E-book
26.78
drukowana A5
49.28
Czarna Róża

Bezpłatny fragment - Czarna Róża


4.5
Objętość:
284 str.
ISBN:
978-83-8324-814-1
E-book
za 26.78
drukowana A5
za 49.28

Rozdział 1

Spojrzała w lustro. Obrzęki powoli znikały. Fiolet przechodził w zielono żółty odcień. Lecz oczy… Oczy były jej, chociaż tak bardzo obce, ziejące nienawiścią, szaleństwem, bez cienia strachu. Sypnęła na dłoń garść tabletek i przyjrzała im się, zanim połknęła. Kolejna fala bólu powoli tępiała. Przeszła na podwórze.

Drewniany, wielki słup nosił ślady od noża, od strzałów. Ale był prosty, twardy i nęcił, by znów wypróbować na nim siłę.

Nadal miała zabandażowane ręce, paznokcie powoli odrastały, dłonie już tak nie bolały. Nogi, długie, piękne i wysmukłe ocalały. Sama się dziwiła, że pomimo połamanego całego ciała nogi były całe. Tylko biodro nadal trochę dokuczało.

Nie miała noża, nie miała spluwy, którą zostawił przy poduszce ów wielki facet. Tym, razem miała tylko swoje okaleczone i połamane dłonie i twarde, stojące coraz pewniej na ziemi nogi.

Uderzyła pień. Prawie krzyknęła z bólu. Nie poddała się jednak. Zacisnęła usta i uderzyła ponownie. Po kolei przypominała sobie lekcje jakie dawał jej nauczyciel sztuk walk na kursie samoobrony, gdy miała sześć lat, a potem regularne lekcje taekwondo do szesnastego roku życia. Znów była zwinną, młodą kobietą, z refleksem błyskawicy, inteligencją i sprytem wprawnego wojownika. Ćwiczyła zapamiętale. Kolejność uderzeń, technika, wszystko automatycznie wracało. Kopnięcie, wymach, cios…

Nie czuła już bólu w biodrze, widziała tylko karminowy bandaż na dłoniach, ale w nich też czuła jedynie siłę, nie ból. Cios za ciosem, czasem cięła powietrze, czasem wprawiała w drgania słup.

Krew sącząca się z rozdartego ponownie prawego boku, zmieszana z ociekającym potem została kompletnie zignorowana.

Czerwona plama robiła się coraz większa.

Obrót, cięcie, kopnięcie, wymach, znów cięcie. Znów obrót. Zaciśnięte usta i przeraźliwie szalone w swojej zaciekłości oczy ziały nienawiścią do Bogu ducha winnego słupa.

Czarne długie włosy rytmicznie opadały na plecy jak składające się aksamitne skrzydła.

Obrót, wymach, obrót… Bach!

Upadła, zwijając się z bólu i zawyła przeciągle. Wściekłość i ból, uczucia, które dobrze znała. Bezsilnie próbowała wstać, wiedząc, że jej ciało nie nadąża za energią, za wolą walki, która trawiła ją od środka.

Wreszcie powoli się podniosła i zawlokła do domu. Za progiem znów upadła. Bandaż oplatający tułów był czerwony, krew sączyła się na dywan odbijając na nim krwisty, przerażający kształt.

Wpatrywała się w ów kształt przypominający różę. W mroku wyglądała na czarną różę. Czarna Róża. To ją tak kiedyś nazywano.

Nie miała sił wstać.

Usłyszała skrzypnięcie drzwi. Przymknęła oczy. Otulił ją znajomy zapach i silne ramiona. Znów ten sam mężczyzna, który wtedy niósł ją wpółprzytomną.

Chwilę później ocknęła się w łóżku, zabandażowana i owinięta czystą pościelą. Wszedł do pokoju z małą czarką w dłoni pełną zapachu i pary. Syknęła na jego widok, a jej oczy patrzyły z tak wielką nienawiścią, że mógłby się przestraszyć, gdyby nie wiedział jak w tej chwili jest słaba i bezbronna.

— Wynoś się stąd!

— Wypij to — powiedział spokojnie podając jej czarkę.

Gwałtownym ruchem zamachnęła się i gorący płyn wylądował na jego koszuli.

— Zabiję cię! — znów ten sam przerażający szept.

Przestał ocierać koszulę i spojrzał na nią ze spokojem i smutkiem.

— Wiem o tym, mówiłaś już.

— Ja zawsze dotrzymuję obietnic!

— Tak, to też wiem.

— Wynoś się!

Westchnął ciężko i powiedział:

— Dochodzisz do siebie, jak widzę. Zostawiam cię w takim razie i mam nadzieję, że nigdy więcej się nie spotkamy.

Uśmiechnęła się, a jemu ciarki gwałtownie przeszły po plecach. Nigdy wcześniej nie widział upiora.

— Zobaczysz, zobaczysz. A potem niczego już nie będziesz widział.

Nie zareagował nawet słowem. Odwrócił się powoli i skierował do drzwi.

— Nie trzeba było ratować mi życia. Nie prosiłam cię o to — wyszeptała patrząc jak wychodzi.

W środku nocy usiadła gwałtownie na posłaniu. Coś ją obudziło. Jej własny krzyk, jak sobie to uświadomiła. Ciemność dopadła ją ze wszystkich stron. Czerń nocy i cisza, głucha jakby nie z tego świata przytłoczyły ją nagle i osaczyły. Znów krzyknęła.

Ten sen, nie… nie sen… Wspomnienie! Takie żywe, jasne, realistyczne. Zaczęła się dusić, wybiegła z pokoju, przemknęła przez salon i wypadła na podjazd. Domek stał w środku lasu, noc czaiła się wśród drzew. Kobieta zaczęła krzyczeć. Nie mogła pozbyć się obrazów sprzed oczu, nie mogła zapanować nad falami wspomnień, tak samo jak nie była w stanie zapanować nad falami bólu. Zalewały ją czerwono czarne barwy zdarzeń, tych ostatnich, tych które pozbawiły ją zdrowego rozsądku, normalności, życia… Znów tam była. W środku czarnego lasu oglądała wspomnienia niczym film, którego była zarazem główną bohaterką, jak i widzem stojącym na zewnątrz. Czuła zapach, dotyk i emocje.


Robert trzymał Liliannę w ramionach patrząc czule, jak powoli otwiera oczy i uśmiecha się jeszcze na wpółsenna. Wtuliła się w niego czerpiąc jak ze studni bez dna miłość i bezpieczeństwo.

— Dzień dobry kochanie — szepnął.

Zamruczała łagodnie i zaczęła wodzić ustami po jego szerokiej piersi. Pocałował aksamitne włosy, zatopił w nie ręce i utonął w jej zapachu i smaku.

— Kocham cię — szepnęła później gładząc czule jego plecy. Swoim zwyczajem nie odpowiedział. Uśmiechnął się i potarł nosem jej nosek.

Później poszedł zrobić śniadanie rzucając po drodze ironicznie, że życie z nią jest idealne, kiedy wymigiwała się od swoich obowiązków. Roześmiana zostawiła poranne porządki mężowi i pobiegła do łazienki.

Po śniadaniu zeszli na dół. Każde wsiadło do swojego samochodu. Czułe całusy, uśmiech na do widzenia. Widziała błękit jego oczu widziała delikatną bliznę w kąciku ust, pamiątkę po pierwszym goleniu, zauważyła po raz pierwszy jeszcze bardzo maleńką siateczkę zmarszczek i zarys zakola na czole. Odjechał machnąwszy jej po raz ostatni.

Zaledwie kilka godzin później, znów go zobaczyła. W innym czasie, innym miejscu. W zupełnie innym wymiarze.

Jechała do domu. Był marcowy wieczór. Zobaczyła wyciągnięty lizak i zatrzymała się z westchnieniem.

— Kontrola drogowa — oznajmiła twarz pod służbową czapką. Policjant wziął dokumenty i kazał jej przejść do radiowozu. Ruszyła za nim ze zmarszczonymi brwiami. Wsiadła do środka. Drzwi zatrzasnęły się za nią, lecz policjant został na zewnątrz. Siedzenie kierowcy było już zajęte. Spojrzała w lusterko wsteczne. Czarne oczy również pod policyjną czapką nie były zwyczajne. Były złe, okropne, przerażające. Zadrżała, przerażona nie mogąc oderwać od nich wzroku. Przywiązał ją, zakneblował jednym tylko spojrzeniem.

Samochód ruszył. Odwróciła się i zobaczyła w tylnej szybie, jak gliniarz, który ją zatrzymał zabiera jej samochód.

Mężczyzna z przodu przypatrywał się jej w lusterku. Panowała cisza. Żadnych pytań, żadnej gry. Wiedziała, że jest w pułapce, że nadeszła chwila, której się właściwie mogła spodziewać. Uważnie, choć ostrożnie obserwowała otoczenie.

Nie spodziewała się, jednakże tego, co nastąpiło potem.

Zatrzymali się przed starą leśniczówką w lesie. Lilianna została wyciągnięta przez kogoś z auta. Poczuła uderzenie w głowę i straciła przytomność.

Ocknęła się leżąc na brudnej podłodze w mroku i ostrożnie rozejrzała. Zarys postaci pod ścianą i zarys sylwetki na krześle przed nią, to było wszystko, co zobaczyła.

Błysnęło światło z podwieszonej pod sufitem żarówki. Dopiero teraz prawdziwe przerażenie dopadło ją z ogromną mocą. Wpatrywała się w leżącego nieprzytomnego Roberta i siedzącego zakneblowanego i związanego Kazia — przyjaciela i wspólnika.

Krzyk uwiązł w gardle.

Podniosła się powoli z rozpaczą wodząc wzrokiem po otoczeniu. Dwóch przy oknie, dwóch przy drzwiach, ten, który ją przywiózł siedział w odległym skrytym mrokiem kącie. Kiedy podniósł się z krzesła zobaczyła jaki jest wysoki i barczysty. Czarne włosy i oczy połyskujące złem, lekko wygięte usta jakby w ironicznym uśmiechu. Podszedł bliżej. Napawał się jej bezradnością i strachem. W ręku trzymał nóż. W oczy kłuła złota rękojeść i błyszczące ostrze.

Zaczął się koszmar.

Kaziu podpisał zmianę testamentu, gdy wyrwali jej piąty paznokieć. Zemdlała, ale szybko ją ocucili. To nie był koniec. Szaleniec podszedł do staruszka i jednym szybkim ruchem ręki poderżnął mu gardło. Zawyła z przerażenia i rozpaczy. Leżała na podłodze skąpana we własnej krwi, skopana, czując jak połamane żebra wbijają się w płuca.

Zaczął pytać. Nie słyszała go. Nie mogła zrozumieć o co mu chodzi, nie pojmowała czego od niej chce. Przestał pytać, jakby przestało mu nagle zależeć. Kazał dwóm ludziom ocucić Roberta, a potem stanął przed nią i rozpiął rozporek. Słyszała krzyk męża, ale pogrążyła się w innym świecie. Kiedy skończył skinął z przyzwoleniem swoim ludziom. Po godzinie sina, lepka i połamana przeżyła kolejny koszmar.

Zwyrodnialec patrząc na nią z triumfem w oczach zaczął metodycznie zarzynać jej męża.

Rzężenie i charkot po chwili ucichły, a błękitne oczy patrzyły w dal martwe. Widziała gasnący blask i umierała wraz z nim.

Gdy znów w piątkę dopadli strzęp kobiecego ciała było jej już wszystko jedno. Wiedziała, że to koniec, że zaraz będzie tam, gdzie odeszli obaj kochani mężczyźni. Fale bólu następowały kolejno jak przypływy, jednakże była gdzieś poza nimi. Poczuła tylko ten ostatni przejmujący, przerażający przypływ. Zobaczyła czarne oczy szaleńca nad sobą i czuła wbijany w prawy bok nóż. Chłód stali wewnątrz i dźwięk rozrywanego ciała. Przekroczyła granicę. Do uszu dotarł już tylko szmer ich głosów.

Już jej nie cucili.

— Ale burdel — powiedział jeden rozglądając z mieszaniną odrazy i dziwnej satysfakcji.

— Przyjedzie sprzątacz — Wilk otarł swój nóż strzępkiem jej bluzki nie odrywając oczu od kobiety. Był pewien, że żyje. Chciał, żeby żyła choć jeszcze chwilę. Była taka piękna, taka jego. Wiedział, że zanim odjadą ona już zdechnie.

Wyszli na zewnątrz.

Panowała ciemność. Lilianna lekko unosiła się w niej wierząc, że gdzieś tu musi być Robert. Coś skrzypnęło. Ocknęła się, a przerażająca fala bólu znów opadła na jej ciało. Ktoś się nad nią pochylał. Krótko ostrzyżone włosy, szeroka twarz, szare oczy wpatrujące się w nią z niedowierzaniem, z przerażeniem.

— Ty żyjesz? — spytał cicho.

Mogła tylko skinąć mniej zapuchniętym okiem. Wyszedł, by po chwili wrócić z pledem. Jęknęła słabo, gdy ją podniósł.

— Zabij mnie — nie wiedziała czy zrozumiał. Nie wiedziała czy słowa w ogóle wyszły z jej ust. Chyba tak, bo spojrzał na nią smutno i pokręcił głową.

Kiedy kładł ją na tylnym siedzeniu znów odpłynęła daleko poza granicę życia.


***


Oprzytomniała klęcząc na trawie przed domem w lesie. Tu właśnie przywiózł ją mężczyzna, który zamiast dobić, uratował jej życie. Inny dom, inny las…

Musiała się pożegnać. Odeszli ci którzy wiązali ją z tym światem, a nawet nie wiedziała, gdzie są pochowani, czy w ogóle?

Kilka godzin później wyszła chwiejnym krokiem przed dom. Na podjeździe stał jej samochód. Rozejrzała się, ale nikogo nie było w pobliżu. Podeszła do auta i otworzyła. Kluczyki były w stacyjce, dokumenty w schowku. Usiadła za kierownicą, przejrzała papiery. Wszystko było w porządku.

Serce zabiło mocniej, gdy uświadomiła sobie, że coś jeszcze posiada. Wyjęła fotel kierowcy, odkryła dywanik i odkręciła śruby w podłodze. Skrytka wyglądała na nienaruszoną. Wewnątrz leżała walizeczka. Kobieta wyjęła ją ostrożnie i otworzyła. Ulga na widok wnętrza tak ją osłabiła, że musiała chwilę posiedzieć na mokrej trawie. Pliki banknotów równo poukładane i papiery wartościowe biły swoim blaskiem.

Życie, które ją czekało ograniczyło się do jednego celu. A to była bardzo trudna droga. Kobieta otarła łzę, ostatnią, jak sobie obiecała. Schowała wspomnienia bardzo głęboko i wstała. Powoli prostowała plecy. Oczy zapatrzone w czerń lasu zabłysły złowieszczym, mrocznym blaskiem.

Teraz mogła naprawdę wracać.

I zacząć realizować swój plan.

Rozdział 2

Wynajęła małe mieszkanko w mieścinie trzydzieści kilometrów od Gdańska. Wiedziała, że czekają ją jeszcze odwiedziny na starych śmieciach w miejscu, gdzie znów otoczy ją rozpacz i smutek, ale nie była gotowa. Może kiedyś, później… Na razie musiała zebrać myśli. Musiała zebrać informacje i musiała zacząć realizować plan.

Kartka na stoliku zapisana była kilkunastoma nazwiskami, ksywami i opisami.

Nie mogła pokazać się z rana w swojej firmie, wejść tam jakby nigdy nic. Nie mogła natknąć się na ludzi, którzy ją znali. Ale informacji których potrzebowała nie uzyskałaby w ten sposób.

