Ostrzegał ją przed tym, prosił, żeby tego nie robiła, ale nic nie było w stanie odwieść jej od już podjętej decyzji. — Może to o to boi się Krąg — kontynuował, widząc, że dziewczyna się nie odzywa. — Może boją się, że uwolni starożytne potwory albo, że sama stanie się zagrożeniem. — Ta myśl również jemu wydawała się prawdopodobna. Melline w zamyśleniu pokiwała głową.
— Może, ale chyba sam w to nie wierzysz? Jeżeli faktycznie się boją, to boją się jej, ponieważ nie wiedzą, jak wykorzysta tę moc, o ile jej się powiedzie. Starożytną magię, o której być może sami mało co wiedzą.
Nie zaprzeczył.
— Więc ojciec wysłał ją tam, ponieważ czuł, że da radę. Chciał, żeby spróbowała i udowodniła swoją siłę — mówiła bardziej do siebie, niż do niego.
— Mnie też się tak wydaje.
— Jednak mówisz, że już wcześniej to miało miejsce. Że magowie schodzili tam, przechodzili testy i pozostawali w mieście. — Ponownie skinął głową. — Więc dlaczego boją się akurat jej? Ona nigdy nikomu nie zaszkodziła, nigdy nie była agresywna. Jest mądrą osobą, która zna potęgę magii i wie, że ona może być destrukcyjna! — ostatnie słowa niemal wykrzyczała. Ogarniała ją rozpacz, niemoc, z którą nie mogła sobie poradzić, ponieważ nie znała odpowiedzi.
— Ponieważ nie znają prawdy o niej — rzekł, całkowicie ją tym zaskakując.
— Prawdy?
— Tak, prawdy. Prawdy o elfce, która żyła z matką i babką nad brzegiem morza, ale zna rzeczy, których nawet uczeni Kata-nilu nie wiedzą i nie może wyjaśnić, skąd je zna.
Widząc, że dziewczyna nie rozumie, do czego dąży, wstał i podszedł do komody, na której wcześniej zostawił książkę, Genealogia Kaylashee.
Podał ciężki tom Melline.
— Rodowody elfich rodów — rzekła bez zastanowienia, w końcu wiele razy widziała ten tom u Alu, choć sama nigdy nie była nim na tyle zainteresowana, żeby przeczytać coś więcej niż tytuł.
— Przypatrz się uważnie.
Zbliżył się, aby pokazać jej fragmenty, które uznał za istotne. Był tak blisko niej, że aż czuł ciepły oddech dziewczyny na swojej skórze i zapach słodkich perfum przypominających na myśl owoce pomarańczy.
— Co to jest? — spytała, widząc, że obok wersów zapisanych w języku Kaylashee, następowały inne, których nie rozumiała.
Kolejne kartki były wypełnione malunkami i pismem, które na pierwszy rzut oka mogło się wydawać runicznym, ale różniło się od niego. Tajemnicze znaki, które wiły się na karcie i przecinały, tworząc nieprawdopodobne wzory.
— Jest to księga, którą Alu dostała od Endrila — począł wyjaśniać. — Jak trafnie zauważyłaś, są to elfie rodowody. A dokładniej, rodowody wszystkich ras elfich sprzed Trzeciej Ery Świata, z których większość została zmieciona z powierzchni ziemi wraz z Wielką Wojną. Jak trafnie zauważyłaś, ich historia została zapisana w dwóch językach. — Widząc, że Melline już chciała o coś spytać, pospieszył z wyjaśnieniami, wyprzedzając ją. — Pytałem Alu, pytałem rodziców. Nikt nie był w stanie mi wyjaśnić, co to za język ani nawet jakim systemem znaków został zapisany. Niemniej — tu zrobił pauzę — Alu zna ten alfabet. Sama mi o tym powiedziała.
Wiedział, że jego przyjaciółka ma jeszcze inne księgi pisane w tym starożytnym alfabecie. Zapytał ją kiedyś, skąd go zna. Powiedziała, że nie pamięta. Że od zawsze znała. Widział także, że robiła notatki, kreśląc znaki w tym samym stylu. Zapewne, aby nie zapomnieć. Może coś ukryć? Opowiedział o tym wszystkim Melline, która kręciła tylko z niedowierzaniem głową. Wiedział, że ta prawda może być trudna do zaakceptowania. Jej siostra miała tajemnice. Zapewne skrywane nieświadome, ale musieli przyznać, że nie była zwykłą elfką.
— A dlaczego czytała akurat tę książkę? — Kilian usłyszał dźwięk jej głosu, który wyrwał go z zamyślenia.
— Wydaje mi się, że przeglądała ją, zanim zeszła do podziemi. Wydaje mi się, że szukała odpowiedzi na pytania, które gnębią także i ją.
Melline otwarła usta, ale nic nie powiedziała. Wiedział, że zrozumiała, do czego dążył. Że Alu chciała się dowiedzieć, skąd pochodzi.
— Czy oni o tym wiedzą? — Melline nie musiała dodawać, kogo miała na myśli. Tylko magowie Kręgu mogli wykorzystać taką wiedzę dla swoich celów.
Mag zamyślił się.
— Nie sądzę — powiedział powoli. — To by było bardzo niebezpieczne. Nie sądzę, aby Endril komukolwiek o tym powiedział, tym bardziej Kręgowi. Wydaje mi się, że samej Alu nawet myśl o tym wydałaby się niedorzeczna — skwitował swój wywód uśmiechem. Jednak Melline daleko było do śmiechu, wpatrywała się przed siebie niewidzącymi oczami, jakby głęboko nad czymś myślała. — Pewne jest, że gdyby Krąg wiedział, skąd ona pochodzi, albo kazałby jej opuścić miasto, albo by jej zaufał.
Tak, to wydawało się sensowne.
— A ona? Czy ona zna prawdę?
Zaprzeczył, ale nie dlatego, że nie wiedziała, ale dlatego, że on nie miał pojęcia, jaka była prawda.
Była już późna noc. Kilian wyszedł kilka godzin wcześniej, a ona, nie mogąc spać, usiadła na łóżku i sięgnęła po Genealogię Kaylashee, leżącą na szafce obok.
„Czy znalazłaś to, czego szukałaś?” — skierowała nieme pytanie do swej siostry.
Przekręcała kolejne karty księgi. Wiele z nich było dla niej nieczytelne ze względu na nieznany język. Z tych, które zdołała odczytać, wywnioskowała, że opisywały nieznane jej rasy elfów, a nawet ich cechy charakterystyczne, religię, miejsce zamieszkania. Całe kompendium wiedzy o elfim ludzie.
Czemu ta księga nie trafiła do biblioteki? A Endril? Skąd on ją miał?
Tak wiele niewiadomych, tak wiele tajemnic.
Czuła, że Alu coś odkryła. To coś musiało być zawarte w tej księdze, wśród znaków, których znaczenie nie było tajemnicą dla jej siostry, musiały pojawić się informacje, które sprawiły, że Alu zdecydowała się zmienić swoje życie i odejść od nich.
Postanowiła rozwikłać tę tajemnicę. Musiała wiedzieć, co było aż tak straszne, że kazało Alu podjąć tak wielkie ryzyko. A nie wątpiła, że musiało to być coś okropnego. Coś, co siostra przed nią ukryła.
Z trzaskiem zamknęła księgę, a jej oczy świeciły się, odbijając płomienie świecy. Znów poczuła to uczucie. Ogień w swoim wnętrzu, który musiała stłumić. A jedyną możliwością na uciszenie oszalałych płomieni było działanie. Musiała zacząć coś robić.
7.
Dawno nie była tak spokojna. Panująca wokół cisza koiła ją i usypiała. Alu wiedziała, że się obudziła, jednak czuła tak błogi spokój, że nie chciała otworzyć oczu. Marzyła tylko o tym, aby pozostać w tej krainie snów, zsyłającej błogie ukojenie, otulającej niczym opiekuńcze ramiona niosące cichą obietnicę ucieczki od trosk.
I trwać.
Trwać tak choćby jeszcze krótką chwilę.
Jej ciało unosiło się i opadało w spokojnym rytmie dyktowanym przez leniwe wody rzeki. Słyszała odgłos płynącej wody, gdzieś blisko, tuż za uchem. Chłodne powietrze przenikało pod materiał płaszcza, delikatnie muskając jej ciało. Jej dopasowane ubranie nie mogłoby zostać uznane za dobre okrycie przed chłodem, jednak jej to nie przeszkadzało. Lubiła chłód i z trudem znosiła wiecznie upalne dni, jakie panowały w północnej Kalendii. Nie zmieniały tego nawet deszczowe miesiące w środku roku, kiedy to większość mieszkańców narzekała na dokuczliwe ochłodzenie.
Dla Alu zawsze było zbyt gorąco.
Kolejny chłodny powiew.
„Jeszcze raz” — prosiła, jakby na nowo odkrywając dawno zapomnianą radość z życia.
Czerpała błogą przyjemność także dlatego, że wreszcie zniknął ból głowy. Początkowo sądziła, że to przez adrenalinę. Teraz jednak była pewna, że to za sprawą tego chłodu, który czule ją obejmował.
Alu nie wiedziała jak długo spała. Z trudem przypomniała sobie, gdzie się znajduje. Nawet nie pamiętała, kiedy zasnęła. To był jej błąd. Nie powinna tracić czujności. Nie wtedy, gdy nie wiedziała, co na nią czyha. Dobrze pamiętała, jak walczyła z narastającym pragnieniem snu. Nie chciała ulec, wiedziała, czym to grozi, jednak zmęczenie okazało się silniejsze.
Poddała się.
Nieświadoma tego, co robi, odpłynęła w świat snów. Teraz gdy powróciła do rzeczywistości, ciężko było jej pożegnać spokój, jakiego długo nie odczuwała. Nie chciała tego tracić.
I ten chłód… Nie pamiętała czy kiedykolwiek doznała czegoś równie przyjemnego. Do tej pory nie przypuszczała, że powietrze może być takie orzeźwiające i pokrzepiające.
Czuła ciężar na powiekach, gdy nagle coś się zmieniło. Jej serce zaczęło szybciej bić, choć sama nie wiedziała dlaczego, a jej oddech przyspieszył. Myśli, w których do tej pory gościła harmonia, zaczęły się mieszać, chaotycznie krążyć w jej umyśle.
„Uspokój się” — próbowała zapanować nad sobą, choć sama nie wiedziała, co było powodem nagłego stanu niepokoju, jaki ją ogarnął.
Wiatr się zatrzymał.
Zaraz po tym, jak sobie uzmysłowiła, że chłód ją opuścił, usłyszała dobiegający z daleka krzyk, po którym nastąpiły kolejne, przerywane dźwiękiem brzmiącym jak odgłos kamieni spadających ze stropu.
Otworzyła oczy i szybko się podniosła zmartwiona, że mogą ją przygnieść spadające głazy. Dookoła panował półmrok, oświetlany cienkimi wiązkami światła przebijającymi się przez kamienny strop. Uzmysłowiła sobie, że wciąż znajduje się na łódce, co ją uspokoiło. Przynajmniej nic się nie stało, gdy spała. Jednak łódka już nie płynęła. Fale rzeczne wbiły ją w zagłębienie pomiędzy dwoma skałami i nerwowo nią poruszały. Wszystko wskazywało na to, że dobiła do drugiego brzegu czegoś, co wyglądało na podziemną rzekę. Choć możliwe, że prąd zawrócił łódkę z powrotem w stronę, z której przybyła.
Miała nadzieję, że nie.
— To cud, że prąd nie rozbił łodzi o skały — szepnęła, przyglądając się ostro zakończonemu brzegowi, przy którym się zatrzymała.
Kolejny głuchy grzmot przypomniał jej o zagrożeniu. Złapała się jednej ze skał i uważając na podmoknięte podłoże, wyszła na brzeg. W tej chwili doceniła przylegające ubranie złożone z obcisłych spodni i podkoszulka, które ubrała, wychodząc tego ranka z komnaty. W innym stroju zapewne byłoby jej ciężko wspinać się po tych skałach. Wygaszona wiele godzin wcześniej pochodnia leżała na skraju łodzi, w miejscu, do którego dochodziła woda. Zamoczona nie nadawała się już do użytku, przez co dziewczyna musiała wysilać wzrok, aby widzieć coś w ciemnościach.
Alu usłyszała słaby odgłos butów stukających o posadzkę. Odwróciła się w stronę, z której dochodził. Stała na otwartej przestrzeni, która ciągnęła się wzdłuż rzeki z jednej strony oraz chropowatymi skałami z drugiej. Na końcu, niedaleko od niej, zauważyła, że droga zakręcała, jednak ściana zasłaniała to, co było po drugiej stronie.
Rozejrzała się dookoła. To była jedyna droga. Nie mając innego wyboru, ruszyła przed siebie, chroniąc się w cieniu skał na ile tylko było to możliwe.
Na pierwszy rzut oka ściana jaskini niczym się nie wyróżniała, gdy jednak podeszła bliżej ujrzała wyryte w skałach postaci. Wyraźnie widoczne, o niezatartych konturach, choć biorąc pod uwagę styl rzeźbiarski, musiały być wiekowe. Jakby nie dotknęła ich niszczycielska ręka czasu.
Kobiety i mężczyźni z płaskorzeźb zostali przedstawieni bez ubrań. Byli podobni do ludzi, jednak coś w ich wizerunkach mówiło, że jednak nimi nie byli. Szerokie korpusy zgarbione w geście poddaństwa. Zwiotczałe mięśnie będące śladem po dawnej sile. A te oczy…
Alu znieruchomiała, gdy uzmysłowiła sobie, na co patrzy.
— Na boginię, krasnoludy.
Przeczytała wiele książek i podań zgromadzonych w Kata-nilu. Jednak żadna z nich nie zawierała wizerunków i malowideł z Pierwszej Ery Świata. Żadna nie pokazywała, jak tamte wydarzenia wyglądały, jak mieszkańcy Starego Świata wyglądali. Były jedynie słowa. Słowa, na których uczyły się kolejne pokolenia, a w tym również i ona.
Teraz jednak dane jej było ujrzeć obraz.
Roztaczały się przed nią prymitywne płaskorzeźby o kanciastych kształtach, z których wszystkie, jeśli dobrze oceniła, przedstawiały Erę Tytanów. Erę świata przez wielu uważaną za jedynie legendę.
Z każdym jej krokiem ożywały tłumy krasnoludów, które ustawiały się w kolejce do swoich panów, aby im służyć. Na końcu wijącego się węża złożonego z krasnoludzkich ciał stały dwie postaci wyróżniające się na tle innych.
Tytani.
Istoty tak enigmatyczne i tajemnicze, że ciężko było uwierzyć, aby istniały naprawdę.
Te dwie postaci przedstawiono jako o wiele większe. O potężnej budowie i stalowych, nieugiętych spojrzeniach. Dodatkowo jako jedyne na płaskorzeźbach zostały naznaczone kolorowymi barwnikami mającymi na celu nadanie im odpowiedniej rangi. Ciarki ją przeszły na sam ich widok. W jej wyobraźni obraz ożywał. Widziała, jak Tytani dotykali krasnoludów i widziała tych, którzy już zaprzysięgli swą służbę. Wpatrywali się w nią pustymi oczami. Jej dłoń zadrżała. Dotknęła kamiennych postaci, wyobrażając sobie, jak wyglądali w dniach, poprzedzających Wojnę Tytanów. Ograbieni z wolnej woli, bez celu i nadziei.
Odebrano im wszystko.
Przedstawiona na kamiennej ścianie scena urwała się, pozostawiając lity kamień. Wtedy też Alu poczuła, że chłód bijący od strony rzeki słabnie i robi się coraz cieplej. Musiała już zajść daleko, choć gdy się odwróciła, widziała jedynie ciemność i przebłyski migotającego o taflę wody światła. Wciąż słyszała ciche odgłosy kroków.
Nie miała wątpliwości, że ktoś ją śledził.
W oddali ciągle rozbrzmiewały odgłosy rozpadających się skał, po których następowały wzmagające się krzyki i wołania o pomoc. Nie widziała jednak nic nadzwyczajnego.
Coraz częściej pojawiały się w jej umyśle przypuszczenia, że ktoś się nią bawi. Ingeruje w jej postrzeganie.
Okryła się płaszczem, chcąc pohamować drżenie spowodowane nieznanym, w którego stronę zmierzała. Oszacowała spojrzeniem jaskinię. Kamienie wyglądały na stabilne i nic nie wskazywało na to, że miały runąć. Przywołała kulę ognia, która leciała blisko jej ramienia, tak aby nie podpalić materiału, ale jednocześnie wystarczająco blisko, aby mogła się nią posłużyć, gdyby potrzebowała obrony.
Okazało się, że korytarz prowadził o wiele dalej, niż początkowo sądziła. Szła nieprzerwanie i wydawało jej się, że odległość, jaką przebyła, nawet się nie zmniejszyła. Po dłuższej chwili stwierdziła, że jest już niedaleko miejsca, w którym droga zakręcała. Wtedy też uzmysłowiła sobie, że odgłos kroków staje się coraz wyraźniejszy. Coraz bliższy.
Czy ktoś się nią bawił, czy też nie, zagrożenie mogło okazać się realne.
Przywarła do ściany skalnej i powolnymi ruchami zbliżała się w stronę przejścia, sprawdzając uważnie, czy nikt nie wychodzi z naprzeciwka, ani czy nikt nie zbliża się do niej od tyłu. Wiedziała, że ogień w jej ręku może ją zdradzić, jednak potrzebowała światła. Czuła się też lepiej, wiedząc, że ma przy sobie broń. Zakręt był już wystarczająco blisko, aby mogła sprawdzić, co jest po drugiej stronie. Odetchnęła głęboko, uspokajając oddech. Kiedy tylko zebrała się na odwagę, nieznacznie wychyliła głowę zza kamiennej ściany i spojrzała na to, co kryło się po drugiej stronie.
