CZARNE ŁABĘDZIE
Oko patrzy. Oko czuje. Czarna źrenica to zwęża się, to szeroko otwiera. Odsuwa się, znów zbliża, mruży powieki, zamyka się, ale po chwili coś każe znowu patrzeć. Sygnał wysłany z podwzgórza mózgu do receptorów. Wspomaganie neuromodulatorami. Komórki karmione dopaminą i adrenaliną. Mechanizm systemu emocjonalnego. Stymulacja mózgu. Reakcja na obraz, zamieniona w drżenie rąk i pot spływający po plecach. Skurczone przez sygnał mięśnie unoszą włosy na ciele. Ciało kamienieje, niezdolne do jakiegokolwiek ruchu, mimo desperackiej chęci uczynienia najmniejszego gestu, by zatrzymać obraz, który powstaje, kiedy światło uderza w siatkówkę.
Uciekać! Uciekać albo zatrzymać ten szalony kołowrotek, zamknąć oczy, nie widzieć, zatkać uszy, nie słyszeć tego, co dzieje się za cienką ścianą małego, drewnianego baraku z zardzewiałymi prysznicami i zniszczonymi toaletami. W środku śmierdzi szczynami, bezdomni albo inne męty załatwiają się za darmo, bo nikt tu nie zagląda prócz nich i grupek znudzonych nastolatków, nie mających nic lepszego do roboty. Jedynego okienka pod sufitem chyba nigdy nie myto. Podłoga pokryta wytartymi deskami, pozbijanymi byle jak, gwoździe wystają tu i tam, tylko sobie stopę rozharatać. Takie baraki sanitarne były pewnie w każdym ośrodku wczasowym, nie tylko tutaj, w Kasinie, wsi na skraju lasu, dokąd miastowi przyjeżdżali na wakacje. Dzisiaj z ośrodka nic nie zostało, domki ktoś życzliwy podpalił albo rozebrał za parę piw. Prócz tego syfiastego sanitariatu stoi tu brama i jej dwie kolumny z dziwacznymi rzeźbami łabędzi gotowych do lotu. Wyglądają przerażająco — ciemne, zmurszałe, z otwartymi dziobami i rozpostartymi szeroko skrzydłami.
Oko obserwuje, jak po drugiej stronie ściany młoda dziewczyna walczy o swoje ciało i godność. Trzech, niewiele starszych od niej, mężczyzn szarpie ją, popycha, krzyczy i rzuca na ziemię. Jeden trzyma ją za rozłożone ręce, drugi zakrywa jej usta. Zamknij się, dziwko! Zaraz zrobimy z ciebie kobietę! Przestań się wydzierać, rozkładaj nogi, kurwo! Oko widzi, jak jeden z chłopaków okręca jej głowę swetrem i trzyma go mocno, wpychając w usta skłębiony rękaw. Kolejny siada na jej kolanach, nerwowym ruchem próbuje zdjąć spódniczkę, szarpie się i wściekle rozrywa materiał. Obserwator mruży powieki, nie chce widzieć tego, co zaraz nastąpi. Dziewczyna nieruchomieje, zapewne w nadziei, że brak reakcji pomoże jej przetrwać, zaciska zęby, cichnie. Stan zamrożenia trwa całą wieczność. W tym momencie słona kropla zalewa pole widzenia i oko odsuwa się od małego otworu, niezdarnie wywierconego w desce dawno temu. Pośród śmiechu nastolatków i cichych jęków dziewczyny roznosi się głośne chlipnięcie. Obserwator zakrywa dłonią usta w obawie, że zostanie usłyszany, ale w tej samej chwili czyjaś ręka chwyta go od tyłu za koszulkę i z całej siły rzuca na brudną podłogę. Nad nim stoi jeden z oprawców. Co jest, kurwa?! Chłopaki, mamy tu podglądacza! Zboczeniec! Zboczeniec! Oko już nie jest mokre, nagły szok wysusza powierzchnię rogówki, coś jakby piasek drażni wzrok, jak przez gęstą mgłę dochodzi tylko czyjeś wołanie, Luiza, Luiza! Potem już nic nie widać, tylko wielką otchłań, czarną, głęboką ciemność.
Luiza! — słychać głos matki. — No, gdzie ty się podziewasz? Zaraz wyjeżdżamy! Spakowana jesteś?
Kobieta macha do niej ręką z daleka. Kiedy dziewczyna zbliża się powolnym krokiem, kobieta zauważa, że ta ma na sobie porwane ubranie, jest brudna i jakby nieobecna. Ucieka wzrokiem, nie chce rozmawiać, ma spowolnione ruchy.
— Luiza, bój się Boga, jak ty wyglądasz? Gdzieś ty była?
— Zgubiłam się w lesie… wywróciłam się… — słowa nie chcą się przecisnąć przez usta. Trzeba je zmiąć w kulkę i wypluć. Luiza wie, że jeśli nie wymyśli na poczekaniu jakiejś bajeczki, matka nie da jej spokoju i będzie pytać, długo, za długo. Jeszcze się załamie i powie prawdę, a tego nie chce za nic w świecie. Nie wie, jaka byłaby reakcja matki, czy uwierzyłaby jej. Biegnie szybko do drewnianego domku, otoczonego młodymi drzewkami. Domek znajduje się w byłym ośrodku wczasowym, już nieistniejącym, ale przyjaciel taty jeszcze tu czasem przyjeżdża. Wcześniej był kierownikiem ośrodka pod nazwą „Radość” w Kasinie. Radość? Luizie przychodzi na myśl wszystko, tylko nie radość. Chociaż jeszcze do wczoraj ją czuła, odpoczywała, śmiała się, chodziła z rodzicami po pobliskim lesie, nad rzekę. Kąpali się, opalali, wieczorami rozpalali ognisko. Za dwa tygodnie Luiza rozpocznie naukę w nowym liceum, do którego przeniosła się po ostatnim roku szkolnym, i to miał być ich wspólny wyjazd, zanim wszyscy wrócą do codzienności. Może nawet ostatni wspólny wyjazd, żartowała mama, w końcu nasza mała dziewczynka jest już nastolatką i pewnie będzie wolała spędzać wakacje z przyjaciółmi. Luiza też tak myślała. Trzeciego dnia po przybyciu do Kasiny poznała tutejszego chłopaka, co prawda to taki mały szczyl, ma góra ze trzynaście, czternaście lat. Ale jest zabawny, można z nim konie kraść. Jakoś od razu przypadli sobie do gustu. Myślała, że siedemnastolatka nie dojdzie do porozumienia z młodszym od siebie chłopakiem, a jednak. Spędzali razem popołudnia, łazili po okolicy. Jak on w ogóle ma na imię? Wszyscy mówią na niego Oczko. Dobra, Oczko to Oczko. Tylko wczoraj… Weszła na teren opuszczonego ośrodka wczasowego, tuż nieopodal ruin pałacyku, który Oczko przed nią odkrył. Był dumny, że może jej go pokazać. A potem uruchamiał swoją bezkresną wyobraźnię i opowiadał zmyślone historie o hrabiankach, paziach, balach, sługach, płonących kandelabrach, zastawionych stołach i romansach pomiędzy pałacowymi murami. A ona wszystko to widziała, czuła, smakowała. Często tu przychodzili. Dziś też umówili się w tym miejscu. Zajrzała tu i tam z niechęcią, śmierdziało niewymownie i widać było, że od wielu lat nikt nie dba o to miejsce. Popatrzyła na połamane umywalki, rzuciła okiem na dziury po kranach, kiedy usłyszała jakieś głosy. Myślała, że to Oczko z kolegami, więc wybiegła. Zderzyła się z trzema nastolatkami.
— O, a kogo my tu mamy? — śmiali się. — Jak się nazywasz? Nie jesteś stąd.
— Nie, nie stąd.
— To skąd?
— Nie twój interes! — odparowała Luiza i zaczęła przeciskać się w stronę wiszących na jednym zawiasie drzwi. Jeden z chłopaków złapał ją za bluzę.
— Co tak szybko, królewno! Tatuś i mamusia szukają córeczki?
— Żebyś wiedział, brudasie! — odpaliła. Wtedy ich twarze jakoś dziwnie zmieniły wyraz. Już się nie śmiali, już nie żartowali w ten swój obleśny sposób.
— Kosa, trzymaj kurwę! — czarnowłosy chłopak z widocznym pierwszym zarostem kiwnął głową. — A ty, idź drzwi zamknij!
Blondyn stał w bezruchu.
— Rudy, kurwa, rusz się, bo ktoś zobaczy! — ciemnowłosy tracił cierpliwość. Jego źrenice powiększyły się, czy to z przypływu strachu, czy podniecenia. Tamten w końcu przebudził się z letargu, spojrzał na przekrzywione drzwi, na ciemnowłosego, zrobił parę kroków i zastawił nieporadnie stare drzwi, na których łuszczyły się płaty brudnej, kremowej emulsji.
Kiedy wrócił, nastolatkowie trzymali dziewczynę za ręce i nogi. Ta wyrywał się, bezskutecznie.
— Ciemno wszędzie, głucho wszędzie… — zaczął szeptem blondyn. Reszta zawtórowała:
— Co to będzie? Co to będzie? — ich śmiech odbił się od ścian.
— No, za to, że się słuchasz, możesz pierwszy sprawdzić, czy jest jeszcze dziewicą, tylko nie za długo, bo my też w kolejce! — rzucił ciemnowłosy w stronę Rudego.
— To ją dobrze trzymaj, Rumun!
Chłopak nazywany Rumunem naciągnął sweter dziewczyny na jej głowę.
Czas biegł jakby wolniej. W głowie Luizy działo się wszystko. Postanowiła, że zaciśnie zęby. Tak będzie najłatwiej przetrwać. Zapomnieć. Koszmar na pewno powróci prędzej czy później, wiedziała to już teraz. Nie wiedziała tylko, ile czasu upłynęło. Piętnaście, dwadzieścia minut? Godzina? Ból, łzy i bezsilność. Niemożność wyrwania się, bezmoc. Gdzie są rodzice?! Nikt jej nie szuka. Mama, tata, gdzie oni są?! Mama kiedyś powiedziała, że rodzic zawsze czuje, kiedy dziecku dzieje się krzywda. Luiza nagle zrozumiała, że tak nie jest. W swojej głowie wzywała pomocy, wiedząc, że nikt jej nie pomoże. Liczyła na cud, ale żaden cud nie przyszedł. Nie przyleciał żaden anioł z chmurki, nie zobaczyła żadnego świetlistego promienia, żadna siła nie wdarła się wyrywając drzwi ze zardzewiałego zawiasu i nie zabiła na miejscu trzech oprawców. Luiza była zdruzgotane. Nie potrafiła odgadnąć, co bardziej boli: rozczarowanie czy ból fizyczny. Emocje mieszały się w niej jak gęsta, skondensowana, ciężka masa przygniatająca ją coraz mocniej i mocniej. Jakby wpadła do jakiegoś zbiornika z lepką substancją, z której już nie można się wydostać.
Wtem wszystko ustało. Nastolatkowie zerwali się i odskoczyli od niej. Za ścianą słychać było jakiś trudny do rozpoznania dźwięk. Rumun poleciał w tamtą stronę.
— Co jest, kurwa?! Rudy, Kosa, chłopaki! Mamy tu podglądacza!
— Oczko! Witamy! Co, podgląda się widowisko? — ryczał Kosa. Chudy, spocony dzieciak upadł do tyłu. Zdążył tylko podeprzeć się rękami. Kosa podciął mu je. Chłopak upadł na plecy. Rumun usiadł na niego okrakiem.