Nowiusieńki laptop i kontakty pieczołowicie od lat pielęgnowane znajdowały się tu, w tym małym pokoju. Litery, słowa, zdania. Ludzie bez twarzy, nazwisk, głosu. Byli tu, tak blisko. Przez lata pomagali sobie nawzajem, przez lata zdobywała w ten sposób wiadomości i potrafiła je skrupulatnie wykorzystać, aby zbudować prężną firmę. Tworzyli wirtualną „Grupę Wsparcia”, a nie znając się osobiście bezpiecznie mogli przekazywać sobie potrzebne informacje.

Wróciła. Siedząc przed komputerem i wpatrując się w powitania i zaszyfrowane wiadomości zapełniała powoli kolejną kartkę papieru.


***


Mężczyzna zaparkował w ciemnej uliczce i rozejrzał się dookoła. Był sporo przed czasem i czekał cierpliwie. Zastanawiał się jak wykorzysta informacje, po które właśnie przyjechał.

Nie usłyszał kroków, dopóki nie spostrzegł postaci stojącej przy jego drzwiach nie widział nikogo. Postać pojawiła się jak duch. Pochyliła się i spojrzała mu w twarz. Przerażenie sparaliżowało go tak bardzo, że zdołał jedynie wyksztusić:

— Przecież ty nie żyjesz.

Twarz przed nim wykrzywił makabryczny uśmiech. Mignęła mu wyciągnięta ręka z bronią, ale nie mógł się ruszyć, jak gdyby postać samym spojrzeniem odebrała mu cały instynkt samozachowawczy.

Strzał rozległ się cichym klaśnięciem, ciało w samochodzie bezwładnie oparło się o fotel, a czarno ubrana postać po chwili wtopiła się w czerń nocy.


***


Do gabinetu pani komisarz Katarzyny Jaworskiej wpadł Artur Morawski wymachując teczką.

— Mamy trupa!

Kaśka podniosła na niego zmęczone oczy i westchnęła ciężko.

— Bardzo radosna nowina w ten śliczny poniedziałkowy ranek.

Sięgnęła po teczkę.

— Kto?

— Kluż. Dominik Kluż, ksywa Rybka, mała gnida w grupie Moskita.

Kaśka zmarszczyła brwi przeglądając dokumentację.

— Kryminalni szybko się uwinęli — mruknęła.

Artur zapatrzył się w okno bębniąc swoim zwyczajem długopisem po zębach. Ruda Tygrysica, jak nazywali ją chyba wszyscy zatopiła się w czytaniu.

— Kompletnie nic z tego nie kumam — mruknęła znów i zabrała Arturowi długopis. Artur wrócił do rzeczywistości.

— Fakt. Ja też — zauważył i sięgnął po swój notes. — Rybka to płotka. Należał do dawnej grupy Komandosa. Głównie haracze, dziwki i trochę prochów, ale bardzo rzadko i raczej tylko na własny użytek. Nic nie znacząca osoba, taki kmiotek, który wydawał prędzej niż zarabiał, a lubił żyć na wysokim poziomie. Obserwowaliśmy go w zeszłym roku po całych tych zawirowaniach i reorganizacji, kiedy to Komandos poszedł w odstawkę.

— Co później robił?

— Komandosa zastąpił Moskit, a Rybka został. Za głupi na to by piąć się w górę, a jednocześnie za bardzo wtopił się w to środowisko.

— Coś znaleźli na miejscu zbrodni?

— W schowku była płyta z zapisanymi machlojkami kilku trochę ważniejszych w ich hierarchii — Artur triumfalnie przekazał bombę.

— O!!! To dlatego trafiło do nas? — Ruda zerknęła do teczki i znalazła odpowiedni fragment.

— No proszę! Sprytu więc mu nie można odmówić.

— Tak… Z drobną poprawką. Na płycie nie było odcisków palców sugerujących, że należy do Rybki.

Kaśka patrzyła na kolegę przez chwilę, jakby przetrawiała to, co właśnie usłyszała. Potem wróciła do czytania.

— Hm… Mów dalej.

— Kluż nie posiadał z całą pewnością informacji, które odczytaliśmy. To co tam było pozwoli nam rozwiązać parę zagadek i być może wreszcie rozwalić Moskita.

— Zabraliście się już za to?

— Tak, chłopaki już opracowują plan działania. Ale my musimy przykleić do tego to zabójstwo.

— Nie pasuje mi to jak jasna cholera! — szukała punktu zaczepienia w dokumentach. — Właściwie nikomu się nie opłaciło, prawda?

— Dokładnie — pokiwał zapalczywie Artur. Zamilkł i sięgnął odruchowo po długopis.

— Nawet nie próbuj — mruknęła kobieta, a zielone oczy zalśniły groźnie. Artur przekrzywił głowę i uśmiechnął się złośliwie. Odłożył jednak długopis. Zaczął reasumować:

— Mała płotka, nikomu tak naprawdę nie wadził, to co wiedział, zakładając, że to nie jego płyta, było niczym. Porządne lanie to bym zrozumiał, jakby mu ktoś kości poprzetrącał, ale tak? Tak to kompletnie nie wiem co myśleć.

Zamilkli, każde zatopione we własnych myślach.

— Dziwne… — powiedział powoli Artur.

— Co?

— No sposób w jaki ktoś go załatwił. Cholera… BMW zaparkowane w odludnej, ciemnej uliczce. Rybka chyba był z kimś umówiony. Żadnych świadków, żadnych śladów, kaliber.38, robota czysta i sterylna. Kto zadał sobie tyle trudu, żeby wynajmować profesjonalistę do załatwienia takiej płotki, jak można go było po prostu ciachnąć nożem w kolejnej bójce?

— Słuchaj, wiemy coś na temat tych haraczy?

— Kilka knajpek, kilka warsztatów, kilka komisów samochodowych.

— Trzeba sprawdzić tych ludzi — Kasia z ciężkim westchnieniem oddała Arturowi teczkę.

— Pewnie będzie kolejne nie wyjaśnione — powiedziała jakby sama do siebie.

Artur potwierdził skinieniem i naraz przyjrzał się uważnie rudzielcowi.

— Dzwoniłem w nocy…

— No i co?

— Nie było cię…

— No i co?! — Kaśka nie wiedziała śmiać się czy oburzać. Zabrzmiało jak małżeńska wymówka.

— Nic, tylko te dobre wiadomości chciałem ci przekazać.

Jaworska wzruszyła ramionami.

— I jak było? — zapytał szeptem Morawski i konspiracyjnie się uśmiechnął.

Zerknęła na niego naraz jakby zawstydzona.

— Normalnie — znów wzruszyła ramionami.

Artur westchnął.

— Wyjdziesz w końcu za niego?

— Teraz mam inne kłopoty na głowie — mruknęła Jaworska i spojrzała tak, by przyjaciel nie miał wątpliwości, że temat Irka Jelca jest zakończony.

Zamilkli oboje. Praca nie sprzyjała tworzeniu szczęśliwych związków. Oboje doskonale o tym wiedzieli.

Znali ten światek. W Wydziale ds. Przestępczości Zorganizowanej pracowali razem od siedmiu lat, Artur w policji służył już piętnaście, Kaśka jedenaście. Czasem miała wrażenie, że sama jest członkiem jakiegoś gangu. Świat, który ich otaczał w najmniejszym stopniu nie był normalny.


***


Och! Jakie to było łatwe, myślała wchodząc do ciemnej kawalerki. Dwa dni wystarczyły na przygotowanie. Uśmiechnęła się do siebie. Oczy nadal błyszczały, oddech powoli wracał do normy. Niczego się nie spodziewał. Był zwykłym, parszywym, głupim gnojem.

Siadła w fotelu nie zapalając światła.

Jednego można skreślić — pomyślała sennie. Po chwili już odpłynęła. Tej nocy nie było koszmarów.


***


Kaśka patrzyła na Irka i wcale go nie słuchała. Mówił coś bardzo dla siebie ważnego, jak zwykle zresztą. Jego egocentryzm był na dłuższą metę nużący. Atrakcyjny, na pewno inteligentny, był facetem, z którym spotykała się od czasu do czasu przez ostatnie dwa lata.

Zadźwięczał jej telefon.

— Przepraszam cię, muszę odebrać — powiedziała i sięgnęła po drgającą komórkę. Irek jak zawsze ostentacyjnie zamilkł.

— Już jadę! — rzuciła podekscytowana do kogoś po drugiej stronie, po czym uśmiechnęła się przepraszająco do mężczyzny.

— Praca — powiedziała krótko.

— Oczywiście — westchnął ciężko, naburmuszył się i lekceważąco machnął ręką. — Jasne. Jedź.

Wyszła od niego nie wiedząc, dlaczego odczuwa aż tak wielką ulgę. „To chyba koniec” pomyślała wsiadając do samochodu. Nie było sensu dłużej się męczyć. A Kaśka strasznie tego nie lubiła.

Podjechała na cichą ulicę z zadbanymi kamienicami we Wrzeszczu. Podeszła do drzwi odpowiedniego mieszkania. Otworzył Artur z wyrazem dziwnej konsternacji.

— Sasza, to znaczy Ireneusz Maliniak, kumpel Rybki. Kolejna płotka. — oznajmił od progu.

— Cholera…

Kaśka weszła do wielkiej sypialni w dwupokojowym mieszkaniu. Wielkie łóżko, mężczyzna z dziurą w głowie, w fotelu pod oknem zapłakana dziewczyna, przerażona i kompletnie otumaniona bełkotała, jak to obudziła się nad ranem z uporczywym bólem głowy zobaczyła swojego chłopaka i zadzwoniła na pogotowie, na policję, do mamy.

— Co jej jest i co tak tu dziwnie pachnie? — spytała Jaworska rozglądając się uważnie w progu, czekając, aż ekipa zdejmie wszystkie ślady.

— Eter. Została uśpiona. A on zastrzelony — skwitował patolog.

— Kaliber? — Kasia wbiła wzrok w plamy krwi na poduszce.

— 38.

Pokiwała głową. Tego się spodziewała.

Wyprowadzono rozhisteryzowaną dziewczynę. Leszek Politański technik zabezpieczający ślady znów mógł zabłysnąć swoim zmysłem detektywistycznym.

— Pierwsza koncepcja była taka: sprawca wszedł do mieszkania przez okno, uśpił panienkę, strzelił do klienta i wyszedł tą samą drogą. To parter, jest noc i niewielu ludzi się tu kręci.

— Powiedziałeś, że była, jak jest teraz?

— Dziewczyna zeznała, że jak się obudziła to od razu otworzyła okno, bo było jej duszno. Dopiero potem wracając do łóżka zobaczyła trupa.

— Hm… Sprawca mógł zamknąć za sobą okno?

— To nowe okna, sprawca bez rozbijania szyby nie mógłby ich otworzyć — stwierdził ponuro Artur. Technik podrapał się z zakłopotaniem po głowie.

— Gdybym wierzył w duchy… — zaczął niepewnie, ale nikt nie skomentował, nikt się nawet nie zaśmiał. Wszyscy myśleli tak samo.

Kilka dni później raport jasno i wyraźnie przedstawił sytuację. Zeznania świadków, ślady, a raczej ich brak spowodowały, że Jaworska ciężko oparła się o swoje krzesło. Artur wertował wszystko raz po raz od początku.

— No widzisz? No widzisz?

— No co widzę?! — warknęła.

— Nic. Kolejne nic! Jedno co dobre, to tyle, że znów dzięki nieboszczykowi rozwiążemy kilka innych spraw. Te informacje na płycie…

Znów jedyne co znaleźli to skrupulatnie sporządzony materiał dowodowy w dwóch sprawach, których nijak nie można było ruszyć z braku dowodów. Ktoś jasno określił, gdzie można znaleźć przekonujące dowody.

Jednakże znów zadziwiające było to, że na śmierci Saszy absolutnie nikt nie korzystał.

No i oczywiście jakość. Żadne jatki, żadnych dodatkowych trupów. Dziewczyna przecież została po prostu uśpiona. Robota czysta, profesjonalna, na pewno cholernie droga. I po co? Tylko po to by wykończyć dwie malutkie rybki w tym mętnym akwarium?

Rozdział 3

Rafał Zelt, znany wszystkim jako Spike siedział przy stoliku z dwoma kolegami prawie tak samo pijanymi jak reszta gości w klubie. Rezygnacja na jego twarzy dodawała mu lat, a był przecież wciąż młodym zaledwie 32 letnim facetem.

Trzy dziewczyny gięły się wdzięcznie na niewielkiej scenie odziane w mikroskopijne fragmenty odzieży wzbudzając coraz mniej wybredne komentarze panów siedzących najbliżej. Spike nie reagował, tylko czujne się temu przyglądał. Dwóch jego ludzi powoli przysunęło się w stronę sceny. Oni też byli czujni i gotowi, by wyprowadzić natrętów. Spike nie słuchał bełkotania swoich kolegów, dziś wyjątkowo nie miał nastroju na świńskie żarciki. Myślał o tym, co będzie za godzinę. Czy zostanie tylko bez pracy, czy też… Ale skąd wziąć w ciągu kilku dni osiemdziesiąt tysięcy? — zastanawiał się ponuro.

Od ponad dziesięciu lat żył gdzieś obok normalnego świata. Po skończeniu liceum poszedł do wojska zamiast na studia. Niezwykła inteligencja pozwoliłaby zrobić mu szybką karierę, lecz niepokorny, zbuntowany charakter zaprowadził go prosto w światek trójmiejskich gangów, ciemnych interesów, lawirowania. Pracował długie lata dla Leszka Żagielskiego, kradł samochody, zajmował się różnymi drobnymi przekrętami. Był ceniony i szanowany. Silny, dobrze wytrenowany facet wzbudzał poważanie. Czasem był podejrzany, czasem przesłuchiwany jako świadek. Lojalny, bystry i inteligentny nigdy nie dał się jednak złapać glinom.

Trzy miesiące temu uwolnił się wreszcie od Leszka Żagielskiego. Po wydarzeniach, które głęboko wryły się w jego pamięć i położyły się cieniem na zdrowym rozsądku, po uratowaniu Lilianny Wasiłko doszedł do wniosku, że ma dość tego bagna. Jeszcze dwa lata temu, za pieniądze pożyczone od Leszka kupił niewielki klub, o szumnej nazwie „Pałacyk”. Klub prosperował średnio, ponieważ Spike nie miał do tej pory tak naprawdę czasu się nim porządnie zająć. Leszek wciąż i wciąż potrzebował czegoś od niego i jego ludzi.

Kiedy zawiadamiał szefa o odejściu Leszek o dziwo nie protestował. Wzruszył ramionami i wygłosił mowę o lojalności i o tym, że każdy kiedyś musi pójść własną drogą. Był trochę nieswój, ale bez problemów pozwolił na oderwanie grupy Spika od siebie.

Do zeszłego tygodnia. W klubie zjawił się któregoś wieczoru z Tadeuszem, swoim synem i przypomniał Spikowi, że przecież jest jeszcze dług. Chciał, żeby Spike spłacił ten dług wykańczając pewien gang w Gdyni. Spike nie wyraził zgody, w związku z czym poirytowany Leszek zażądał zwrotu pieniędzy. Dziś mijał termin. A wiadomo było jak skończy się ten wieczór dla Spika.