Wbrew temu, co pierwotnie przychodziło jej na myśl, nie odkryła źródła odgłosów, jakie ciągle rozbrzmiewały dookoła. Zamiast tego ujrzała otwarty plac, otoczony ze wszystkich stron skałami. W tym miejscu droga się kończyła, nie było żadnego przejścia prowadzącego w głąb jaskiń. Na samym środku zobaczyła niewielkie ognisko. Siedziała przy nim podstarzała kobieta, której rzadkie, siwe włosy sterczały we wszystkie strony. Trzymała w dłoniach suchą gałązkę, której jeden koniec wkładała do ognia, a gdy się zapalał, dotykała nim niewielkich kamieni ułożonych w stosiki pod jej nogami, po czym gasł, a staruszka rozpoczynała cały proces od nowa. Rzucane przez płomienie światło nerwowo igrało na ocienionych skałach wokół, reagujących na nawet najmniejszy ich ruch.
Alu wpatrywała się w kobietę, próbując odkryć, co też ona robi w takich jaskiniach. Czy mieszkała tutaj cały ten czas? Wyglądała zwyczajnie. Jej zniszczone wiekiem ciało okryte było znoszoną, bawełnianą szatą, która w wielu miejscach była podniszczona, ale pomimo to zachowana w czystości. Jakby czując, że jest obserwowana, kobieta wrzuciła gałązkę do ogniska, pozwalając, aby dopadły ją płomienie. Gdy z gałęzi już nic nie zostało, podniosła twarz i wpatrzyła się w przestrzeń przed sobą. Alu wydawało się, że patrzy na nią, ale przecież nie mogła jej widzieć, zwłaszcza że światło ognia tłumiły skały.
— Czekałam na ciebie — odezwała się starsza kobieta, ciągle patrząc w jej stronę.
W głębi serca czuła, że staruszka mówi do niej, mimo to Alu dyskretnie rozejrzała się wokół, szukając osoby, do której mogły być skierowane te słowa. Nikogo więcej jednak nie było.
„Nie, to niemożliwe” — pomyślała. — „Przecież nie może wiedzieć, że ja tutaj jestem”.
Kobieta jednak wciąż siedziała przy ogniu w niezmienionej pozycji.
— Podejdź dziecko.
Czekała, nie wiedząc co powinna uczynić. To wszystko miało wyglądać inaczej! Odezwał się zbolały głos w jej głowie. To wszystko miało być inne, mniej straszne, mniej przerażające. Czuła, że jej ciało ponownie zaczyna drżeć, a nogi pod nią miękną.
A jednak kobieta siedziała spokojnie wpatrzona wprost na nią. Alu wiedziała, że jakimś sposobem się o niej dowiedziała. Gotowa w każdym momencie do wykorzystania magicznej kuli ognia wyszła z cienia i skierowała się w stronę ogniska. Wychodząc z ukrycia naraziła się na niespodziewany atak, stała na otwartej przestrzeni, wróg mógł nadejść z każdej strony. Bacznie rozglądała się wokół, ale widziała tylko ciemność, oświetlaną na niewielkiej odległości przez jej ogień.
Bez przeszkód dotarła do ogniska i mogła z bliska przyjrzeć się nieznajomej. Starsza kobieta uniosła oczy, tak jakby chciała ze swojej niskiej pozycji objąć wzrokiem twarz Alu. Jednak w chwili, gdy elfka je zobaczyła, stało się jasne, że jest to niemożliwe. Puste oczy zdradzały straszliwą prawdę, kobieta była niewidoma. Skąd więc o niej wiedziała?
— Mówicie do mnie? — spytała Alu.
— Tak dziecko — odpowiedziała. — Usiądź przy mnie.
Alu rozejrzała się wokół i upewniwszy się, że są same zajęła miejsce na zimnym kamieniu przy ogniu, naprzeciwko staruszki. Nad jej palcami w równym rytmie pulsowała kula ognia, jej jedyna broń, jaką teraz dysponowała.
Kobieta milczała. Sięgnęła po jedną z leżących luzem gałązek i na powrót zanurzyła jej czubek w ogniu, a gdy ten się zapalił przesunęła go na bok w stronę ułożonych w okrąg kamieni, gdzie po dotknięciu rozżarzonym drewnem pozostał ciemny ślad. Była niewidoma, a jednak dokładnie wiedziała, gdzie się wszystko znajduje.
Alu przysunęła się bliżej, aby dojrzeć, co takiego kobieta robiła. Wewnątrz okręgu z kamieni ujrzała rysunek, wypalony przez ogień. Kręgi, powiększające się z każdym nowym dotknięciem. Przetaczające się przez idealnie zaprojektowane i równo wykonane spirale.
Kątem oka zerknęła na staruszkę. Czy ona na pewno była niewidoma?
— Zastanawiasz się zapewne skąd wiedziałam, że tu jesteś. — Alu usłyszała głos kobiety, która nieprzerwanie kontynuowała tworzenie dzieła.
— Skłamałabym mówiąc, że nie — odpowiedziała cicho Alu, choć wciąż nie ufała staruszce.
— A wiesz, gdzie jesteś?
— W tunelach pod miastem, pozostawionymi przez nieśmiertelnych — odpowiedziała bez zastanowienia. — A wy? Co tutaj robicie?
Kobieta pokiwała głową. W milczeniu dokończyła rysowanie ostatniej spirali po czym odłożyła patyk. Nie odpowiedziała na pytanie Alu, zamiast tego rzekła:
— Nie wierz w to, co mówią ci inni — powiedziała wpatrzona w Alu, a jej głos na te kilka chwil emanował swoistą siłą. — Nie wierz w ludzi. Nie wierz w to, co widzisz. Wzrok nigdy nie mówi prawdy, wzrok myli i zwodzi. Ślepcy są mądrzejsi, ponieważ nie widzą — zaśmiała się cicho, jakby właśnie powiedziała coś śmiesznego, po czym zawiesiła głos, a Alu mogłaby przysiąc, że patrzy na coś, co dojrzała w jej spojrzeniu. — Chcesz poznać prawdę? Nie kieruj się tym, co widzisz. Kieruj się tym, co czujesz.
— Jak będę wiedziała, że mam rację? — Alu nie wiedziała czemu w ogóle ta rozmowa miała służyć, jeśli jednak miała okazję się czegoś dowiedzieć, miała nadzieje, że kobieta jej w tym pomoże. Zwłaszcza gdyby odpowiedziała jej na pytanie, gdzie teraz powinna się udać.
— Odpowiedź jest prosta. Jeśli wybierzesz źle, zginiesz. Po śmierci nie będzie już istotne, czy masz rację.
Alu pokręciła z irytacją głową.
— Nie — wyszeptała. — Ja nie zginę. Musi być jakiś sposób, dobra droga i ja ją odnajdę.
— Głupia dziewczyno – westchnęła staruszka. — Czy widzisz tutaj drogę? — Kobieta wskazała ręką skały, pomiędzy którymi siedziały.
— Nie.
— Więc jak chcesz ją odnaleźć?
Alu nie odpowiedziała, kobieta ciągnęła więc dalej:
— Przyszłam tu specjalnie, aby się z tobą spotkać. I spotkałam. Jak chcesz wykorzystać resztę czasu, który nam dano? Czy chcesz mnie o coś zapytać, zanim się rozstaniemy?
Zaskoczyła tym pytaniem elfkę.
Więc tylko tyle miała jej do powiedzenia? Miała tak spokojnie odejść?
Przez chwilę poczuła się jak eksponat. Ciekawostka dla istot zamieszkujących podziemny świat. Kobieta zaspokoiła swoją ciekawość i chciała ją tu zostawić zupełnie samą na pastwę losu. Chyba że kryło się w tym coś więcej.
Alu zmrużyła oczy, które zaczynały piec od bliskości ognia.
Ta kobieta z jakiegoś powodu tutaj była. Musiała się dowiedzieć dlaczego.
Miała tak wiele pytań, ale czuła, że na większość z nich nie uzyska odpowiedzi. Pomimo to zaryzykowała.
— Jak odnaleźć drogę?
— Jedyna droga jest w tobie, moje dziecko.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwała.
— Jak wyjść z tej groty? — zapytała ponownie, precyzując pytanie, tracąc powoli cierpliwość.
— Droga — rzekła kobieta ze spokojem, chociaż jej głos słabnął jakby staruszka traciła siły. — Sama się tobie ukaże, jeśli uzna to za konieczne.
— Po co tu przyszłaś skoro nie chcesz mi pomóc? — Alu nie wytrzymała spokoju kobiety. Miała nadzieje na uzyskanie wsparcia, a jednak nie dowiadywała się tutaj niczego ważnego. Marnowała tylko czas.
— Wsparcie dostajesz cały czas, ale go nie dostrzegasz. — Uniosła palec wskazujący mierząc nim w młodą elfkę. — Nie patrz, mówiłam. Nie bądź pewna siebie, mówię. A jeśli ci się uda, powiem jeszcze więcej.
— Dobrze. — Alu uspokoiła się widząc, że ton kobiety uległ zmianie. Nie chciała jej zezłościć skoro ta oferowała jej wsparcie i miło przyjęła. — A jak daleko ciągną się te korytarze?
— Korytarze? — spytała kobieta ze zdziwieniem. Przekrzywiła głowę i omiotła Alu niewidzącym spojrzeniem. — Tu nie ma żadnych korytarzy.
Alu westchnęła. To nie miało sensu. Kobieta jest niewidoma. Może nawet nie wie, gdzie się znajduje. Czy to znaczyło, że nie była częścią prób, o których mówił ojciec? Może była jedną z tych, które zawiodły i zostały zmuszone do życia w tych jaskiniach? Może z biegiem lat zwariowała od samotnego życia w ciemnościach? To by wszystko wyjaśniało. Jak sobie jednak radziła żyjąc w tych podziemiach, samotnie? Wiedząc, że zawiodła… A pożywienie? Czy możliwe było przeżycie w takim odizolowaniu?
Poczuła dreszcze. Może ci, którzy zawiedli faktycznie zmieniali się nie do poznania. Może ta kobieta też nie była taka jak inni ludzi?
A ona? Czy ją też czeka taka przyszłość? Nawet nie chciała o tym myśleć. Uniosła dłonie do skroni i pomasowała. Zaczynało ogarniać ją zwątpienie. Wszystko jest takie inne. W tym momencie zdała sobie sprawę, że może starsza kobieta czegoś potrzebuje, jeśli mieszka tutaj sama.
— A wy? Potrzebujecie może pomocy? — spytała, siląc się, aby jej głos brzmiał uprzejmie, jednak w obecnej sytuacji przychodziło jej to z trudem.
— Ja? Pomocy?
— Mieszkasz tutaj sama, może czegoś potrzebujesz, co mogłabym dać albo zrobić?
Staruszka zaśmiała się, a jej głos poniósł się echem wzdłuż korytarzy. Alu opuściła dłonie wpatrzona w staruszkę, przecież nie miała nic złego na myśli.
— A co ty, śmiertelniczko, mogłabyś mi dać, czego bym nie miała ja? — zaśmiała się ponownie.
— Chciałam być tylko miła — Alu zagryzła zęby tłumiąc gniew.
Pokręciła głową. Ona zwariowała… Życie w tych czeluściach odebrało jej zdrowy rozsądek… Nie mogło być innego wyjaśnienia. Chciała już wstać i odejść od niej jak najdalej. Nie zważała już na to, czy starsza kobieta sobie poradzi, czy nie. W końcu jak dotąd udawało jej się tutaj przeżyć.
— Zaskakujące, że tyle gniewu może kryć się w tak młodym sercu — zacmokała stara na powrót absorbując uwagę elfki.
Po chwili Alu zauważyła, że kobieta wyraźnie zesztywniała wpatrzona w ogień. Położyła pomarszczone dłonie na kolanach i zaczęła cicho nucić. Alu nie znała tej melodii. Była spokojna, ale jednocześnie napawała niepokojem.
Znajomy głos we wnętrzu Alu podpowiadał jej, aby wstała i oddaliła się od starszej kobiety jak najprędzej. Jednak, niczym sparaliżowana, siedziała wpatrzona w staruszkę, która poczęła bujać się w przód i w tył, według taktów nadawanych przez tajemniczą pieśń. Co jakiś czas przerywała, a z jej ust można było usłyszeć bardzo cicho wypowiedziane słowa:
— Wina i wykupienie. Żal i przebaczenie.
Alu zbladła, a kula ognia w jednej sekundzie wyparowała, pozostawiając elfkę bezbronną. Nie wiedziała, co się dzieje z kobietą, z której twarzy zaczynał odpływać kolor, jakby uchodziło z niej życie. Głos w jej wnętrzu podpowiadał, że dzieje się coś złego. Kątem oka ujrzała jak spirale, które wcześniej rysowała staruszka, zaczęły lśnić błękitnym światłem. Tak bardzo chciała wstać i uciec, ale nie potrafiła, jakby w miejscu trzymała ją jakaś niewidzialna siła.
Z czasem, jak światło poczęło obejmować Alu, staruszka umilkła. Znieruchomiała i wyciągnęła dłoń, którą ustawiła w powietrzu ponad swoim rysunkiem.
— Trzy cele i trzy pragnienia — Alu usłyszała jej ochrypły głos. Niewidzące oczy wpatrywały się wprost w nią. — Trzy nagrody i trzy wyrzeczenia.
— Co? — wyrwało się Alu. — O co w tym chodzi?
— Nie wierz ludziom i nie wierz sobie — odpowiedziała staruszka jakby nie zwracając uwagi na pytanie elfki. — Nie wierz światu i nie wierz swym oczom. Zrozum to, a wtedy się spotkamy.
Staruszka wyciągnęła dłonie nad ogniem. Posypał się z nich ciemny pył, który począł błyszczeć wewnątrz ogniska, jakby gwiazda wpadła w sam środek żaru, krusząc się na miliony, miliardy odłamków migających własnym światłem. Alu patrzyła na ten niesamowicie piękny widok jednak po chwili musiała zamknąć oczy, które zaczęły ją piec. Światłość była zbyt jasna.
— Masz już mało czasu. — Alu wydawało się, że ostatnie słowa staruszki zabrzmiały bezpośrednio w jej głowie. — Alu’Enai, obudziłaś starożytne moce, które już po ciebie idą. Gdy gwiazda Lypphe wzejdzie na nieboskłon rozpocznie się Sąd. Wtedy czas, który duchy ci dały, skończy się.
Alu szybko przeanalizowała sytuację.
Gwiazda Lypphe.
Dawali jej dwa miesiące.
„Dwa miesiące!” — oburzyła się.
Nie ma mowy, żeby siedziała w tym miejscu aż dwa miesiące!
Alu zmusiła się do uchylenia powiek i spojrzenia na kobietę, ale tej już nie było. Nerwowo rozejrzała się wokół sprawdzając, gdzie się udała, ale była sama w jaskini. Kątem oka zobaczyła jak światło ognia zaczęło wolno rozlewać się po skałach pod nią. Alu zerwała się z miejsca wpatrzona w to, co się działo wokół niej. Światło, które jeszcze parę chwil wcześniej wydawało się zupełnie zwyczajne, w mgnieniu oka zaczęło się rozszerzać, aż rozciągnęło się na cały obszar i ukazało zakryte wcześniej mrokiem kamienne ściany otaczające wnękę, w której teraz się znalazła. Zaczęło jaśnieć, najpierw powoli z czasem coraz szybciej. Nagle rozbłysło jaskrawym blaskiem, który palił w oczy zmuszając do odwrócenia wzroku.
Alu stała w samym środku wybuchu energii. Chciała uciec, ale oślepiające światło zakryło przed nią drogę powrotną. Nie widząc szans na ucieczkę zamknęła oczy chcąc je ratować przed negatywnymi skutkami promieniowania. Naciągnęła kaptur na twarz. Nie poruszała się w strachu, że coś może się jej wtedy stać, niepewna tego, co działo się z otaczającymi ją skałami. Przestała ufać swojemu otoczeniu, z którego co chwilę słyszała dźwięki skał uderzających o kamienną podłogę. Czuła jak wokół rozchodzi się ciepło, którym emanowało światło. Gorące promienie, przypominające słońce w pełnym blasku.
Próbowała przywołać magię, aby się ochronić, jednak ta nie chciała przybyć na wezwanie swej pani.
„Co się ze mną dzieje?”.
Już nie pamiętała, który to raz zwątpiła w swą decyzję. Źle postąpiła budząc potęgi sprzed wieków, a teraz one się nią bawiły pokazując jej jaka jest krucha, słaba i do niczego nieprzydatna.
W powietrzu zaczął unosić się swąd spalenizny. Tylko jedna myśl przyszła jej w tej chwili na myśl.
Ogień.
Uciekaj! — Jej wewnętrzny głos wił się i tłukł chcąc sprowokować ją do działania.
Uciekaj!
Paraliżujący strach uwięził ją w miejscu nie pozwalając się poruszyć.
Czekała.
Czuła się ociężała, nie potrafiła zrobić kroku. Z podrażnionych oczu, do których już dotarł żar ognia zaczęły spływać łzy.
Uciekaj.
Stała tak drżąc z napięcia. Gdy już sądziła, że dłużej nie wytrzyma blask, tak szybko, jak się pojawił, począł maleć. Poczuła ulgę przesiąkniętą strachem. Co się stało? Czyżby potwory mieszkające w tych jaskiniach przybyły, aby ją zabić? Tylko one mogły być tak potężne, aby powstrzymać zawalenie się podziemnych korytarzy. Zacisnęła dłonie na kapturze.
Drżała.
Ten strach. Nigdy nie czuła tak silnego strachu. Nigdy się tak nie bała.
Wyczekiwanie okazało się najgorszym, co ją do tej pory spotkało.
Cisza.
Zapanowała cisza. Alu zdawało się, że nie słyszy nawet swojego oddechu. Odczekała minutę… dwie.
Krzyk.
Przeraźliwy krzyk rozdarł przestrzeń przed nią. Niepewnie podniosła głowę, wciąż skrytą pod kapturem i spojrzała przed siebie.
8.