— Masz szczęście, zboku, że se już poruchałem, bo byś chodzić jutro nie mógł. — splunął mu w twarz.
Pozostali zrobili to samo, a potem zaczęli go kopać. W końcu zostawili chłopaka.
— Morda w kubeł, Oczko, kurwa! A jak puścisz parę z gęby, to wiesz… — charakterystyczny ruch dłoni pod szyją nie pozostawiał wątpliwości.
Luiza jak przez mgłę słyszała strzępki zdań. Powoli podniosła się z brudnej podłogi i bardzo cicho wysunęła się przez krzywo uchylone drzwi. Potem biegła przez las, słysząc z daleka wołanie matki. Nie oglądała się za siebie. Nie wiedziała, skąd nagle ma tyle sił. Ktoś był za ścianą. Ktoś widział. Oczko? Powiedzieli: „Oczko”? Oczko tam był i nic nie zrobił, nie przerwał im! Widział wszystko, zdradził!
Mężczyźni wyszli przed budynek. Spojrzeli na siebie. Wszystko było jasne. Nie wolno nikomu powiedzieć. Obiecują sobie nawzajem milczenie do końca życia. Nie ma innej opcji.
A teraz Luiza biegnie do swojego pokoiku na piętrze. Ma się szybko spakować, zaraz wracają do domu. Zupełnie o tym zapomniała. Myślała, że zdąży pospacerować po lesie. Wrzuca do plecaka swoje rzeczy. Pogniecione, pomięte, ale to nie jest ważne. Nic nie jest ważne. Mama nawet nie zapytała, co się stało. Tylko: „jak ty wyglądasz i jak ty wyglądasz.” Jak wyglądam? Luiza opiera się o ścianę. Czuje, jak pot spływa jej po plecach. Dopiero teraz zauważa podartą spódniczkę, naciągniętą na biodra byle jak, zadrapania na nogach. Tata zacznie krzyczeć, że zniszczyłam ubranie. Albo nic nie powie, bo będzie zajęty narzekaniem na kierowców. Mama zacznie latać jak oparzona, gdy już będą w Jankach. Rozpakowywanie waliz, pranie, telefon do cioci Ewy, opowiadanie, jak było wspaniale, jak odpoczęli, zwłaszcza Luisia, bo przecież szkoła za chwilę. Luiza postanawia, że ogarnie się sama na tyle, na ile to będzie możliwe. Wyrzuci te cholerne ubrania. Wyrzuci wspomnienia. Wyrzuci z pamięci te dni, Kasinę, las, znajomość z Oczkiem. Kiedy zapomni wszystko, co działo się przedtem, to na pewno zapomni i to, co się wydarzyło potem. Tylko dlaczego to tak boli, dlaczego tak bardzo boli! Luiza wskakuje szybko do samochodu, nakłada duże słuchawki, włącza głośno muzykę i kładzie głowę na oparciu. Z nieba zaczyna padać deszcz. Dziewczyna jak przez mgłę widzi drobne kropelki odbijające się od szyb. Ściemnia się.
Elektryczny wózek inwalidzki wjechał powolutku z wyasfaltowanej uliczki na warszawskich Progach w ślepe ramię pokryte kostką brukową. Chwilę przedtem wózek skręcił zatrzymując samochód, który z piskiem opon musiał ustąpić pierwszeństwa. Kierowca wystawił głowę przez okno chcąc rzucić przekleństwem, ale zrezygnował. Machnął tylko ręką i ruszył przed siebie. W końcu, kto wie, może i jego spotka kiedyś podobny los. Starość, brak sił… Chociaż akurat ta starsza pani… Widać, że ma ciągle dość energii, skoro wybrała się sama na przejażdżkę po mieście, bez niczyjej pomocy.
Cóż za niewychowany człowiek! Nie zauważył, że jadę? No naprawdę, szkoda słów! Już ja bym mu dała, gdyby tylko odważył się cokolwiek powiedzieć. Jedno słówko! Gdyby tylko pisnął, już ja bym mu dała! Zasuszona kobieta oparła mocniej dłoń na oparciu i wcisnęła przycisk startu. Jej dłoń jest pokryta drobną siecią zmarszczek, które wyglądają jak pomarszczona folia przykrywająca niebieskawe żyłki. Ach, jaka ta dłoń nieładna! I to siedzenie takie niewygodne!
Wózek zatrzymał się. Staruszka spojrzała przed siebie. Obok wejścia do bramy wisiała mosiężna tablica z napisem: January Rudnicki. Radca prawny. Mieszkanie nr 7. Lekki uśmiech rozpogodził jej twarz. „A jednak jesteś wciąż pod tym samym adresem”, mruknęła pod nosem i zaczęła wycofywać wózek. Wróciła na pobliski parking patrząc z niechęcią na stadko gołębi, które wydziobywały coś spomiędzy kostek brukowych. Przeklęte ptaki! Jedyne, co potrafią, to robić, gdzie popadnie, darmozjady. W tej samej chwili do staruszki podbiegł młody mężczyzna, jego dłuższe włosy kolory pszenicy zafalowały na wietrze.
— Proszę, madame! — otworzył szeroko drzwi samochodu, podniósł ją z wózka — była lekka jak piórko — i posadził na siedzenie, po czym sprawnie złożył wózek, zapakował do bagażnika i usiadł za kierownicą.
— Jesteś jedynym porządnym człowiekiem, którego znam. Tylko ty mnie szanujesz. — powiedziała z uśmiechem. Mężczyzna spojrzał w podłużne lusterko i odwzajemnił uśmiech.
— Zawsze do usług!
Czarne Audi wycofało się i ruszyło w stronę Mokotowa. Kilka ulic, kilka przecznic, skrzyżowań.
Kilkanaście minut później wyjeżdżało już w stronę cichego miasteczka położonego tuż pod stolicą.
Nazywam się Luiza Wyderska. Mam dwadzieścia siedem lat i… nie wiem, co więcej mogłabym o sobie powiedzieć. Ludzie uważają mnie za tak zwana szarą myszkę. Ich opinia wcale mi nie przeszkadza, bo ja ludzi za bardzo nie lubię. Nie potrzebuję ich. Pochodzę z małego miasta, gdzie wszyscy się znają. Tylko po co komu takie ścisłe stosunki z ludźmi. W tych mieścinach wszyscy o wszystkich wiedzą. Mnie zależało na anonimowości, dlatego wyjechałam do Warszawy. Po maturze oświadczyłam rodzicom, że chcę skończyć szkołę pielęgniarską. Ucieszyli się i nawet nie protestowali. Myślę, że tak naprawdę to chyba się ucieszyli, że opuszczam dom rodzinny. Rodzice prowadzą sklep spożywczy. Matka udaje, że ma wielki biznes, od lat nosi to samo futro kupione w pierwszym lepszym lumpeksie, ale wszystkim mówi, że dostała je od kochającego męża w rocznicę ślubu, i uważa, że wszyscy jej go zazdroszczą. Futra, nie męża. Chociaż męża w sumie również. Mąż, a mój ojciec, jeździ dostawczakiem po okolicznych gospodarstwach i kupuje za grosze jajka i marchewkę, które potem matka sprzedaje w dużą marżą. „Tak się robi interesy”, powtarza przy każdej rodzinnej uroczystości. Zawsze też dodaje, że powinnam prowadzić ten interes razem z nimi, bo przecież przyjdzie dzień, kiedy odziedziczę ten biznes. Tylko że ja wolę robić, to, co ja chcę. Dlatego od razu po maturze spakowałam plecak i przyjechałam do Warszawy i zostałam. Do domu jeździłam rzadko. Nikt tego ode mnie nie wymagał. Telefony od czasu do czasu, odwiedziny w zasadzie tylko z okazji urodzin czy świąt. Nasza więź przechodziła różnymi etapami, przypominała sinusoidę, raz w górze, raz w dole. W końcu ustaliła się na jednym, stałym poziomie: rzadkich kontaktów znaczonym rozmową telefoniczną raz na miesiąc. Przecież nie muszą wiedzieć, że moimi jedynymi przyjaciółmi są tabletki przeciw lękowe, ułożone równo w przegródkach podłużnego pudełeczka. Tabletki, które łykam codziennie, by w ogóle móc zasnąć. Śliczne, małe i okrągłe. Od lat pomagają mi przetrwać traumę. Są moimi przyjaciółmi, powiernikami wielkiej, duszącej tajemnicy.
Za chwilę skończy mi się kontrakt w szpitalu, więc szukam pracy. Najlepiej pracy i mieszkania. Jest kwiecień, drzewa zaczynają wypuszczać pąki, ptaki wracają z dalekiej Afryki — aż chce się żyć. Przynajmniej niektórym. Jestem dobrej myśli. Chyba pielęgniarka powinna znaleźć pracę bez problemu? W ciągu ostatnich dwóch tygodni wysłałam swoje CV do paru placówek, więc… Spojrzałam w swoje odbicie w szybie jakiegoś sklepu z ciuchami. Proste włosy do ramion, koloru nieokreślonego. Ani blond, ani płowy. Taki jakiś gołębi. Oczy piwne, nos prosty, usta normalne. Twarz zupełnie bez wyrazu, twarz, jaką mija się w tłumie bez żadnego zainteresowania. I bardzo dobrze. Ostatnia rzecz, na jakiej mi zależy, to być zauważaną przez innych. Po co? Nie lubię ludzi. Nie potrzebuję ich. Boję się ich. Nawet ładna ta sukienka na wystawie. A ja w dżinsach, koszulce z jakimś idiotycznym motywem złamanego serca i cienkiej kurtce nieokreślonego koloru. Nie, nie miałam nigdy złamanego serca. Chyba wszystko inne miałam złamane, tylko nie serce. Wiarę w ludzi, w zaufanie, owszem — ale nie serce. Serce chronię tak, że nikt się nie dostanie do jego wnętrza. Mur jest zbyt wysoki.
Coś zabuczało w torbie. Wibracja telefonu.
Nieznany numer.
— Słucham. — rzuciłam niedbale. Z reguły nie odbieram nieznanych numerów, ale przecież to może być potencjalny pracodawca. W słuchawce płynął potok słów, z którego zapamiętałam jedynie, że mam się zgłosić do agencji zatrudniającej personel medyczny. We czwartek o godzinie jedenastej. Czwartek, to pojutrze. Wstąpiłam do sklepu, w którego szybach przed chwilą patrzyłam krytycznie na swoje odbicie.
Sekretarka poprosiła o zajęcie miejsca na fotelu. Dwoiła się i troiła, by sprawić na mnie wrażenie miłej. A może taka po prostu była. Nie dociekałam. Nie chciało mi się znowu budować zaufania do ludzi. Tym bardziej tych, których nie znałam. Podała wodę. Zapytała, czy życzę sobie kawy lub herbaty. Nie chciałam ani kawy, ani herbaty. Nawet cieszyłam się na tę rozmowę kwalifikacyjną. Zaoszczędzone pieniądze szybko topniały, musiałam zapłacić za ostatni miesiąc w hotelu pracowniczym, a umowa kończyła się już za dwa tygodnie. Do pokoju weszła elegancka kobieta. Chyba wczorajsze popołudnie miała tylko dla siebie, szybko oceniłam jej świeżą cerę, świetne zrobione włosy i nieskazitelny makijaż. Dobrze, że kupiłam tę sukienkę. Doskonale pasowała brązowych butów na niewysokim obcasie i beżowego płaszcza. Fakt, wyglądałam dosyć na poziomie, mimo że to w ogóle nie był mój styl.