Drzwi otworzyły się i do knajpy weszła kobieta. Kiedy spojrzał na nią serce w nim zamarło. Powoli przemykała się w stronę jego stolika. W głowie miał pustkę, mógł tylko patrzeć w czarne, piękne, zimne oczy w okolonej długimi czarnymi włosami twarzy o nieco egzotycznych rysach. Czarny golf, długi czarny płaszcz, kozaki i spodnie. Jedynym jasnym elementem w tej czarnej postaci był odcień skóry. Delikatny brąz.

Podeszła do stolika nadal nie odrywając od niego wzroku, jakby nie dostrzegała mężczyzn, którzy bezceremonialnie zaczęli ją zaczepiać.

— Cześć piękna kobieto, chcesz się przysiąść? — wymamrotał jeden

— A może zatańczysz? — bełkotliwie zaskrzypiał drugi i bezceremonialnie wyciągnął rękę w stronę jej pośladków.

Nie powinien był tego robić. Spojrzała na niego i wbiła cienki sztylet w jego dłoń przyszpilając ją do ławy. Wrzask rozniósł się po sali. Kobieta gwałtownie wyciągnęła nóż i schowała z tyłu za paskiem spodni.

Wróciła do kontemplacji Spika. On tym czasem podniósł się, skinął uspokajająco w stronę swoich ludzi wskazując kolegę, którego trzeba było wyprowadzić i opatrzyć.

— Chodź — powiedział do kobiety cicho i skierował się w stronę schodów prowadzących na górę do jego biura.

Poszła za nim spokojnie rozsiewając wokół siebie dziwną atmosferę strachu i niepewności. Nikt nie śmiał jej już zaczepić.

W gustownie urządzonym gabinecie usiadła w fotelu gościnnym i wyciągnęła papierosy. Zapalając rozglądała się ciekawie. Spike przysiadł na biurku. Uśmiechnęła się lekko.

— Nie zarwie się?

Prychnął i przeszedł na drugi fotel.

Patrzyli na siebie z przeciwka, w jej oczach malowało się coś, co wzbudziło w nim wspomnienia nie tak dawne, wspomnienia, które budziły go nocami w postaci koszmarów. Tych samych koszmarów co jej.

— Chcesz mnie zabić? — spytał ze spokojem. Odczuwał jakąś lekkość, wręcz radość, że to ona być może zrobi to co i tak jest nieuniknione.

— Spike, Spike… — pokręciła głową z dezaprobatą. — Przyszłam podziękować… I przeprosić — powiedziała cichym, spokojnym głosem.

Westchnął rozczarowany. Obserwowała go, a w jej oczach pojawił się nikły błysk, zapowiedź uśmiechu. Sięgnęła do wewnętrznej kieszeni płaszcza, wyciągnęła kopertę i położyła przed nim na biurku. Zamrugał oczami. Koperta była pękata.

— Co to? — zapytał dość niemądrze.

— Sprawdź — odpowiedziała gasząc papierosa i podchodząc do dużej szyby, przez którą można było obserwować salę na dole.

— Fajny klub — powiedziała za jego plecami. Spike starał się właśnie odzyskać oddech.

— Nie mogę tego przyjąć — powiedział odwracając się w jej stronę ze skrywaną nadzieją w oczach.

— Szkoda by było, gdybyś go stracił, prawda?

— Dlaczego to robisz? — spytał po chwili milczenia.

— Jesteśmy kwita Spike. Życie za życie… — zobaczył w jej oczach bezdenną rozpacz i zrozumiał, że wcale nie jest mu wdzięczna.

— Powiesz mi prawdę?

Skinęła głową.

— Rybka i Sasza, kto to zrobił? — musiał jej zadać to pytanie, choć dobrze znał odpowiedź.

— Jeszcze trzech, Spike. Jeszcze trzech. Znajdę ich choćby na końcu świata.

Znów odwróciła się w stronę sali.

Wstał powoli i do niej podszedł.

— Masz rację Li. Jesteśmy kwita. Życie za życie. Dziś czekałby mnie las.

Uśmiechnęła się samymi kącikami ust. Skinęła głową i wyszła cicho, zostawiając za sobą przejmującą pustkę.

Rozdział 4

Firma Lilianny Wasiłko prosperowała całkiem dobrze w czasie nieobecności właścicielki. Li siedziała w środku nocy w swoim dawnym gabinecie, z uśmiechem przeglądając papiery, zestawienia, zamówienia, kontrakty. Trzy miesiące temu jeszcze w poprzednim życiu była drapieżnym i często bezwzględnym przeciwnikiem dla konkurencji. I tej legalnej i tej trochę mniej legalnej. Teraz mogła być jedynie obserwatorem.

Wszystko zaczęło się siedem lat temu. Kiedy Lilianna Wasiłko skończyła 18 lat była już zamożną kobietą. Fundusz powierniczy, który otrzymała w spadku po ojcu i pieniądze z polisy matki dały niezły początek jej startowi życiowemu. Pięć lat później trafne inwestycje i spore sukcesy na rynku papierów wartościowych pozwoliły jej zebrać kilkaset tysięcy dolarów. Przypadek chciał, że w na Targach Samochodowych we Frankfurcie, na które namówiła męża zobaczyła przepiękne maserati. Kupiła je i przywiozła do Polski. Ponieważ pieniądze przyciągają pieniądze, wkrótce poznała kilka ważnych osób w Trójmieście. Ktoś powiedział z zazdrością, że chciałby mieć takie auto. Ponieważ Li zdążyła zaprzyjaźnić się i upić swojego męża z dyrektorem generalnym włoskiej firmy, jeden telefon załatwił sprawę z bardzo dużym rabatem. Potem posypały się kolejne zamówienia. Coraz bardziej wchodziła w świat samochodów i bogatych klientów, którym potrafiła przywieźć każde auto z każdego zakątka Europy.

Rozwinęła firmę i zaczęła się rozglądać. Mało było. Firma świetnie prosperowała, ale wciąż było mało. Nie chciała tego biznesu rozdmuchiwać do niewiadomo jakich rozmiarów, marzyło jej się coś innego. Poza tym konkurencja nie spała. Kradzione auta były tańsze. Mimo to Lilianna świetnie potrafiła przechytrzyć takich ludzi.

Głównym jej przeciwnikiem był niejaki Leszek Żagielski. Śmiała się z jego wściekłości, gdy przeprowadzała pod jego oknami kolejne cudo legalnie i tanio.

Żagielski prowadził tak rozległe interesy, że samochody były jedynie ułamkiem tego, co miał. Lilianna jeszcze wtedy nie stanowiła żadnego zagrożenia. Doprowadzała do zgrzytania zębami, denerwowała, ale nie zagrażała. Dopóki nie zainteresowała się inną działalnością.

Kaziu Szulc miał niewielkie kłopoty finansowe. Prowadził mały warsztat samochodowy. Mały, nie znaczyło słaby. Kaziu był nieprawdopodobnym mechanikiem. Mógł pracować w każdej światowej firmie samochodowej, ale nie chciał. Jego pasją oprócz samochodów było co innego. Warsztaty Szulca, jak nazywał się zlepek przylegających do siebie garaży wydał na świat równie dobrych mechaników, co różnego rodzaju biznesmenów, sędziów, mecenasów.

Kaziu pomagał dzieciakom włóczącym się po ulicach bez celu, pakującym się wiecznie w kłopoty, fundował im twardą szkołę życia i wyprowadzał na ludzi. Prosperował raz lepiej, raz gorzej do momentu, gdy jego przybrany syn Jarek Leszczyński, chłopak z domu dziecka, który przyplątał się do niego już jako siedmiolatek i tak został, już jako dorosły facet nie musiał uciekać z kraju właśnie przez Leszka Żagielskiego.

Żagielski rozwijał bez opamiętania swoje serwisy, wypychając Kazia całkowicie z rynku. Wtedy zdarzył się mały cud. Do warsztatu Kazia zawitała Lilianna Wasiłko, dziewczyna, która wiedziała czego chce, która doskonale znała interesy Żagielskiego i Kazia, która od dawna stojąc z boku przyglądała się samochodziarzom. Trafiła do Kazia, bo o nim słyszała jak najlepiej. Zresztą kto mógł coś złego o nim powiedzieć? Dzieciaki, które trafiały do jego warsztatu na praktyki szkolne wchodziły później w dorosłe życie doskonale przygotowane.

Kaziu po prawie pięćdziesięciu latach szkoleń na młodych gniewnych, twardych chłopakach mógł liczyć na przyjaźń bardzo wielu wpływowych nadal twardych mężczyzn. Po wyjeździe Jarka załamał się na krótko. Kiedy doszedł do siebie, warsztaty już mocno kulały, Dumny z natury nie chciał od nikogo pomocy, choć rozpaczliwie nie chciał tracić Warsztatów.

Kobieta która pewnego pięknego dnia zawitała do niego z milionem złotych i poprosiła o pracę została przyjęta z uczuciem, że cuda się zdarzają. Jej inwestycja podźwignęła warsztaty, dała możliwość zbudowania trzech stacji diagnostycznych ciągu trzech zaledwie lat i ugruntowała jej opinię doskonałego menadżera.

Kaziu odetchnął. Zaczął planować powrót Jarka, choć nadal nie było to bezpieczne. Jedyny kontakt, jaki miał ze swoim przyszywanym synem istniał przez Maćka Kłosińskiego, najlepszego przyjaciela Jarka.

Odbudowywał swoje małe imperium przy pomocy Lilianny, nie wiedząc o niej właściwie nic. Od początku, jednakże postawił sprawę jasno. Jarek Leszczyński będzie jedynym spadkobiercą Warsztatów. Przystała na ten warunek obiecała zrobić wszystko co w jej mocy, by dziedzictwo było na najwyższym poziomie. Sama zarządzała swoją firmą, przywiązała ją ściśle do Warsztatów. Ściągała bardzo drogie auta, czasem rozbite, odkupywane za bezcen z zagranicy, naprawiała w Polsce i sprzedawała po wygórowanych cenach snobistycznym bogatym klientom. Wszystko to jawnie i legalnie. Żadnych kradzionych bryk, żadnych przekrętów. Urosła na tyle w siłę, że wreszcie zaczęła zagrażać konkurencji.

Żagielski związał się z Rosjanami pod wodzą Borysa Michałkowa, chcąc trochę ukrócić jej działalność. Przechytrzyła ich kilka razy. Sprytna i bezwzględna. Rosjanie nie bardzo mieli ochotę ją gnębić, robiła interesy które im nie zagrażały. Wydębili od Leszka Żagielskiego, co chcieli, a dziewczynę po prostu zlekceważyli. Michałkow miał wtedy problemy w Moskwie, musiał się ewakuować, wyjechał na Ukrainę. Polska go w tamtym momencie niespecjalnie interesowała.

Żagielski wpadł we wściekłość. Zerwał układ z Michałkowem i nawiązał współpracę z kim innym. Z największym wrogiem Michałkowa, jak powszechnie było wiadomo. Rusek nie miał co robić, a pognębienie Michałkowa dawało mu pewną satysfakcję, jak sądził Żagielski, dlatego przystał na współpracę z nim. Leszek miał ciche marzenie. Wyeliminowanie tej suki to było jedno, ale przejęcie Warsztatów Szulca, odebranie ich Kaziowi, nie dopuszczenie do przejęcia przez Leszczyńskiego to było to czego naprawdę pragnął.

Rusek wysłał mu swojego najlepszego człowieka. Wilka.

Kaziu zmarł na zawał jak oficjalnie było wiadomo. Lilianna po jego śmierci zniknęła na trzy miesiące. Testament wzbudził największy szok. Kaziu ostatnią wolą przekazywał wszystko Krzysztofowi Rudzińskiemu jeszcze jednemu swojemu wychowankowi, tłumacząc, że Jarosław Leszczyński wyemigrował i nie zamierza wracać, więc interesy należą się najbliższej osobie po Jarku. Krzysiek cieszył się Warsztatami przez miesiąc. Potem cichutko odsprzedał je Leszkowi Żagielskiemu, sobie zostawiając swoją od zawsze działającą małą hurtownię części zamiennych.

Całe środowisko myślało, że Lilianna zdradziła Szulca. Doprowadziła do zmiany testamentu i zniknęła. Z jakich pobudek? Tego nikt jasno nie umiał określić.

A teraz wróciła z otchłani i piekło przywiodła ze sobą

Zmarszczyła brwi przyglądając się kolejnym dokumentom. No tak… Tego się mogła spodziewać.

Jedynym zarządzającym, któremu ufała był Darek Pasik, który również zarządzał jej trzema komisami samochodowymi.

Właśnie czytała umowę sporządzona między jej firmą a jedną z firm Żagielskiego.

Od kiedy mała płotka połyka rekina? — pomyślała widząc perspektywę wchłonięcia jej firmy przez maleńką usługowo handlową firemkę Żagielskiego.

A to oznaczało jedno. Pasik złamał się. Przeszedł do silniejszego.

Odzyskanie firmy będzie trudniejsze niż przewidywała. I chyba nie obędzie się bez pomocy.

Wymknęła się cicho przez okno znikając w mroku.

Podjechała pod Pałacyk. Miała przygotowane dokumenty, choć nie wiedziała, czy Spike zgodzi się na jej propozycję. Jednakże była pewna swoich zamiarów.

Klub z zewnątrz potrzebował remontu. Podeszła do drzwi. Pchnęła i nadal rozglądając się bardzo uważnie weszła do środka. Ochroniarze siedzieli przy stoliku w kącie i grali w karty. Zauważyła sześciu chłopaków. Gości nie było, chociaż godzina była dość wczesna. Przyzwoicie funkcjonujący lokal o dwudziestej drugiej powinien być jeszcze pełen ludzi. Nikt jej nie zaczepił. Taksujące spojrzenia w jej stronę, ale żaden się nie podniósł. Zauważyła wyraźnie, że cała szóstka chyba jest już po służbie. Pełne i opróżnione szklaneczki stały obok.

Podeszła do baru. Spike obserwował ją czujnie jakby niepewny, czy przyszła w odwiedziny, czy może odebrać dług. Pochylił się nad raportem dziennym lekko skinąwszy jej głową na powitanie. Widział, jak się rozgląda. Taksuje, ocenia, waży coś w myślach. Zaczęła wreszcie uważnie patrzeć na Spika starając się nie przeszkadzać w rozliczaniu. Miał świetnie skrojony garnitur, co przy jego wzroście i posturze świadczyło o dobrze dobranym krawcu. Śnieżnobiała koszula, bez krawata z rozpiętym kołnierzykiem. Ciemnoblond włosy były króciutko przystrzyżone. Szare oczy, pełne chłodu i rezerwy, a jednocześnie w dziwny sposób pełne uczuć i życia odcinały się na ogorzałej twarzy. Wyglądał świetnie. I ten garnitur i koszula, jednak nikt nie mógłby powiedzieć o tym mężczyźnie rasowy biznesmen. Siła, postura i to coś w oczach, coś tak nieuchwytnego, lecz wyraźnego, stwarzało wrażenie, że Spike nie jest zwykłym biznesmenem.

— Witaj Li — powiedział wreszcie oddając raporty stojącej obok Marcie.

Li przyglądała się drobnej kędzierzawej dziewczynie z ciekawością. Dziewczyna starała się nie patrzeć na nią. Coś w brunetce za barem przyciągało jak magnez, a jednocześnie odpychało. Budziło strach i niepewność. Marta odeszła szybko zostawiając swojego szefa z tą nienazwaną siłą.

— Pusto tu — powiedziała Li. Spike wzruszył ramionami.

— W środku tygodnia, zawsze tak jest. Powinnaś zajrzeć w piątek albo w sobotę.

— Twoi ludzie jak mniemam są już po pracy?