Z roztargnieniem rozejrzała się wokół, przyglądając się miejscu które, jak z przerażeniem zauważyła, nie było już jaskinią. Po jej obu stronach mieniły się kryształowe ściany, zabarwione przeróżnymi odcieniami fioletu i różu. Wiele z nich zostało zniszczonych, a ich skruszone odłamki zaścielały kryształową podłogę, na której stała. Znajdowała się na środku korytarza, zwieńczonego łukiem szklanych drzwi daleko w przodzie, które teraz mieniły się w świetle szalejących wokół płomieni, gotowe w każdej chwili rozpaść się pod naporem żaru.
Jak się tu znalazła? Co się tu wydarzyło?
Co jakiś czas w korytarzach rozbrzmiewały odgłosy pękających ścian. Spadając z wysokich sufitów na posadzkę, wywoływały ogłuszający huk. Kryształy zabarwiła czerwień, która wdzierała się ze wszech stron, trawiąc wszystko na swojej drodze.
Pożar!
Z opóźnieniem zarejestrowała sytuację, w której się znalazła.
Czuła, że ogień był coraz bliżej niej. Żar rozlewał się wokół i wdzierał do płuc, przyprawiając o duszności. Słyszała krzyki roznoszące się echem w pustych korytarzach. Widziała, jak z przodu zawala się dach pozbawiony podpór. Odwróciła się za siebie. Korytarz po tej stronie był osnuty dymem, ale wydawało się, że ogień jeszcze tam nie dotarł. Pognała pędem przed siebie, chcąc znaleźć się jak najdalej piekła, w którego sercu się znalazła.
„To sen!” — przemknęło jej przez myśl. Co innego mogłoby w jednej chwili zabrać ją z jaskiń do całkiem innego miejsca.
Nie, to nie mógł być sen. To wszystko było zbyt realne. Wszechobecny gorąc sprawiający, że pot spływał jej po twarzy. Pod stopami czuła żar tlący się na niższych piętrach. Posadzka niemal płonęła! Nie chciał nawet myśleć, kiedy to wszystko wybuchnie.
Gdy minęła kolejne zakręty, zdała sobie sprawę z tego, że nie jest już sama. Wokół pojawiały się kolejne osoby, uciekające w popłochu i niezwracające uwagi na jej nagłe pojawienie się. Czuła, jak coś pali ją od środka.
„Nie wytrzymam!”.
Gorąc obezwładniał ją i osłabiał. Ledwie dawała radę żyć w upałach nadmorskiego miasta, a co dopiero w takim żarze gorejącym niczym lawa wulkaniczna!
Niczym mantrę powtarzała w myślach modlitwy do El’Riel, prosząc boginię o wsparcie.
Prawie się przewróciła, gdy tłum osób wyrósł przed nią i pognał pędem, odsuwając ją na bok. Czuła ciepło ich dotyku i gorący oddech.
„To się dzieje na prawdę!”.
Myśli chaotycznie zlały jej się w jedną, z której zrozumiała tylko tyle, że musi uciekać, ponieważ zagrożenie było realne. Choć z trudem dochodziła do niej prawda to jednak gdzieś w głębi siebie czuła, że może zginąć.
— Poczekajcie! — krzyknęła za znikającym za zakrętem tłumem. Korytarz przerzedzał się, pozostawiając za sobą jedynie kłęby dymu i ciała tych, którzy byli zbyt słabi, aby uciekać.
Zmuszała się do intensywnego biegu, starając się nie zgubić śladu uciekinierów. Nikt się do niej nie odwrócił. Nikt nie zareagował na jej wołania. Alu postanowiła jednak uporczywie się ich trzymać, wiedząc, że jeśli mieszkali tutaj, to na pewno wiedzieli, gdzie jest wyjście. To była jej jedyna szansa.
Czuła, że zmęczenie odbiera jej siły. Palący żar w płucach utrudniał oddychanie.
— Wytrzymasz. Już niedaleko — powtarzała, aby dodać sobie otuchy.
Udało jej się dogonić grupę uciekinierów i dopiero wtedy mogła zwolnić tempa. Kątem oka zauważyła, że wszyscy oni są elfami. Pięknymi, ubranymi w eleganckie, długie szaty zdobione bogatymi klejnotami. Długie, ciemne włosy, zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn spadały gęstymi kaskadami daleko za plecy. I zauważyła jeszcze coś. Coś, co przykuło jej uwagę bardziej niż wszystko inne. Co sprawiło, że na krótką chwilę zapomniała o niebezpieczeństwie, w jakim się znalazła. Ich oczy. Głęboki błękit, który do tej pory widziała tylko u jednej osoby, i którego nigdy więcej u elfów już nie spotkała.
— Co się dzieje? — Alu starała się, aby inni mogli dosłyszeć jej głos wśród krzyków rozbrzmiewających wokół. Nikt nie odpowiedział.
Tuż przed nimi wybuchła ściana, posyłając w przestrzeń odłamki kryształów i klejnotów. Elfowie, a wraz z nimi Alu osłonili się, chroniąc twarz i ważniejsze części ciała. Miała szczęście, że znajdowała się na końcu tłumu, który osłonił ją przed zranieniem, jednak nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Ci, którzy byli na przodzie, zostali dotkliwie poranieni, a wielu z nich doznało urazów śmiertelnych. Po kryształowej posadzce spłynęły stróżki świeżej krwi. Panika rozgorzała na dobre. Uciekinierzy biegali chaotycznie, przepychając się, aby jak najszybciej dobiec do wyjścia. Przeskakiwali nad ciałami zabitych oraz rannych, nie kwapiąc się, aby nieść ratunek, ponieważ wiedzieli, że na pomoc jest już za późno.
Alu powstrzymała mdłości.
Ci, kiedyś niewątpliwie dumni i szlachetni elfowie, w obliczu śmierci zachowywali się jak zwierzęta. Czy instynkt przetrwania był aż tak silny, żeby całkowicie zmienić człowieka, elfa… każdego?
Płuca piekły niemiłosiernie. Gorący dym, który był coraz bliżej, wnikał w jej wnętrze. Złapała się za serce, jakby próbując nie wpuścić do niego trujących oparów.
— Nie mogę… oddychać… — wychrypiała, jednak elfowie byli nieugięci. Żaden się nie odwrócił do kobiety, która poruszając się coraz wolniej, z każdym biciem serca zostawała w tyle. W desperackim geście wyciągnęła rękę w stronę jednego z mężczyzn obok niej. Dotknęła jego bogato wysadzanej klejnotami szaty, jednak materiał niemal natychmiast wyślizgnął się z jej dłoni.
Była na skraju wyczerpania. Ogień był tak blisko. Czuła, jak ciepło bije ją po ciele setkami niewidzialnych batów.
Co to za koszmar?
Zakręciło jej się w głowie i przytrzymała się łuku okalającego rozwarte drzwi, aby nie upaść. Wtedy zauważyła, że wśród dziesiątek izb, jakie spotykała, i po których przemykała spojrzeniem w trakcie biegu, ten pokój różnił się od pozostałych.
Była to pięknie zdobiona komnata. Ze wszystkich stron opadały na ziemie kremowe baldachimy i ozdobne, zwiewne materiały unoszące się przy nawet najmniejszym podmuchu powietrza. Eleganckie meble z rzeźbionego drewna i niewielkich rozmiarów kołyska ustawiona naprzeciw niej, pod oknem. Uderzyła ją myśl, że nawet komnaty zamkowe w Kata-nilu nie były tak piękne, jak ta tutaj. Choć niewątpliwie była to izba przeznaczona dla małego dziecka.
„Dziecko!” — kolejna myśl uderzyła w nią z impetem.
A co jeśli potrzebowało pomocy? Co, jeśli ci bezduszni elfowie o nim zapomnieli?
Walcząc z zawrotami głowy, przeszła przez drzwi do komnaty i niemal zamarła, gdy spostrzegła, że jednak nie jest ona tak pusta, jak początkowo sądziła.
W cieniu rzucanym przez długie zasłony stała kobieta. Wzdłuż jej zgrabnego ciała spływała srebrna suknia, w którą wpleciono miliony malutkich klejnotów. Błyszczały przy każdym ruchu jej bioder jakby stworzone z litego kryształu. Jej kasztanowe włosy sięgające poniżej pasa tańczyły wokół jej pięknej twarzy. W spojrzeniu jej błękitnych oczu malował się strach i niepewność, ale też spokój, którego nie widziała u innych elfów, jakich minęła po drodze. Ona jako jedyna nie próbowała uciekać.
„Ona wie” — odgadła Alu.
Alu spojrzała na kobietę, która ze spokojem pokiwała głową. Wie, że nie można stąd uciec. Odwróciła się w stronę tłumu elfów biegnących korytarzem. Czyżby oni wszyscy mieli zginąć? Czyżby nie było ratunku także i dla niej?
Zatrzymała się.
Ostatni raz rzuciła wzrokiem na szklane drzwi, na końcu korytarza — być może jej jedyny ratunek, i weszła w głąb komnaty. Spojrzała na kobietę i ruszyła w jej stronę. Wiedziała, że języki ognia zaczynały już dosięgać niedalekich kolumn, których dwa rzędy rosły wzdłuż głównego holu. Po krysztale ogień wolno się rozchodził, jednak nie było wątpliwości, że za niedługo dosięgnie również i je. Jeśli wybiegłyby teraz, jeszcze miały szanse uniknąć płomieni. Chciała powiedzieć o tym kobiecie, ostrzec ją, żeby razem mogły się wydostać z tego piekła.
Kiedy jednak oddaliła się od korytarza, wokół niej zapanowała cisza. Wszelkie krzyki, które słyszała zanikły. Odgłos pękającego kryształ był tylko echem minionego koszmaru. Panował spokój. Tak, jakby weszła do całkiem innego miejsca. Jednak jeśli spojrzała za siebie obrazy udręki i śmierci znów powracały. A nieme wołania widniały na wykrzywionych bólem twarzach.
— Wasza Wysokość — odezwał się głos niedaleko niej. Rozejrzała się, jednak w izbie była tylko ona i tajemnicza kobieta.
Alu zauważyła, że ogień pojawił się na bocznej ścianie pokoju, szybko pełznąc ku środkowi.
„To niemożliwe” — pomyślała. — „Przecież był jeszcze daleko. Nie powinien tak szybko tu dotrzeć!”.
Chciała coś powiedzieć, podbiec do kobiety. Pokazać jej płomienie, których może nawet nie widziała. Powiedzieć, że jest w niebezpieczeństwie. Jednak, gdy tylko spróbowała się zbliżyć, jakaś tajemnicza siła przykuła ją do podłoża, nie pozwalając poruszyć się ani otworzyć ust. A chciała krzyczeć, żeby uciekała, bo czeka je śmierć!
Dlaczego ona stała? Dlaczego nie próbowała się ratować? Chciała płakać, gdy żar zaczął owijać się wokół jej szyi. Chciała wrzeszczeć, że to nie miało tak wyglądać! Boginie się nią zabawiły i ona im na to pozwoliła, aby na końcu umrzeć. Wrzeszczeć, wrzeszczeć jeszcze głośniej, tak aby nieśmiertelni ją usłyszeli. Mogła jednak tylko stać i biernie przyglądać się płomieniom, które były coraz bliżej.
Wtem kobieta odezwała się:
— Zabierz ją — prosiła. — Tylko ty możesz ją ocalić.
Patrzyła wprost w jej oczy.
Alu zawahała się. Ma kogoś uratować? Jak skoro nie potrafi pomóc nawet sobie? Ogarniała ją rozpacz. Strach rozprzestrzeniał się po całym jej ciele, przyprawiając o ból serca. Próbowała zebrać chaotycznie rozbiegane myśli w jedno. Nie potrafiła. Czuła jak ciepło rozchodzi się po jej wnętrzu, jakby trawiła ją gorączka.
„Gorączka. To tylko sen” — po raz kolejny próbowała przekonać samą siebie. Jednak wiedziała, że to tylko jej złudne życzenia. Prawdę miała przed oczami. Była pewna, że jeśli dotknie ognia, ten ją poparzy. Jej koniec zbliżał się nieubłaganie.
W przeciwieństwie do niej kobieta stała w takiej samej pozie jak przed chwilą. Jej skóra błyszczała od płomieni tańczących wokół. Języki ognia barwiły jej suknie niczym krew. Jednak ona zdawała się tym nie przejmować. Alu wydawało się, że kobieta patrzy wprost na nią. Widziała, że jest ona przerażona, lecz mimo to nie uciekała, nie panikowała, stała dumnie wyprostowana czekając na to, co i tak ją dosięgnie.
— Uciekaj — wyszeptała Alu, choć nie była pewna, czy wypowiedziała to słowo na głos, czy ten pełen rozpaczy nakaz zabrzmiał tylko w jej głowie. Sparaliżowana mogła tylko stać i patrzeć na kobietę, do której zaczęły dochodzić pierwsze płomienie, liżąc jej niepowtarzalnie piękną suknię.
Usłyszała rozpaczliwy krzyk, który wydobył się z jej własnych ust, gdy poczuła, jak pierwsze języki ognia dosięgły jej nóg. Paliło… Tak bardzo ją bolało. Nigdy wcześniej nie czuła tak wielkiego bólu.
Niczym duch z zamierzchłej przeszłości usłyszała dźwięk. Głos, który zdawało się, że ostatni raz słyszała w innym życiu.
— Hollen opowiadał mi, że to silna wiara i zawziętość jest kluczem do sukcesu — mówił jej ojciec, kiedy jeszcze żył.
Hollen, poprzedni mag cienia.
Głos jej ojca brzmiał tak spokojnie, jak wtedy rok temu, gdy jej o tym opowiadał. Tak wiele się zmieniło od tamtego czasu.
Traciła ostrość widzenia. Kształty rozpływały się i wirowały przed jej oczami. Jeden obraz był silniejszy od pozostałych. Słup ognia, który wyrósł przed nią, tworząc stos. Alu wiedziała, co to znaczy. Tuż przed nią znajdowała się nieznajoma elfka, którą dosięgły płomienie, z czasem przykrywając całą jej postać. Nie wydała żadnego dźwięku, ze spokojnym uśmiechem na twarzy odeszła w rozszalałych płomieniach godząc się ze swoim losem.
Po policzkach Alu zaczęły spływać gorące łzy, które od razu parowały w zetknięciu z temperaturą panującą w komnacie. Taki sam los czekał również na nią. Już niedługo. Jeszcze kilka sekund i ogień dopadnie również ją.
I to wszystko się skończy.
Może nawet lepiej, jeśli się skończy niż gdyby miała w dalszym ciągu przeżywać takie tortury.
— Masz w sobie wielką siłę, o której nawet sama nie wiesz. Jesteś w stanie powtórzyć wyczyn Hollena — mówił tamtego dnia Endril.
— Nie — szepnęła, gdy tylko odzyskała zdolność mówienia. Straciła obraz kobiety z pola widzenia i odczuła ponowny atak strachu, jednak silniejszy niż wcześniej. Tak jakby obraz elfki, która wiedziała, że zginie, a jednak się nie bała, był dla niej swojego rodzaju ratunkiem, po utracie którego już nie mogła liczyć na żadną przyszłość. Jednak ona nie była taka jak ta elfka. Ona nie potrafiła przyjąć śmierci z takim spokojem.
Ból.
Serce pulsowało, jakby chciało uciec, wyzwolić się z kaźni, w jakiej się znalazło. Języki ognia w szybkim tempie trawiły jej płaszcz, posuwając się coraz wyżej. Muskały ją swoim żarem, gdy dosięgły odsłoniętego przez popalony materiał ciała.
Traciła widoczność. Ciemne plamy błądziły przed jej oczami, potęgując zawroty głowy.
Kolejny krzyk, po którym następna fala łez wypłynęła z jej oczu. I potworna myśl, która co jakiś czas powracała, aby ją gnębić.
Nie przeżyje.
Czuła, jak powieki same jej się zamykają. Czuła, jak twarz zaczyna ją piec.
— Ojcze, zawiodłam cię — zaszlochała, po czym upadła, a rozszalały ogień objął całe jej ciało.
Krzyczała i miotała się, wiedząc, że nic jej to nie da. Trwała tak, dopóki nie opadła całkiem z sił. Nie czuła rąk, nóg, całego swojego ciała. Czuła tylko potworny ból, którego nie mogła wyrazić słowami, ponieważ usta były zbyt wysuszone, aby się poruszyć.
„Więc to było mi pisane. Taki będzie mój koniec”.
Marzenia.
W Kata-nilu magowie będą się z niej śmiali, gdy nie wróci. Będą powtarzali, że była zbyt głupia, bo przecież oni ją ostrzegali przed konsekwencjami. Na zawsze pozostanie niedoceniona.
Ostatkiem sił uchyliła ciężkie powieki, aby po raz ostatni spojrzeć na świat. Ponad nią, za ścianą krwiożerczego ognia, stała postać cała ubrana na czarno, której wcześniej nie widziała.
„To ja?” — nasunęło się jej na myśl pytanie. — „Może mój duch?”.
Ciągle jednak leżała w ogniu cierpiąc, a zakapturzona postać, pomimo identycznie wyglądającego ubrania, stała przed drzwiami gotowa do ucieczki. W rękach trzymała dziwny pakunek owinięty materiałem, którego Alu nie była w stanie dojrzeć.
„Błagam. Niech to się skończy”.
Ból był nie do zniesienia. Była pewna, że już długo nie wytrzyma. Dusiła się, czując, jak jej wnętrzności palą się w jej ciele. Plamy migające jej przed oczami zaczęły się rozrastać, aż zakryły całą widoczność.
Poddała się im, ponieważ wiedziała, że zawiodła pokładane w niej nadzieje. Nie sprostała próbom — tego była pewna. Czuła, że oto nadszedł dzień, gdy szansa na spełnienie jej marzeń legła w gruzach, a demony tego miejsca zemszczą się na niej za to, że zakłóciła ich spokój.
Jedyna szansa.
A najgorsze w tym wszystkim było to, że zawiodła swojego ojca. Zawiodła jedyną osobę, która na prawdę w nią wierzyła. Tego, który jej pomagał, wspierał, który chciał, żeby się tu znalazła, aby zmienić swoje przeznaczenie.
Czego ona nie potrafiła zrobić.