— Więc jest pani pielęgniarką? — zapytała retorycznie, bo przed sobą miała wydrukowane CV z moim zdjęciem i historią zatrudnienia, niedługą, ale zawsze.
— Tak, i to bardzo dobrą pielęgniarką. — postanowiłam iść na całość. Trochę nie miałam wyjścia. Przypomniał mi się termin opuszczenia pokoju, w którym mieszkałam. Nie miałam ochoty wydać skromnych oszczędności na wynajem mieszkania. Warszawa jest piękna, ale bezlitosna dla ludzi takich, jak ja.
— O, proszę, podoba mi się pani podejście! — zadowolona elegantka poprosiła o więcej szczegółów na temat mojej kariery zawodowej. Przedstawiłam się z jak najlepszej strony.
— W takim razie mam dla pani propozycję pracy. Opieka nad starszą panią na wózku. Zakwaterowanie, wyżywienie, pensja — w zamian za całodobową opiekę. Podobno ta pani ma arystokratyczne korzenie… — mrugnęła znacząco w moja stronę, dając do zrozumienia, że nie bardzo wierzy w to, co ma napisane w bazie danych.
— Hrabianka? Hm, hm. — wyszło ze mnie jakoś niemądrze. — Interesujące… A jaki byłby zakres obowiązków? — dodałam przytomnie.
— No więc pani potrzebuje głównie towarzystwa. Trzeba jej oczywiście pomóc w higienie, ugotować, załatwić jakieś wizyty lekarskie, wyjść do teatru. Z tego, co mam tu napisane, mieszka z nią mężczyzna, który będzie pani pomagał w cięższych pracach.
— Rozumiem. — powiedziałam, choć nie rozumiałam, co to za mężczyzna mieszkający z klientką. Mój mózg natychmiast zaczął pracować, wysyłając sygnał ostrzegawczy. Mężczyzna w moim umyśle równa się potencjalny wróg. Postanowiłam zrezygnować z tej posady bez dalszych pytań.
— Mąż? Syn? Jakiś krewny, może przyjaciel rodziny? — zapytałam, ale kobieta nie rozwinęła tematu. — Tylko jest jedna sprawa… — zabrzmiał ton zawahania. — Nie jest pani pierwszą pielęgniarką, której proponuję to stanowisko. Pacjentka jest, powiedziałabym, osobą dość trudną w codziennym pożyciu… No, po prostu czasem bywa nieprzyjemna. Dwie pani poprzedniczki odeszły szybko z tego domu.
Nieźle, pomyślałam, to tutaj jest schowany ten haczyk, czekający na mnie od początku.
Rekruterka bawiła się długopisem patrząc w kartkę, na której miała jakieś odręcznie sporządzone notatki. — Jestem z panią szczera. — powtórzyła bardziej zdecydowanym tonem — Ale bardzo mi zależy. Proponuję, by stawiła się tam pani w weekend i sama porozmawiała z panią Leokadią. — dodała szybko w obawie, że się rozmyślę. — A w poniedziałek da mi pani znać, czy bierze pani te posadę. Czy tak może być?
Biłam się z myślami. To była okazja, której nie można było odmówić. Z drugiej strony wizja mieszkania pod jednym dachem z przedstawicielem wrogiego gatunku jawiła się jako odrażająca.
— Dobrze. — mój głos zaskoczył mnie samą. — Tylko wciąż nie wiem, jakich warunków finansowych mogę oczekiwać. — bąknęłam. Liczyłam, że tutaj usłyszę dobrą wiadomość.
Padła odpowiedź, wcale nie powalająca na kolana, lecz zgodziłam się. Przynajmniej będę miała zapewnione warunki bytowe. Mogłam z czystym sumieniem oddać klucze na recepcji w hotelu. Praca u starszej pani? Staruszka, którą trzeba będzie od czasu do czasu zabawić, co w tym trudnego? Przeszło mi przez myśl, że może ta pacjentka to jakaś straszna zołza, nieprzyjemna, z demencją albo zaborcza egoistka. Ale… dlaczego miałabym nie spróbować? Zgodziłam się.
W sobotę jak na złość się zachmurzyło. Jak na złość, bo miałam w planach ubrać się ładnie, czyli lekko. Nie cierpię nakładać na siebie stu pięćdziesięciu warstw ciuchów, nie miałam jednak wyjścia. Pogoda była bardzo typowa, jak na kwiecień — jednego dnia świeciło słońce, drugiego — jak dziś — wiatr smagał drzewami na wszystkie strony, a zbliżający się deszcz zacinał już pojedynczymi kroplami prosto w twarz. Zarzuciłam na siebie gruby sweter, płaszcz i długi szal. Wyszłam na ulicę i jeszcze raz spojrzałam do telefonu, gdzie zapisałam sobie adres, pod który miałam się stawić. Jedenasta. Godzina powinna wystarczyć. Wczoraj sprawdziłam na mapie, gdzie to dokładnie jest. Gawryszewo. Ulica Pańska. W Internecie nie omieszkałam zmienić mapę na fizyczną i popatrzeć, jak wygląda ta okolica. W Warszawie mieszkam od kilku lat, nie znam jej jakoś szczególnie dobrze, okolicznych miejscowości tym bardziej. Dobra, muszę się pośpieszyć, bo autobus mi ucieknie. Ledwie zdążyłam dolecieć na przystanek, zanim spadł rzęsisty deszcz. Jakiś czas później szłam mokrymi uliczkami miasteczka przeklinając w duchu fakt, że nie wzięłam parasola. Zwyczajnie go zapomniałam. Wyglądałam, jak zmokła kura: z mokrych pasm włosów kapała woda, byłam przemoczona do suchej nitki. W końcu po dłuższym błądzeniu stanęłam przed interesująco zdobionym parkanem. Przede mną widniała piękna, choć czasy swojej świetności mająca dawno za sobą willa. Niewysoka, lecz zaprojektowana przez niewątpliwego talentu architekta, była jak perła pośród innych domów w tej dzielnicy. Krople deszczu spływały po dużych, łukowato zakończonych oknach. Po obu stronach drzwi wejściowych stały dwa okazałe drzewa. Nie znam się na drzewach, ale wydawało mi się, że to wiązy. Otworzyłam bramę i podeszłam do drzwi. Wisiała na nich staromodna kołatka w kształcie głowy lwa. Pomyślałam, że właścicielka willi musi jednak pochodzić z arystokratycznego rodu, a może była po prostu bogata i wystylizowała dom na stary. Wycisnęłam wodę z włosów i zastukałam obręczą, którą lew trzymał w otwartym pysku.
— Proszę. — drzwi otworzył młody, jasnowłosy chłopak, bo na moje oko nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata, i zaprosił mnie do środka. Zawahałam się, ale przecież muszę dać sobie szansę.
Minęliśmy wielkie lustro na ścianie i moim oczom ukazał się obszerny hol. Na środku stał wielki, głęboki fotel obity czerwonym pluszem. Piękna posadzka, wykonana z czarnobiałych kwadratów, ułożonych jak szachownica, lśniła, odbijając wszystko, co się nad nią znajdowało. Po lewej stronie znajdowały się schody, a po prawej idący pod lekkim skosem korytarz.
— Pani z agencji? — zapytał chłopak miękkim głosem.
Potwierdziłam.
— Moje nazwisko Wyderska. Przyszłam zapoznać się z ofertą pracy. — starałam się brzmieć najbardziej profesjonalnie, jak tylko potrafiłam.
W tej samej chwili z korytarzyka wjechała na wózku drobna, choć nie tak stara, jak sądziłam, kobieta. Mogła mieć jakieś sześćdziesiąt, może sześćdziesiąt pięć lat. Ubrana w czarny golf i czarne spodnie, siwe, długie włosy były misternie upięte w kok. Delikatny makijaż dodawał jej twarzy delikatnej elegancji. Pomyślałam, że ta kobieta z pewnością była kiedyś bardzo piękna, i nawet dziś umiała o to dawne piękno zadbać.
— Pani stukała kołatką? — zapytała wprawiając mnie w osłupienie.
— Owszem… tak, a to źle?
— Obok drzwi jest dzwonek.
— Jakoś nie zauważyłam, gapa ze mnie!
— No właśnie. — usłyszałam w jej głosie zgryźliwość. — No co tak pani stoi? Imię?
— Luiza. — powiedziałam nieśmiało. — Luiza. — powtórzyłam pewniejszym głosem.
Kobieta na wózku patrzyła mi prosto w oczy. Czułam się trochę zmieszana. Czułam, jak małe, lodowate sztyleciki wylatują z jej jasnoniebieskich oczu i trafiają w moje źrenice. Myślałam, że to będzie niedołężna staruszka, która zapomina, gdzie się znajduje, obłożnie chora i potrzebująca, a tymczasem przede mną siedziała osoba, która była w stanie wyciągnąć jakieś, niezrozumiałe dla mnie, wnioski tylko na podstawie faktu, że nie zadzwoniłam dzwonkiem.
— Pablo! — zabrzmiał władczy ton.
Chłopak podszedł do staruszki. Wzdrygnęłam się. Pierwsza myślą, jaka przyszła mi do głowy była, czy będę musiała mieszkać pod jednym dachem z mężczyzną. Nie chciałam tego. Nie po tym, co wydarzyło się dziesięć lat temu.
— Weź płaszcz. — padła komenda. Chłopak zwany Pablem pomógł mi się rozebrać, po czym zniknął po angielsku.
— Proszę za mną.
Przeszłyśmy do salonu, który znajdował się po prawek stronie od holu. Chłopak gdzieś się ulotnił. Przez chwilę bałam się, że to jakiś spisek. Niby staruszka na wózku, młody, silny mężczyzna, stary dom w bocznej uliczce, deszcz…
— Leokadia. — przerwała moje wizje kobieta podając mi dłoń na przywitanie. — Proszę zrobić herbatę.
— Oczywiście.
Poszłam do kuchni i otwierałam bez wahania górne szafki. Ludzie zwykle trzymają kawę i herbatę w szafkach nad głową. Wrzuciłam kilka liści do dzbanka i zalałam wodą. Stara obserwowała mnie nie starając się nawet tego ukryć. Za chwilę piłyśmy herbatę z filiżanek w drobne motywy kwiatowe.
— Widzę, że pierwsze zadanie spełniłaś na piątkę. Powiem krótko — zaczęła — nie potrzebuję słodkiej niuni, która będzie podkradała moje kosmetyki i wynosiła jedzenie z lodówki. Nie potrzebuję niesłownej kłamczuchy, która nie będzie przestrzegała godzin pracy, a zamiast tego będzie miała pretensje o każdą moją prośbę.
Siedziałam w milczeniu, choć złość wzbierała we mnie z każdym jej słowem. Dlaczego z góry traktuje mnie jak jakąś gówniarę i nieodpowiedzialnego lesera. Postanowiłam jednak zachować zimną krew i wysłuchać do końca jej monologu.
— Potrzebuję osoby, która będzie tu mieszkać, będzie gotować posiłki, będzie na każde moje zawołanie i na każde skinienie…
Już chciałam wstać z kanapy, by wyjść, kiedy dokończyła.
— … i która poda chusteczkę, kiedy zajdzie potrzeba, albo otworzy szampana, gdy będzie ku temu okazja.
Uśmiechnęłam się mimo woli.
— Jeszcze nie skończyłam. — wycedziła przez piękne, białe, zapewne nie swoje, zęby. — Pali pani?
— Nie.
— Pije?
— Nie.
— Ma męża, dzieci? Kochanka?