Zerknął szybko na chłopaków. Rzeczywiście! W ogóle nie odróżniali się od podpitego towarzystwa, które nie tak dawno wyprowadzali. Zmarszczył brwi.

— Zaraz zamykamy, nie spodziewałem się gości.

— Aha! Czyli należę do osób, które obdarzone są tu zaufaniem?

— Czemu tak sądzisz?

Zapaliła papierosa i dmuchnęła dymem w stronę Spika.

— Nikt przy zdrowych zmysłach nie dopuszcza na odległość metra od szefa kobiety uzbrojonej po zęby.

Spike spiął się w sobie. Uśmiechnęła się, a był to znów ten upiorny uśmiech, który widział wtedy, w lesie.

— Ochrona powinna przynajmniej zainteresować się mną, nie sądzisz? Szczególnie, że ostatnio narobiłam małego zamieszania — zauważyła doskonale wiedząc czemu nikt się nie zainteresował. Obserwowali ją, owszem, ale z odległości kilkunastu metrów. Bali się.

— Czego chcesz Li? — spytał lekko zniecierpliwiony.

— Masz kiepską ochronę. A czasy mamy niespokojne. Lokal nie jest zabezpieczony, nie prosperuje, jak powinien. Masz dwie perspektywy. Albo w niedługim czasie splajtujesz i żadne cudownie podarowane fundusze tu nie pomogą, albo cię ktoś zastrzeli.

Prostota odpowiedzi poraziła go na moment. Wreszcie odpowiedział:

— Ktoś, kto od kilku miesięcy żyje ze świadomością, że w każdej chwili może go trafić kula przestaje się bać. A poza tym… Sam jestem swoją najlepszą ochroną.

Li zaśmiała się krótko. Chciała przeskoczyć bar i przyłożyć mu do gardła nóż. Żeby go przestraszyć. I żeby udowodnić, kto jest lepszy. Nie zrobiła tego. Taktyka i dyplomacja. Nie mogła postawić go w ośmieszającej sytuacji przy jego ludziach. A jednocześnie nie wiedząc właściwie czemu czuła wewnętrzny opór jakby jakaś siła z niego emanująca, jak niema groźba przykuwała ją do stołka. W tym momencie zrozumiała jedno. Byli równi. Może ona była sprytniejsza, może bardziej bezwzględna, ale on na pewno był bardziej doświadczony.

— Nalej mi drinka Spike i pogadajmy — powiedziała uspokajająco.

Rozluźnił mięśnie i ze spokojem sięgnął po szklaneczkę dla niej wciąż czując na plecach mrowienie. Strach, który wywoływała miał ogromną siłę.

Jej propozycja była prosta. Potrzebna jej była baza, ludzie i Spike. Była skłonna zapłacić za to niemałe pieniądze. Ale zyski też chciała mieć. Chciała zostać nieformalną współwłaścicielką lokalu.

Zamyślił się. To była kusząca propozycja. Nie musiałby się martwic o pieniądze, o lokal. Mógłby spokojnie śledzić jej poczynania i interweniować w razie potrzeby. Jednakże zgoda oznaczała uzależnienie od niej, a jednocześnie zagrożenie ze strony wszystkich sępów, które chciały ją rozszarpać. Klub byłby wystawiony na te ataki. A Spike bardzo tego nie chciał. Pałacyk, to była spokojna przystań z małym mieszkankiem na górze z biurem, które dawało jakąś łączność ze światem normalnych ludzi. Odciął się kilka miesięcy temu od chaosu, w którym tkwił, zrobił to przez nią, a może właśnie dzięki temu, że zobaczył co można zrobić z człowieka, chcąc go złamać. Uratował jej życie, uzdrowił ciało i bardzo pragnął mieć ją blisko siebie, jednakże to oznaczało jedno. Powrót do świata, którego nienawidził.

Wytłumaczył oględnie, że nie może dać jej tego, czego pragnęła, zobowiązał się do spłacenia pożyczki, jaką mu ofiarowała, ale ona tylko przecząco pokręciła głową.

— Zapomnijmy o tym, Spike. Nie ma sprawy. Rozumiem.

Rzeczywiście rozumiała. Może nawet więcej niż chciałby, żeby rozumiała. Patrzyli sobie w oczy czując jak siła, potężna niczym oddech oceanu ciągnie oboje w mrok szaleństwa i koszmarów.

— Popraw ochronę, Spike — przerwała tę chwilę.

Wycofała się chwilowo, wiedząc, że nadejdzie dzień, kiedy on za nią pójdzie. Do piekła i powrotem. Na razie odpuściła.

— Mam znajomego… — powiedział trochę niepewnie.

Li zainteresowała się przeciętnie. Popijała powoli drinka i zapaliła kolejnego papierosa rozglądając się po sali.

— Mówią do niego Profesor. Jest bardzo dziwnym człowiekiem. Chciałbym żebyś go poznała.

— Po co?

— Przyda ci się bardziej niż ja i ten klub. Jest ci potrzebny Li.

Wzruszyła ramionami, ale skinęła krótko głową. Spike odetchnął w duchu z ulgą. Tylko Profesor mógł jej pomóc. Sprawić, że jeśli wybierze drogę piekła i szaleństwa, to nie zginie za pierwszym rogiem, nauczyć ją bycia prawdziwym zabójcą. Mógł też pomóc wrócić jej do normalności i zrobić na powrót człowieka.

Rozdział 5

Jedno czego Profesor był pewien, gdy ją zobaczył po raz pierwszy to fakt, że już kiedyś oglądał taką twarz. Napawała lękiem, a ten mały pięćdziesięciosześcioletni facecik z łysą czaszką nie lękał się z byle powodu. Wrażenie, jakby cofnął się o piętnaście lat było niezwykle silne. Otrząsnął się jednak błyskawicznie.

Przekroczyli próg jego sanktuarium. Zajmował parter opuszczonego domu na przedmieściach. Ponad dwieście metrów kwadratowych, sale do ćwiczeń, gabinet, sypialnia jego, sypialnia dla gości. To było jego królestwo.

Przywitał Spika serdecznie, zajrzał mu w oczy, zmuszając prawie dwumetrowego mężczyznę do zgięcia się wpół. Potem skinął głową w stronę Li.

— Więc to ty?

Wzruszyła ramionami. O dziwo, uważne spojrzenie mężczyzny nie denerwowało ją, tylko uspokajało.

— Nie bój się, nie gryzę — powiedział drwiąco widząc spiętą sylwetkę.

Poprowadził ich korytarzem do swojego gabinetu. Mała kozetka, ogromne biurko zawalone papierami, jakimiś przyrządami, jakimiś miksturami i ziołami. Totalny bałagan.

— Jestem człowiekiem o bardzo uporządkowanym wnętrzu. Muszę taki być — powiedział celem wyjaśnienia wskazując biurko. Spike parsknął krótko i usiadł na miękkim wielkim fotelu. Li zajęła drugi nie komentując zdania.

— Ale natury nie da się tak łatwo zmienić — ciągnął dalej kładąc miękką poduchę na podłodze i siadając po turecku. — Więc wstawiłem to ogromne biurko i cały wewnętrzny bałagan przełożyłem tutaj.

Uśmiechnął się rozbrajająco. Nie zareagowała nawet mrugnięciem. Oczy nieruchomo wpatrywały się w Profesora.

— Po co tu przyszłaś? — spytał obcesowo.

— Podobno możesz się przydać.

— Jestem psychiatrą.

Wzruszyła ramionami.

— Nie potrzebuję psychiatry.

— A więc uważasz, że jesteś zdrowa? — padło natychmiastowe pytanie.

Li obdarowała go uśmiechem stawiając mu włoski na karku.

— Tylko chory człowiek uważa, że jest całkowicie zdrowy — powiedziała sentencjonalnie.

Inteligencja, zauważył Profesor. Bystrość i bardzo giętki, chłonny umysł.

— Ile masz lat?

— 29. A ty?

— 56 — odpowiedział szybko.

— Sporo — zauważyła złośliwie.

Wstał ze śmiechem i zaczął grzebać w bałaganie na biurku.

— Rozbierz się.

Szarpnęła się w fotelu gwałtownie i wstała.

— Nic ci do mojego ciała! Psychiatra jest od głowy. Doprawdy nie wiem Spike, po cholerę tu przyszłam — wysyczała do Spika i odwróciła się w stronę drzwi.

— Jestem również lekarzem, znam się na zielarstwie i umiem likwidować blizny — powiedział Profesor nie odrywając się nawet od biurka.

Zatrzymała się w progu, a potem w odwróciła się błyskawicznie.

— Nic ci do moich blizn! Nie potrzebuję leków i tego całego gówna, które mi chcesz zafundować, rozumiesz mały, śmieszny człowieczku?!

Doskoczyła do niego chcąc zetrzeć uśmieszek z jego twarzy. Miała do niego jakieś dwa metry, lecz, gdy pokonała je w ułamku sekundy, jego już tam nie było. Poczuła chłodną stal na gardle i żelazny uścisk na ramieniu. Spojrzała ostrożnie w bok. Uśmieszku nie było. Jego oczy były straszne a emanujący z nich autorytet, siła i bezwzględność obudziły w niej strach. Głęboko wierzyła, że jeden nieostrożny ruch i ją zabije.

Puścił powoli i uwolnił ją od siebie. Patrzyła z niemą fascynacją na małego człowieczka.

Znów wrócił do biurka.

— Jestem profesjonalistą. Tego też mogę cię nauczyć. A teraz się rozbierz.

Spike drgnął, jakby chciał wyjść. Zatrzymało go krótkie „zostań”, ze strony Profesora. Postarał się zatem nie patrzeć w jej stronę. Nie było to łatwe. Wysoka, pięknie zbudowana, emanowała kobiecością, wywoływała pragnienie i pożądanie. Do momentu, gdy stanęła naga przed Profesorem. Blizny na plecach i pośladkach przedstawiały straszny widok. Spike zacisnął mocno usta. Pamiętał dokładnie jak próbował leczyć te rany, jak smarował wszystkimi specyfikami Profesora. Jednakże blizny zostały.

Profesor oglądał ją dookoła.

— Młode, jędrne ciało. Dam ci nowe maści, powinny pomóc. Odgarnął włosy z jej karku.

— Operacja plastyczna?

— Zabieg — wyjaśniła.

Tylko twarz poddała kosmetyce. Na resztę ciała sama nie chciała patrzeć nie mówiąc o pokazywaniu komukolwiek.

— Za parę miesięcy nie będzie śladu — powiedział swobodnie zdając sobie sprawę, że poważnie będzie musiał uszczuplić swoja apteczkę.

Uszczypnął ją w pośladek. Podskoczyła i błyskawicznie odwróciła się z wyciągniętą ręką. Uchylił się, chwytając jej dłoń w żelazny uścisk. Refleks błyskawicy, pomyślał z aprobatą.

Coś zwróciło jego uwagę. Prawa ręka uniesiona do góry odsłoniła to, czego do tej chwili nie dostrzegł. Poszarpaną, czerwoną, nadal zaognioną długą bliznę. Zacisnęła oczy i odsunęła się jak zranione zwierzę, nie chcące by ktoś ingerował w jego ranę. Profesor puścił jej rękę.

— Kto to szył?

Nerwowy ruch za jego plecami dał mu odpowiedź.

— Beznadziejny z ciebie krawiec Spike — skomentował i odszedł od niej.

— Ubierz się. Zobaczymy czego nie umiesz — powiedział ironicznie i wyszedł ze swojego gabinetu.

Mała salka wyścielona matami kusiła do rozpoczęcia zmagań fizycznych. Ściany obwieszone były różnymi przyrządami używanymi w walce wręcz. Li uśmiechnęła się leciutko. Teraz wreszcie mogła pokazać temu człowieczkowi do czego jest zdolna.

Spike z rezygnacją poszedł za nimi. Wiedział co nastąpi, sam przez to przeszedł kilka lat temu. Nie chciał patrzeć. Pożegnał się z Profesorem i wyszedł.

Godzinę później obita, z krwawiącym nosem i obrzękniętym uchem siedziała na macie z wściekłością patrząc na małego człowieczka, który nawet się nie spocił i wysłuchując jego ostatnich poleceń.

— Nie dzwoń, nie odbieram telefonów, nie próbuj mnie stąd wyciągać, nigdy nie opuszczam tego miejsca, nie myśl sobie, że w razie zagrożenia jestem po twojej stronie. To czego cię nauczę, to co ci pokażę nie świadczy bynajmniej, że jestem twoim sojusznikiem. Ale też nie traktuj mnie jak wroga. Gdy będziesz potrzebować leków albo chociażby ostrego treningu przyjdź. Jestem neutralny, pamiętaj, że możesz kiedyś spotkać tu kogoś, kogo nie lubisz, ale nie masz prawa tu interweniować. Dla ciebie mój dom to świątynia, pamiętaj.

Zaopatrzona we wskazówki, maści i leki powlokła się obolała do samochodu. Spike wyrzucił niedopałek przez okno i ruszył starając się na nią nie patrzeć.

Zatrzymał się przed czarną mazdą zaparkowaną niedaleko.

— Z naszej umowy nici Li, ale od Profesora dostaniesz więcej niż ode mnie kiedykolwiek. On ci pomoże.

Patrzyła na niego migdałowymi oczami, czarnymi, niezgłębionymi, bez cienia ciepłych uczuć i powiedziała:

— Jeszcze się zobaczymy Spike.

Bardzo poważnie zaprzeczył lekkim ruchem głowy.

— Nie, Li. Trzymaj się ode mnie z daleka. Dla swojego i mojego dobra.

Wysiadła szybko, jakby nie chcąc dać mu szansy, by odwołał te słowa. Wiedziała, że i tak będzie mu potrzebna.

Rozdział 6

Uczyła się słuchając uważnie tego, co Profesor do niej mówił, czując po każdym treningu coraz mniejszy ból mięśni, coraz większy zapas energii. Zmusił ją do opowiedzenia, co się stało kilka miesięcy temu. Opowiedziała, przedstawiła suche fakty wypranym z wszelkich emocji głosem. Nie skomentował. Uczył ją,

— Pierwszy etap masz już za sobą — powiedział któregoś ranka. Właśnie obserwował jak sięgnęła pewnym ruchem po maleńką tubeczkę na górnej półce.

— Bo umiem zlikwidować sobie siniaka, którego mi nabiłeś wczoraj?

Zaśmiał się, by za chwilę powiedzieć poważnie:

— Człowiek to takie zwierzę, które zatraciło swój instynkt samozachowawczy. Żaden gatunek żywego organizmu nie jest tak podatny na samodestrukcję jak człowiek. Jeśli jednak nauczysz się rozróżniać co ci dolega, czego się naprawdę boisz, co ci naprawdę zagraża, odzyskasz pierwotny instynkt. Wtedy trudno będzie cię dopaść. To prosta prawda, o której wiedzą wszystkie sarenki w lesie.

— I wilki… — dodała zamyślona.

Cięgi na macie przerodziły się wkrótce w niewielkie pojedynki zakończone nadal jej porażkami, postępy jednak były bardzo widoczne. W zaledwie kilka tygodni przygotował ją do obrony siebie i otoczenia, które miała chronić. Bez zaskoczenia zauważył, że jest szybsza, zwinniejsza i bardziej bezwzględna niż jej poprzednicy. Może z wyjątkiem jednego…

To miało swoje wytłumaczenie, jak jej klarował.

— Jesteś kobietą. Kobieta to istota, która tylko udaje słabą. Tak naprawdę jesteście bardziej okrutne niż mężczyźni, bardziej wredne i stanowczo mniej szlachetne.