Nie mogła się poruszyć, czując jedynie pulsujący ból głowy w ostatnich sekundach jej życia. Aż po chwili przestała czuć nawet i to.
— Wsłuchaj się w szum wiatru owiewającego twoje włosy. Dopuść do swego serca śpiew ptaków, latających nad wzburzonym morzem — głos jej ojca koił jej dusze i uspokajał serce. Siedzieli obok siebie na skalnym klifie wpatrzeni w mroki oceanu.
Przez ostatnie kilka miesięcy co noc, w tajemnicy przed Melline, wymykali się z domu. Siadali na tym klifie lub spacerowali po lesie. Endril uczył ją odczytywania głosów natury. Niemal niesłyszalnych wibracji powietrza, drgań ziemi, gdy zwierzęta przebiegały obok. Odczytywania dźwięków nocnych zwierząt wyruszających na łowy. Przekazywał jej całą swoją wiedzę zdobytą podczas dziesiątek lat służby jako mag ziemi. Mówił o tym świecie, o siłach i prawidłowościach nim rządzących oraz o magii.
On był jej światłem, które wydobyło ją z mroków, w jakie spadła.
Gdyby nie Endril i jego córka.
To oni jako jedyni okazali jej miłość i ciepło. W ich domu czuła się naprawdę dobrze jak nigdy wcześniej. Zyskała ojca i siostrę, zasmakowała ciepła, o którym w cichości serca marzyła. Nieraz nachodził ją smutek, gdy widziała inne rodziny wspólnie wybierające się na plaże niedaleko domu jej i jej opiekunki nad Lazurową Zatoką. Kobieta opiekowała się nią, ale nigdy nie obdarzyła ją taką czułością, jaką poznała tutaj.
Aż wreszcie, po wielu latach Endril postanowił osobiście ją uczyć i przekazać największe sekrety swojego życia.
— Magia dzieli się na niezliczoną ilość aspektów — mówił. — Mamy do czynienia z magią działania, magią poznania, a nawet magią boską. Jest magia silniejsza i magia słabsza. Powszechnie stosowana, a także zakazana.
Za każdym razem, gdy zaczynał mówić o magii jego zielono brązowe oczy, charakterystyczne dla leśnych elfów, zaczynały błyszczeć. Była przygotowana na kolejną ekscytującą opowieść o dawnych czasach, gdy kształtował się świat, którymi zwykł ją raczyć. Nic jednak nie było w stanie przygotować ją na to, co tym razem chciał jej przekazać Endril.
— Alu — zaczął.
— Tak, ojcze? — Niecierpliwość pobrzmiewała w jej głosie. Niech on wreszcie zacznie!
Endril podrapał się po gładkim podbródku.
— Wierzysz, że ludzie od urodzenia są przeznaczeni do określonego celu? Że już przy narodzinach boginie obdarzyły nas pewną mocą, którą później możemy wykorzystać? Czy też uważasz, że dopiero my, poprzez swoje działanie, kształtujemy to, w którą stronę będziemy się rozwijać?
Alu odwróciła wzrok. Nie spodziewała się takich pytań i nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Może ją testował? Może chciał wiedzieć, czy dobrze zrozumiała jego lekcje?
— Nie wiem — powiedziała zgodnie z prawdą. — Ale wydaje mi się, że boginie mają jakiś plan, co do tego świata. Więc czemu nie miałyby naznaczać ludzi, aby później podążali oni ścieżką, jaką wybrały nieśmiertelne?
Endril uśmiechnął się i przytaknął. Wiedziała, że uważał ją za bardzo mądrą. Często jej to mówił. Choć według rachuby elfów pełnoletność miała osiągnąć dopiero za rok, pod wieloma względami dorównywała mądrością tym ze starszych, którzy mieli setki lat na doskonalenie swoich talentów i zdobywanie wiedzy.
Zły los w zbyt młodym wieku nakazał jej dorosnąć. Choć być może było to dla niej błogosławieństwem. Przecież to w ciężkich warunkach powstają najsilniejsze serca.
— Opowiadałem ci kiedyś legendę o stworzeniu świata nieśmiertelnych oraz bogiń, pamiętasz ją jeszcze? — zadał pytanie.
Jak mogłaby ją zapomnieć? Wielka dwunastka, na czele której stała El’Riel. Poczet trzynastu potężnych bogiń, które u zarania czasu spacerowały po tych samych ziemiach, co oni teraz.
— Słyszałaś historię o Lypphe?
— Nie — zaprzeczyła. Wiedziała tylko tyle, że była córką El’Riel, której magia została zakazana.
— Podania głoszą, że Lypphe była kontrolerką, mówiąc w skrócie. Jak wszystkie inne boginie z wielkiej dwunastki, również i ona naznaczała śmiertelników na pierwszych magów, obdarzając ich swoją mocą.
Tak, wiedziała o tym. Każda z dwunastki założyła własną szkołę, gdzie uczyły swoich uczniów. Większość ich nauk przetrwała od stuleci w niezmienionej formie, inne zostały zakazane.
— A pamiętasz historię Tytanów?
— Calandar i Yener — odpowiedziała bez zastanowienia. –Boginie zesłały ich na Stary Świat, aby pomagały pierwszym mieszkańcom w zaaklimatyzowaniu, uczyli ich życia.
Endril przytaknął.
— A później wykorzystali swą moc, aby zawładnąć światem — prychnęła zniesmaczona.
— Każda z bogiń obdarzyła Tytanów swoją mocą — podjął opowieść Endril. — Dlatego byli oni tacy potężni. Jednak najbardziej zgubna okazała się moc Lypphe połączona z magią Czarnej Emarry i śmiercionośnej Gerumii. I owszem, w nikczemny sposób zawładnęli światem. Praktykowanie tych dwóch ostatnich dziedzin magii w dzisiejszych czasach zostało zakazane i jest surowo karane.
— Dwóch? — zdziwiła się młoda elfka.
Ujrzała promienisty uśmiech Endrila. Wiedziała, że dochodzą do sedna dzisiejszej lekcji. Opowiedział jej o swoim nauczycielu Hollenie, ostatnim magu cienia, który zmarł przeszło dwa wieki wcześniej. Przekazał jej to, co sam wiedział. O magii Lypphe nazwaną magią cieni dlatego, że była niewidoczna niczym cienie. Opowiedział jej o Wrotach Ciemności i sekretnych labiryntach. O tym, że każdy mógł podjąć się Testu, jeśli tylko wyrażał taką chęć.
— Czuję, że w tobie jest ta sama siła, co w Hollenie — rzekł z pasją. — Czuję, że jesteś w stanie przejść te testy i spełnić swoje marzenia! — Gładził córkę po jedwabistych włosach. — Alu, to może być twoja szansa. Boginie rzadko naznaczają nowych magów cienia, a jeśli już ma to miejsce, to są oni szanowani i zawsze zajmują wysoką pozycję. Masz przed sobą całe życie i to może być twoja droga.
Owładnęło ją wzruszenie. Tak bardzo się o nią troszczył. Czy to miało oznaczać, że to od niej zależało, jaka będzie jej przyszłość? A więc nie była skazana na wieczne odtrącenie?
— Po Wielkiej Wojnie — odezwał się Endril — słoneczne elfy stały się butne i zaczęły uważać się za lepszych od innych. Nie dostrzegają twojej mocy, wiedzy i inteligencji, ponieważ jesteś inna. Ponieważ nie wiedzą, skąd pochodzisz i boją się sami przed sobą przyznać do niewiedzy. Dlatego wolą cię nienawidzić. I to się nie zmieni, chyba że pokażesz im swą potęgę.
Wydawało się, że jego słowa dochodzą do niej z daleka i nikną, nim dobrze je usłyszy. Przed oczami zabłysła jej wizja jej samej, której kłaniają się mieszkańcy Kata-nilu. Zasiadającej wśród magów Kręgu, do której sam król przychodzi zaczerpnąć rady. To mógł być jej świat.
— Czy Hollen bardzo się zmienił, gdy stał się magiem cienia? — Jej głos był nieobecny, a oczy świeciły się z nową mocą. Na policzki wypłynął rumieniec będący skutkiem jej wewnętrznego ciepła, na nowo rozpalonego przez cel, jaki się przed nią pojawił.
Tak właśnie było. Wreszcie zyskała cel, do którego mogła dążyć, i który mógł zmienić jej nędzne życie.
— Przestał pełnić swoją dawną funkcję. I choć często spotykałem go w różnych gajach i lasach, to jednak już nie zajmowały go kwestie natury w tym stopniu, co wcześniej. Został sędzią najwyższej trybuny. — Endril zamyślił się. — Zgolił włosy, pobladł, jego oczy straciły blask, ale wydawał się szczęśliwszy, niż był poprzednio.
Alu nawet nie chciała sobie wyobrażać okropieństw, jakie musiał tam przeżyć, skoro tak zmizerniał. Jakby odczytując jej myśli, Endril rzekł:
— Nie mógł mi wiele powiedzieć o tym, co znajduje się za Wrotami Ciemności. Natomiast to, co mówił, wspominał z radością.
— Z radością? — zdziwiła się. Jakoś nie mogła w to uwierzyć.
— Opowiadał o łące, na której się znalazł i dwóch łaniach, które spotkał. Jedna miała zimne, błękitne oczy. Druga miała ogniste, które miały dorównywać jej temperamentowi.
— Co to wszystko miało oznaczać? — spytała z zażenowaniem. Spodziewała się jakichś wyzwań, walki o życie, śmiertelnych pułapek. Na pewno nie saren na łące!
Ojciec wzruszył tylko ramionami.
Od tamtego czasu zgłębiała wiedzę o magii cienia, zarówno przy pomocy Endrila, jak i samotnie. Słuchała opowieści ojca o czasach, gdy żył Hollen, czytała stare podania i legendy o pierwszych wiekach świata, które znalazła w bibliotece Kata-nilu. Chciała wiedzieć jak najwięcej. Wtedy się bała. Zaczęła wkraczać w świat mocy, której nie rozumiała, która momentami zaczynała ją przerażać.
Nie pragnęła miłości, bogactwa, piękna. To były puste życzenia równie pustych osób. Ona pragnęła zrozumienia i dobrego traktowania. Tego dnia czuła, że jej marzenia mogą się spełnić, bo oto pokazano jej jak tego dokonać.
Od tamtej chwili ciągle miała w pamięci ten obraz. Dzień, gdy jej marzenia mogły zostać spełnione.
Obraz siebie, jako nowej cienistej, którą ludzie i elfowie zaczęliby szanować.
Chciała tylko coś znaczyć.
Dosięgnąć swych marzeń.
Kiedy zatraciła się w ciemnościach, jakie ją owładnęły, a obraz snu się rozproszył, wiedziała już, że jej marzenie nigdy się nie spełni.
9.
— Bu! — Zefir wzdrygnął się, gdy zza drzewa wyskoczyła kobieca sylwetka, w komiczny sposób wymachując rękami.
Przystanął, zastanawiając się, czy ma zbesztać przyjaciółkę za jej idiotyczne zachowanie, czy lepiej będzie tym razem ją zignorować. Przez tyle lat zdążył już przyzwyczaić się do wiecznie szczęśliwej Zayri i jej żartów, które w wielu przypadkach upodabniały ją do małego dziecka, jednak przez ostatnie parę tygodni jej zachowanie było wprost nie do zniesienia.
Przyglądał się towarzyszce, z niesmakiem kręcąc głową. Jej zapał nie przygasł, choć wiedziała, że zirytowała Zefira. W końcu to nie pierwszy raz. Czasem miał wrażenie, że czerpała radość z denerwowania go. Jej czarne, krótko przystrzyżone włosy ledwie sięgające karku, oplatały jej okrągłą twarz, z której spływał pot.
Choć było ciepło, oboje musieli zarzucić na plecy brązowe peleryny, które miały ich chronić przed wykryciem. Kolejnym elementem kamuflażu był brązowy, skórzany uniform składający się z kurty, spodni i wysokich pod kolano butów, gdzieniegdzie poprzecinany elementami zieleni. Eleganckie łuki i wypełnione strzałami kołczany przytroczone do pleców zdradzały ich jako zwiadowców.
— Wiesz, co to jest strach? — Zefir spytał, wytrzymując jej rozbawione spojrzenie.
— Nie, a czemu pytasz?
Kobieta tanecznym krokiem wyminęła go i zajęła miejsce u jego boku. Podjęli przerwaną podróż przez las. Przechyliła głowę i obdarzyła Zefira jednym ze swoich słodkich uśmiechów.
Zefir westchnął.
— To jest naprawdę bardzo dobry moment, żebyś zaczęła się bać, wiesz?
— Oj tam, oj tam — zaszczebiotała. — Czyżby stało się coś, co wytrąciło cię z równowagi tego pięknego, wiosennego dnia, ty moja ostojo spokoju?
— Brak mi do ciebie słów, naprawdę. Ty w ogóle nic nie czujesz?
Choć wciąż się uśmiechała, Zefirowi wydało się, że radość w jej oczach nieco przygasła. Może jednak pod fasadą beztroski kryły się również i inne uczucia?
— Nigdy nie czułem się tak jak teraz — kontynuował. — Tak, jakby mnie coś osaczało. Im dalej idziemy, tym jest gorzej. Jakbyśmy zbliżali się do samego serca zła.
— To na pewno tylko grupa handlarzy podróżujących od jednego miasta do drugiego, aby tylko coś sprzedać. Wątpię, żeby to byli ludzie odpowiedzialni za napad na karawanę. Gdyby to byli ci sami, na pewno atakowaliby wioski, które mijali po drodze, a przecież wszyscy ludzie, których spotykaliśmy, utrzymywali, że była to spokojna grupa — wzruszyła ramionami. — Nie ma się czego obawiać. Spotkamy ich, zamienimy kilka słów i wrócimy do domu.
On jednak nie był co do tego taki pewny. Tajemniczy ludzie w czarnych szatach, ciągle pozostający w marszu, nie zatrzymywali się, z nikim nie rozmawiali, może nawet nic nie jedli. Kto to był? Niczym wysłannicy samej śmierci. Wiedział jednak, że ciągłe snucie ponurych teorii na pewno nie wróży im dobrze. Musieli poczekać aż ich znajdą. Dowiedzą się wtedy, kim są i w jakim celu tu przybyli.
Pracowali ze sobą od wielu lat i idealnie się uzupełniali. Jednak, odkąd zagłębili się w Wielką Puszczę, on sam bardzo się zmienił. Wcześniej dorównywał Zayri poczuciem humoru, a teraz? Tylko Ilunor wiedział, jak bardzo działała mu na nerwy. Z każdym dniem coraz bardziej.
Ostoja spokoju. Tak go nazwała. I miała rację. Przez ostatnie dni był cieniem samego siebie. Nie mógł spać, a gdy mu się to udało, nawiedzały go koszmary, w których widział wielką białą kulę, która spadała z niebios, aby go zabić. Zwiększało to tylko jego strach przed przyszłością. Ona jednak o tym nie wiedziała.
— Patrz! Spójrz tutaj! — zawołała Zayra i nachyliła się nad kępą traw. — Są tu ślady!
Jej towarzysz powiódł wzrokiem we wskazanym kierunku. Nachylił się, aby lepiej zbadać poszycie leśne.
— Minimum tuzin ludzi — potwierdził. — W tym kilku zbrojnych.
Popatrzył na kobietę i skinął głową, aby zachęcić ją do podjęcia marszu. Szli dobrym tropem. Po wielu dniach bezowocnych poszukiwań wreszcie trafili na jakiś ślad.
Zostali wysłani na początku miesiąca z tajną misją. Od dłuższego czasu w okolicy Kata-nilu widziano grupę tajemniczych ludzi. Było to mniej więcej w tym samym czasie, kiedy wymordowano członków karawany podróżującej wzdłuż Keneru. Ich zadaniem było sprawdzenie, kto to taki i skąd się pojawili. Nie było to łatwe zadanie. Okazało się, że tajemnicza grupa nie zatrzymywała się w żadnych osadach. Przechodzili tylko w ich pobliżu. Mieszkańcy, którzy ich widzieli, nie mogli powiedzieć nic więcej na ich temat. Z nikim nie rozmawiali, o nic nie pytali. Wiadomo było tylko tyle, że to nieliczna grupa, choć tak naprawdę nikt nie wiedział, ilu ich dokładnie było. Brakowało informacji o miejscu ich pochodzenia, ciężko było stwierdzić, w jakim konkretnie kierunku zmierzają. W mijanych wioskach nikogo nie informowali o celu swojej podróży. Brakowało cech charakterystycznych ich wyglądu, wiadomo było tylko, że zawsze okrywali całe swoje ciała czarnymi płaszczami.
Ich zachowanie zwróciło uwagę Dilmaru, miasta handlowego, które nie posiadając własnej armii, wysłało poselstwo do Kata-nilu z prośbą o pomoc. Niepokoje w Dilmarze pogorszyły wieści o ataku na karawanę kupiecką, zmierzającą do ich miasta, zwłaszcza że bezpieczeństwo na szlakach handlowych przekładało się bezpośrednio na wpływy i bogactwo miasta.
Był to czas, gdy Kata-nil był głęboko zaabsorbowany atakiem, w którym zginęło wielu obywateli miasta oraz dwóch magów Kręgu. Nie mając innych poszlak, król Anashar zgodził się odpowiedzieć na wezwanie Dilmaru. W ten sposób wysłano trzy grupy zwiadowców. Każdą, w inną stronę. Ich wysłano na północny zachód, wprost do odwiecznych lasów Wielkiej Puszczy. Lasu starego i tajemniczego, obrośniętego legendami i historiami często nieprawdziwymi. Zayra i Zefir często podróżowali u brzegów Wielkiej Puszczy, nierzadko wkraczali w cienie wielkich drzew, na dawno zapomniane i zarośnięte szlaki, ale nigdy nie spotkali żadnego z zagrożeń, o jakich opowiadano mroczne historie wieczorami, przy paleniskach w półmroku karczm przy gościńcach.