— Nie!
— Może lesbijka?
— Nie, dlaczego?
— Może i wolałabym lesbijkę. Nie zamierzam niańczyć cudzych bachorów i nie chcę, by szwendali się tu obcy mężczyźni.
— Ale ja nie zamierzam sprowadzać żadnych… — słowo „mężczyzna” uwięzło mi w gardle. — A ten, który mi otworzył drzwi?
— Pablo? — zrobiła przerwę. — Pablo nie jest mężczyzną. — powiedziała stanowczo. — Jest przyjacielem. — dodała, widząc zdziwienie, które odmalowało się na mojej twarzy, po czym westchnęła głęboko i odwróciła głowę w stronę okien, rozłożonych przez całą niemal ścianę. Deszcz wciąż stukał w marmurowy parapet. Dopiero zauważyłam ciężkie zasłony i elegancję salonu. Była przestronny, z wielką, pluszową kanapą i kominkiem, w którym jednak chyba od dawna nie płonął ogień. Salon był piękny, choć półmrok, jaki w nim panował, sprawiał, że czułam się trochę nieswojo.
— Wystarczy. Weźmie pani tę pracę?
— Podobno mam czas do poniedziałku, by się zdecydować…
— To mało ważne, bo ja już zdecydowałam. Chcę, żeby pani tu została.
Naprawdę? Ona już wie? Dobre sobie! Przyszło mi jednak do głowy, że babka nie należy może do najsympatyczniejszych, ale przynajmniej będę miała wikt i opierunek. Nie myśląc wiele potwierdziłam, że przyjmuję ofertę. Na jej warunkach. Trudno, najwyżej ucieknę.
Leokadia podjechała do biurka, na którym stał mały dzwonek. Ledwie go nacisnęła, kiedy do salonu wszedł Pablo. Skinęła głową. Pablo wyjął z biurka papier. Była to umowa, którą miałam podpisać.
— Przeczytaj. — powiedział stanowczo podając mi dokument.
Mój wzrok przebiegał szybko po rzędach liter. Chwyciłam długopis. Podpisałam.
Pablo bez słowa podał papier Leokadii.
— Oczekuję pani w poniedziałek o siódmej rano. Proszę podać adres, skąd Pablo ma panią odebrać. A teraz proszę już wyjść.
Oszołomiona wycofałam się bez słowa podziękowania. Po prostu zapomniałam języka w gębie. Chciałam wrócić do salonu, by naprawić ten błąd, ale chłopak przytrzymał mnie za rękaw.
— Zostaw.
— Ale… głupio tak… Pomyśli, że jestem niewychowana.
— Niczego sobie nie pomyśli, nie bój się.
Wyszliśmy przed willę. Schody skręcały się po obu stronach na boki, a na szerokich, kamiennych poręczach stały poustawiane donice z czymś, co jeszcze dobrze nie wyrosło. Było mi jakoś raźniej.
— No to… do zo…
— Paaablooo! Paaablooo! — Krzyk Leokadii nie pozwolił mi dokończyć zdania. — Zapraszam na likieeereek!
Pablo wzruszył ramionami w przepraszającym geście i zamknął za sobą drzwi.
Jakimś cudownym zrządzeniem losu deszcze przestał padać, a ja zdałam sobie sprawę z faktu, że właśnie pojutrze rozpoczynam nową pracę.
Pablo przyjechał punktualnie pod hotel. Miałam ze sobą plecak, jakieś torby z materiału i pudło książek.
Pomógł mi je włożyć do bagażnika. Czarne Audi było całkiem, całkiem, nie powiem. Rozsiadłam się wygodnie na tylnym siedzeniu i zagaiłam.
— Skąd masz takie imię?
— Jak to skąd? Paweł — Pablo. Pablo — Paweł. Logiczne.
— Dobra, Pablo, to powiedz mi jedną rzecz, bo mnie to strasznie ciekawi. Kim ty jesteś dla Leokadii?
— Nie bądź taka ciekawa. Przyjdzie czas, to się dowiesz. W każdym razie nie jestem jej wnukiem ani kandydatem na męża. Jestem kimś w rodzaju lokaja, ogrodnika, prywatnego kierowcy. Chociaż nie… — urwał. — … jestem kimś więcej.
Nie odpowiedziałam. Nie wiedziałam po prostu, co odpowiedzieć. Postanowiłam nie wyprzedzać faktów swoimi dociekaniami. To nigdy nie przynosi nic dobrego. Najlepiej zawsze sprawdza się bycie cierpliwym. A to jest coś, co potrafię doskonale.
Mój pokój znajdował się na piętrze. Wchodziło się na nie kręconymi schodami. Naprzeciwko pokoju była dawna sypialnia Leokadii, od lat zamknięta. Na końcu korytarza łazienka. Pablo miał pokój na dole, obok pani domu, która z piętra z oczywistych względów musiała przenieść się na parter. Przy salonie była przestronna kuchnia, z oknem wychodzącym na ogród. Szybko zapamiętałam rozkład willi. Nie zdążyłam się nawet porządnie rozpakować, kiedy z dołu usłyszałam wołanie mojej chlebodawczyni. Zeszłam powoli po schodach, chcąc pokazać, że słuchanie rozkazów nie leży w mojej naturze.
— Co się tak guzdrzesz? — jasne, wpadające w szary kolor oczy były we mnie wlepione, jakby chciały prześwidrować mnie na wylot.
— Nie guzdram się. Idę normalnie. Nie chcę sobie skręcić kostki w pierwszy dzień.
— I słusznie. Jedna kaleka wystarczy w tym domu. — rzuciła ni to gorzko, ni to zgryźliwie i skierowała wózek do salonu. Nie mogłam jej odgadnąć. Pokazała mi, gdzie co jest, powiedziała, co lubi jadać, jaki jest rozkład dnia. W zasadzie nie był on w żaden sposób stały, co mnie trochę zdziwiło, bo seniorzy zwykle lubią mieć poukładany plan. Ale jej dom, jej zasady. A tutaj często się zamawia jedzenie do domu albo jeździ do restauracji. Leokadia lubi też wyjść do teatru, opery, posiedzieć w ogrodzie, kiedy jest ciepło. Rozejrzałam się po salonie. Był przytulny, chociaż długie, ciemnozielone zasłony sprawiały wrażenie ciężkości. Stała tu kanapa, narożnik, stół, fotele obite materiałem w paski. Na półkach zauważyłam albumy ze zdjęciami, dużo książek i czasopism. Usiadłam na kanapie.
— Dlaczego pani chciała, żeby przyjęła ofertę?
— Dowiesz się w swoim czasie. A teraz zabierz mnie do ogrodu.
Posłusznie chwyciłam rączki wózka. Okazało się, że z kuchni można wyjść przez dwuskrzydłowe drzwi prosto do ogrodu. Obróciła wózek i fachowo wyjechałam tyłem. Ogród był zadbany, z kilkoma rozłożystymi świerkami i klombami, na których stały słomiane chochoły okrywające krzewy róż. Po niedawnych deszczach ziemia była mokra a trawa koloru nijakiego.
— Tylko słońca brakuje — skwitowałam.
— Tak, moja droga, tylko słońca… — Leokadia odpowiedziała zawieszając głos jakby z jakimś żalem. — Zabierz mnie do domu. A, i trzeba będzie jutro zdjąć tę słomę z róż.
Chwilowo nie miałam co robić, więc dokończyłam rozpakowywanie się. Mój pokój był przestronny i jasny. Włożyłam ubrania do wielkiej, dębowej szafy i rzuciłam się na łóżko. Miękki materac otulił mnie jak wspomnienie wygodnego, dziecięcego łóżeczka. Pomyślałam, jak miło będzie się wyspać w takiej ciszy. Właśnie, muszę zapytać, o której jest pobudka. Poszłam poszukać Pabla. Siedział w garażu i przekładał jakieś śrubki.
— No, co tam? — zagaił.
— Na razie nie mam opinii. Nawet nie wiem, czy powinnam to mówić, ale mam wrażenie, że Leokadia jest nieco dziwna.
— Nie jest dziwna. To najlepsza osoba, jaką znam.
— Oby! O której rano mam przygotować śniadanie?
— O której zazwyczaj lubisz jeść.
— Miałam na myśli Leokadię.
— Nią się nie przejmuj. Poranki są wolne. Każdy je, kiedy chce i co chce. W ciągu dnia dowiesz się, co Leokadia ma w planie. Za to kolacje są wspólne.
— Dobrze wiedzieć. A co powinnam przygotować?
— Po prostu ją zapytaj.
— Dziękuję za porady — odpowiedziałam.
Wygląda na to, że nie będzie tu tak źle.
Wróciłam, by zapytać chlebodawczynię o preferencje kulinarne. W korytarzu zauważyłam, że jest w swej sypialni. Przez uchylone drzwi zobaczyłam, jak wysypuje z okrągłego pudełeczka podłużne tabletki. Zapukałam. Odwróciła się nagle i spojrzała oczami, w których płonął dziki żar.
— Natychmiast stąd wyjdź! Wynoś się!
Cofnęłam się jak oparzona. Co jej się stało? Wycofałam się.
— Czekaj! — dobiegło mnie zza drzwi. Stałam tak jak idiotka i nie wiedziałam, czy mam wejść czy nie. Bąknęłam coś, że przepraszam. Skuliłam się w sobie bardziej niż zwykle. Moje ramiona opadły, pochylając się samowolnie do przodu. Leokadia otworzyła drzwi.
— Do tego pokoju nie wolno ot, tak wchodzić. Nikomu! Rozumiesz?
— Rozumiem. Ale… — chciałam rzucić uwagę, że wypraszam sobie takie traktowanie, ale ugryzłam się w język. Przecież każdy ma prawo do prywatności, a starsze osoby często wyrażają swoje zdanie w bardzo obcesowy sposób. Nie raz i nie dwa spotkałam się z tym w szpitalu.
Przejechała obok mnie, zatrzymując sprawnie koła wózka na krawędzi kolorowego dywanu.
— Siadaj — wskazała dłonią kanapę. — Posłuchaj. Może bywam czasami nieznośna, może opryskliwa. Musisz nauczyć się traktować to jako część mnie. Mam też dobrą wiadomość. — dodała widząc moją skwaszoną minę. — Nie musisz się ze mną cackać jak matka z synkiem łobuzem. Mów prosto z mostu, co o mnie myślisz. Nie stracisz na tym. Jedynie zyskasz.
Uśmiechnęłam się półgębkiem. Nie zaufam nikomu na dobre słowo.
— Podobno najlepsze lekcje życia daje nam nieprzyjaciel. — powiedziałam filozoficznie.
— A jeszcze lepsze — fałszywy przyjaciel. — dodała od siebie i miała rację.
Wieczorem pojechaliśmy do Warszawy. Do francuskiej restauracji. Siedzieliśmy, rozmawialiśmy o niczym. Leokadia chwilami była jakby nieobecna. Nie pytałam o przyczynę. Wiedziałam, że przyjdzie moment, kiedy sama mi powie. A może nigdy nie powie. Miała do tego prawo, a ja już chyba nie chciałam psuć tego słabego jeszcze zawiązku nowej relacji.