Te drobne złośliwości denerwowały ją, ale również dopingowały. Coraz szybciej reagowała, coraz mniej popełniała błędów, sama czuła, że cel, który sobie ustanowiła, osiągnie. Nabierała do tego absolutnej pewności.

W sali strzelniczej o wygłuszonych ścianach atakowała ruchome postaci. Manekiny kobiet, mężczyzn, w marnym oświetleniu, poruszały się jak żywe. O ile do mężczyzn strzelała pewnie bez mrugnięcia okiem, o tyle z kobietami miała poważny problem.

— Nie tylko faceci będą twoimi wrogami — upominał Profesor stojąc i bacznie obserwując jej spóźnioną reakcję, gdy kolejny manekin — kobieta z dzieckiem — wyciągnął dłoń ze spluwą. Li strzeliła i chybiła. Manekin nie chybił.

Krwistoczerwona farba rozlała się na piersi Li.

— Cholera — mruknęła i pociągnęła ponownie za spust. Ciało kobiety-manekina przewróciło się

— Za późno. Nie żyjesz Czarna Różo — powiedział Profesor i wyszedł z sali, a Li powlokła się za nim.

Jadąc do siebie zastanawiała się często kim on jest. Próbowała zasięgnąć informacji, ale nic nie wskórała. Zamknięte usta, nawet „Grupa Wsparcia” z sieci nic nie mówiła. A to dawało tylko jedno wyjaśnienie: kimkolwiek był, bali się go wszyscy. Wiedziała, że kiedyś być może opowie jej o sobie i zdawała sobie sprawę z tego, że ona sama też kiedyś będzie milczała, jeśli ktokolwiek o niego zapyta.


Zawsze dbaj o ludzi, tak jak chcesz, by oni dbali o ciebie. Zawsze wymagaj tego, co sama potrafisz z siebie dać. Nie umiesz kochać, nie wymagaj od innych, by cię kochali. Nie szanujesz nikogo, nikt nie będzie cię szanował.

Proste prawdy, zdania, jakie każdy człowiek słyszy na co dzień przez całe życie, tu tworzyły inny wymiar. Były przykazaniami, których należało przestrzegać, mantrą, którą należało powtarzać przed snem i podczas posiłków.

— Przeszłaś kolejny etap — powiedział wmasowując w jej plecy swój nowy specyfik. Po pięciu tygodniach blizny na plecach coraz bardziej bledły. Nie dotykał rany z boku. Na jej prośbę. Nie musiał pytać czemu tego nie chce. To miało być memento, coś co miało przypominać, boleć, przerażać. I doprowadzić do celu.

— Jaki? — spytała leniwie.

— Obrona.

— Co teraz? Magiczne sztuczki? — spytała cicho z niejasnym podnieceniem.

Profesor odszedł od niej. Po raz pierwszy w życiu widziała cień niepewności.

— Jesteś teraz na równi ze Spikiem. On też przeszedł tę fazę.

Milczała. Do tej pory zdążyła sobie zdać sprawę, jak doświadczonym i wyćwiczonym wojownikiem jest Spike. Spokój jaki sobą prezentował, emanująca siła. Znać było ślady nauk Profesora. Li wiedziała jednak, że Spike nie posiada tego co ona. Wiedziała, że nie ma takiego celu i tej nienawiści w sercu.

— On potrafi się obronić, potrafi zadawać ciosy, ale nie jest z twojego świata Li. Nie jest mordercą.

Odwrócił się do niej i zapatrzył w płonące czarne oczy.

— Chcesz go mieć przy sobie, prawda?

— Tak.

— Dlaczego?

— Miał zakończyć moje życie. Teraz nie dam się tak łatwo złapać. Ale jeśli tak się stanie… Spike musi dokończyć dzieła.


Kolejnego etapu Spike nie przeszedł. Profesor nie powiedział czemu, ale Li domyśliła się tego bardzo szybko. Nie wahała się, nie myślała, jedynie czuła. Zabijała, a to dawało ukojenie. Atakowała, urządzała zasadzki, wypruwała wnętrzności w ciemnościach sali z manekinami i odkrywała krok za krokiem mroczne zakamarki swojej duszy, swojego okrucieństwa i zwierzęcego instynktu przetrwania.

Spike nie byłby do tego zdolny, tyle rozumiała. Nie miał swojego celu, jak ona ani nie był sadystycznym draniem, jak…

Wyszła z sali zakrwawiona, oblepiona dziwną lepką mazią.

— To był mózg czy kasza manna — spytała z lekkim uśmieszkiem.

Profesor ostatnią godzinę spędził przed lustrem weneckim oddzielającym normalny świat od sali. Odwrócił się do niej i zmarszczył brwi.

— Przeżyłaś — stwierdził krótko.

— Owszem — powiedziała. Zapach krwi i wnętrzności nie był wyimaginowany. Manekiny zawierały syntetycznie spreparowane identyczne z naturalnymi substancje ludzkie. Nie czuła jednak odrazy zbierając z twarzy resztki jakiegoś mózgu.

Mogli ją zabić, tam na tej sali, mieli prawdziwe noże, prawdziwe naboje w spluwach. Cała sala to był jeden wielki czujnik ruchu. Ale się nie dała. Stała teraz przed Profesorem i odczuwała ogromną satysfakcję.

— Co teraz czujesz? — spytał uważnie wsłuchując się w rytm jej oddechu, w dźwięk głosu.

Odpowiedziała z tym swoim upiornym uśmiechem.

— Zawód, że to koniec.

Milczał przez moment.

— A ja radość. — powiedział powoli. — Że więcej cię nie zobaczę

Zawrzała gniewem, ale uniósł dłoń i nie pozwolił jej mówić.

— Zabiłaś trzy kobiety i dwunastoletniego chłopca i nie zawahałaś się. A to świadczy o jednym. Koniec nauki. Więcej nie mogę ci dać. Być może dałem ci zbyt wiele.

Kiwnęła głową i poszła się przebrać.

— Boże, mój Boże! — szeptał do siebie Profesor. — On był dokładnie taki sam.

Podobieństwo i usposobienie też było takie samo. A to przerażało biednego małego człowieka.

Zdał sobie naraz sprawę z pewnej różnicy i w tym tkwiła nadzieja, że ona będzie inna. Zależało jej na Spiku. Sama nie przyznawała się do tego, ale Spike był łącznikiem jej ze światem. Z normalnym życiem.

Rozdział 7

Kulawy siedział pod ścianą starej kamienicy i zapuchniętym okiem łypał to na leżącego obok z poderżniętym gardłem Moskita, to na przerażającą twarz tuż przed sobą.

— Przekaż Żagielskiemu, że wróciłam. Lilianna Wasiłko wróciła. Przekaż temu skurwysynowi, że dopiero teraz będzie mógł się dobrze zabawić. Zatańczę z nim, a jak skończę, nie zostanie po nim żaden ślad.

Puściła go i stanęła prosto. Po chwili już jej nie było. Ciemna uliczka ziała przerażającą ciszą.


***


— To była ona! Przysięgam! To była Lilianna Wasiłko. Nie wiem, jak to się stało. Przecież…

Nie zdążył skończyć. Padł strzał, a po chwili jego ciało osunęło się z krzesła na podłogę.

Tadeusz drgnął, ale nie wstał z krzesła. Leszek Żagielski miotał się za to po pokoju.

— Przecież mieli ją wykończyć! Kurwa! Wilk mówił, że ją zabili! To jakiś absurd! Przecież ten skurwiel nie kłamał!

— Spike — powiedział cicho Tadeusz Żagielski.

Ojciec odwrócił się gwałtownie do syna.

— Spike! Ten kurewski Spike! Powiedział, że zakopał ciała, spalił samochód, posprzątał! Łgał jak pies!

Leszkowi pociemniało w oczach, a furia prawie go rozniosła.

— Miał pieniądze! Od niej! Wykupił się gnój jeden!

Szarpnął się nagle, jak oparzony.

— Dzieciaki i baby na wieś! Chcą wojny, będą ją mieli.

— Tato… — zaczął Tadeusz.

— O nie! Jak mamy z nią tańczyć to po naszemu! — Leszek wyszedł z gabinetu.

Tadeusz zagapił się w zwłoki na podłodze. Kulawy był trzecim wysłanym z Wilkiem dręczycielem Lilianny Wasiłko. Moskit czwartym.

Zamyślił się nad słowami Kulawego. „Miała w oczach piekło” powiedział w trakcie relacji ze spotkania z nią.

Co oni z niej zrobili? Wzdrygnął się gwałtownie i poszedł przygotować wyjazd żony, matki i dzieci na południe Polski, a potem dołączył do ojca.


***


Żagielski wkroczył do klubu późnym wieczorem. Gości już nie było. Marta liczyła kasę, Spike przeglądał papiery przy kontuarze. Zastygł w bezruchu, wiedząc, że teraz tylko spokój go uratuje. Obserwował jak trzech jego chłopaków znalazło się pod ścianą przyszpilonych do niej wyciągniętymi pistoletami ochroniarzy Żagielskiego. Trzech następnych również nie zdążyło interweniować. A do klubu weszło jedynie czterech bandziorów.

— Nawet nie drgnij Spike — powiedział Żagielski, gdy najbliższy z jego ludzi celował w Martę stojącą za barem.

Spike nie drgnął. Znał Żagielskiego od dawna. Wiedział, że były szef w ataku furii potrafi zrobić ciężką zadymę. Nawet w neutralnym, publicznym miejscu. Nieraz musiał ratować sytuację, nieraz musiał interweniować, gdy Leszek wpadał w taki nastrój.

— Gdzie ona jest?! — prawie wrzasnął Żagielski.

Spike wzruszył ramionami na pozór spokojnie.

— Nie wiem o czym mówisz.

— Dobrze wiesz! Nie dobiłeś suki! Okłamałeś mnie Spike! Za zdradę trzeba będzie zapłacić.

Spike patrzył w oczy podstarzałemu, napomadowanemu mafiosowi i skręcił się z obrzydzenia. Nienawidził człowieka przed nim, nienawidził tego co sam robił kiedyś, swojego dawnego życia, które prowadził na rozkaz tego zbója.

Nagle poczuł w powietrzu coś dziwnego. Bar kończył się za ciemnym rogiem. A tam… Spike był pewien, że coś czai się w mroku. Leszek i jego ludzie tego nie wyczuli.

— No nie dobiłem jej, to prawda — odpowiedział spokojnie.

Żagielski wyciągnął pistolet. Padł strzał i furknął nóż. I kolejny strzał. Trzech z czterech ludzi Żagielskiego leżało w kałużach krwi. Czwarty oddychał ciężko nie próbując nawet drgnąć. Zimne ostrze wpijało się w jego gardło.

— Mnie szukasz? — spytała kobieta, która pojawiła się znikąd. Stała za czwartym gorylem Leszka prawą ręką obejmując go czule i wrzynając ostrze noża w jego gardło, w lewej trzymała broń wycelowaną w pomarszczoną twarz Żagielskiego.

Leszek patrzył na nią i próbował sobie przypomnieć, jak wyglądała pół roku temu. Ta sama, a jednak inna. Twarz nadal piękna, niezwykła o lekko egzotycznych rysach. Czarne oczy, nie piwne, nie ciemnobrązowe, po prostu czarne tak, że nie można było odróżnić tęczówki od źrenicy, przerażały i paraliżowały. Były okropne. Zatrzymały go w miejscu, zahipnotyzowały, nie pozwoliły wydobyć z siebie głosu.

— Zasada jest prosta. Ja mówię, ty słuchasz. Wyjdziesz stąd żywy, to ci mogę obiecać, ale twój ostatni zabijaka… Cóż… To będzie zależało od ciebie.

Skurczył się w sobie. Człowiekiem, którego trzymała był Tadeusz, prawa ręka, jedyny spadkobierca, przeważnie idący za nim krok w krok. Dziś też tu przybył. Chciał zabić Spika, dawne urazy zawrzały w nim od nowa, a śmierć odwiecznego rywala nadawała sens jego poczynaniom.

Stał, jednakże czując nuż na gardle, zdając sobie sprawę z tego, że osoba za nim jest niebywale szybka, zwinna i cholernie niebezpieczna.

Lilianna zaczęła mówić. Powoli, spokojnie, z siłą i pewnością siebie.

— Zniszczę cię Żagielski, zrujnuję i zostawię bez niczego. Zgnijesz w pierdlu, gdzie jest twoje miejsce. Ale zanim to się stanie dopilnuję, żebyś został całkiem sam, żebyś marzył o tym, że cię zabiję, żebyś marzył o kulce, która skończy twoje nędzne życie. Zabiję Tadeusza, nie wart jest niczego więcej.

Zrobiła pauzę, by jej słowa dokładnie dotarły do przerażonego Leszka. Dotarły. Nie była normalnym człowiekiem. Była koszmarem, postacią z horroru, kimś nierealnym. Okrucieństwo i żądza mordu wymalowana na jej twarzy przekonywała, że nie są to puste słowa.

— Od ciebie zależy jak długo twój syn będzie żył. Ruszysz Spika — Tadeusz ginie, ruszysz klub, to samo. Zawalczymy o moją firmę, zawalczymy o komisy. I o Warsztaty Szulca.

Leszek znów drgnął, jakby chciał coś powiedzieć. Uśmiechnęła się, a Żagielski schował się w sobie na ten widok ze strachu.

— Nie jesteś tu mile widziany. Wyjdziesz stąd i zabierzesz swoje łajno — wskazała ruchem głowy na leżące ciała.

— Nie zapomnij również o trójce na zewnątrz, zanim sępy ich dopadną. Pamiętaj! To miejsce i ci ludzie są pod ochroną. Pod moją ochroną!

Puściła powoli Tadeusza, a ten odwrócił się nieznacznie w jej stronę jakby chcąc sprawdzić szanse. Pokręciła głową.

— Nawet o tym nie myśl, Tadzik.

Spike odniósł wrażenie, jak chyba wszyscy w tym klubie, że coś się zaraz wydarzy. Spiął się cały patrząc na nią.

Powiedziała cicho, prawie szeptem do Żagielskich:

— Sprowadźcie Wilka. Dla mnie. To jedyny warunek gwarantujący życie Tadeuszowi.

Leszek syknął jak oparzony, Tadeusz zbladł.

— On nie żyje — powiedział spokojnie młodszy Żagielski.

Lilianna patrzyła na niego, a coś z jej wnętrza wyzierało przez oczy. Wściekłość i furia. Tadeusz cofnął się nieco. Leszek jakby w przypływie szaleńczej odwagi ruszył się. Zasłonił swojego syna, który zawsze jego ochraniał.

— Poczekaj! Poczekaj! Dogadajmy się!

Zwróciła oczy na Leszka.

— Nie! Nie będzie dogadywania. Tadeusz zginie, kiedy ty nie wypełnisz moich warunków.

— Na litość boską! Oszalałaś! Mam sprawić, że Wilk ożyje, czy co?

— Gówno mnie to obchodzi. Chcę Wilka, masz mi to załatwić.

— Tadzik osobiście go sprzątnął! — prawie wrzasnął Żagielski.

Li znów uśmiechnęła się upiornie.

— I dlatego nie wierzę w to, co mówisz. Tadeusz jest nikim. Nie poradziłby sobie.

Zamilkła na moment obserwując wyraz twarzy Tadeusza. Wysnuła pewne wnioski i obdarowała go wszechwiedzącym uśmiechem.

— Pokażcie mi ciało.

— Spaliłem — powiedział spokojnie Tadeusz.

Znów się upiornie uśmiechnęła. I tak wiedziała swoje.