Początkowo odnajdywali tylko nieliczne i szczątkowe wskazówki mówiące, że tajemniczy ludzie faktycznie weszli do lasu, jednak ciągle brakowało im wyraźniejszych poszlak do podjęcia marszu, ciągle nie wiedzieli, w którym kierunku mają się poruszać. I wreszcie, po tak długim czasie natrafili na długo wyczekiwany znak, który miał ich poprowadzić ku celowi.
Podążając za nowym śladem, skręcili na zachód. Co jakiś czas widzieli na drodze strzępy rozerwanych pajęczyn, a gdzieniegdzie musieli otrzepywać się ze świeżych nici, które powoli na powrót zaczynały pokrywać ścieżkę. Ktokolwiek szedł przed nimi, musiał być już daleko, skoro pająki zdążyły upleść na nowo swe gniazda. Powinni przyspieszyć, jeśli chcą ich szybko odnaleźć.
Zagłębiali się coraz bardziej w las. Znali te tereny, tropili tutaj niejednego bandytę i łotra, ale teraz słońce zaczęło zachodzić i było im coraz ciężej utrzymać prawidłowy kierunek. Powinni się zatrzymać, posilić i odpocząć, a nad ranem znów ruszyć w drogę. Popatrzył na kobietę, na której twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Znał ją na tyle dobrze, aby wiedzieć, że już wymyśliła kolejny sposób, aby go dręczyć.
Zgodnie z oczekiwaniami, zerknęła na niego przez ramię.
— Potrzeba ci kobiety — zaszczebiotała, mrugając do niego zalotnie. — Może wtedy też poczułbyś przypływ radości. — Uniosła ręce i zrobiła obrót, zwinnie uchylając się przed gałęziami. — Wolność, spokój, szczęście!
— Czyli dokładnie tak jak ty, od kiedy poznałaś tego śliczniutkiego arystokracika. Bo nie wątpię, że twój nowy adorator jest związany z przypływem twojego nowego, wkurzającego humoru? Wprost nie mógł oderwać od ciebie wzroku na ostatnim balu.
Zayra przystanęła i odwróciła się w jego kierunku.
— Wkurzającego? — Położyła rękę na sercu, udając wzburzenie. Przybliżyła się do Zefira, szeroko się uśmiechając. — Naprawdę aż tak dobrze mi poszło? — zaszczebiotała cieniutkim głosikiem, trzepocząc brwiami.
Wyglądało to tak komicznie, że ledwie dał rade powstrzymać śmiech.
— Wręcz książkowo. Już go usidliłaś. Pewnie dzień w dzień wypatruje twojego powrotu.
Choć jego głos nie zdradzał żadnych uczuć, wręcz jego oblicze było twarde, jak skała, odpowiedź musiała ją usatysfakcjonować, ponieważ uśmiechnęła się, zwinnie przeskakując zwalone pnie, które przed nimi wyrosły.
Jest niemożliwa.
Piętnaście lat temu, gdy jako małe dzieci rozpoczynali naukę w akademii, spotkali się po raz pierwszy. Zayra była sierotą, przez pierwsze tygodnie płakała w osamotnieniu, ponieważ nikt nie chciał się z nią przyjaźnić. Wtedy podszedł do niej pewien chłopiec. Od tamtego czasu byli nierozłączni. Zawsze podnosił ją na duchu, wspierał i zawsze wiedzieli, że razem dadzą radę osiągnąć wszystko. Minęło już wiele lat i dużo się zmieniło, ale ich przyjaźń trwała nadal, gotowa przetrwać najcięższe próby.
Czuł, że ostatnio zbyt często jest dla niej szorstki. Był inny. Ta misja zaskakująco go zmieniła i on sam nie wiedział, dlaczego tak się stało. Nie przeszkadzała mu jego nowa natura, która się w nim przebudziła. Bolało go tylko to, że przez niego cierpi jego przyjaciółka, która była dla niego jak siostra. Wiedział, że go potrzebowała i choć zapewne zdążyła już przyzwyczaić się do tej zmiany, to jednak był pewien, że ją ranił. Musiała wiedzieć, że ma kogoś, komu może bezgranicznie zaufać, ponieważ to dodawało jej sił.
Przez wiele lat wspólnej pracy również on przyzwyczaił się do przyjaciółki. Tylko wspólnie mogli tworzyć tak efektywny zespół i osiągać takie rezultaty. Wydawało się, że nieświadomie czuli to już na początku swojej znajomości. Pchała ich ku sobie niewidzialna siła, jakby tylko czekając na moment, gdy skończą naukę, aby sprawdzić, co są w stanie zdziałać, połączywszy siły. Tak też zostali królewskimi zwiadowcami. Ciężko pracowali, aż stali się najlepszymi z najlepszych. Teraz wszystkie królestwa słyszały o tym duecie. Zayra, cicha jak cień i Zefir szybki jak wiatr.
Wędrowali przez cały dzień, umilając sobie czas rozmową o błahostkach, gdy wreszcie zaszło słońce i nad lasem zaległy ciemności. Gęste korony drzew przysłaniały widok i zwiadowcom coraz ciężej było maszerować.
— Musimy odpocząć — powiedział nagle Zefir, przerywając ciszę. — Nie damy rady tropić w takich warunkach.
Zayra przytaknęła i zbaczając z obranego kursu, skierowała się pomiędzy drzewa.
— To będzie dobre miejsce na obóz — odparła, wskazując na niewielki zagajnik, przy którym przystanęła. — Rozpalę ognisko.
I nie czekając na odpowiedź, zabrała się do przygotowywania obozowiska.
— Jak myślisz — rzuciła przez ramię do Zefira — czy mój śliczniutki arystokracik ucieszyłby się z nocy spędzonej ze mną pod gołym niebem?
Pokręcił głową. Ledwo przychodziło mu tolerowanie zachowania Zayri. Już zbyt długo musiał to znosić, a sytuacja nasiliła się kilka miesięcy temu, gdy księżniczka zaprosiła na zamek dwór swojego przyjaciela z zachodniego królestwa. Od czasu, gdy Zayra zobaczyła jednego z nowo przybyłych arystokratów, co dzień wpadała na nowe pomysły, aby zwrócić na siebie jego uwagę. A jego już ta kobieca przebiegłość zaczynała drażnić. Kto by przypuszczał, że ta silna i wytrzymała wojowniczka równie dobrze może uchodzić za delikatną i uroczą pannę?
— Najlepiej mu o tym nie wspominaj. W końcu jestem tutaj ja, a nie on — rzucił.
Miał już dość słuchania jak Zayra roztkliwia się nad swoim nowym wybrankiem. Upewniwszy się, że ta sobie poradzi, odwrócił się i odszedł.
Dawno nie padał deszcz. Przez ostatnie miesiące trwało upalne lato na północy kontynentu i dopiero za parę miesięcy spodziewano się pierwszych opadów. Sucha trawa szybko mogła się zająć od ognia. Zayra musiała uporządkować podłoże, aby było bezpiecznie. Wyrównała teren pod ognisko i obłożyła kamieniami oraz piaskiem. Następnie rozpoczęła zbieranie drewna i suchej trawy, których było w tym miejscu pod dostatkiem. Kiedy zebrała odpowiednią ilość, ułożyła w stosik na przygotowanym miejscu i wyjęła z plecaka dwa błyszczące i ostre kamienie. Potarła je o siebie i natychmiast pojawiły się iskry, które spadając na suche trawy momentalnie rozbłysły ogniem, rozchodząc się na cały ułożony przez kobietę stos. Wyprostowała się, oceniając swoją pracę.
„Idealnie” — zachichotała. Czyż mogłoby być inaczej? — „Ciekawe, co pomyślałby sobie arystokracik, gdyby tu teraz był?”.
Zarumieniła się na samo wspomnienie jego zielonych oczu i czarnych włosów zawsze elegancko uczesanych. Co by pomyślał, gdyby wiedział, że kobieta, którą tuż przed jej wyjazdem zaprosił na kolację, była tak naprawdę zwiadowczynią?
— Hmm… lepiej, żeby nie wiedział — postanowiła.
Wspomnienia ich wspólnej kolacji i jego dotyku na jej dłoni wciąż powracały, pobudzając jej serce do żywszego bicia. Ostatnio zbyt często o nim myślała.
Mało brakowało, a nie zwróciłaby nawet uwagi na to, że polankę rozjaśniła delikatna łuna światła, które szybko rozszerzało się między drzewami. Wyprostowała się, wyczuwając zagrożenie. Uczono ich, że każda niespodziewana sytuacja, choćby najbardziej błaha, może być źródłem niebezpieczeństwa. A była pewna, że ten blask nie mógł być spowodowany ogniskiem, objął bowiem zbyt duży obszar. Korony drzew również pojaśniały i rozbłysły. Odwróciła się, szukając źródła światła i odkryła je wysoko na niebie.
— Księżyc — wyszeptała, bacznie przyglądając się okrągłej tarczy, która powoli wyłaniała się zza chmur. Wydawał się jakiś dziwny, obcy.
Chmury rozstąpiły się i ukazały zaokrągloną tarczę księżyca w pełni. Jego kolor napawał niepokojem. Zayra nigdy nie spotkała się z takim zjawiskiem.
— Co to jest? — Zefir wszedł na polanę również wpatrzony w tajemnicze zjawisko. — Jest biały.
Księżyc przybrał zadziwiająco jasną barwę i oświetlał las dziwnym, bielusieńkim światłem. Zayra odwróciła się i ruszyła w kierunku ogniska.
— To tylko księżyc, w końcu dzisiaj przypada pełnia — rzuciła przez ramię, dokładając drewna do ognia, ale w jej myślach na powrót zagościły ciemne chmury. Czy to jakiś znak? Księżyc, nawet w pełni, nie powinien świecić aż tak jasno. Nie powinien również mieć takiej barwy.
Usiadła przy ognisku. Wzięła do ręki cienką gałązkę i zaczęła bawić się ogniem.
— Połóż się — zwróciła się do towarzysza. — Ja obejmę pierwszą wartę.
Czuła, że ona sama nie byłaby w stanie w tej chwili zasnąć. Może, gdy znów pozwoli arystokracikowi, jak nazywała Toma, zawładnąć swoimi myślami?
— Obudź mnie, gdy będziesz chciała się zamienić. — Zefir położył się po drugiej stronie ognia i odwrócił do niej plecami. — Jeśli czujesz, że coś nie gra, to też — rzucił po chwili.
Wpatrywała się w ogień, jednak zbyt dużo myśli zaczęło kłębić się w jej głowie. Potrzebowała rozmowy.
— Śpisz? — spytała cicho po chwili, aby nie obudzić Zefira, gdyby ten faktycznie już zasnął.
— Nie — usłyszała w odpowiedzi i nerwy jej opadły, gdy upewniła się, że ktoś obok niej jest.
— Za niedługo zajdziemy dalej niż kiedykolwiek. Jak myślisz, kiedy poznamy, że jest zbyt daleko?
Sama przed sobą musiała przyznać, że w mrokach Wielkiej Puszczy i ona odczuwała strach. Nie musiała precyzować, czym tak naprawdę się martwi. Wszyscy wiedzieli, że do Wielkiej Puszczy uciekły ostatnie z elfów, które wolały żyć w dzikości natury niż w Kata-nilu. Krążyły pogłoski, że były to dzikie i barbarzyńskie ludy, które zabijały każdego, kto wtargnął na ich terytorium. Oni sami często przebywali na terenach Puszczy, jednak zawsze po jej wschodniej stronie. Omijali zachodnią. I choć nikt nie wiedział, gdzie kryły się osady elfów, to oni czuli, że gdzieś w tamtym kierunku. Potwierdzały to także przypadki ludzi, którzy zaszli za daleko. Ci, którzy się na to odważyli, już nigdy nie wrócili, aby opowiedzieć o tym, co zobaczyli.
— Myślę, że będziemy wiedzieli, a teraz nie myśl już o tym — odparł śpiącym głosem. Zawsze szybko zasypiał.
Bawiła się ogniem, starając się pójść za radą Zefira i oderwać od ponurych myśli, które ostatnio zadziwiająco często się odzywały. Choć nie dawała tego po sobie poznać, ona również ostatnio była częściej przewrażliwiona. Czyżby potrzebowała odpoczynku? Ogień ogrzewał ją i uspokajał. Majaczące płomyki tańczyły niczym ogniste ludziki igrające ze sobą. Od zawsze sądziła, że noc była o wiele piękniejsza wśród dzikich ostępów niż cywilizowanych miast. Tutaj budziły się do życia jej najskrytsze fantazje, pochłaniając ją i zabierając ze sobą.
10.
Zbliżał się poranek. Parę godzin wcześniej zamienili się wartą i teraz Zefir opiekował się towarzyszką, gdy spała. Obserwując ją, pogrążoną w śnie nie po raz pierwszy pomyślał o tym, że mogła się podobać wielu mężczyznom, nawet wpływowemu arystokracie, jakim był ten cały Tom. Wielu zwiadowców, z którymi uczyli się w akademii, założyło już rodziny i miało dzieci. Nic dziwnego, że Zayra interesowała się mężczyznami, lata leciały i również na nią musiała przyjść kolej. Wiedział, że nie chciała dłużej czekać. Choć nigdy nie łączyła ich romantyczna relacja, z trudem akceptował myśl, że mogła któregoś dnia wyjść za mąż. Czy dalej byliby przyjaciółmi? A co z ich pracą, czy nie zrezygnowałaby z niej? Wiedział, że marzyła o własnej rodzinie, w końcu wychowywała się pozbawiona jej.
Zayra nie poruszała się od czasu zaśnięcia, oddychała spokojnie pogrążona w zdrowym śnie. Na myśl o tym, że mogła czuć się równie bezpiecznie przy innym mężczyźnie, poczuł nieusprawiedliwioną niczym złość. Jednak żal ten nie był spowodowany wizją przyjaciółki z innym mężczyzną. Czuł się źle, wiedząc, że on jej nie wystarcza, choć było to naturalne. Czuł złość, ponieważ wiedział, że ona kiedyś odnajdzie miłość i człowieka, który będzie z nią do końca jej dni, a on pozostanie sam.
Sapnął nieszczęśliwy.
Czy taki samotnik jak on potrzebował kobiety? Przez wiele lat był pewny, że nie. Teraz ta pewność zaczynała go opuszczać.
Za niedługo miało świtać. Planowali ruszyć w dalszą drogę, gdy tylko będzie widno. Przez całą noc nie wydarzyło się nic niespodziewanego. Lata spędzone na tropieniu zaowocowały tym, że wiedział, gdy jakieś zwierzę zaczynało zbliżać się do obozowiska. Żadne jednak nie podeszło blisko, najprawdopodobniej odstraszone ogniskiem. Jednak od dłuższego czasu czuł się obserwowany. Nie słyszał, aby ktoś się do nich zbliżał, co nie oznaczało, że nie mógł czegoś przeoczyć.
Wstał, oglądając się po okolicy. Ktokolwiek to był, na pewno zarejestrował jego ruch, jednak nie zdradził się ze swoją obecnością. Było ciemno, księżyc zaszedł za chmury, pogrążając puszczę w mroku. Daleko nad drzewami spomiędzy chmur wyłaniało się błękitne niebo, zapowiadając kolejny dzień. Ruszył pomiędzy drzewa. Czuł ciepło rozlewające się po całym ciele, jak zawsze, gdy doznawał napływu adrenaliny.
„Gdzie oni są?” — pomyślał.
Czuł czyjąś obecność. Jednak jak usprawiedliwić to, że nikogo nie widział, ani nie słyszał? Tego nie wiedział. Był pewien, że nikogo tutaj nie ma. Krew zaczęła szybciej pulsować w jego ciele. Odwrócił się w stronę Zayri.
Spała. Czy ona tego nie wyczuwała? Miała bardziej wyostrzone zmysły od niego, zawsze była w stanie zareagować wystarczająco wcześnie, aby odeprzeć zagrożenie, jednak widział, że jej oddech nie uległ zmianie, serce biło w spokojnym rytmie, wszystko wskazywało na to, że nie odczuwała niepokoju.
Czyżby nawiedzały go głupie lęki?
Kawałek dalej drzewa zaczynały rzednąć. Podszedł w tamtym kierunku. Było to zbocze, z którego rozciągał się widok na cały las, aż po jego krańce daleko na horyzoncie. Miał dobre miejsce do obserwacji. Przykucnął na skraju wzniesienia i wziął do ręki łuk, z którym nigdy się nie rozstawał. Wyjął trzy strzały i położył je przy stopie, żeby mieć do nich łatwy dostęp. Czuł dziwny niepokój. Coś na pewno było nie w porządku.
Było cicho. Spokojnie. I po chwili już wiedział, co spowodowało jego złe samopoczucie. Spokój. Było aż za spokojnie. Zamknął oczy, aby wsłuchać się w odgłosy lasu, ale nic nie usłyszał. Nie wyczuwał nawet zwierząt, które powinny już się budzić i wyruszać w poszukiwaniu pożywienia i to go zmartwiło najbardziej. W lesie nie było słychać zwierząt.
Otworzył oczy i odwrócił się w stronę obozu. Płomienie delikatnie tańczyły wokół ogniska. Nic podejrzanego się nie działo. Popatrzył na rozciągający się pod zboczem las. We wszystkich stronach bujnie rozrastała się gęsta puszcza. Jaśniejące z każdą chwilą chmury powoli przesuwały się po niebie.
„Poczekam jeszcze chwilę i wracam” — pomyślał. — „Nic się nie stanie, niepotrzebnie się martwię”.
Zastanowił się, ile razy tego dnia uspokajał sam siebie? Westchnął zrezygnowany.
— Zdecydowanie zbyt często, jak nigdy dotąd — powiedział na głos.
Czekał w ciszy. Chłodny wiatr muskał go po twarzy. Zaciągnął kaptur na głowę i przeczesał wzrokiem las. Gęsta puszcza wyglądała normalnie, nie zdradzając żadnych nieprawidłowości.
Nagle jego wzrok przykuła jasna plamka, która pojawiła się pomiędzy drzewami w dolinie rosnącymi kawałek na zachód. Gdzieś blisko siebie usłyszał pohukiwanie sowy. Obejrzał się. Zauważył ptaka siedzącego na pobliskiej gałęzi, który wpatrywał się w niego swoimi ogromnymi oczami.