Jestem w lesie. Ciemnym, gęstym lesie. Nie wiem, gdzie dokładnie się znajduję, nie widzę żadnej drogi. Błądzę, idę przed siebie, ale nie mam pojęcia, którędy pójść. Wokół mnie cisza, tylko suche gałązki trzaskają pod stopami. Chcę krzyczeć, ale głos nie wydobywa się z moich ust. Nagle słyszę jakiś dziwny odgłos, jakby szum czy łopot. Spoglądam w górę i widzę przelatujące nad wierzchołkami drzew łabędzie. Klucz łabędzi, ale… są jakieś dziwne… czarne. Klucz czarnych łabędzi kierujący się w nieznanym kierunku. Czuję przypływ sił, zaczynam wspinać się po drzewie, zwinnie jak małpa. Przeskakuję gałęzie jedna po drugiej, bez żadnego wysiłku i w końcu jestem u celu. Wyciągam rękę i w jakiś niewyjaśniony sposób udaje mi się chwycić jednego z łabędzi, ciągnę go za skrzydło. Ptak piszczy, z jego gardła wydobywa się krzyk, ale ściągam go w dół, zeskakuję z drzewa i opadam na miękki mech. Tam, w ledwie widocznej poświacie księżyca chwytam łabędzia za szyję i ściskam go z całych sił, póki nie ujdzie z niego życie. Rzucam martwe ciało na ziemię. Odchodzę. Odwracam się i widzę tylko lśniące, czarne pióra na tle zielonego mchu. Nagle widzę, że patrzy na mnie oczami… ludzkimi oczami… zaczynam krzyczeć… ktoś szarpie mnie za ramię… Pablo! Pablo, dobrze, że jesteś, mówisz, że to tylko zły sen.
— To już drugi raz, odkąd tu jesteś — stwierdził Pablo i wyczułam w jego głosie jakąś troskę. Otarłam pot z czoła i usiadłam na łóżku.
— Nie wiem, co to… — kłamię. Po co ma wiedzieć. Nie musi znać szczegółów z mojego życia. — Zostaw mnie, muszę się ogarnąć.
Cholerne wspomnienia. Znowu wracają. A już myślałam, że odeszły. Tak bardzo się starałam, by odeszły. Powracające wspomnienia sprawiają, że jesteśmy ciągle w stanie gotowości. Tyle wiem. Nie wiem tylko, czy to dobrze, czy źle. W każdym razie musze pozbyć się czarnych łabędzi ze swojego życia raz na zawsze. Tyle razy wyobrażałam sobie, co zrobię! Krok po kroku, sekunda po sekundzie. Wyobrażałam sobie, jak cierpią, jak zabijam każdego z osobna, jak wymierzam policzek w ich zbiorową twarz. Wyobrażam sobie policzek wymierzony w twarz wszystkim mężczyznom, którzy kiedykolwiek zranili jakąkolwiek kobietę, dziewczynę. Czułam się głosem tych wszystkich poniżonych kobiet, zbyt cichych, nieśmiałych i zastraszonych, bez pomocy od swoich partnerów, rodziców, bliskich. Chciałam zrobić coś, by żadna z nich nie doznała już nigdy krzywdy. Tylko że tak naprawdę — co mogłam zrobić? Nie wiedziałam nawet, czy moi oprawcy mieszkają tam, gdzie wtedy byłam, co dziś robią, może mają rodziny, które nigdy nie dowiedziały się, kim jest ich ukochany tata, dobry mąż, brat. Może mają dzieci?
U Leokadii jestem już od kilku tygodni. Mam sporo wolnego czasu. Przynajmniej na razie. Chociaż muszę powiedzieć, że już nie raz i nie dwa przyprawiła mnie o ból głowy. Czepia się o byle co, o wszystko ma pretensje, wyżywa się na mnie nie wiadomo, dlaczego. Pablo mówi, żebym się w ogóle nie przejmowała, bo to tylko poza. Że później sama zobaczę. Że to jego najlepsza praca w życiu. Łatwo mu mówić! Sam się właściwie obija, wozi ją tylko tu i tam, dba o ogród, o jakieś naprawy domowe, ale wymądrza się, jak nikt. Nie wie, jaka to ciężka praca być opiekunką i pielęgniarką w jednej osobie. Czasem myślę, że jestem niesprawiedliwa, przecież nie obyłybyśmy się bez kierowcy i złotej rączki. Kiedy potrzebuje zrobić zakupy — Pablo jest na zawołanie. Kiedy trzeba pojechać do miasta coś załatwić — Pablo mnie odwozi bez słowa. Nie narzeka, nie psioczy, jak ja, tylko murem stoi za szefową. Kiedyś go zapytałam, jaka ona tak naprawdę jest. Bo muszę przyznać, że przez cały czas, kiedy mieszkam w willi, jakoś nie byłam w stanie jej rozgryźć. No po prostu nie wiem, co siedzi w jej głowie. Jest taka nieprzyjemna! Musztruje mnie jak młodzika. Zrzucam to na karb choroby, faktu, że jest niepełnosprawna, stara i schorowana. Kto wie, czy i ja kiedyś taka nie będę. Stara zrzęda, której przeszkadza fałdka na śnieżnobiałym obrusie, krzywo stojąca na półce książka i talerz nie od kompletu. Staram się, jak mogę. W sumie, jak tak pomyśleć, to taka pedantyczność zaczyna mi się nawet podobać. Zawsze byłam trochę roztrzepana, nie lubiłam, gdy mi ktoś rozkazywał. Ale teraz to mi już tak nie przeszkadza. Zwłaszcza, kiedy dostaje do ręki wypłatę. Pamiętam zgorszony wzrok Leokadii, kiedy przyszłam do jej domu po raz pierwszy. Zlustrowała mnie z góry na dół z jakimś takim nieokreślonym westchnieniem. Bo miałam na sobie wytarte dżinsy i zwykły t — shirt. No przecież tak się ludzie ubierają. A ona — elegancka, posągowa, każdy włos ułożony, paznokcie pomalowane. Wyglądałam przy niej jak zmokła kura. Ale, na Boga, dzieli nas co najmniej czterdzieści lat! I mimo że Leokadia nie skomentowała ani słowem mojego wyglądu, tego wieczora pomyślałam, że ja właśnie taka jestem: szara myszka, bez iskry w oku. Gdyby jednak Leokadia wiedziała, dlaczego taka jestem! Gdyby wszyscy wiedzieli, cały świat! Ale nie chciałam tego tłumaczyć ani Leokadii, ani tym bardziej całemu światu. Po co? Pewne rzeczy trzyma się w sobie, chowa tak głęboko, by nie wyszły na światło dnia. Czasami czułam się jak rak, wrzucony żywcem do garnka z gotującą się wodą — chciałam wydostać się, robiłam wiele, by wyjść, ale zawsze znalazła się ręka trzymająca pokrywkę, sprawiająca, że moje starania spełzały na niczym i tak gotowałam się aż do zbielenia. Im dłużej o tym myślałam, tym częściej rozumiałam, że ta ręka należała do mnie samej. To ja byłam ofiarą i sprawcą własnego bólu. Nie pozwalałam nikomu chwycić za tę dłoń i odsunąć ją, by rak mógł wydostać się z kotła i jeszcze pożyć. Zjadałam się od wewnątrz, pozwalałam, by strach i demony goniły mnie co noc, wspomnienia zabijały mnie kawałek po kawałku, odrywały włókno po włóknie z mięśnia sercowego. Wieczorami leżąc w łóżku analizowałam, co stało się z tą Luizą, jaką byłam kiedyś. Z wesołej nastolatki zmieniłam się w skromną, bezbarwną kobietę, której największym marzeniem jest, by jej nie dostrzegano. Pozwalałam ludziom mnie krytykować, chociaż robiłam wszystko, by nie dawać im powodów do obserwowania mnie. Ale wiadomo, wszyscy wokół gadali za moimi plecami, a to, że się nie staram o awans, a to że nie mam chłopaka, a to, że nie można mnie wyciągnąć na drinka. Że jestem dzikusem, nudziarą i zachowuję się jak stara maleńka: tylko praca — dom, praca — dom. A przecież wiadomo, że w domu to ludzie umierają. Ale mnie to właśnie nie przeszkadzało. W domu miałam cisze i spokój, była to dla mnie ostoja, miejsce, gdzie nikt niczego ode mnie nie chciał. Tylko ja, cztery ściany, cisza i małe, białe pigułki, które pomagają przeżyć kolejny dzień. Trudno co prawda byłoby nazywać domem ten mały pokoik w hotelu pracowniczym, ale lepsze to niż tracić prawie całą wypłatę pielęgniarki na wynajem mieszkania. Zresztą mnie nie zależy na luksusach. Nigdy mi nie zależało.
Tu, w wilii Leokadii, czułam się bardzo dobrze, jeśli chodzi o komfort mieszkania. Mam do dyspozycji obszerny pokój z łazienką, duże łóżko, a ponieważ mój pokój jest usytuowany na piętrze, a nikt więcej tam nie mieszka, to mogę rozkoszować się ciszą i spokojem. Ciszą przerywaną od wczesnych godzin porannych świergotaniem ptaków, które przylatują do ogrodu, wygłodniałe po nocy. Mają tu codziennie wysypane świeże ziarna. Okna mojego pokoju, ozdobionego tapetą w zielone pasy, wychodzą na tył domu. Budząc się, widziałam wspaniałe, rozłożyste konary świerków, a ponieważ kończył się kwiecień i zaczynał najpiękniejszy miesiąc — maj, to od rana wpadało do pokoju wiosenne słońce. Otwierałam oczy i myślałam sobie, że natura jest moim przyjacielem. Moim najlepszym przyjacielem. Nigdy takiego nie miałam. Rodzice to rodzice, w szkole miałam tylko kolegów i koleżanki. Z nikim nigdy nie byłam jakoś szczególnie blisko. Poznałam kiedyś chłopaka, którego chciałam uważać za przyjaciela. Znaliśmy się bardzo krótko, zaledwie dwa tygodnie, ale spędzaliśmy ze sobą większość dni. Tylko że… Ach, nieważne. Było, minęło. Nie chcę do tego wracać. Myślałam, że jest moją bratnią duszą. Kimś bliskim. Mówiliśmy sobie rzeczy, których nigdy nie zdradziliśmy rodzicom. Ale on… on mnie zawiódł. Zawiódł, jak nikt inny. I nigdy mu tego nie wybaczę.
Tymczasem jestem tu i teraz w willi Leokadii Rudnickiej. Nie jest idealnie, ale ciągle wierzę, że jakoś to będzie. Z moja chlebodawczynią nie spędzam tyle czasu, ile sobie wyobrażałam. To znaczy, kiedy szłam na rozmowę o pracę, byłam przekonana, że będę przywiązana do pacjentki jak więzień do pryczy, ale nie — Leokadia jest dosyć sprawna, jak na osobę na wózku, często czyta książki, dzwoni do przyjaciółek, jeździ to teatru, gra na fortepianie. Tak, na fortepianie. Któregoś ranka obudziły mnie dźwięki klawiszy. E,e, a, b, c,c… Ćwierćnuta, ligatura, ósemki… Chopin. Od razu poznałam. Mam ciotkę, która gra na pianinie, a Chopina gra pasjami. Sama troszeczkę gram, ale słabo. Tego walca słyszałam wiele razy. Narzuciłam na siebie koszulkę i zeszłam na dół. W salonie nie było nikogo, ale siła dźwięków narastała, z czego wywnioskowałam, że Leokadia musi być niedaleko. Pianina jednak nie widziałam wcześniej w tym domu. Tylko że coś tu nie pasowało. Przystanęłam i wsłuchałam się dokładnie. No tak! Dźwięk dochodził nie z parteru, ale z piętra. Z dawnej sypialni prawie naprzeciw mojego pokoju. Dlaczego nie usłyszałam od razu, że to tu? Mózg spłatał mi figla, może byłam jeszcze nie do końca obudzona, faktem jednak było, że za drzwiami ktoś grał. Zapukałam.