— Moja firma wraca do mnie Leszku, nie masz czego już w niej szukać. O Warsztaty będziemy walczyć. Aha! Jeszcze jedno! Nie próbuj zamachu na moje komisy ani na moją firmę. O klubie nie wspomnę. Każde przykre zdarzenie i jakiś pech dotknie twoją rodzinę. W Nowym Sączu, czy tu, wszystko jedno.

Zmroziła ich. Nikt nie wiedział, gdzie w razie potrzeby ukrywają rodzinę.

— Nie myślcie nawet o zmianie miejsca. Zawsze się dowiem, gdzie są wasi bliscy. Tak jak wy wiedzieliście — dodała cicho.

Skinęła głową. Spotkanie było skończone. Żagielski wyszedł pośpiesznie, Tadeusz ruszył za nim. Odwrócił się już przy drzwiach.

— Dopadnę cię pierwszy, nie będziesz wiedziała, kiedy i jak — obiecał solennie.

Z odległości dziesięciu metrów nadal wydawała się tak samo groźna, jak w chwili, gdy trzymała go za gardło. A jednak musiał to powiedzieć.

Musiał rzucić wyzwanie. Na jej twarzy pojawił się dziwny wyraz. Pod upiornym uśmieszkiem, pod wszechwiedzącym spojrzeniem kryła się ciekawość.

— Interesujące — powiedziała powoli patrząc z przekrzywioną lekko głową za wychodzącym wysokim mężczyzną.

— Posprzątać — zakomenderował Spike w głuchej ciszy po wyjściu Żagielskich.

Sześciu ludzi, w tym trzech trochę obitych zaczęło się krzątać po lokalu. Dwóch wyszło na zewnątrz. Li przysiadła na stołku przy barze i popatrzyła na Spika.

— Nadal twierdzisz, że jestem ci niepotrzebna?

Zamyślił się na moment. Był pewien jednego. To ona spowodowała ten cyrk. Zawiadomiła Żagielskiego o swojej obecności i znalazła się akurat w odpowiednim momencie. Nalewał powoli wódki do szklaneczki. Podał jej drinka i powiedział rozgoryczony i zrezygnowany:

— Nigdy się od ciebie nie uwolnię.

Smutek, dziwny, bezbrzeżny smutek zabrzmiał w jego głosie. Poruszył strunę w jej duszy, zaczarował. Przymknęła oczy jak bardzo zmęczony wędrowiec. Następnie otworzyła je i rozejrzała się wokół.

To był nowy dom. Nowy świat. Tylko cel… Jeżeli prawdą było to, co powiedzieli Żagielscy, to cel niestety się zmieniał. Teraz mogła jedynie walczyć o powrót do normalności. I o zrujnowanie Leszka. Nie chciała go zabijać. Chciała, by cierpiał. Tak jak ona modlił się o koniec. Tak jak ona nie mógł spać, jeść, oddychać, by ból i strach ścigał go do końca.

— Masz beznadziejną ochronę Spike — powiedziała z uśmieszkiem.

Spike nie zareagował.

— Zabezpieczenia lokalu też są do dupy — dodała.

Nie dał się sprowokować. Obserwował salę, krzątający się personel i zastanawiał się jak jego ludzie zniosą jej obecność.

— Jak posprzątają to chcę widzieć wszystkich w biurze — powiedziała i ruszyła w stronę schodów prowadzących na górę.


***


— Sześciu ludzi, Tadeusz, rozwaliła sześciu ludzi! Sama! — Leszek miotał się po swoim gabinecie jak wściekły tygrys w klatce.

Tadeusz odzyskiwał spokój popijając potężnego drinka i spoglądając ponuro na ojca.

— No?! I co wymyśliłeś, mój mądry synu?! Zachciało ci się Wilka zabijać, cholera! Teraz by się naprawdę przydał!

— Daj spokój tato! Gdyby Wilk żył ty już gryzłbyś ziemię. Teraz trzeba się zastanowić jak ją wykończyć.

— Idiota! — wrzasnął Leszek. — Wykończyć ją! Pewnie! Idź i wykończ. Jesteś przecież kilerem, no nie?!

Tadzik zakręcił się nerwowo i prychnął.

— Nie mówię, że ja. Trzeba kogoś wezwać.

— Jak ostatnio wzywaliśmy to się zrobiło piekło — zauważył Leszek nadal pamiętając serię zabójstw sprzed kilku miesięcy zakończoną ostatnim wyrokiem, jaki wydał Wilkowi.

Lilianna Wasiłko.

— No i mamy! — dodał ciężko opadając na krzesło.

— Umacniamy interesy, to przede wszystkim. Ona chce nas formalnie wykończyć. Warsztaty wyczyścić, koniec z dziuplą. Grupa Moskita wchodzi pod wyłączność Rajeckiego. Dogadać się z Ruskiem, heroinę puszczać nowymi kanałami. Zabezpieczyć dom.

Tadeusz wysłuchał instrukcji i wyszedł zostawiając Leszka samego. Czuł się parszywie. Czuł, że ojciec ma do niego dziwnie nieuzasadnione pretensje. Przypomniał sobie minę Spika. Zawrzało w nim. Ten spokój, opanowanie zawsze go denerwowały. Spike się nie bał Tadeusza, o tym młody Żagielski był przekonany.

No to zacznie, pomyślał i poszedł wydać rozkazy ludziom.

Rozdział 8

— Nazywam się Lilianna Wasiłko. Myślę, że wszyscy, jak tu jesteście, wiecie o mnie co nieco.

Lilianna siedziała na biurku w gabinecie Spika. Spike zajmował róg kanapy, chłopcy rozlokowali się na krzesłach, fotelach. Byli zdezorientowani. Nagle bez podania przyczyn, bez uprzedzenia zmienił im się szef. Ze spokojnego, niewiele wymagającego Spika, na kogoś, kto budził nie tylko respekt. Kto przerażał. Poharatane ciała oglądane na parkingu przed klubem odcisnęły się w umysłach tych zahartowanych, wychowanych przez ulicę mężczyzn. Sześciu ludzi Żagielskiego zginęło cicho, bezszelestnie, błyskawicznie w ciągu kilku zaledwie minut.

— Koniec z gangiem Spika — kontynuowała. — Koniec z haraczami, z kradzieżami z burdami, jakie od czasu do czasu urządzaliście sobie za plecami szefa. Koniec z chlaniem. Jeżeli dowiem się, że macie coś wspólnego z dragami, to możecie pakować manatki.

To ostatnie zdanie skierowała na dwóch chłopaków siedzących przy drzwiach. Nerwowo pokręcili się na krzesłach.

— Od dziś jesteście agencją ochrony. Zajmujecie się ochroną mnie, swojego szefa — wskazała na Spika — i klubu.

Powiodła wzrokiem po twarzach.

— Stwierdzam, jak na razie, że jesteście beznadziejni.

Spike drgnął niespokojnie.

— Li… — zaczął cicho.

Pokręciła głową, niemo nakazując mu milczenie.

— Przestraszyliście się. Żagielski do niedawna był tu najwyższym autorytetem. Teraz jednak jest najgorszym wrogiem. I zapewniam was, nie ma się czego bać. Umiejętności zapewne posiadacie, w końcu wychowała was ulica. Doświadczenie również. Pozbędziecie się strachu, pozbędziecie się wrażenia, że są od was lepsi w grupie Żagielskiego. To wam obiecuję.

Znów na nią spojrzeli. Cała piątka. Tylko jeden, który siedział cichutko w kąciku nie spuszczając z niej wzroku, teraz uśmiechnął się leciutko, widząc jak ze zmarszczonym czołem mu się przypatruje.

— No proszę! — powiedziała powoli wreszcie sobie przypomniawszy.

— Berlin, dwa lata temu, prawda?

— Witaj Czarna — spokojnie powiedział Żuk.

Spike przyglądał im się z nagłym niepokojem. Żuk należał do jego grupy od zawsze. Dwa lata temu, kiedy uganiali się bezowocnie za Lilianną Wasiłko, Żuk namierzył ją w cudownym Ferrari pod Berlinem. Celem było odebranie samochodu. Cel się nie powiódł. Kobieta okazała się lepszym, sprytniejszym kierowcą od najlepszego kierowcy Spika. Tamte wydarzenia poszły dawno w niepamięć. Spike po odłączeniu od Żagielskiego zebrał swoich ludzi i ulokował się w Pałacyku. Jednakże tylko Żuk i Łysy znali Czarną Różę, iście szatańską niewiastę, którą podziwiali, szanowali i ganiali bezskutecznie, kiedy rozpoczęła swoją walkę z firmą Żagielskiego. Nie odebrali jej żadnego auta, nie spotkali się z nią nigdy na rozmowach, zawsze widzieli tylko czarne, długie włosy rozwiane przez wiatr, gdy mknęła kolejnym kabrioletem z Niemiec w dowolny zakątek Europy. Tylko czasem zwalniała. By się uśmiechnąć z triumfem prosto w ich twarze.

Spike, Łysy, Żuk nie czuli do niej urazy. Ani wtedy, ani teraz. Teraz, jednak była inna. Nie była tą pięknie uśmiechającą się czarnulką, która kiedyś ich bawiła. Tylko Spike wiedział co się stało. Łysy zastanawiał się patrząc na nią, jak mogła się tak zmienić? Słyszał pogłoski, te same co inni, że Żagielski ją wykończył, że nie żyła. Jak widać nie okazały się prawdziwe.

— Będziesz nową szefową? — spytał z ciekawością Łysy.

— Waszym bezpośrednim szefem jest Spike, to się nie zmienia. Jeśli chodzi o mnie, to jesteście tylko moją wynajętą ochroną — wyjaśniła.

Spike obserwował swoich chłopców uważnie. Który zmięknie? Który się ulęknie? Łysy widać było jak zastanawia się, jak kalkuluje. Zawsze kalkulował, co mu się bardziej opłaca. Poszedł za Spikiem, bo Żuk tak zrobił, ale Spike zawsze miał wrażenie, że Łysy żałuje. Nigdy jednak nie zrobił nic przeciwko swojemu szefowi. A niedawno się ożenił i jak sam twierdził spokojne życie było całkiem fajne.

Żuk był najlepszym przyjacielem Spika. Tu nie było wątpliwości. Zawsze tam, gdzie szef, zawsze czujny i gotowy do poświęcenia. Odważny i lojalny. Kiedyś Spike miał wrażenie, że uganiał się za Czarną Różą nie tylko z powodu samochodów. Teraz wrażenie dziwnie się nasiliło.

Koleś albo Kolo był najmłodszy z grupy. Miał dopiero dziewiętnaście lat i popadał wiecznie w kłopoty z prawem. Nigdy nic poważnego, ale poprawczak stał się jego domem już w dwunastym roku życia. Twardy chłopak, jak wiedział Spike. Tylko potrzeba mu było twardej ręki i autorytetu. Spike wiedział, czym go może zatrzymać po prawidłowej stronie. Li też wiedziała.

— Koleś od nas odchodzi — powiedziała spokojnie.

Koleś drgnął i wytrzeszczył na nią oczy.

— Jak powiedziałam koniec z dragami. Masz problem. Pomogę ci. Pójdziesz do ośrodka albo nie. Twój wybór. Jeśli pójdziesz do ośrodka, to miejsce wśród nas masz zapewnione po powrocie. Jeśli nie, to do widzenia. Tylko pamiętaj, jak zresztą wy wszyscy, że jesteś na liście Żagielskiego. Opuścisz nas. Cóż… Nie będziemy mogli ci pomóc.

Nie była kochającą mamusią ani dobrym pedagogiem. Przestraszyła ich. Zdawali sobie sprawę, że bycie samotnym poza tą grupą, jest jednoznaczne w wyrokiem śmierci. Koleś przełknął ślinę, czując jak gram koki ciąży mu w kieszeni spodni.

— Pójdę do ośrodka.

Wyciągnęła do niego rękę. Wyjął narkotyki powoli i trzęsącą się dłonią jej oddał. Spike odetchnął. To było niezłe. Całkiem niezłe. Dopóki się znów do nich nie uśmiechnęła. Zmroziła ich. Koleś ciężko opadł na krzesło.

Teraz przyszła kolej na Jerrego. To on dostarczał kokę koledze, czasem brał od niego kasę, czasem nie. Wszyscy wiedzieli, łącznie ze Spikiem, że Koleś potrzebuje pomocy, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby gangstera odstawiać na odwyk.

— Idiotyzm — mruknął.

Li przyglądała się w milczeniu. Jerry wzruszył ramionami.

— Posyłanie go do ośrodka! Idiotyzm! Ten ćpun i tak z tego nie wylezie. A po leczeniu będzie wrakiem. Na ochroniarza to on się nadaje tylko wtedy, gdy mu krąży w żyłach czysta biała, bez tego jest króliczkiem szukającym mysiej norki.

Zapanowała cisza. Li nadal milczała czując jak niesamowita wrogość reszty do Jerrego napełnia gabinet podnosi się by wybuchnąć po chwili. Wtrąciła się w ostatnim momencie zmieniając.

— Żuk, nadal jesteś super driverem?

Spojrzał na nią chłonąc przez moment. Miał ochotę zrobić coś bardzo przykrego koledze. Co innego samemu nie wysyłać z bliżej nieokreślonych przyczyn Kolesia do ośrodka, co innego przeszkadzać, gdy kumplowi ktoś chce pomóc. Odetchnął głęboko i kiwnął energicznie głową. Rzuciła mu kluczyki.

— Cacuszko. Czarna, nowa mazda — szeptała z uśmiechem, wiedząc, że Żuk ma hopla na punkcie sportowych autek.

Uśmiechnął się łapiąc w locie kluczyki.

— Dwie ulice dalej. Na przednim siedzeniu jest plecak. Przyprowadź auto i przynieś plecak.

Żuk wyszedł.

Spike wodził oczami po twarzach pozostałych i myślał. Nie czuł się zredukowany. Nie czuł zazdrości o to, że tak bezceremonialnie strąciła go z tronu. Wiedział, że chłopcy będą pod jej opieką, ochroną, czuł, nabierał pewności, że jednak może warto być tu razem z nią niż czekać z chwili na chwilę, godziny na godzinę, dnia na dzień, czy przyjdzie, czy się pojawi, czy znów wniesie w jego życie niepokój. Wniosła. Już tu była. Siedziała na jego biurku jak królowa udzielając swoim nowym podwładnym instrukcji, wydając rozkazy.

Wrócił Żuk. W tym czasie Li zdążyła zbesztać Miśka za awanturę w pewnej agencji towarzyskiej zakończoną interwencją policji i 48 godzinami w areszcie. Zdążyła również powiedzieć Małemu, że jest nie tylko beznadziejnym ochroniarzem, ale również beznadziejnym złodziejem.

— Masz zachlapaną kartotekę, Mały. Trzeba będzie to odkręcić — dodała na koniec.

Mały siedział czerwony jak burak nie śmiąc spojrzeć na Spika, który nic nie wiedział o podprowadzonej toyocie sprzed domu jednego z gdańskich polityków i późniejszym wyroku.

— Ile siedziałeś? — spytał ostro Spike.

— Rok — odpowiedział Mały.

Łysy parsknął.

— To te wakacje na Karaibach? — chichot rozniósł się po pokoju. Nawet Spike się wreszcie uśmiechnął. Mały od ponad roku, czyli od początku chwalił się wakacjami na Karaibach tak bardzo, że wywoływał uśmieszki pomieszane z zawiścią. Teraz wyszło na jaw jakie Karaiby miał na myśli.

Atmosfera się rozluźniła.