Jaka sowa nie bała się człowieka? Na pewno żadna z tych, jakie spotkał.
Wyglądała dziwnie. Nastroszyła pióra jakby gotowa do ataku, a oczy jej zabłysły. Serce tłukło Zefirowi w piersi. Co jest z tym ptakiem?!
Sięgał po jedną ze strzał, chcąc przestraszyć sowę i zmusić do odlotu, gdy niebo przeszyło jasne światło. Trzymając napięty łuk, odwrócił się w stronę miejsca, z którego pochodziło. Niczym w najgorszym koszmarze, chmury się rozstąpiły i spomiędzy nich wyszedł księżyc, ale nie miał już tego jasnego koloru, jak wcześniej, teraz śnieżną biel zastąpiła krwista czerwień.
„Księżyc o barwie krwi. Co to ma być?” — myślał gorączkowo, a jego twarz zrobiła się blada ze strachu. Muskał palcami strzałę, aby upewnić się, że wciąż tam jest, gdyby była potrzebna. Co jednak mogły poradzić jego strzały w zderzeniu z przyrodą?
Gdy okrągła tarcza w całości wyłoniła się zza chmur, jasne światło wzmocniło się, obejmując wszystkie korony drzew w tej części lasu, a następnie od razu zaczęło maleć, posuwając się od krańców aż po epicentrum tego, niewątpliwie, wybuchu. Zmniejszało się, póki nie został już tylko cienki pas czerwonego światła, który połączył księżyc oraz niewielki punkt w lesie, w którym kilka sekund wcześniej dojrzał migające drobinki światła.
„Co tam jest?” — pomyślał wpatrzony w ten punkt.
Jego myśli przerwało głośne pohukiwanie sowy. Zdążył już zapomnieć, że zwierzę siedziało na gałęzi. Ona, jakby nie zauważając tego nagłego braku zainteresowania, wciąż się w niego wpatrywała. Spojrzał na nią. Jej oczy przybrały kolor krwi, a skrzydła wzbiły się jak do lotu. W mgnieniu oka rzuciła się w stronę zwiadowcy. Zefir, nie zastanawiając się długo, zwolnił przygotowaną wcześniej strzałę.
W tym samym momencie, w którym martwe zwierzę padło u jego stóp w lesie znów zaległy cienie. Popatrzył w niebo. Chmury na powrót przysłoniły księżyc, a spomiędzy drzew, gdzie wcześniej był słup światła, unosił się delikatny dym.
Zefir szybko wstał i podbiegł w stronę obozu. Ukląkł przy towarzyszce i zaczął ją budzić.
— Co się dzieje? — spytała zaspanym głosem.
— Wstawaj, nie mamy czasu. Opowiem ci po drodze.
Spojrzała na niego i od razu wiedziała, że stało się coś złego. Nie kazała dłużej na siebie czekać. Szybko wstała i zaczęła zbierać swoje rzeczy, podczas gdy jej towarzysz gasił ogień.
— Jak to możliwe? — spytała Zayra, gdy Zefir opowiedział jej, co się stało w lesie. Wyjął z zapasów paski suszonego mięsa i pożywiali się pomiędzy porządkowaniem prowizorycznego obozowiska.
— Nie wiem — odparł — nigdy czegoś takiego nie widziałem. — Sam przed sobą musiał przyznać, że nigdy nie słyszał o takim zjawisku, co niewątpliwie nie dodawało mu otuchy.
Oboje byli zgodni, że o takiej anomalii należy niezwłocznie zawiadomić Krąg Magów. Co do tego, że magowie okażą zainteresowanie tą sprawą, nie mieli najmniejszych wątpliwości. Jednak, aby zdany przez nich raport był jak najbardziej pomocy, musieli zdobyć więcej informacji.
— Myślisz, że to Puszcza? Muszę przyznać, że w tych lasach czuję się dziwnie, jakby cały czas ktoś mnie obserwował.
Zefir musiał przyznać jej rację.
— Też to odczuwam. Nawet drzewa wyglądają inaczej. Są starsze, bardziej dzikie. Jednak wydaje mi się, że księżyc powinien być taki sam, nie ważne, czy widzimy go z cywilizowanego miasta, czy też z tysiącletniego, magicznego lasu.
Zayra się odwróciła, a w jej oczach igrały iskierki.
— Magicznego? A duszki i wróżki też tutaj są? Może mogłyby spełnić moje marzenia?
Zefir zapiął spakowany plecak Zayri i rzucił przyjaciółce. Złapała go bez problemu mimo ciężaru. Chwycił swój plecak i zarzucił na ramiona, uważając, aby nie blokował przewieszonego przez prawe ramię łuku.
— Idziemy — rzucił przez ramię — nie mam w tej chwili sił na twoje gierki.
Wykrzywiła usta.
— A czy kiedykolwiek masz? — rzuciła w stronę jego pleców, a nie usłyszawszy odpowiedzi, westchnęła i ruszyła za przyjacielem.
Wyruszyli w stronę tajemniczego miejsca w lesie, żeby sprawdzić, co tam się wydarzyło. Szli już bardzo długo i nie byli pewni, czy idą w dobrym kierunku. Zaczynało świtać, co powinno ułatwić im marsz, jednak z czasem, jak zagłębiali się w puszczę, las stawał się gęstszy, a wieloletnie drzewa utrudniały przeprawę. Ciągle znajdowali się we wschodniej części Wielkiej Puszczy. Nie wiedzieli, jak daleko będą musieli się zapuścić, mieli jednak nadzieje, że ominą zachodnie, dzikie tereny oraz centrum lasu.
Szli, rozmawiając szeptem o wszystkim, co się wydarzyło tej nocy i zastanawiając się, czy było to typowe dla Wielkiej Puszczy. W końcu słyszeli opowieści o podróżnikach, którzy dotarli zbyt blisko serca starego lasu i już nigdy nie wrócili. Po paru godzinach znaleźli się w pobliżu miejsca, które powinno być tym, które Zefir widział nocą. Zayra szła pierwsza, odgarniając gałęzie drzew przed sobą. Las był tak gęsty, że nie można było dostrzec, co znajduje się dalej niż parę kroków od nich. Zefir, który szedł tuż za nią, pogrążył się w myślach.
Bał się. Naprawdę się bał. Zagrożenie nie było mu obce, jednak przyprawiało go o niepokój tylko wtedy, gdy nie wiedział, z czym przyjdzie mu się mierzyć. Nagle zderzył się z przyjaciółką. Spojrzał na nią. Stała wpatrzona przed siebie jak zahipnotyzowana z szeroko rozwartymi ze strachu oczami.
— Co to na boga jest? — wyszeptała.
Zefir podążył za jej spojrzeniem. I również on poczuł ukłucie strachu. Przed nimi znajdowała się polana, której szukali.
Miała wymiary idealnego koła, którego granice wytyczały osmalone i poprzepalane drzewa wokół. Wypalona trawa w centrum kręgu odcinała się ciemną plamą na tle zieleni lasu. Patrzyli na wysuszony skrawek terenu, na którym nie rosło absolutnie nic, a który jeszcze poprzedniego wieczora nie mógł różnić się od reszty puszczy.
Tak jakby światło, które spłynęło z nieba, spaliło wszystko na swojej drodze — a nie miał wątpliwości, że tak w istocie było.
Na środku polany zauważyli poziomo ustawiony olbrzymi głaz, wokół którego rozmieszczono cztery mniejsze. Wszystkie o płaskiej powierzchni i o rzucającej się w oczy ciemnej barwie rzadko spotykanej w tych stronach. Były one ustawione w równych odstępach od siebie, co dowodziło, że zostały tutaj sprowadzone celowo. Dlaczego? Tego nie wiedzieli.
— Podejdźmy bliżej — szepnęła Zayra. Głos jej drżał, choć Zefir nie mógł stwierdzić czy ze strachu, czy może z podniecenia. Jej towarzysz kiwnął głową i ruszył przodem, bacznie obserwując okolicę.
Z bliższej odległości zauważyli, że na czterech bocznych głazach leżały niewielkie kupki liści, z których wyłaniały się gęste opary dymu. Wydzielały one dziwny, duszący zapach, którego zwiadowcy nie byli w stanie rozpoznać. Zefir kątem oka zauważył, jak jego towarzyszka przysłoniła płaszczem usta, aby nie wdychać cierpkiej woni. Jemu samemu wydawała się ona nieprzyjemna, jednak był w stanie ją znieść.
Gdy byli już wystarczająco blisko, aby lepiej przyjrzeć się skałom, zauważyli, że środkowy głaz przykryty był czarnymi płaszczami, czego z oddali nie mogli dojrzeć, ponieważ kolor zlewał się z barwą kamienia.
W powietrzu unosił się swąd zgnilizny i spalonego drewna.
— Zobaczę, co jest pod nimi — zadecydował Zefir.
Zayra cofnęła się kilka kroków, gdy jej towarzysz podszedł do głazu, delikatnie chwytając za poły materiału. Wydała stłumiony okrzyk, gdy odchylił jeden z płaszczy, odkrywając jego zawartość. Zefir stał przez dłuższą chwilę z materiałem w ręku wpatrzony w to, co właśnie odkryli. Środkowy głaz pokryty był ciałami, z których wyciekała krew, spływając po kamieniu i wsiąkając w ziemie. Leżało tu minimum pół tuzina mężczyzn. Każdemu z nich zadano jedno, szybkie cięcie w tętnicę. Umierali długo, podczas gdy krew spływająca z ran przyprawiała ich o okropny ból.
— Czarnoskórzy. Zamordowani? — Zefir usłyszał za sobą głos Zayri, która wychylając się zza jego pleców, również zauważyła ten makabryczny widok. Nie zareagował wpatrzony w ciała zmarłych. Jego przyjaciółka miała rację, ciała tych zabitych, którzy znajdowali się na górze stosu i były widoczne, należały do czarnoskórych ludzi. Wszystkie bez wyjątku.
— Słyszałem opowieści o ludziach z ciemną skórą, ale nigdy ich nie widziałem. Podobno można ich spotkać tylko na Pustyniach Andur.
— W takim razie, co mogli robić tutaj? I dlaczego ewidentnie zostali zamordowani?
Czuł, jak towarzyszka podchodzi bliżej, ale nie poruszył się. Im dłużej wpatrywał się w ciała, tym mniej je widział. Kształty, które jeszcze przed chwilą rejestrował wyraźnie, zlały się w jeden, zamglony i rozmazany obraz. Poczuł, że zaczyna do niego docierać wątła woń mięty, a może to była lawenda? Ulatujące zapachy ziół mieszających się z cierpką, metaliczną wonią przechodzącą w słodkawy zapach kwiatów. Nagle poczuł, że traci czucie w dłoni. Materiał, który ciągle kurczowo trzymał, opadł z powrotem na głaz. On jednak tego nie ujrzał. Obrazy, które uchwycił, zaczęły wirować, aż w końcu poczuł, jak sam opada z sił. Chłód powietrza otoczył jego twarz, gdy kaptur zsunął mu się na plecy. Cierpki zapach ziół stał się inny. Teraz czuł wyłącznie ziemię. Namokłą i wilgotną od porannej rosy, która wsiąkała mu w spodnie i oblepiała ramiona.
Koncentrując wszystkie swoje siły na wzroku, postarał się otworzyć oczy. Nie był pewien czy mu się to udało, wydawało mu się jednak, że widzi księżyc, z tarczą o bladej barwie, która pulsowała szybko w rytm jego serca. Wpatrywał się w ten kształt jak zahipnotyzowany. Odróżniał niemal wszystkie barwy zawarte w tarczy, które przenikały się i zlewały, tworząc zaskakującą kompozycję cieni, bieli i szarości.
A potem objęły go ciemności.
— Wszystko dobrze? — Zayra trzymała go za ramiona i sprawdzała jego stan.
Chciał odpowiedzieć, ale usta były zbyt suche, aby się poruszyć. Patrzył w korony drzew nieruchomym spojrzeniem zastygłym w przerażeniu. Drżącymi rękoma wytarł krople potu, które pojawiły się na jego czole. Zamrugał kilka razy, próbując wrócić do siebie. Pamiętał wszystko, co się stało. Czuł, że leży na wilgotnej ziemi, w przesiąkniętym rosą ubraniu. Choć sam nie był w stanie stwierdzić, jak długo był nieprzytomny, czuł, że nie mogło minąć więcej niż kilka minut, góra pół godziny. W przeciwnym razie byłby przemarznięty.
— Tak — odpowiedział z trudem. Jego twarz była blada. — To tylko przez te opary. — Popatrzył na dziwne dymy unoszące się nad głazami i zasnuwające niebo ponad nimi. Skrzywił się z obrzydzeniem, gdy dotarł do niego cierpki zapach ziół. Choć Zayra chciała go powstrzymać, on wstał z trudem i otrzepał ubranie z grudek przyklejonej ziemi. — Jak długo…
— Kilka sekund, może minuta — przerwała mu, odgadując jego myśli.
Zefir popatrzył na nią, nie rozumiejąc.
— Zemdlałeś może minutę temu — powtórzyła powoli, jakby tłumacząc coś ciekawemu dziecku.
Zefir popatrzył na nią z cieniem ironii w oczach.
— Czy ja wyglądam jak jakiś uczniak?
Choć chciał zabrzmieć zabawnie, Zayra nie roześmiała się, co było do niej niepodobne. Pomasował dłońmi skronie. Od oparów rozbolała go głowa. Zayra popatrzyła na niego podejrzliwie, aby upewnić się, że wszystko dobrze. Drżał i stąpał niepewnie, ale nie wyglądało na to, aby coś mu dolegało. Uśmiechnęła się więc, po czym wstała i podeszła do przyjaciela. Przyzwyczajona do widoku śmierci szybko otrząsnęła się z zaskoczenia i strachu, jakiego przed chwilą oboje doświadczyli.
Stał odwrócony do niej plecami. Przywarła do niego od tyłu i zarzuciła mu ręce na szyję.
— Wiesz, ja wiem, że ten widok jest straszny, przerażający, obrzydliwy! Mnie samej zbierało się na wymioty. Ale żeby zemdleć? I to taki duży chłopczyk jak ty, który już wiele widział!
Poruszył nerwowo ręką tuż przed jej nosem, jak gdyby była natrętną muchą, którą starał się odgonić.
— To przez te opary. Duszący zapach.
— Tak, jasne, oczywiście — zaszczebiotała z uśmiechem. — Tylko że wiesz, ten zapach jest dziwny i nieprzyjemny, ale na pewno nie jest bardziej duszący od woni kwiatów w ogrodach Kata-nilu.
Zdenerwował się i chciał od niej odejść, jednak Zayra przywarła do niego mocniej.
— I co myślisz? — szepnęła mu do ucha, wskazując zakrwawiony głaz. Zabili swoich — nie był w stanie myśleć nad niczym innym, jak tylko okrucieństwie tych, których przyszło im szukać. Nie mieli wątpliwości co do prawdziwości swojego twierdzenia. Ludzie, którzy stracili tutaj życie, ubrani byli w czarne szaty i okryci płaszczami, które zapewne wcześniej przez dłuższy czas nosili na sobie.
— Nie podoba mi się to — rzekł.
Zayra pokiwała głową, zgadzając się z tym, co usłyszała.
— Mnie również. Musimy zbadać to miejsce.
Zefir z trudem stawiał kolejne kroki na drżących nogach, ale nie pozwolił Zayri dojść do słowa, gdy ta chciała, aby odpoczął, upierając się, że sama sobie poradzi. Przeczesali dokładnie całą okolicę łącznie z trawą i okolicznymi drzewami, poszyciem lasu, ale nic więcej nie znaleźli. Żadnych dodatkowych poszlak, narzędzi, śladów stóp. Nie zauważyli nawet, aby doszło tutaj do walki. Mimo usilnych starań nie byli w stanie stwierdzić, gdzie jest reszta tajemniczej grupy i w którą stronę oni powinni się teraz udać.
— Nasz cel został zabity, a więc misja wykonana. Musimy wracać — powiedział Zefir, zaskakując tym swoją przyjaciółkę. Powoli jego stan zaczynał wracać do normy, ale ciągle można było wyczytać, że nie czuł się najlepiej.
Zayra klęczała nad jednym z mniejszych głazów. Zefir wychylił się zza jej ramion, aby zobaczyć, co takiego robiła. Kobieta zbierała dwoma patyczkami spalone resztki ziół i chowała je do sakiewki. Podniosła się z klęczek i napotkała jego zdumione spojrzenie.
— Mówisz, że to przez tę stertę trawy zemdlałeś, nie sądzisz, że jest warta tego, aby bliżej się jej przyjrzeć? — spytała retorycznie, omijając towarzysza. Nie patrzyła mu w oczy i zastanawiał się, co też mogła oznaczać ta nagła zmiana jej zachowania. — A co z dalszym tropieniem? — spytała. — Myślisz, że śmierć — zastanowiła się chwilę — bodajże połowy z nich to będzie wystarczający pretekst do powrotu?
Zefir myślał przez dłuższą chwilę, a gdy się odezwał, w jego głosie brzmiała pewność.
— Nie wiemy, z czym mamy do czynienia ani dokąd oni się udali. Nie sądzę, aby było też dobrze, żebyśmy szli głębiej w puszczę. Chyba lepiej będzie, jeśli w tej chwili zrezygnujemy z dalszych poszukiwań do czasu, aż zdobędziemy więcej informacji.
Nie patrzyła na niego, ale jej milczenie było wystarczającym dowodem na to, że się z nim zgadza.
Gdy mijały koleje minuty, a on się nie ruszał, wciąż wpatrzony w kamienie rzuciła:
— No co, nie chcesz już wracać?
Kobieta pakowała szczelnie owinięte płótnem zioła do plecaka, gotując się do drogi.
— Możemy już wracać — powtórzyła, patrząc na Zefira, który wciąż stał pośrodku polany.