— Wejść! — padło tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Weszłam i od razu mnie zamurowało. Leokadia siedziała przy fortepianie i grała Chopina. Siedziała… na okrągłym taborecie wyściełanym czarną skórą. Stałam jak głupia i nie mogłam wydusić z siebie słowa.
— No co tak patrzysz? To Chopin. Tylko nie mów, że nie znasz. Ach, to młode pokolenie…
— Znam. — przerwałam jej. — Walc a — moll.
Spojrzenie, jakim mnie obrzuciła, było tak pełne sprzeczności, że aż się uśmiechnęłam. Był w nim podziw i bezgraniczne zdziwienie. Ale Leokadia nie byłaby sobą, gdyby od razu nie narzuciła na swój wyraz twarzy woalu obojętności. Znowu była tą samą, nieprzyjemną, starszą panią.
— Przyznaję, trafiłaś celnie. Ale każdy może rzucić „walc a — moll” i wierzyć, że mu się udało. No, pomóż mi zejść na dół. Zaczynam odczuwać głód.
Nie odpowiedziałam. Niech ma te swoje teorie. Z trudem podniosła się z taboretu, opierając wątłą dłoń na pudle instrumentu. Złapałam ją wprawnym ruchem pod ramię, a drugą ręką objęłam w talii. Rozejrzałam się po pokoju — na ścianach wisiało dużo zdjęć, przeważały te w czarno — białej tonacji klub sepii, zorientowałam się, że jest na nich Leokadia w czasach młodości. Fotografie przedstawiały ją grającą dla większej widowni, Leokadia kłaniająca się publiczności, Leokadia przyjmująca kwiaty, Leokadia w samochodzie z odkrytym dachem, a także w towarzystwie przystojnego mężczyzny. Domyśliłam się, że musiał to być jej narzeczony, mąż albo przyjaciel, a może brat. W każdym razie ktoś bliski jej sercu, ponieważ na tych zdjęciach wyglądała promiennie. Temat jej rodziny jakoś dotychczas nie został poruszony w tym domu, a ja uważałam, że nie mam prawa ją wypytywać ot, tak. Jeśli będzie chciała, to sama rozpocznie rozmowę. Złapała laskę i powoli, z jakąś czcią zamknęła pokój. Zauważyłam, że klucz od pokoju nosi na łańcuszku na szyi. Dziwaczka, pomyślałam, ale zaraz potem przyszło mi do głowy, że kto wie, jakie sekrety będę miała ja w jej wieku? Zeszłyśmy na dół, poszło nam to całkiem sprawnie. W holu opadła na czerwony fotel. W tej samej chwili do willi wbiegł zdyszany Pablo.
— Przepraszam, madame, byłem biegać. Proszę. — podał jej listy.
— Wózek. — rzuciła.
Pablo pomógł jej usiąść.
— Pójdę się przebrać i zaraz zabieram się na śniadanie. — powiedziałam. Grymas na jej twarzy odebrałam jako uśmiech przyzwolenia. Zastanawiałam się, co dziś zrobić. Leokadia była bardzo marudna. Tego nie je, tego nie chce, to za tłuste, za słone, tamto mdłe. Wszystko zależało od jej humoru. Miała dni, kiedy była energiczna, nie zrzędziła, nie wieszała psów na cały świat. Ale miała i takie, kiedy nikomu nie chciało się nawet wchodzić do salony, by nie usłyszeć jakiejś inwektywy. Pablo w takich momentach sprawiał wrażenie, że spływa to po nim jak po kaczce, ale mnie to jeszcze ruszało. Kiedy go pytałam, dlaczego sobie na to pozwala, odpowiadał, że kiedyś zrozumiem.
Kilka minut później stałam za wyspą i gotowałam jajka na miękko. Do tego tosty, dżem.
— Wstaw parówki dla Pabla, w końcu to mężczyzna, potrzebuje się porządnie najeść.
Zrobiłam, co chciała.
Przy kolacji, powiedziałam, że pięknie zagrała walca Chopina. Spojrzała na mnie znad talerza.
— Jak poznałaś, że to Chopin?
— Po prostu poznałam. — odpowiedziałam z pewnością w głosie. Pewność ta jeszcze bardziej ją zdziwiła.
— Hm, hm… Myślałam, że tak tylko celowałaś… no i nie chybiłaś. — zareagowała, po czym wróciła do skubania sałatki z melonem. Nawet w tym wieku dbała o linię. Imponowało mi to. Leokadia w ogóle mi imponuje. Jest typem osoby, jaki wzbudza mój szacunek. Wyniosła, dumna, pewna siebie. Zawsze elegancka, zawsze pełna dystansu do świata, z dobrymi manierami, paznokciami pomalowanymi bezbarwnym lakierem i perłami na szyi. Ja, w dżinsach i rozciągniętych koszulkach czuje się przy niej jak biedna kuzynka z prowincji. Nawet Pablo wygląda jak człowiek — kiedy jedziemy do miasta, ubiera garnitur albo przynajmniej świeżą koszulę. Te koszule prasuje sobie sam. Niebywałe. Nie znam chyba żadnego faceta w jego wieku, który potrafiłby, a przede wszystkim chciałby sam sobie prasować koszule. Do miasta jeździmy średnio raz, dwa razy w tygodniu, do kina, na wystawę, do teatru. Leokadia ma w teatrze jakąś koleżankę, charakteryzatorkę czy specjalistkę od makijażu. Spotyka się z nią od czasu do czasu. Widziałam ją raz przelotnie. Wygląda jak alkoholiczka. Może nie powinnam tak mówić, ale tak jest — wory pod oczami, szara, zniszczona cera. Może życie jej nie oszczędzało, w każdym razie ma twarz człowieka po przejściach. Ale musze przyznać, że pracę ma interesującą. Ile znanych osób musi codziennie spotykać, z iloma rozmawiać, mieć kontakt. Nawet jej zazdroszczę.
Z Leokadią nie bywa łatwo. Ma swoje humory, bywa marudna, złośliwa, zwyczajnie nieprzyjemna. Potrafi milczeć przez cały dzień albo godzinami narzekać. Zamyka się w swoim pokoju i wychodzi dopiero wieczorem, a następnego dnia chce, by wozić ją po Warszawie. Raz jest pełna energii, umie rzucić nawet jakieś miłe słowo, innym razem znów wytyka każdą rzecz, każdy gest, jaki wobec niej przejawiam. Ale obiecałam sobie, że zacisnę zęby i pokaże jej, że nie jestem szarą myszką. Przed nią mogę sobie na to pozwolić. Mnie życie też nie oszczędzało, mimo moich niewielu lat, tylko że ja ukryłam się w sobie, zbudowałam wokół siebie mur — mur nie do przebicia. Nikomu od lat nie pozwoliłam wejść na swój teren, bo i po co miałabym pozwalać? Ułożyłam się od nowa, bo tego potrzebowała moja dusza, aby znaleźć ukojenie. Kiedy się przeżyje coś bolesnego, a serce krwawi tak długo, że przestaje się je czuć, wtedy jedynym sposobem na przetrwanie jest ułożenie go w formalinie. Formalinie obojętności. Taka forma obojętność, czy też zapomnienia. Lepiej nie pamiętać. Dlatego moje serce od lat chowa się w bezpiecznym miejscu — w klatce. Klucz do niej mam tylko ja, głęboko schowany pod wieloma warstwami pozorów. Kiedy tak patrzę na siebie i na Leokadię, czuję, że łączy nas coś podobnego. Ona również jest chłodna, ale coś we mnie mówi mi, że to nie pochodzi z zimna, ale z ciepła. Taki efekt, kiedy coś gorącego włoży się do zamrażarki i pojawia się nagły chłód, ale nie zimno. Temperatura obniża się, ale środek pozostaje ciepły. Kiedyś nawet zagadałam Pabla, jaka jest Leokadia. Pamiętam ten wieczór. Wyszliśmy przed willę i usiedliśmy na schodach. Był parny, czerwcowy zmierzch, tego roku lato przyszło już w maju. Dni były długie i naprawdę przyjemne.
Pablo wyjął paczkę papierosów i zapalił. Zdziwiłam się, bo nigdy nie widziałam, by palił.
— Tak, czasem sobie zapalę fajeczkę. No co się tak dziwisz. — zaciągnął się głęboko i wypuścił dym podniósłszy wysoko głowę.
— Pablo… opowiedz mi, jak tu trafiłeś?
— Jak tu trafiłem? Hm… chcesz wersję dłuższą czy mam zaserwować szybką pigułkę prawdy?
— Mów wszystko!
Pablo położył dłonie na szeroko rozstawionych kolanach.
— No więc chcesz wiedzieć, skąd się tu wziąłem. Cóż. Nigdy nie byłem jakoś specjalnie ogarnięty. Wiesz, kumple, imprezki, jak to się mówi, dzieciak ulicy. Uciekałem z domu, stary bez przerwy nawalony…
— A twoja mama?
— Nawet jej dobrze nie pamiętam. Zmarła, jak miałem kilka lat. Wtedy jeszcze nasz dom była jako tako ogarnięty, ale potem… Pojawił się alkohol, jakieś podejrzane towarzystwo. Chlałem, potem zacząłem brać amfę, jakieś inne gówna. Ciągle uciekałem z domu. Łazikowałem po domach, wszędzie było lepiej niż we własnym domu. No i któregoś pięknego dnia kumple nakręcili biznes. Miał być złoty interes, a wyszło… — znowu zaciągnął się papierosem, wydmuchując dym długo i powoli, jakby zastawiał się, co mówić dalej. — Mieliśmy obrobić staruszkę na wózku…
Przeraziłam się. Leokadia? Chciał ją okraść? Ciekawość mnie zżerała tak samo, jak odraza do tego sympatycznego chłopaka, który wydawał mi się wzorem cnót wszelakich. Co było dalej? No, mówże wreszcie!
— Jeden z kumpli wyczaił, że staruszka regularnie pojawia się w okolicy. Zajeżdża taksówką, jedzie w taką ślepą uliczkę, stoi tam chwilę i wraca. Taksiarz zawsze na nią czeka. Ale to nie był problem, bo zza winkla nie widać ulicy. Wystarczyło się dobrze zorganizować, zabrać torebkę i wiać. Babcia zawsze elegancka, stać ja na taksę, to na pewno ma przy sobie gotówkę. Tylko że plan zawiódł. Pech chciał, że to ja miałem być tym, który zabierze jej torebkę. Więc kiedy przyszedł ten moment, już wyciągałem rękę, kiedy nagle dostałem gazem po oczach.
— Co?! Potraktowała cię gazem? Świetne! Miała rację, też bym tak zrobiła! — nie mogłam złapać oddechu ze śmiechu. — Instant karma, serio!
— Serio, serio. Skończyło się tak, że karetka musiała przyjechać po mnie, a nie po nią. Normalnie nic nie widziałem, nie mogłem się ruszyć.
— To znaczy, że Leokadia wezwała karetkę?
— No tak, bo ja właśnie nie byłem w stanie się ruszyć. Kumple oczywiście pouciekali… Pech jak cholera. Karetka przyjechała, wzięli mnie do szpitala, a kiedy mnie wypuścili, przed szpitalem czekała na mnie Leokadia.
Uniosłam brwi.
— Z policją?
— A nie, sama. Powiedziała, żebym poszedł z nią na kawę. Poszedłem, bo w sumie chciałem ją przekonać, żeby nie zgłaszała tego u psów; różne głupie rzeczy mogłem robić, ale za kratki to mi się naprawdę nie śpieszyło. W kawiarni powiedziała: „Posłuchasz mnie przez pięć minut, a potem zdecydujesz.”