Li sięgnęła do plecaka. Rozdała sześć nowych zalaminowanych legitymacji, nowe spluwy i powiedziała:

— Macie prawo używać tej broni w obronie własnej, mojej i mienia chronionego. Nie wolno wam jednak ganiać z nią po ulicach i strzelać. Jesteście pracownikami klubu, ochroną klubu i moją. Legalnie i formalnie z umowami o pracę.

— I uprawnieniami, jakich nawet gliniarze nie mają — dodała po sekundzie.

Następnie rozdała pliki banknotów, co wywołało falę radości.

— A teraz panowie idźcie do domu. Jutro rano znów chcę was tu widzieć. Dostaniecie dalsze instrukcje.

Panowie wyszli. Żuk jednak zwlekał z opuszczeniem gabinetu.

— Spike?

Spike spojrzał na niego i skinął głową.

— Jedź. Ja chyba będę miał tu ochronę — powiedział z krzywym uśmiechem.

Żuk również się uśmiechnął. Tylko on jakby szóstym zmysłem poniekąd wyczuwał co tu się dzieje. Co łączy i dzieli tych dwoje ludzi, te dwie niezłomne siły. Jedną reprezentującą spokój, drugą zamieszanie i piekło.

— Oprowadzisz mnie po swoim królestwie, Spike? — spytała, gdy zostali wreszcie sami.

— Wydaje mi się, że sobie zdążyłaś co nieco pooglądać — złośliwy uśmieszek zawitał na jego twarzy.

Li wzruszyła ramionami.

— W takim razie ja ci pokażę twoje królestwo. Z mojej perspektywy.

Zeskoczyła z biurka i ruszyła w obchód pałacyku.

— Zagospodarujemy piwnice. Są dwie. Trzeba osuszyć i ogrzać.

Nie spytał czemu. Wiedział, że wyjaśni mu to, kiedy nadejdzie odpowiedni moment.

— Wieżyczkę trzeba zabezpieczyć — powiedziała czując we włosach wiatr, a na twarzy chłód nocy, gdy po oględzinach dołu znaleźli się na małej wieżyczce.

Spojrzał w dół na gładką, stromą ścianę.

— Tędy weszłaś? — spytał wypranym ze zdziwienia głosem.

— Tak — padła krótka odpowiedź.

Zeszli na piętro.

— Tu sypiasz? — wskazała drzwi w końcu korytarza. Skinął głową.

— Masz jakiś pokój gościnny?

— Chcesz tu zamieszkać? — spytał ze zmieszaniem.

Czuł, jak serce zaczyna żywiej bić. Spojrzała na niego chłodno, jakby czytała w myślach.

— Będę twoją szefową, wspólniczką, ochroniarzem i osobą przez ciebie chronioną. Zawodowo będziesz bliżej mnie niż ktokolwiek. Prywatnie…

Zawiesiła głos. Spodziewał się, że na niego napadnie, że go odstraszy od siebie. Jednak w jej oczach zobaczył tylko bezgraniczny smutek.

— Prywatnie Spike, ja już nie jestem kobietą. Nie traktuj mnie tak, proszę. To bardzo ułatwi nasze relacje. Prywatnie Spike nie mogę nic ci ofiarować.

Odwróciła się na pięcie i skierowała do gabinetu.

Kiedy kilka godzin później nad ranem usłyszał jej zduszony krzyk i wpadł do gabinetu, w którym spała dzisiejszej nocy, zrozumiał, co miała na myśli.

Szaleństwo, ból, strach, uczucia jedno za drugim oblekały jej mokrą od potu twarz. Wiła się w jego ramionach, gdy próbował ją ocucić, wrócić do przytomności, a gdy wreszcie opadła na poduszkę w jej oczach była tylko pustka. Pozwoliła gładzić się po policzku, znała ten zapach, znała dotyk tej dłoni. Te ręce już ją budziły z koszmarów. Były jej potrzebne. Koiły. Naraz jakby wbrew sobie wtuliła się w szeroką pierś mocno, gwałtownie i drżąc przychodziła do przytomności.

Spike klęczał pod kanapą i czuł jak od środka coś rozrywa go na kawałki. Nienawiść do ludzi, którzy ją taką stworzyli, nienawiść do siebie, że nie mógł wtedy zakończyć tych cierpień, że przez niego, nadal ta kobieta tkwi w koszmarze i bólu, że być może nigdy jej nie zmieni.

Usiadła wreszcie powoli znów przybierając maskę spokoju. Jednak oczy, czarne, szalone, pełne nienawiści ciskały błyskawice.

— Jedziemy na Ukrainę, Spike — powiedziała po chwili.

Zdziwił się. Patrzył na nią, a oczy robiły się coraz szersze.

— Nie — powiedział cicho, dobitnie.

Kiwnęła głową.

— Tylko on nam teraz pomoże. Nie łudź się Spike. Nie jesteśmy dość silni na Żagielskiego. Jeszcze nie teraz.

— To wpuszczanie wilka do owczarni.

— Wiem — powiedziała, dziwnie się uśmiechając. — Aha! Jeszcze jedno Spike. Nie wierz Tadeuszowi. Wilk żyje.

— Skąd wiesz? — spytał zduszonym głosem.

Tadeusz był bardzo przekonujący dzisiejszego wieczoru.

— Wiem. Czuję to — powiedziała zatapiając się w myślach i planach.

Rozdział 9

Borys Michałkow siedział sobie spokojnie na Ukrainie. Od lat intensywnie poszukiwał nowych rynków zbytu na broń, narkotyki i inne dziedziny swojej branży. Szukał też interesów legalnych i normalnych w kraju, który darzył dziwnym sentymentem od bardzo dawna.

Od czasu do czasu pożyczał pieniądze, potem uganiał się za dłużnikami, odzyskiwał kasę i znów zaszywał się pod Kijowem. To było jak sport. Bardzo lubił przekupywać i szantażować, ale tak naprawdę z dawnej pracy zawodowego najemnika została mu pasja do podchodów i ganiania ludzi.

Teraz jednak miał ciężki orzech do zgryzienia. Pewien drobny szantażysta posiadał informacje, które zamierzał przekazać niewłaściwym ludziom. W zamian za milczenie poprosił o pożyczkę. Borysowi zaświeciły się oczy. Pożyczka, to było to. Oczywiście, nie ma sprawy, ile chcesz, biedny robaku.

A potem Ryszard Krzemiński zrobił coś, czego chyba nikt, a już najmniej Borys się spodziewał. Po prostu znikł. Michałkow szukał go już sześć miesięcy, nie wiedząc właściwie nic więcej ponad to, że skurwysyn ukrywa się bardzo dokładnie.

Jego zaufany człowiek Petrus lub jak świat normalny się do niego zwracał mecenas Maciej Kłosiński skontaktował się z Lilianną Wasiłko. Znali się oczywiście, Maciek czasem odwiedzał swojego nauczyciela Kazia Szulca i ściśle współdziałał w próbach wyrównania terenu przed powrotem Jarka Leszczyńskiego. To między innymi dzięki Maćkowi Michałkow nie ścigał Liliany jak to obiecał onegdaj Żagielskiemu.

Maciej powiedział, by nawet nie próbowała dostać się do Michałkowa. Była dla Rosjanina nic nieznaczącym małym punkcikiem. Ziarnkiem piasku pod jego stopą. Wzruszyła ramionami. Wysłuchała Petrusa, spytała czy znaleźli Ryszarda Krzemińskiego. Okazało się, że nie.

Poruszyła całą „Grupę Wsparcia” i osiągnęła sukces. Namierzyła niejakiego Bogusława Drewnowskiego. Pasował.

Miesiąc po nocnej rozmowie ze Spikiem wszystko było dopięte na ostatni guzik. Petrus zorganizował spotkanie. Sam ciekaw był, co ta kobieta ma na myśli mówiąc o niespodziance dla jego szefa.


***


Ryszard Krzemiński alias Bogusław Drewnowski bardzo uważnie rozglądał się po twarzach ludzi zgromadzonych w teatrze. Musiał tu dziś być, interesy tego wymagały, ale wcale mu się to nie podobało. Wiedział jednak, że jeśli dziś uda mu się załatwić to, czego potrzebował, jutro już nikt go nie znajdzie. Premiera nowej sztuki i bankiet po przedstawieniu zebrały sporo notabli dzisiejszego wieczoru. Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie pełen był ważnych ludzi, miejscowych polityków, biznesmenów.

Krzemiński czuł się tu jak ryba w wodzie. Był od niedawna w mieście i jeszcze nie wzbudził niczyjej ciekawości. Skontaktował się z kim trzeba, teraz miał odebrać wiadomość, że jutro może zniknąć ze wszystkich natrętnych oczu.

Od dłuższej chwili nie spuszczał wzroku z dziewczyny otoczonej wianuszkiem towarzystwa. Drobna, bardzo młodziutka szatynka uwodziła każdego, nawet emerytowanego pułkownika, który podkręcając staromodnie wąsa pławił się w zachwytach nad jej urodą. Ryszard patrzył na to pobłażliwie. Joasia była jego. Od kilku dni się spotykali. Upojne noce spędzali razem, dnie osobno, obojętnie się do siebie odnosząc, gdy widywali się przypadkiem na spotkaniach służbowych z jej firmą.

— Piękna dziewczyna — zauważył ktoś obok.

Spojrzał w bok z miłym uśmieszkiem. Głos był damski, a Ryszard był zawodowym kobieciarzem.

Jednakże uśmieszek zaraz znikł.

Była od niego o pół głowy wyższa. Szczupła, giętka sylwetka, długie palce ściskające kieliszek z winem. Czarne włosy i oczy. Biała długa suknia z czarnymi lamówkami. Niezwykła, piękna, wyjątkowa. Niebezpieczna.

Zadrżał mimowolnie. Uśmiechnęła się do niego swoim upiornym uśmiechem.

— Będę czekała w hollu — powiedziała i zniknęła. Wydawało się, że nikt oprócz niego jej nie zauważył.

Oddychał głęboko. To właśnie był kontakt, na który czekał.

Ciemne schody, lufa pistoletu przystawiona do pleców i oddech kroczącego za nim olbrzyma to było wszystko co zapamiętał po wyjściu z przyjęcia. Kobieta znikła, gdy tylko wyprowadziła go z budynku.

Mężczyzna wrzucił go do jakiejś piwnicy, gdzie już czekał inny facet. Wielki piec ciepłowniczy przykuwał uwagę, tak jak stół i dwa krzesła, całkiem tu nie na miejscu.

Po chwili do środka weszła kobieta. Miała nadal białą, atłasową suknię. W dłoni jednak zamiast spodziewanych dokumentów trzymała pistolet.

Krzemiński oddychał spazmatycznie.

— Kim jesteś? — wyjąkał wreszcie.

Znów się uśmiechnęła.

— Jestem Czarna Róża. Tyle ci powinno wystarczyć

Zaprosiła go gestem do zajęcia miejsca. Opadł ciężko na krzesło, a ona usiadła na brzegu stolika i odłożyła pistolet na blat.

— Gdzie są pieniądze? — spytała spokojnie.

— Jjja mam pppieniądze, oooczywiście — znów się jąkał, czego nie robił od podstawówki.

— Gdzie?

— Schowane. Ale oczywiście mogę je wybrać…

Pokręciła głowa z dezaprobatą.

— Pożyczyłeś pieniądze Grześkowi Żagielskiemu, a nie sądzę, żeby Grześ szybko był w stanie je oddać.

— Ttto nie tttak! — prawie krzyknął.

— A jak? Nie pożyczyłeś młodszemu Żagielskiemu?

— Pożyczyłem! Nie zdążył jeszcze oddać. Puść mnie, to cię zaprowadzę tam gdzie są.

Patrzyła z mieszaniną rozbawienia i odrazy.

— Wystarczy, że mi to wyćwierkasz.

— Nic ci nie powiem! — wrzasnął z dziwną odwagą.

Już nie odpowiedziała. Odwróciła się do Spika i skinęła głową. Olbrzym przy drzwiach zbliżył się do niego. Mężczyzna stojący za nim również.

Parę minut później powiedział wszystko, co chciała wiedzieć. Odwagi już w nim nie było, siedział na krześle i chwiał się jakby miał za moment spaść. Z nosa i ust ciekła krew. Oczy zaczynały puchnąć. Zobaczył przez mgłę, jak kobieta zakłada coś na dłoń. Naraz poczuł przeszywający ból i usłyszał chrzęst pękniętej kości policzkowej. Uderzyła mocno fachowo. Nie zawahała się nawet na moment. Spike i Żuk ujrzeli na jej ustach uśmiech. Delikatny, zaledwie cień. Poczuli się bardzo nieswojo.

Wyciągnęła pistolet i przyłożyła Krzemińskiemu do głowy.

— Długi trzeba spłacać, mój drogi…

Strzeliła. Ciało bezładnie osunęło się na ziemię.

Spike zgodnie z poleceniem pstryknął zdjęcie. Li wyszła, a mężczyźni nie wymieniając komentarzy zrobili resztę. Buchnął ogień w wielkim piecu. Po Ryszardzie Krzemińskim, dłużniku, wichrzycielu i wrednym szantażyście nie został ślad.

Rozdział 10

Samolot wylądował w Kijowie. Czekało na nich dwóch mężczyzn z daleka wyglądających na niezłych bokserów. Spike szedł za Lilianną spięty i gotowy do szybkiej reakcji. Ona sprawiała wrażenie rozluźnionej i zrelaksowanej, choć lot samolotem przysporzył jej nieco kłopotów. Nie znosiła latać. Po krótkich powitaniach wsiedli do samochodu. Pojechali kawałek za miasto do dużej, pięknej willi należącej do Borysa Michałkowa jednego z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi na Ukrainie.

Drzwi otworzył Petrus, To dzięki niemu to spotkanie zaplanowane przez Liliannę w najdrobniejszych szczegółach właśnie miało się odbyć.

— Witaj — powiedział uśmiechając się pogodnie, pięknymi błękitnymi oczyma.

Lilianna skinęła przyjaźnie głową.

— Miło cię znów widzieć Petrus. Pamiętasz Spika?

Panowie przywitali się i Petrus poprowadził ich długim korytarzem w stronę gabinetu swojego szefa.

Dobre pół godziny trwały powitania. Trudności Lilianny z językiem, tłumaczenie jej prawie każdego słowa Michałkowa, tłumaczenie na rosyjski tego co ona mówiła, to wszystko nie popsuło jednak wzajemnej sympatii, jaka nawiązała się właściwie mimowolnie między starszym mężczyzną, a oschłą, chłodną kobietą, jaką była Lilianna.

— No dobrze, przejdźmy może do sedna sprawy — powiedziała wreszcie ulokowana w ogromnym, miękkim fotelu naprzeciwko Michałkowa. Petrus przetłumaczył. Skinienie głowy Rosjanina i Li sięgnęła do teczki, której od początku nie wypuszczała z ręki. Najpierw podała kopertę Michałkowowi.

Zdumienie i niedowierzanie w jego oczach.

— Ile tu jest i za co? — tego nie trzeba było tłumaczyć

Nie odpowiedziała, tylko z lekkim uśmieszkiem wyjęła i położyła przed nim fotografię. Rosjanin skrzywił się ze złością i wydał groźny pomruk jak rozwścieczony niedźwiedź. Miał przed sobą zdjęcie Krzemińskiego. Spojrzał na Liliannę trochę mniej sympatycznie.

— To twój przyjaciel?

— Jasne — sarknęła wręcz nieuprzejmie.

Podała mu drugie zdjęcie. Spojrzał na nie i powoli wypuścił powietrze. Przesunął po stole wszystko co mu dała w stronę Petrusa.