Z jej spojrzenia wyzierała troska. Wzruszyła go myśl, że Zayra tak bardzo się o niego troszczy. Po raz pierwszy się z nim nie kłóciła. Czuł, że zgodziła się wracać nie tylko dlatego, że Rada powinna jak najszybciej usłyszeć o ich odkryciu. Wiedział, że równie bardzo, a nawet i bardziej zależy jej na tym, aby mógł odpocząć.
Ostatni raz przeczesali wzrokiem polanę, po czym ruszyli w stronę domu.
Wyszli z Wielkiej Puszczy u jej południowych granic. W najbliższej wiosce zakupili konie i przez kolejne dni gnali przed siebie, zatrzymując się tylko po to, aby pozwolić odpocząć wierzchowcom. Uciekali, jakby goniły ich same demony piekieł.
Poczuli ulgę dopiero tydzień później, gdy w oddali ujrzeli różowo-fioletowe minarety zakończone wydłużonymi głowicami przypominającymi pączki tulipanów. Tym razem, obrośnięte gęstym bluszczem mury Miasta Tysiąca Kwiatów miały być dla nich czymś więcej niż tylko domem, miały być schronieniem.
11.
Rokrocznie, w przeddzień trzeciego Dnia Słońca, w trzecim miesiącu roku, miało miejsce święto zmarłych. O świcie wierni Ilunora zbierali się w kaplicy cmentarnej, aby uczestniczyć w odprawianej ceremonii. Również rodzina królewska była zobligowana do wzięcia udziału w tej, jak i w każdej innej uroczystości religijnej.
Karina siedziała u boku ojca w pierwszym rzędzie w zacienionej kaplicy, tuż przed ołtarzem. Znajdował się tutaj tylko jeden rząd ławek na środku budynku, oświetlany jedynie nielicznymi światłami zapalonymi po bokach kaplicy. Kapłani już dawno zadecydowali, że w budynku zostanie umieszczonych tylko kilka kandelabrów, ułatwiających poruszanie się, ale nie za wiele, aby nie rozświetlać mroków. To miejsce miało pozostać zimne i mroczne, aby przybywający czuli, że są osaczani przez śmierć. Tak przynajmniej brzmiały ich wyjaśnienia, kiedy przedstawiali tę ideę królowi. Karina wraz z Anasharem mieli zarezerwowany środek pierwszego rzędu, do którego prawie nie docierało światło kandelabrów. Niemniej były to najjaśniejsze miejsca ze względu na jasne światło padające z pobliskiego ołtarza.
Ubrana w złotą suknię Karina rozparła się na prostej ławce i założyła nogę za nogę. Anashar na krótką chwilę odwrócił się w kierunku córki, jednak nie skomentował jej niestosownego zachowania. Wiedział, że i tak nie miał wpływu na córkę, co nie zmieniało faktu, że dzisiejszego dnia jej arogancja nie miała granic. Nie chodziło tylko o jej postawę podczas ceremonii. Od rana słyszała szepty służby i usilne prośby dwórek, żeby się przebrała. Na święto zmarłych wypadało ubrać się w odcienie czerni i szarości, a ona na przekór włożyła jaskrawo złotą suknię.
Wykrzywiła usta w perfekcyjnie wyuczonym uśmiechu, który niejednego mężczyznę potrafił zwalić z nóg.
Nienawidziła świąt. Nienawidziła boga i jego nakazów. Była tutaj z przymusu i chciała, żeby wszyscy wiedzieli, jak bardzo szanuje religię, do której zmuszała ją pozycja księżniczki. Zresztą większość zebranych w kaplicy także była tu z przymusu, tylko niewielka ich liczba cechowała się prawdziwą pobożnością i wiarą.
Ludzie nigdy nie przekonali się do Ilunora tak, jak elfowie do El’Riel. Tamci prawdziwie czuli obecność swojej Pani. Wierzyli w to, że bogini żyła w dawnych czasach, w Starym Świecie i nigdy nie wątpili w to, że ciągle jest z nimi. Nigdy nie przestali odczuwać jej mocy przepływającej przez ich ciała. Ludzie nigdy czegoś takiego nie doświadczyli. Ilunor był ich bogiem, w niego wierzyli i jemu oddawali cześć, ale nie czuli z nim żadnej więzi. Był jedynie niematerialnym bytem niewiadomego pochodzenia, który nikogo tak naprawdę nie interesował, ale który był im potrzebny. Owszem, był im potrzebny. Był potrzebny tysiącom mieszkańców Kata-nilu, którzy tłumnie oblegali świątynie i kaplice, wypełniając je cichym szeptem prowadzonych podczas nabożeństw rozmów, co rusz ziewając ze znudzenia.
Ojciec często jej powtarzał, że wiara jest potrzebna. Jest potrzebna jemu, jej, każdemu. Jednak za każdym razem, gdy była zmuszona uczestniczyć w tego typu obrzędach, nachodziły ją wątpliwości.
W końcu, czy to wszystko ma sens? Wypowiadanie wyuczonych w dzieciństwie formułek, niepopartych żadnym głębszym przeżyciem, często przez ludzi, którzy nawet nie rozumieją sensu tych modłów. Za każdym jednak razem, gdy wspominała o tym ojcu, ten ją zapewniał, że owszem jest to potrzebne, ponieważ religia stanowi tę cechę, która w największym stopniu odróżnia człowieka od zwierzęcia. Człowiek z natury musi w coś wierzyć, więc czemu nie wierzyć w boga, który może nieść ukojenie w trudnych chwilach i dawać nadzieje na lepszą przyszłość?
Takie stanowisko zajął Anashar, gdy kapłani rozpoczęli rozpowszechnianie kultu Ilunora. Możesz nie wierzyć prawdziwie, ale nie przestawaj, ponieważ w głębi serca twoja dusza tego potrzebuje, to było jego motto.
A ona?
Musiała tu przesiadywać i udawać zainteresowanie, ponieważ tego od niej wymagano i to był jej obowiązek, nic więcej.
Często zastanawiała się, czy nie zakazać obrzędów religijnych, gdy to ona dojdzie do władzy. Przecież bogactwo kapłanów o wiele bardziej przydałoby się na dworze.
„Głupie, bezsensowne i idiotyczne” — powtarzała w myślach, a jej gniew narastał. Już nie pamiętała, kiedy była spokojna.
To wszystko przez tą przeklętą Melline! Jak ona mogła tak upokorzyć córkę królewską!
Kiedy obrzędy ku czci zmarłych się rozpoczęły i trzech kapłanów-celebransów w czarnych togach wystąpiło przed ołtarz, deklamując lamenty żałobne, Karina zatonęła we własnych myślach, kątem oka obserwując ojca.
Anashar został królem jako mały chłopiec, zaraz po Wielkiej Wojnie i od tamtego czasu musiał uczestniczyć we wszystkich świętach religijnych oraz politycznych nawet wtedy, kiedy te zaczęły go nużyć. To był jego obowiązek i nigdy go nie podważał, nawet teraz, gdy wiek zaczął odciskać na nim swoje piętno, a on miał coraz mniej sił. Męczyło go nawet siedzenie w kaplicy.
Zareagował na ruch tuż obok niego, kiedy Karina przysłaniała dłonią, zakrytą pod koronkową rękawiczką usta, aby ukryć ziewnięcie. Nie wątpił, że specjalnie okazywała znudzenie.
Jego piękna córka. Gdyby jego żona i królowa żyła, zapewne nauczyłaby córkę dobrych manier, jednak zmarła przy porodzie i ten obowiązek spadł na niego oraz damy dworu zatrudniane do opieki nad młodą księżniczką. Był to doprawdy uciążliwy obowiązek, a w konsekwencji niemożliwy do wykonania, ponieważ księżniczka od najmłodszych lat okazała się niepodatna na żadne wpływy. Dojrzewała, z każdym rokiem stawała się piękniejsza, ale buntowniczy charakter nie ulegał zmianie. Ludzie szeptali, że brązowo-rude włosy, które w blasku słońca lśniły jak języki ognia, stanowią uzewnętrznienie tego, co drzemie w jej wnętrzu. Nikt nie odważył się powiedzieć głośno, co o niej sądzi. Wszyscy wiedzieli, że król nad życie kocha swoją jedyną córkę. I kiedy cała służba królewska wraz z nauczycielami starali się zrobić z niej prawdziwą damę, Anashar pogodził się z tym, jaka jego córka jest i powziął decyzję, że nie będzie jej zmieniał.
„Niech żyje, jak chce. Nadejdzie dzień, gdy wyjdzie za mąż, zostanie królową i wtedy będzie musiała zmienić swój styl życia” — powtarzał to za każdym razem, gdy musiał wysłuchiwać skarg na Karinę. Wzruszał ramionami, mówiąc, że królewska córka ma prawo robić to, co uzna za stosowne, jednak dobrze wiedział, że nic, co ona robi, nie zasługuje na miano stosownego. Niemniej Karina nadal narażała dobre imię rodu królewskiego Ewaarów, a król pozwalał jej czerpać z życia pełnymi garściami. Zgadzał się, aby zapraszała na zamek członków dalekich dworów w nadziei, że znajdzie wśród nich przyszłego małżonka, który wreszcie sprowadzi ją na ziemię i sprawi, że jego córka dojrzeje.
Jednak lata mijały, a jego życzenie nie zostało spełnione. Księżniczka po kryjomu była wyśmiewana jako stara panna, a on zaczynał się niepokoić o przyszłość królestwa. Zaczynał tracić siły i jasność umysłu, a królestwo musiało zachować ciągłość linii dynastycznej, ale Karina jako królowa…
Jeszcze, gdyby wyszła za mąż za odpowiedniego kandydata.
Była taka piękna, jak matka, gdyby tylko zechciała, mogłaby zdobyć uczucie każdego szlachcica. Jednak przemówienie do rozsądku córki graniczyło z cudem.
Po serii pieśni na cześć zmarłych nadeszła pora na modlitwy wysławiające Ilunora, w których wierni błagali swojego boga o dłuższe życie, łaskawą śmierć i łaskę dla bliskich zmarłych. Po zakończeniu modlitw najwyższy kapłan Hadarniel podszedł do ołtarza, na którym umieszczono kadzidła.
Liczył sobie mniej więcej tyle samo lat, co Anashar, jednak funkcję najwyższego kapłana piastował przez ostatnie kilkanaście lat. Anashar nie pamiętał nawet dokładnie, kiedy współbracia wynieśli go na najwyższą pozycję w ich hierarchii. Niemniej musiał przyznać, że pod siwymi włosami i brodą duchownego kryła się o wiele lepiej zachowana twarz niż monarchy. Wygodniejsze życie, brak zmartwień…
„A mówią, że to życie na dworze jest najprzyjemniejsze” — pomyślała Karina.
Karina żałowała, że ławki nie miały podłokietników. Z chęcią by się podparła i oglądała to błazeństwo w nieco wygodniejszej pozycji niż ta, którą teraz na niej wymuszono.
— Ku czci Potężnego Ilunora, Najwyższy niech będzie wiecznie błogosławiony — rozpoczął obrzęd Hadarniel, obdarzając zebranych poważnym spojrzeniem pozbawionym życzliwości, której powinno się spodziewać po duchownym. — Oddajemy dziś hołd dla wszystkich umarłych, wszystkich wybrańców śmierci, których pochwyciła ona w swe szpony. — Zwinnym ruchem dłoni zapalił bursztynową żywicę w jednym z kadzideł. — Dla wszystkich duchów uwięzionych w naszym świecie, którym władcy zaświatów poskąpili swej łaski. — Zapalił kolejne kadzidło. — Dla wszystkich demonów, które, chcąc rzucić wyzwanie śmierci, stali się jej niewolnikami i sługami, niech dziś doświadczą naszej łaski. — Zapłonęło ostatnie kadzidło. — Niech pamiętają, że Ilunor, Najwyższy niech będzie wiecznie błogosławiony, pamięta i o nich.
— Najwyższy niech będzie wiecznie błogosławiony — powtórzyli chórem zebrani wokół Kariny. Ona sama, w przeciwieństwie do ojca, nie chciała brać w tym udziału.
Po tych słowach wierni powstali, aby deklamować hymny opiewające Ilunora. Recytowane przez nich wersety przedstawiały kolejno losy boga od czasu, gdy zasiadł na tronie nieśmiertelnych u boku El’Riel. Następnie hymn przybrał przygnębiający ton, gdy wrócił pamięcią do czasów Wojny Tytanów, aby rozpogodzić się przy końcu, kiedy po upadku Tytanów Ilunor postanowił stworzyć rasę ludzi. Słowa hymnu ucichły, a wierni pogrążyli się w narzuconej przez tradycję zadumie nad przezwyciężonym złem i darowaną łaską.
Karina zauważyła, że ojcu zaczynały już ciążyć powieki i uniosła dłoń, aby zakryć uśmiech, który wypełzł na jej twarzy. Anashar był już stary i bardzo szybko się męczył. Podczas gdy elfowie umierali wiecznie piękni i nigdy nietracący sił witalnych oni, ludzie byli skazani na cierpienie i zniedołężnienie, które często może być gorsze od śmierci.
Ciszę w kaplicy przerwał dopiero donośny głos najwyższego kapłana:
— Nastał dzień smutku i pamięci — mówił odwrócony w stronę wiernych z dłońmi wyciągniętymi nad ołtarzem. — Dzień, w którym rozpatrujemy stratę, jaka stała się naszym udziałem i dar życia, którym zostaliśmy obdarowani. Dziś jest dzień, w którym winniśmy szczególnie dziękować Ilunorowi, Najwyższy niech będzie wiecznie błogosławiony. Dziękować za jego łaski, dobro i wspaniałomyślność. Jest to dzień, w którym nasz Pan zsyła na nas błogosławieństwa, których my, jako śmiertelni nie jesteśmy w stanie pojąć. Dzień, w którym zmarli do nas przemawiają.
Karinę zawsze ciekawiło, dlaczego ceremonie związane z bogiem światła i dobra łączono z demonami i duchami. Jej ojcu nigdy nie podobało się także to, co miało się teraz wydarzyć. Dla niej natomiast tylko ten mały epizod w całej ceremonii był ciekawy.
Powszechnie było wiadomo, że wraz ze zniknięciem kultu El’Riel i odejściem kapłanek księżyca, boginie przestały obdarzać śmiertelnych darem wróżebnym. W Kata-nilu wciąż jednak trwała szkoła wróżbitów Ilunora, z których jedni naprawdę mieli dar, a inni chcieli tylko na tym zarobić. Nigdy więc nie miało się pewności, z kim tak naprawdę się rozmawia.
Corocznie więc, w święto zmarłych, najwyższy kapłan sprowadzał do cmentarnej kaplicy młodego adepta, który miał wygłosić proroctwo od Ilunora. Większość z tych przekazów była pozbawiona sensu, przez co król i większa część jego poddanych zaczynali wątpić w prawdziwość rzekomego daru, jednak nigdy nie odważyli się wyrazić swoich wątpliwości otwarcie ani porozmawiać o tym ze zwierzchnikiem kleru. Wiadomo było, że najwyższy kapłan nie jest wyrozumiały dla tych, którzy nie podzielają jego zdania, a król nie zamierzał robić sobie wroga z głowy kultu najwyższego boga.
Młody, wątły chłopiec, który został wybrany w tym roku do odegrania roli wróżbity, wszedł w oświetlone kandelabrami podium w sercu świątyni i ukląkł naprzeciw Hadarniela, po drugiej stronie błyszczącego kamiennego ołtarza. Ubrany został w czerwono-złotą szatę z wąską peleryną, która miała symbolizować feniksa, świętego ptaka Ilunora, który swoim zmartwychwstaniem z popiołów upodabnia się do boga życia i śmierci.
— Ilunor, niech będzie błogosławiony, uchyla zasłonę między naszym światem a światem zmarłych! — zagrzmiał basem najwyższy kapłan. — Na krótką chwilę nasz Pan zdejmie kurtynę między wymiarami, abyśmy mogli zaczerpnąć jego mądrości. Ten oto człowiek został wybrany przez Najwyższego!
Po tych słowach nastąpiły kolejne modlitwy, podczas których dwóch starszych adeptów, wziąwszy kadzidła w dłonie, zbliżyło się do swojego młodszego kolegi, który wciąż klęczał i poczęło okadzać jego ciało.
— Ku oczyszczeniu z pyłu śmiertelności — wygłosili zgodnym głosem, gdy zakończyli swoje dzieło.
Następnie zbliżyło się dwóch innych niosących tace z żarzącymi się żywicami. Postawili je na podwyższeniu przy ołtarzu, naprzeciw adepta-wróżbity tak, aby mógł on wdychać błękitne opary unoszące się znad mis gęstymi obłokami.
— Ku dostąpieniu objawienia Najwyższego, który jest wiecznie błogosławiony — powiedzieli i wycofali się pod ścianę.
Po tych obrzędach Hadarniel uniósł ręce nad ołtarzem.
— Ażebyśmy mogli otrzymać twój dar Panie, ażebyś mógł nam przekazać twe sekrety i plany. Abyśmy poznali naszą przeszłość, którą winniśmy znać i przyszłość, której musimy się wystrzegać — dokończył najwyższy kapłan.
Cisza, jaka nastąpiła, zdawała się wręcz namacalna. Do Kariny dochodziły zapachy woni z ołtarza. Nie znała nazw ziół, od których pochodziła, jednak była dla niej niemiła w odczuciu. Nie miała wątpliwości, że miała za zadanie wprawić młodego chłopca w stan odurzenia, który miał zostać uznany za zesłaną na niego wizję.
W kaplicy umilkły szepty i wszyscy patrzyli z zaciekawieniem w stronę wróżbity. Karina wyprostowała się dumnie i z ciekawością patrzyła w stronę ołtarza. Nerwowo przebierała nóżką obutą w złocony pantofelek niczym dziecko niemogące się doczekać przedstawienia, a serce tłukło jej niemiłosiernie z podekscytowania. Powietrze w kaplicy zdawało się cięższe niż kiedykolwiek wcześniej.