— No i? — nie mogłam się doczekać, co było dalej. Pablo zgasił dopalonego papierosa i wrzucił do małej popielniczki, ukrytej za donicą.
— Zaproponowała mi pracę i dach nad głową. Powiedziała, że będę jej osobistym kierowcą i ogrodnikiem. Że ma duży dom i nie boi się. Podobno nie z takimi sobie dawała radę.
— Ale miałeś skończyć z dotychczasowym stylem życia? — domyśliłam się.
— Zero wódy, zero dragów, zero bycia byle kim. Odpowiedziałem jej: „Jeśli chata, to tylko duża, jeśli kierowca, to tylko beemwicy, jeśli praca, to tylko za dobrą kasę.”
— Co na to Leokadia?
— Kazała mi wsiadać do taksówki. Kiedy zobaczyłem tę willę i samochód, to pomyślałem, że wygrałem los na loterii. — westchnął.
— Nie ciągnęło cię, żeby… no wiesz… — mrugnęłam okiem.
— Obrobić i prysnąć? Tylko po co? Oddałbym długi, resztę gdzieś przehulał i co dalej? A tak? Miałem szansę wyjść na człowieka.
I wyszedł. Chyba. Przecież go nawet dobrze nie znam.
— Fajnie, gdybyś tu została. — dodał, po czym wstał i wszedł do domu. Bo tak naprawdę to tutaj był jego dom.
Od tamtych chwil składam się tylko z szarości. Wszystkich jej odcieni. Od bieli i czerni do szarości, bardziej lub mniej nasyconych, ale szarości. Nie potrafię ożywić sama siebie kolorami. Nie patrzę na drzewa z poczuciem radości, że wszystko zbudziło się właśnie do życia i wybuchło feerią barw, soczystością listków, płatków róż, nasyconą zielenią trawy. W pełni lata widzę wszystko bezbarwne, rozmazane, jesienią nie dręczy mnie żadna poetycka melancholia, nie szuram butami po alejkach pełnych opadłych, czerwonawych liści. Jedyne, co potrafię docenić, to woale mgieł, które sączą się znad rzek, ciągną po polach w długich godzinach wilgotnych poranków. Lubię chodzić po mokrych łąkach, zanim jeszcze wstanie dzień. Czuję się wtedy wolna od ludzi, od ich spojrzeń, wolna od zła. Mam wrażenie, że patrzą na mnie z wyrzutem, że nie obroniłam się, że znają moją tajemnicę, że mam ją wypisaną na twarzy. Nikt mnie nie ocenia, nikt nie komentuje. Czasem wydaje mi się, że nawet w głowie słyszę głosy. To jej wina! Po co tam szła, i to sama! Gdzie byli rodzice? Młodzi byli, chcieli się tylko zabawić, przecież nic takiego się nie stało. Nic takiego… Nigdy nikomu o tym nie powiedziałam. Rodzice… Nie chciałam ich martwić, zresztą nie wiedziałam, jaka byłaby ich reakcja. Za to od tamtej pory jestem jakoś bardziej zgarbiona, zgaszona. Przypominam gałązkę wierzbową, która po zmoczeniu wodą staje się wiotka i daje się naginać, aż stworzy całkiem zgięty obłąk. Gdyby tylko mógł powrócić do swojej starej formy! Ale coś go trzyma w tej pozycji i nie chce puścić. Zresztą, przyzwyczaiłam się już. Kiedy nie można sobie z czymś poradzić, trzeba się do tego przystosować. A to umiem lepiej niż doskonale. Nauczyłam się. Życie mnie nauczyło. Jestem małomówna, skryta, zamknięta w sobie; szara mysz, starająca się przepełzać pod powierzchnią jak najciszej. Chcę być niewidzialna, niezauważalna. W tłumie, na ulicy, ludzie mijają mnie jak powietrze. Czuję się, jakbym miała na sobie czapkę — niewidkę. Tak jest najlepiej. Nikt nie pyta, nie wtrąca się, nie wypytuje. Nie zniosłabym przekroczenia moich granic, których nawet nie musiałam wytyczać — w tamtym momencie same się wytyczyły, utworzyły mur, za którym jestem tylko ja. Za nim reszta świata, a ten mnie specjalnie nie obchodzi. Dla mnie liczy się tylko przeszłość. Lecz gdyby ktoś zapytał, czy nie pragnęłam zemsty, nie wiem, co bym odpowiedziała. Są dni, gdy wszystko wraca, gdy widzę, słyszę i czuję każdą chwilę tamtego dnia, każde spojrzenie, słowo, dotyk, ten straszny dotyk ciał na sobie. Wtedy oblewa mnie pot, puls przyśpiesza, czuję, jak mi gorąco i nic nie jest w stanie schłodzić tego okropnego stanu, gdy emocje biorą górę nad głosem rozsądku, mówiącym, że to się dzieje tylko w mojej głowie. Chcę wtedy płakać, krzyczeć, wyć! Ale nie robię tego — uspokajam się licząc do dziesięciu i wchodząc pod zimny prysznic. Wmawiam sobie, iż nie mogę tego tak przeżywać, zamiast tego powinnam zapomnieć albo nauczyć się z tym żyć, bo przecież nie mam innego wyjścia. Są noce, gdy wyobrażam sobie, że odnajduję moich oprawców i zabijam ich jeden po drugim, w okrutny sposób, znęcając się i pastwiąc nad nimi, zadając niewymowny ból i patrząc im w oczy z satysfakcją. Tak, jak oni zabili mnie w tamtym dniu. Co to bowiem za życie, kiedy jedno wydarzenie zmienia wszystko na zawsze. Kiedy nie można nikomu powiedzieć, kiedy trzeba dusić to w sobie. Zresztą, teraz już za późno. Wtedy nic nie zrobiłam, nie podjęłam żadnego kroku, więc teraz już nie ma sensu znów rozgryzać to jak gorzki owoc, który zamiast soku częstuje tylko goryczą i wonią pleśni. Teraz liczy się tylko, by przetrwać każdy kolejny dzień. Kiedyś myślałam, że może lepiej byłoby to wszystko zakończyć, ale instynkt życia, młodość i wyrzuty sumienia, że mogłabym sprawić ból najbliższym, zwycięża. Dlatego nauczyłam się być niewidoczna, cicha.
Dziesięć lat temu, kiedy przytrafił mi się ten największy koszmar, pamiętam, że bez przerwy zastanawiałam się, co będzie, jeśli urośnie mi brzuch. Byłam nastolatką, dla której ważniejsza była opinia rówieśników, niż fakt, że zostałam sponiewierana i wyrzucona jak rzecz. Nocami nachodziły mnie koszmary, co powiedzą rodzice, co będzie w szkole; w wyobraźni słyszałam drwiny kolegów i koleżanek, którzy nigdy nie zrozumieliby, przez co przeszłam. Czułam palący wstyd, który barwił moją twarz na czerwono za każdym razem, kiedy tylko w moich myślach pojawiał się strach o bliską przyszłość. Ze wszystkich myśli najgorsza była ta o upokorzeniu i bolesny ciężar pytania: co będzie, kiedy w moim ciele zacznie rosnąć obcy twór.
Ale kiedy w trzy tygodnie później nie nadszedł ten wyczekany poranek, który miał być moim wybawieniem — na bieliźnie nie dostrzegłam charakterystycznych czerwonych plamek, wiedziałam już, że to początek mojego koszmaru. Tydzień za tygodniem mijały jak spowolnione kadry filmu. Modliłam się, by mój wróg nie zagnieździł się we mnie, ale niestety! Rósł we mnie jak larwa robaka, otoczona jakimś ohydnym, oślizłym kokonem moich wyobrażeń. Oglądając się w lustrze, widziałam węża z połyskującą skórą, który wije się w moim brzuchu. Nie chciałam go, nie chciałam, by był częścią mnie samej i nie miałam pojęcia, co z tym faktem zrobić. Jedno było pewne — musiałam powiedzieć rodzicom. To był dzień apokalipsy. Jedyne, co pamiętam z tamtego dnia, to wrzaski, wyzwiska, pytania, kto mi to zrobił, pewnie to chłopaczysko, z którym się ciągałam po lasach. Boże, jak ja ich nienawidziłam! Oskarżali Oczkę o coś nierealnego, wytykali palcami mojego przyjaciela. Tylko że… Tamtej nocy Oczko dołączył do szeregu tych, których obdarowałam najgorszym z uczuć — nienawiścią. Rzucałam sztyletami wspomnień prosto w jego serce. Oczko — moje zniekształcone odbicie, karykatura człowieka, nędzny tchórz.
Któregoś dnia nadeszło jednak wybawienie. Wstałam rano, a prześcieradło było skąpane w krwi. Powiedziałam mamie. Nie zabrała mnie do lekarza. Po co, mówiła, zaraz będzie wzywał policję, będzie dochodzenie, pytania. Jeszcze ojca zechcą wrobić. A my porządna rodzina jesteśmy. Dużo później zrozumiałam, że nosiłam w sobie dziecko, nie larwę ani robaka, nie węża ani też diabła. Temat już nigdy nie wrócił, za to z dnia na dzień zamykałam się w sobie, odsuwałam od znajomych, przyjaciół, od rodziców. Nic mnie już nie pociągało tak, jak wcześniej, nauka nie sprawiała przyjemności, uczyłam się tylko po to, by jak najszybciej odejść z domu, a kiedy już się tak stało, zbudowałam wokół siebie mur. Budowałam go dzień po dniu, cierpliwie, monotonnie. Każda cegła zbudowana była z rezygnacji, apatii, chłodu, wiecznej nocy i izolacji. Ale najwięcej materiału dostarczała mi nienawiść. Nienawiść do trzech imion, które wbiły mi się w pamięć tak głęboko, jak dłuto rzeźbiarza wbija kawał drewna, albo jak szpikulec wbijany przez rzeźnika w ciało umierającego zwierzęcia. Ciekawe, że rzeźbiarz i rzeźnik mają wspólny źródłosłów — obaj rżną, tną i kroją masę pod swymi rękami. Rodziców nie nienawidziłam, rozumiałam ich strach, a może po prostu tak było najłatwiej. Wciąż ich kochałam, lecz nasze drogi rozeszły się, a ich ponowne połączenia się nie było w zasięgu wzroku. Zrozumiałam, że czas nie leczy ran. Najprostsze prawdy zawsze rozumie się dopiero, kiedy okupione są osobistym dramatem. Ten mój, głęboko ukryty przed światem, miała poznać dopiero Lotka.
Leokadia jest bardzo dystyngowana. Mówi ładnie, wysławia się z dużą dozą elegancji i tak samo się ubiera. Zawsze ma dopasowane do siebie ubrania, zwykle spodnie na kant i lekki sweterek czy bluzka, czasem nawet założy sukienkę. Lubi zrobić dyskretny makijaż. Jakby chciała się komuś podobać. Zaczynam ją podziwiać. Nie ma komu się podobać prócz samej siebie. No i jest Pablo, ten zawsze powie jej komplement i nie zwróci się do niej inaczej, niż tylko „madame”. Najpierw mnie to denerwowało, ale teraz myślę, że to bardzo miłe z jego strony, wiele jej zawdzięcza i potrafi jej to pokazać w tak niewielkim geście. Czuję się przy nim trochę jak nieokrzesana gówniara. Ale powoli się to zmienia. W tym domu jest jakiś spokój, czas płynie, jak chce. Czas spędzamy w większości wspólnie. Mija miesiąc, a ja staram się pomagać Leokadii we wszystkim, choć jest bardziej samodzielna niż mówiła ta babka na rozmowie kwalifikacyjnej. Bardziej przypominam opiekunkę niż pielęgniarkę. Leokadia chodzi, ale robi to rzadko, zbyt dużo sił ją to kosztuje, a kiedy już wstanie z wózka, jest dość nieporadna, trzeba uważać na jej każdy krok. Ma raka, którego nie chce leczyć. Żadnej chemii, żadnych wizyt w szpitalu. Cokolwiek się stanie, ona chce umrzeć we własnym domu, więc co dwa tygodnie odwiedza nas lekarz. „Doktor Orzeł”, jak mówi Leokadia. Byłam przekonana, że wyraża się o nim w ten sposób, bo uważa jego zdolności za wyjątkowe, ale nie. On naprawdę tak się nazywa. Przemysław Orzeł. Kiedy zbliża się termin wizyty, Lotka komentuje: „Oho, już sęp przyjechał! Zaraz zacznie krążyć”. No i przyjeżdża, bada moją podopieczną, sprawdza moje tygodniowe spisy jej podstawowych parametrów — temperatura, ciśnienie, tętno. Kontroluje, co i ile jadła oraz czy bierze zalecony Stilofol, lek uśmierzający ból na długie godziny, a jednocześnie powodujący wzrost endorfin. Leokadia wygląda wtedy, jakby była w stanie euforii, gotowa jest mierzyć się z całym światem. Wydaje się taka witalna, świeża, ma dobry humor. Jest zabawna, ma cięty język, komentuje filmy, które oglądamy. Ale takich dni jest niewiele. Zazwyczaj musztruje mnie z jakąś taką sobie tylko znaną zaciętością: Nie jeść rękami! Nie rozmawiać! Co się tak uśmiechasz? Nieprzyjemna i złośliwa, zwraca się do mnie bezosobowo. Jakbym była tu intruzem. A przecież sama mnie zatrudniła. Wiele razy zastanawiałam się, czy jednak nie odejść, bo niby dlaczego obca osoba ma mnie traktować w ten sposób. Po pracy zamykam się u siebie i liczę do dziesięciu. Może jutro będzie lepiej, może będzie w dobrym humorze. Człowiek nigdy nie wie, którą nogą jaśnie pani wstanie z łóżka. Jedna wielka niewiadoma, po prostu jazda bez trzymanki. Może lepiej byłoby, gdyby była stała w swoich zachowaniach — albo gderliwa jędza widząca wszystko w czarnych barwach, albo wesoła, na nic nie skarżąca się, pogodna staruszka. Ale nie, Leokadia musi mieć zawsze ostatnie zdanie. Musi zrzędzić, ociekać tą swoją złośliwością. Tu postaw! Wynieś to! Zanieś tamto! Wyłącz tę muzykę! Zetnij te róże, bo mnie denerwują! Zostaw mnie!
Kiedyś pojechaliśmy do teatru. Musiałam kupić sukienkę, bo Leokadia stwierdziła, że w swoich łachach przyniosę jej tylko wstyd. Spotkaliśmy jakiegoś starszego, dystyngowanego mężczyznę, który złapał ją za rękę i chciał złożyć na niej staroświecki pocałunek. Moja podopieczna rzuciła mu, zabierając szybko dłoń:” Proszę nie całować, przecież nie dałam pozwolenia”. A gdy wciąż prawił jej komplementy, dodała: „Pańskie zachowanie jest dla mnie wysoce ambarasujące!”. I kazała się od razu wieźć do domu.
Innym razem, gdy pojechałam z nią do miasta, najpierw kazała się zawieźć w pobliże niedużej warszawskiej uliczki. Postałyśmy tam chwilę, a potem udałyśmy się do kawiarni. Była w dziwnym nastroju — jej oczy jakby zamglone, niespokojne, jej ręce ciągle miętosiły serwetkę. Kiedy posłodziłam kawę i wypiłam łyk, odezwała się:
— Wiesz, dziecko, czas jest dla nas taki niesprawiedliwy!
Dostrzegła moje zaciekawienie.
— W ciągu tych dziesięciu sekund, kiedy chwyciłaś uszko filiżanki, podniosłaś ją do ust, skosztowałaś kawy, a potem smakowałaś każdy jej odcień na podniebieniu, wreszcie odstawiłaś filiżankę ostrożnie, by nie rozlać, tyle rzeczy wydarzyło się wokół nas!
Słuchałam zdumiona, bo przecież, owszem, zdaję sobie sprawę, że w tej samej chwili, gdy tu siedzimy rozkoszując się chwilą, gdzieś na świecie jest wojna i tak dalej, ale nie spodziewałam się usłyszeć czegoś tak oczywistego z ust Leokadii. Ona była inna. Jeśli nie poruszała podobnych tematów, to nie z ignorancji, ale dlatego, że była wysoko ponad nie.
— W ciągu tych paru sekund cały oddział mrówek taszczył do nory nieżywą pszczołę, w ogrodzie ziarno nemezji przebiło się instynktownie swoim maleńkim kiełkiem w stronę światła, choć go nie widzi, a trzy osoby na tym świecie właśnie chciały się zabić.
Uprzedziła moje pytanie, którego i tak nie potrafiłam zadać, ponieważ nic mądrego nie przychodziło mi do głowy.
— Nie myśl tyle. Pij kawę. Bardzo smaczna. — upiła łyk. — Bardzo.
Po takich dniach następują jednak kolejne, kiedy czas spowalnia — Leokadia dużo śpi, przegląda stare zdjęcia albo siedzi w ogrodzie. Wyłącza się, izoluje, zamykając się we własnym świecie. Siedzimy wtedy wszyscy razem i tylko patrzymy na wspaniałe drzewa sięgające okien. Nawet nie oglądamy telewizji. Kiedyś podczas porannej kawy zapytałam:
— A dlaczego my właściwie nie włączymy tego telewizora?
Odpowiedziała mi w swoim stylu:
— Budzisz się — wojna, zasypiasz — wojna, śniadania spokojnie zjeść nie można!
Wiosna w niezauważalny sposób przeistoczyła się w gorące lato. To całą swą siłą rozpieszczało ludzi i przyrodę. Owady tańczyły swe tańce godowe nad naszymi głowami, kwiaty na klombach, które tak dbał Pablo, rozkwitały co rusz, a zapach niedalekiej rzeki czuć było zwłaszcza wieczorami, kiedy wszelkie aromaty zagęszczają się w jakiś tajemniczy sposób i rozpływają po całej okolicy. Siedziałam z Leokadią w ogrodzie.
— Pójdź ze swej łaski do spiżarni i przynieś jakieś dobre wino.
Zrobiłam, co chciała. Nawet miałam ochotę jej w tym potowarzyszyć. Nalałam czerwonego Zinfandela i kręciłam kieliszkiem obserwując w zachodzącym słońcu jego rubinową barwę.
— Powiedz, dziecko, co cię trapi?
— Słucham? — zająknęłam się. Leokadii zachciało się wysłuchać zwierzeń?
— Przecież wiem, że coś ci leży na sercu. Możesz oszukiwać innych, Pabla, bo jest jeszcze młody, ale nie mnie.
— Nic mi nie jest i nic mnie nie gryzie. — burknęłam. Nie ze mną te numery. Nikt mnie nie będzie ciągnął za język. Ona też nie zwierzała się ze swoich przeżyć. Właśnie uświadomiłam sobie, jak niewiele o niej wiem. Upiła łyk wina i odstawiła kieliszek na stolik, po czym złożyła dłonie jak do modlitwy. Jej wzrok zawisł gdzieś na rabatce.
— Może jestem dziwaczką, może nie zawsze dam się lubić. Ale niejedno mam za sobą i niejedno w życiu przeszłam, żeby nie rozpoznać zadry, która rani duszę.
Mój Boże, pomyślałam, ale ją naszło! Postanowiłam być silna i nie dać się ciągnąć za język.
— Rozumiem, będziesz milczeć. Powiem ci tylko jedno — twoja skrytość może być twoim atutem. Jest twoją przewagą. Cokolwiek skrywasz, daje ci to siłę.
Oczywiście, że milczałam. Nie chciałam wracać do przeszłości. A już na pewno nie tutaj, gdzie powoli się od niej oddalałam i chociaż na chwilę mogłam zapomnieć. Mijały długie minuty.
— Pójdę już do siebie. — Wstałam i zbierając jakieś drobiazgi ze stolika wyszłam do salonu, a potem na palcach pobiegłam do swojego pokoju. Czułam się zawstydzona. Tak bardzo nie chciałam, by ktokolwiek mnie zdemaskował! Rzuciłam się na łóżko i przypomniałam sobie wszystkie złe chwile. Nie wiem nawet, kiedy zasnęłam, lecz śniły mi się czarne łabędzie przelatujące nisko nade mną i kołujące jak ciemna chmura, która zawisła nad moją głową — brudna, złowroga, ciężka jak ołów. Tak bardzo chciałam się obudzić, ale nie mogłam, łabędzie zlatywały jeden po drugim i raniły mnie dziobami, krzycząc i trzepocząc skrzydłami, jak oszalałe. Wreszcie udało mi się je przegonić, rzucałam w nie ziemią, którą wygrzebywałam gołymi rękami, raniąc je i łamiąc sobie paznokcie.
Obudziłam się zlana potem. Spojrzałam w lustro. Z drugiej strony patrzyło na mnie zdeformowane oblicze moich wewnętrznych demonów.
— Zostawcie mnie w spokoju. — powiedziałam.
Posłuchały. Nastolatka z Kasiny zniknęła, rozpłynęła się. Spojrzałam na telefon. Była dwudziesta druga. Wytarłam twarz w pierwszą lepszą koszulkę wyjętą z szafy i poprawiłam włosy.
— Zostałam zgwałcona. — powiedziałam głośno stając w drzwiach sypialni Leokadii. Siedziała na swoim łóżku. Słysząc moje słowa nagle zesztywniała.
— Zamknij drzwi.
Wzięłam krzesło stojące przy toaletce i usiadłam naprzeciwko niej. Tej nocy opowiedziałam jej wszystko. O tym, co stało się w Kasinie dwanaście lat temu. O Kosie, Rudym i Rumunie. O tym, co widział Oczko i o naszej wakacyjnej przyjaźni. O mojej wielkiej tajemnicy, której nie poznali nawet rodzice. O latach przeżytych z kamieniem na sercu i jego ciężarze, który codziennie przypominał mi, że należę do tych kobiet, które zostały zbrukane i stanowią ludzi drugiej kategorii. O tym, że zaszłam w ciążę i straciłam ją; o tym, ile razy obserwowałam mijających mnie ludzi dochodząc do wniosku, że mój dramat obchodzi ich jak zeszłoroczny śnieg. W gruncie rzeczy ich dramaty — bo przecież każdy z nich jakiś własny, mały dramat, posiadał, mnie również nie obchodziły: rozumiałam bowiem, iż nasze wewnętrzne dramaty są zawsze tymi największymi, choćby obok paliło się i waliło. Z oczy płynęły mi łzy, ale jakoś wcale mi to nie przeszkadzało. Już i tak się zbłaźniłam, więc po co dalej udawać. Kiedy skończyłam, Leokadia długo na mnie patrzyła. Patrzyła i milczała. Potem wyjęła chusteczkę z pięknego, srebrnego pudełka stojącego na blacie toaletki i podała mi ją.