Anashar nigdy nie pochwalał tej części obrzędów. Miał wrażenie, że kapłani igrają z mocami, których nie powinni budzić. Demony, których imiona wzywali, mogły w każdej chwili przyjść na to wezwanie. Odpowiedzieć w sposób, jakiego nikt się nie spodziewał. Król bał się magii, a tym bardziej bał się sił ciemności. Za każdym razem, gdy kapłani, jakby nieświadomi tego, co robią, modlili się do nich, on odczuwał przemożny strach.
„Czy nie uważali tego za coś niewłaściwego?” — powtarzał sobie nie raz, podczas długich godzin zadumy, w jakie popadał po niejednej ceremonii świątynnej.
Jednak nigdy podczas trwania święta nie wydarzyło się nic złego, co nie oznaczało od razu, że jego lęk minął. Poczuł ukłucie w sercu. Znak, że jego ciało ma już dosyć, że powinien wrócić do swoich komnat, gdzie byłby bezpieczny. Kątem oka spojrzał w stronę dwóch grup strażników czających się po obu stronach kaplicy. Jako wierzący brali czynny udział w obrzędach, jednak nie uszło jego uwadze, że reagują na każdy, niemal najmniejszy ruch w pobliżu władcy. Jednak, co mogli zdziałać zbrojni wojownicy w starciu z bestiami nie z tego świata?
— Wiecznie błogosławiony Ilunor przemówił! — głos najwyższego kapłana wyrwał go z zamyślenia. Spojrzał w stronę ołtarza i napotkał nieprzenikniony wzrok dumnie stojącego Hadarniela. Kolejny raz przyłapał się na tym, że zazdrości najwyższemu kapłanowi jego dobrej kondycji i wigoru, których mógłby mu pozazdrościć niejeden o połowę młodszy mężczyzna.
Jak na niewypowiedzianą przez nikogo komendę adept powstał z klęczek i chwiejnym krokiem odwrócił się w stronę wiernych. Był cały blady, jakby miał za chwilę zemdleć. Rozchylone usta i puste spojrzenie białych gałek sprawiały, że wyglądał, jakby jeden z umarłych ożył i powrócił, aby upomnieć się o utracone życie. Anashar mógłby przysiąc, że żaden poprzedni wróżbita nie został doprowadzony do takiego stanu.
„Co oni mu dali?” — zdołał jedynie pomyśleć, nim rozległ się chrapliwy szept, który ponownie nim wstrząsnął.
— Zagłada — słowa poczęły wypływać z jego ust, najpierw cicho, z każdą chwilą nabierając mocy. Po ławkach rozległy się drżące szepty. Ludzie wymieniali się obawami i spekulacjami. Król łowił słowa najbliżej siedzących dworzan, którzy dzielili się spostrzeżeniami na temat zmian, które zaszły w chłopcu. Oprócz przerażającego wyglądu, jakiego teraz nabrał, zmienił się także jego głos. Stał się bardziej poważny, doniosły. Nie był już głosem młodego chłopca, natomiast brzmiał jak głos sędziwego mężczyzny. Spojrzenie pustych oczu lustrowało zebranych w kaplicy. — Zbliża się czas wielkiej próby. Duchy przeszłości powrócą. Echa Wielkiej Wojny rozbrzmią na nową w głuchej ciszy nocy i wstrząsną tym światem. Śmierć zawita do miasta tych, którzy uważają, że są lepsi niż inni. Cierpienie zagości w ich sercach. Słońce przestanie nieść ciepło, a duszące powietrze rozprzestrzeni się na świecie. Ziemia przestanie rodzić owoce, a źródła będą wydawać trujące wody. Poznacie, że czas jest już bliski, kiedy umarli powstaną, aby zagarnąć was do swego królestwa. Wtedy będzie za późno, ponieważ odrzucicie waszą jedyną szansę. Nadzieja zostanie skuta lodem po wsze czasy! — wysyczał ostatnie słowa, a Anashar nie mógł oprzeć się wrażeniu, że patrzył przy tym wprost na niego. Czuł, że gdyby nie trzęsące się dłonie wycelowałby w niego palcem, jakby chciał wskazać na jego winy.
Gdy adept zakończył przekazywać swoje przesłanie, na kilka chwil jego oczy przybrały dawną barwę, po czym powieki się zamknęły i chłopiec opadł na posadzkę. Stojący dotąd przy ścianach starsi adepci podbiegli, aby mu pomóc i wynieść nieprzytomnego na tyły kaplicy.
Król wpatrywał się z zakłopotaniem w najwyższego kapłana owładnięty złymi przeczuciami. Zastanawiał się nad ostatnimi słowami wróżbity: „Nadzieja zostanie skuta lodem”. Lód. Popularne powiedzenie głosiło, że człowiek pozbawiony uczuć jest zimny, jak lód. Ale czym ów lód był? Po raz pierwszy usłyszał to słowo w innym kontekście niż dla żartów i to sprawiło, że ów wyraz wydał mu się urzeczywistniony.
Anashar usłyszał tłumione śmiechy siedzących obok osób, podziwiających kapłanów za pomysłowość w przygotowaniu tak efektownego przedstawienia, jednak on sam nie podzielał ich radości.
Spojrzał w stronę najwyższego kapłana, który wygłaszał teraz swoje przemówienie, nawiązując w nim do przepowiedni. Wsłuchiwał się w słowa zwierzchnika kultu, który płynnie tłumaczył słowa wróżbity, wplatając je w przygotowane przez siebie kazanie.
Więc to wszystko było z góry przygotowane? Zawsze był pewny, że kapłani wcześniej spisują wszystkie formułki, które mają wypowiedzieć i że podczas lat nauki uczą się dokładnych schematów przeprowadzania tego typu ceremonii. Również teraz, słowa wypowiadane przez najwyższego kapłana wydawały się przygotowane i wyuczone na pamięć. Wszystkie ceremonie religijne już dawno zaczęto uważać za przedstawienia, w których kapłani starali się coraz bardziej szokować przybyłych, aby zaciekawić ich i zwiększyć obecność wiernych na obrzędach. Jednak ta przepowiednia…
Anashar nie mógł zapomnieć o uczuciach, jakie go owładnęły, gdy jego wzrok spotkał się z owładniętym obłędem wzrokiem adepta. Ciarki przeszły po całym jego ciele, przyprawiając o ból w sercu. Czuł się, jakby coś pozbawiało go powietrza. Nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś podobnego. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że musiało kryć się za tym coś więcej.
Po prostu musiało.
Jednak, gdy spoglądał teraz na Hadarniela, nie odnajdywał w jego spojrzeniu ani cienia zaskoczenia. Najwyższy kapłan nie był zdziwiony ani przestraszony tym, co miało miejsce przed chwilą. Tak, jakby to wszystko było ukartowane. Brzydziła go myśl o tym, że kapłani w tak bezwzględny sposób igrali na uczuciach zgromadzonych. Zwłaszcza że w swoje nieczyste intrygi, mające na celu jedynie dobro ich religii, wpletli Wielką Wojnę. Zaczynał coraz bardziej nienawidzić najwyższego kapłana i jego wyrachowania. Niemal w równym stopniu co najwyższego maga.
Gdy kazanie Hadarniela dobiegło końca, kapłani zaczęli nucić osobliwą melodię. Majestatyczna, wyniosła pieśń opisująca feniksa, jego życie, upadek i zmartwychwstanie. Cichsza z początku, z czasem zyskiwała więcej mocy i w końcu cała kaplica wibrowała w rytm tembru kleryków. Wierni powstali, aby w pozie szacunku oddać cześć swojemu bogu i wysłuchać wypełnionej smutkiem pieśni. Gdy jej ostatnie słowa uleciały w mroki kaplicy, najwyższy kapłan wygłosił swoją mowę końcową, podziękowania i błogosławieństwa, po czym zgromadzeni poczęli opuszczać kamienne mury kaplicy.
Również Anashar i Karina powstali ze swoich miejsc, aby skierować się ku wyjściu.
— Panie, jesteś niezwłocznie potrzebny — niespodziewany szept rozbrzmiał przy uchu Anashara. Irvin, jego doradca i najbliższy powiernik w sprawach osobistych, jak i państwowych miał zwyczaj przeszkadzania mu w najmniej oczekiwanych momentach, choć król nigdy nie był rozczarowany nowinami, jakie ten mu przynosił. Wystarczyło jedno spojrzenie w złociste oczy Irvina, aby stwierdzić, że informacje, które niesie mu elf, wymagają natychmiastowej uwagi.
Poinformował Karinę, że spotkają się później, po czym skierował się wraz z doradcą w stronę bocznych drzwi, przy których był mniejszy tłok. Niezawodna straż kroczyła za nimi w stosownej odległości niczym nieme cienie gotowe w każdej chwili bronić swego władcy.
Niespełna pół godziny później siedzieli naprzeciw siebie w obszernym gabinecie króla ozdobionym czerwonymi baldachimami. Irvin zajął miejsce jak zwykle w miękkim, skórzanym fotelu po przeciwnej stronie stołu. Smukły elf o długich, jasnych włosach, który zawsze ubierał zwiewne tuniki w kolorowych odcieniach, był jedną z nielicznych osób, które miały prawo siadać w gabinecie króla.
— Panie, podczas uroczystości na cmentarzu przybył poseł od lorda Lindara — widząc, że władca czeka na jego ruch, odezwał się pierwszy, przerywając zaistniałą ciszę.
Anashar podziękował w duchu za to, że Irvin, wyznający elficki kult księżycowej bogini, nie uczestniczył w żadnych świętach ku czci Ilunora i mógł być obecny na zamku, gdy przybył posłaniec. Przeczesał dłonią burzę siwych włosów, trącając przy tym papiery, które opadły na drewnianą podłogę.
Całe biurko pokryte było rozmaitymi księgami i dokumentami, które czekały, aż władca obdarzy je swoją uwagą. I zapewne cały dzień spędziłby w tym gabinecie, przeglądając rozmaite raporty, gdyby nie święto, dzięki któremu dano mu chwile wytchnienia. Irvin zerwał się, aby podnieść dokumenty, na które król nawet nie zwrócił uwagi.
— Czego chciał? — spytał znużonym tonem Anashar. Cenił sobie towarzystwo swojego doradcy. Mógł mu się ze wszystkiego zwierzyć, zawsze poprosić o wsparcie, a co najważniejsze nigdy nie musiał przejmować się przy nim zachowaniem dworskiej etykiety. Zawsze mógł być sobą. Irvin jako jedyny wiedział, jak bardzo władza zaczynała ciążyć monarsze. Z każdym dniem coraz bardziej, a tu jeszcze niespodziewana wizyta posła. I to jeszcze z Galathii.
— Nic nie powiedział — odrzekł swoim aksamitnym, niemal kobiecym głosem elf. — Chciał rozmawiać jedynie z tobą, panie, jednak nie chciałem przeszkadzać podczas uroczystości, nie wiedząc, czy sprawa ta będzie tego warta. — Król przytaknął, zgadzając się z tokiem rozumowania Irvina. — Poprosiłem, aby zrelacjonował mi sprawę, z którą przychodzi, a ja przekażę ją tobie panie, jednak odmówił. Uporczywie twierdził, że informacje te są przeznaczone wyłącznie do uszu króla. Był wykończony, kazałem mu więc przyszykować komnaty w skrzydle dla gości. Zostawił również list od lorda Lindara dla waszej wysokości.
Oczy króla, które jako jedyne zdradzały jego zmęczenie, spoczęły na doradcy, gdy ten podawał mu opieczętowany pergamin. Z wiadomości spoglądał na niego symbol Galathii — piramida, wewnątrz której skrzyżowano dwa sierpy. Herb, którego nie widział od niemal pięćdziesięciu lat. Zastanawiał się, co takiego skłoniło jego dawnego przyjaciela do wysłania poselstwa.
— Nie wiesz, co takiego Lindar ma mi do powiedzenia? — spytał Anashar wciąż wpatrzony w list.
— Nie, panie — potwierdził Irvin. — Jednak poseł był wykończony, zapewne jechał bez odpoczynku, w wielkim pośpiechu. Z jego oczu wyzierał strach.
Nie czekając dłużej, chwycił pergamin i jednym, płynnym ruchem zerwał pieczęć. Dłuższą chwilę badał treść listu. Jego oczy poczerniały, a zmarszczki na twarzy pogłębiły się, gdy dotarła do niego wiadomość, jaką chciał przekazać mu lord.
— Czy to coś poważnego, panie? — spytał Irvin, któremu niewątpliwie nie uszło uwadze napięcie, z jakim król czytał list.
Pogrążony w myślach monarcha podniósł wzrok na elfa. Był jego doradcą, odkąd zasiadł na tronie jeszcze jako mały chłopiec. Już wtedy wspierał go i jako jedyny traktował jako władcę, a nie jak dziecko, za co Anashar do tej pory był mu wdzięczny. Irvin był jednym z nielicznych elfów czystej krwi w Kata-nilu, które wciąż jeszcze żyły i jednym wśród jeszcze węższej grupy, które pamiętały Wielką Wojnę. Był elfem w kwiecie wieku, który jednak do końca życia miał zachować swoją urodę i siłę, a także pamięć. Choć nie brał udziału w ekspedycji na tereny zniszczone przez czarnoksiężnika, to jednak widział magię, jaką ten dysponował oraz rzeź elfów, jakiej dokonał.
On jako jedyny mógł go teraz zrozumieć.
— Lindar prosi o zwołanie Rady Władców – odpowiedział cicho władca.
Irvin w sekundzie zesztywniał.
— Ile potrzeba czasu, aby posłowie dotarli do Advaratu i Everlas? — kontynuował król.
Irvin otwarł szerzej oczy, odgadując, że Anashar skłania się ku prośbie władcy północy.
— Czy problem jest aż tak poważny? — spytał ciekaw tego, co znajdowało się w liście.
Jakby w odpowiedzi na niezadane pytanie, król bez słowa podał doradcy pergamin. Na dłuższą chwilę Irvin zatonął w przesłaniu spisanym przez lorda Lindara, a gdy z powrotem spojrzał na Anashara, miał to samo niespokojne spojrzenie co tamten.
— Rady Władców nie zwoływano od niemal pięćdziesięciu lat, od czasu zakończenia Wielkiej Wojny — rozmyślał na głos Irvin, z perfekcją odczytując plany króla. — Nie wiem, jak odniosą się do tego pozostali Władcy.
Sam Anashar mgliście pamiętał ostatnią Radę Władców, tą, podczas której jako dziesięcioletnie dziecko został mianowany nowym królem Kata-nilu. Wiedział jednak, że jego doradca pamięta te dni doskonale oraz dobrze wie, że zebranie tej wagi należy zwoływać jedynie w sytuacjach najwyższej potrzeby.
— Wiem, o czym myślisz Irvinie — rzekł król smutnym głosem. Podniósł wzrok i spojrzał na doradcę. Ten człowiek był przy nim zawsze, gdy tego potrzebował. Był nie tylko współpracownikiem, ale także przyjacielem. Wspomagał go, gdy objął władzę, a także każdego kolejnego dnia. — Zawsze żyłem zamknięty za murami miasta, nie znając trudów, z jakimi musieli się mierzyć inni władcy. Myślisz — rzekł, kładąc nacisk na następne słowa — że nie nadaję się do poważnej polityki. — Sam nie wiedział, dlaczego wypowiedział te słowa, czuł jednak, że musi zrzucić na kogoś brzemię, z którym musiał radzić sobie sam.
Po Wielkiej Wojnie ocaleli elfowie ukryli się w lasach Wielkiej Puszczy budując miasto Everlas. Lord Advar, którego państwo bardzo ucierpiało, odbudował swój kraj na granicy z zachodnią Kalendią. Ojciec Lindara przekroczył natomiast pasmo Gór Skalistych, budując na środku pustyni Andur państwo Galathii ze swoją stolicą w Galdorze. W niedługim czasie rządy po nim przejął syn, który znakomicie odnalazł się jako władca pustynnego terenu, walcząc tak o zasoby naturalne, jak i z rdzennymi mieszkańcami tych ziem. Z miast Piątki pozostały jedynie Kata-nil i Dilmar, które wciąż utrzymywały zażyłe kontakty i wymianę handlową. Wszystkie miasta Sojuszu Pięciu ogromnie ucierpiały i ich władcy wiedzieli, co oznacza prawdziwa walka o dobro swojego ludu i obowiązki, które spoczywały na nich jako na zwierzchnikach. Wszyscy oprócz Anashara, za którego w najtrudniejszych dniach władzę sprawowali regenci. Później panował już tylko pokój, a on mógł wypoczywać i cieszyć się luksusami królewskiego życia.
— Ależ… Panie… Ja nie…
Monarcha machnął ręką, nakazując mu milczenie.
— Tak jest przyjacielu, masz racje. Ja również to wiem. Jednak są na świecie takie rzeczy, o których wolałbym, aby wiedzieli wszyscy monarchowie. Może jestem tylko przewrażliwiony, w końcu nigdy nie poznałem prawdziwego życia, jednak wolę, aby okazało się, że nie miałem racji niż żeby było za późno. Rozumiesz mnie?
— Rozumiem, panie, tylko nie wiem, czy władcy odpowiedzą na wezwanie. Z elfami z Wielkiej Puszczy kontakt został utracony tuż po Wielkiej Wojnie. Oni sami o to zadbali, nie chcąc mieć nic wspólnego z ludźmi. — W jego głosie zabrzmiało obrzydzenie wywołane wspomnieniem swoich braci, leśnych elfów, których słoneczne elfy, takie jak on zawsze uważały za gorszych. — Z Advaratem kontakt także się urwał. Z jego nowym władcą nigdy nie nawiązaliśmy kontaktu.
— Z Galathią również — przypomniał Anashar — a jednak Lindar wyciągnął do nas dłoń. Nie robiłby tego, gdyby nie miał pewności co do wagi zagrożenia. Lindar prosi o pomoc. Prosi o zebranie władców. Musimy mu zaufać.
Irvin spuścił wzrok. Nic nie odpowiedział, wiedząc, że król ma rację.
— Kiedy najpóźniej władcy Everlas i Advaratu byliby w stanie przybyć do Kata-nilu? — Powtórzył pytanie Anashar.
Irvin zamyślił się, dokonując pospiesznych obliczeń.