Petrus przeliczył pieniądze. Zaskoczony zerknął na nią. Całość długu Krzemińskiego. Odpowiedziała uśmiechem.

— Mówiłam, że będę miała niespodziankę.

Ciężka sękata ręka dotknęła jej ramienia. Spojrzała Borysowi w oczy i zobaczyła w nich ciekawość wręcz fascynację.

— Gdzie go znalazłaś i jak?

— Z całym szacunkiem, ale o moich metodach wolałabym nie mówić — powiedziała powoli. Petrus przetłumaczył, a Michałkow skinął tylko przyzwalająco głową.

— No! Dobra dziewczyna! Brawo! Ale żeby tak go … — z podziwem kręcił głową oglądając zdjęcie zmasakrowanej twarzy mężczyzny.

— I przywiozłaś pieniądze, proszę, proszę.

— Był ci winien, a długi należy spłać.

— Kłamstwo i kradzież karać, a wspaniałe kobiety nosić na rękach — dokończył Borys z entuzjazmem.

Atmosfera, tak jak przewidywała Lilianna stała się lżejsza. Petrus odprężony pił drinka, Spike cicho siedział nie rzucając się nikomu oczy. Był tu jednak jej osobistą ochroną, oczami i uszami. Rejestrował każdy szczegół wokół.

— Co chcesz za to dziewczyno? — spytał Michałkow mogąc jej w tej chwili dać wszystko czego zapragnie.

Lilianna roześmiała się odchylając lekko głowę

— A nie chcesz jeszcze jednej niespodzianki? — spytała pochylając się w jego stronę.

Petrus instynktownie naprężył się. Przetłumaczył jej słowa wsłuchując się w ich brzmienie w intonację w tembr głosu. Lilianna była zbyt przyjacielska, zbyt otwarta, a zdawał sobie sprawę z tego, że to tylko poza.

Ale Michałkow jej nie znał.

— Jasne! Jeszcze jedną niespodziankę. Ile i kto? — spytał ze śmiechem. Lila westchnęła zadowolona.

— To ja jestem tą niespodzianką. — powiedziała naraz poważniejąc.

Sięgnęła po grubą teczkę do walizeczki i wyjęła spięte dwa egzemplarze papierów.

— Interes. Dla ciebie i dla mnie — powiedziała podając polską wersję Petrusowi i rosyjską Michałkowowi

— Chciałabym, byście przeczytali to bardzo dokładnie. Teraz tylko pokrótce powiem o co mi chodzi. Jestem właścicielką firmy dobrze prosperującej na terenie mojego miasta, ale nie tylko. Chcę zaoferować wam swoje usługi, dokładnie na takich warunkach jakie przedstawiłam w planach. Chcę zapewnić wam czysty, legalny interes na terenie Polski. Wiem, że taka firma jest wam potrzebna. Nie chcę wam przekazywać swojej firmy, nie chcę żadnej spółki, chcę tylko żebyście byli moimi uczciwymi klientami. Wszystko na temat mojej firmy i mnie znajdziecie w tych papierach. Powtarzam, to ma być absolutnie, czysty, legalny biznes. Oczywiście… — zawiesiła na moment głos.

— Potrzebuję pomocy w odzyskaniu tej firmy.

Petrus przetłumaczył najdokładniej jak mógł jej słowa. Nie wiedział czemu, ale ten pomysł wcale mu się nie podobał. Z drugiej strony… Tak… Taka firma w Polsce to skarb. Znając dobrze Michałkowa i jego zamiłowanie do motoryzacji podejrzewał, że nie mając realnych argumentów nie wyperswaduje mu tego pomysłu z głowy. Zresztą Michałkow miał też nosa, miał instynkt i bardzo rzadko się mylił.

Patrzył teraz uważnie na dziewczynę w zamyśleniu, ze spokojem. Odwdzięczyła się tym samym.

— Wyjdźcie — powiedział naraz do Petrusa.

Mężczyzna drgnął lekko, a Spike zerknął ostrożnie na swoją szefową. Lekko skinęła głową.

— Jak się dogadacie? — spytał Petrus po rosyjsku. Michałkow machnął lekceważąco ręką.

— Po swojemu. — powiedział nie odrywając od niej oczu. Uśmiechnęła się lekko. Spike i Petrus wyszli.

— Jeszcze raz to samo poproszę — powiedziała najczystszym rosyjskim patrząc jak starszy pan nalewa do szklaneczek whisky.

Nie okazał nawet cienia zdumienia. Uśmiechnął się tylko pod nosem. Wrócił z drinkami na fotel i zapatrzył się w ogień płonący w kominku. Lilianna czekała spokojnie. Wiedziała, że będzie musiała powiedzieć całą prawdę. Zapytał:

— Kim jesteś?

— Koszmarem dla kilku osób — odpowiedziała z cierpkim uśmiechem.

— Opowiedz o sobie. — usiadł przy niej i popatrzył poważnie głęboko w oczy.

Zapatrzona w ogień płonący na wielkim kominku, zamyślona wydawała się tak piękna, tak delikatna i krucha. Dopóki nie zobaczył wyrazu jej oczu. Szaleństwo, nienawiść, ból przekraczający wszelkie granice.

A potem zaczęła opowiadać. Opowiedziała całą swoją historię, pokazała zdjęcia, które sama sobie zrobiła po powrocie z chaty w lesie, sino fioletowa twarz, rany, blizny, przedstawiła zakres informacji jakie posiadała. Prawie dwie godziny, w ciągu których zadał kilka pytań, ale przede wszystkim słuchał bardzo uważnie.

— Pomogę ci, ale coś za coś — powiedział na koniec.

Odetchnęła z ulgą. Spodziewała się takiego obrotu spraw.


***


Po powrocie z Ukrainy musiała już tylko znaleźć jeszcze jednego sojusznika.

Grzesiek Żagielski był właścicielem małego lombardu. Małego, ale działającego na bardzo dobrym poziomie. Problemy finansowe zaczęły się pół roku temu. Ojciec odciął się zupełnie, nie miał ani ochoty pomagać synowi niedojdzie, jak go zawsze nazywał, ani nie miał głowy do rozwiązywania jego problemów. Grzesiek radził sobie właściwie siłą rozpędu. do momentu, gdy odwiedził go dobry kolega ojca i oznajmił, że Żagielski wcale o swoim dziecku nie zapomniał. Kazał sobie płacić trzy czwarte zysków, bo przecież był nieformalnie szefem synka. Synek nie miał wyjścia. Zaczął płacić, zyski niestety malały, ale tatuś był nieugięty. Ryszard Krzemiński ulitował się, kiedy zrobiło się już naprawdę źle. Zaproponował bardzo dużą pożyczkę, oczywiście w absolutnej tajemnicy przed Żagielskim. Grzesiek się połakomił, nie myśląc na razie o procencie od tej pożyczki. To było pół roku temu. Spłacał kolosalny haracz ojcu i olbrzymie odsetki Krzemińskiemu.

A potem Krzemiński zniknął. I cud nad cuda, nikt się nie zainteresował pożyczką. Grzesiek nerwowo czekał, wiedząc, że takie pieniądze ktoś wyniucha i do niego na pewno przyjdzie. Ale nic się nie działo. Ojciec nadal ściągał swoją działkę, choć jakby trochę niepewnie i nie wspominał ani słowem o Krzemińskim. Grzesiek był za mądry na to by o cokolwiek pytać.

Siedział w swoim biurze na zapleczu lombardu i liczył pieniądze. 15 tysięcy zł. Jak to podzielić? Zastanawiał się intensywnie. Jeżeli odda ojcu, wypłaci pracownikom pensje, zrobi opłaty, to praktycznie nic mu nie zostanie. Westchnął ciężko.

Ktoś wszedł do lombardu. Często tak było pod koniec dnia pracy. Coś komuś się przypominało i leciał zastawiać co miał. Grzesiek schował dzienny utarg do sejfu i wyszedł z biura.

Spike zagradzał sobą drzwi. Lilianna oglądała telefony, a potem na niego spojrzała. Wiedział kim ona jest, choć nigdy się nie poznali. Naraz jakiś dziwny chłód ogarnął go od środka. „Pożyczka” pomyślał i już wiedział, kto przejął dług Krzemińskiego.

— Porozmawiamy? — zapytała cicho.

Skinął głową. Lilianna i Spike poszli za nim do jego biura.

— Chcecie pieniądze, prawda? — spytał drżącym głosem.

Li uśmiechnęła się. Z kieszeni wyjęła jakieś dwa dokumenty.

— Byłeś winien Krzemińskiemu osiemdziesiąt tysięcy prawda?

— Tak.

— Ile spłaciłeś?

— Nic. Zabierał tylko odsetki. Nie mogłem nawet zacząć spłacać kwoty głównej.

Spike swoim zwyczajem stał przy drzwiach i obserwował wszystko bardzo dokładnie. Zauważył, że chłopak się boi, że jest niepewny. Jednakże dojmujące wrażenie dawała jego nieporadność i rezygnacja, jakby już mu było wszystko jedno. Lilianna również to zauważyła.

— Odkupiłam twój dług. Teraz mnie jesteś winien osiemdziesiąt tysięcy. Proszę tu jest umowa. Podpisz. — powiedziała cicho. Zerknął na umowę. Zwrócił uwagę, że pożyczka jest nie oprocentowana. Spojrzał na nią zdziwiony.

— Ale tu jest czterdzieści patyków! O co chodzi?

— Spłaciłeś resztę w tych cholernych odsetkach. Ja chcę tylko tyle ile sama zapłaciłam za twoją głupotę.

Nie śmiał pytać o więcej. Odetchnął.

— Mam w sejfie piętnaście tysięcy, dzisiejszy utarg. Chcesz? — zapytał jakby żałośnie.

Zaskoczyła go. Pokręciła przecząco głową i położyła swoją dłoń na jego dłoni.

— Nie. Idź zapłać staremu i przekaż mu to co za chwilę ode mnie usłyszysz. Te czterdzieści tysięcy spłacisz w ciągu trzech miesięcy. Chyba kwartał ci wystarczy?

— Oczywiście — wymamrotał osłupiały.

Patrzył w zimne oczy wiedząc bardzo dobrze, że takich prezentów nie powinien przyjmować.

— A teraz odsetki — powiedziała, gdy tylko spostrzegła, że dotarł do niego sens tego „prezentu”.

— Jakie?

— Twój ojciec cię nie znosi, oboje o tym wiemy doskonale.

Wzruszył ramionami z nagłą rezygnacją w oczach.

— Jakich chcesz informacji?

Uśmiechnęła się choć miał nadzieję, że nigdy już tego nie zrobi.

— Grzeczny chłopiec — powiedziała delikatnie poklepując go po dłoni.

Mogła teraz wiedzieć co się dzieje w obozie wroga. O tyle o ile, bo przecież Leszek nigdy nie zamierzał wprowadzać niechcianego syna w interesy rodziny.


***


Nadszedł ten moment, w którym miała odwdzięczyć się Michałkowowi za pomoc. Odzyskała firmę. Wystarczyło, by Maciej pokazał się ze swoją bardzo droga teczką i nazwiskiem niepośledniego mecenasa u Leszka. Wyjaśnił mu wtedy, że firma Lilianny Wasiłko ma nową obsługę prawną. Zostawił Żagielskiemu swoją wizytówkę i poprosił uprzejmie by w każdej sprawie dotyczącej firmy jego klientki kontaktował się tylko i wyłącznie z nim. Na koniec subtelnie przekazał pozdrowienia od Michałkowa. To wystarczyło. Pasik sam odszedł do Leszka i jego sztandarowego komisu w Gdyni., wiedząc, że Lilianna nie będzie już darzyła go zaufaniem

Lilianna powołała zarząd, swojego nowego zastępcę i znów usunęła się w cień. Czytała na bieżąco raporty i znała sytuację firmy doskonale niekoniecznie uczestnicząc w jej rozwoju. Miała teraz inne zajęcia.

Pierwsze zlecenie, jakie wydał jej Michałkow dotyczyło bardzo twardego typka spod ciemnej gwiazdy. Mieszkał pod Warszawą, kupował i sprzedawał dziewczyny, czasem dzieci, jak ustaliła Lilianna. Stanowił duże zaplecze finansowe dla jednej z czołowych grup narkotykowych. Śmiał się w nos rosyjskiej mafii, Michałkowa miał za pośledniego gangstera zza Bugu. I to był jego błąd. Borys postanowił unicestwić to ścierwo, jak się o nim wyrażał.

Rafalak mieszkał w pięknej, otoczonej wysokim murem rezydencji. Nigdy jej nie opuszczał. Ochrona — sami najlepsi — czuwała dzień i noc. Psy poszczekiwały wesoło za ogrodzeniem w stronę nielicznych obcych. Nie było wątpliwości, że równie wesoło będą gryzły.

Spike i Li siedzieli wysoko na pobliskim rozłożystym dębie. Jedno i drugie trzymało lornetkę.

— To niewykonalne — powiedział Spike. Li smętnie pokiwała głową.

— Wpadniemy tam, rozwalimy wszystkich i zwiejemy po ciuchu.

— Ha, ha, ha! — smętnie zaśmiał się Spike.

— Trzeba coś wymyślić.

Godzinę później już w pokoju hotelowym myśleli intensywnie wpatrując się w zdjęcia wykonane z dębu i z drugiej strony posesji.

Spike patrzył na pożerającą pizzę Liliannę jakby natchniony.

— Co?! — wrzasnęła z pełną buzią.

Trzymał palec na fotografii przedstawiającej domowników. Chłopak, wysoki i szczupły, lat około 18 wychodził właśnie z domu z plecakiem.

— Dzieciak.

— I co?

— Słuchaj! Mnie się wydaje, że go widziałem dziś w nocy, jak wymyka się z pokoju na górze, tego nad nadbudówką.

— Tak?

— No! Na pewno!

Zamilkła. To mogło się udać. Był mniej więcej jej wzrostu i postury, a jego pokój rzeczywiście był idealnie usytuowany. I znajdował się jak już widzieli nad sypialnią rodziców.

Wieczorem ulokowali się dyskretnie na dębie.

Około 24 zobaczyli sylwetkę chłopaka wymykającego się z domu. Zleźli szybko i pogonili do auta opodal. Nie zgubili dzieciaka. Udał się do dyskoteki kilka ulic dalej. Przyjrzeli się dzieciakowi, a Spike zwinął jego kurtkę z szatni.

Chłopak zataczając się bez kurtki wśliznął się spokojnie na parkan, o mało nie spadł, wywołał śmiech ochroniarzy, którzy doskonale wiedzieli o eskapadach młodego, ale nie zawracali nimi głowy szefowi. Następnie wlazł na przybudówkę i wemknął się z hukiem do pokoju.

Li i Spike obserwowali te wycieczki jeszcze przez dwie noce. Młody zawsze wychodził po jedenastej, wracał przeważnie około trzeciej nad ranem. Miał chyba z tuzin podobnych dżinsowych kurtek, bo ta w której widzieli go następnego wieczora niczym nie różniła się od tej którą już posiadali.

— Dasz radę? — spytał cicho patrząc jak upina włosy smaruje je dokładnie żelem i chowa pod bejsbolowa czapeczką. Kurtka i za szerokie dżinsy dopełniły reszty.

Westchnął:

— Cóż, mam nadzieję, że ochrona nie będzie cię dokładnie oglądać.

Uśmiechnęła się słabo. Schowała pistolet z tłumikiem za pasek, włożyła czarne skórkowe rękawiczki i zeszła z dębu. Dzieciak wyszedł piętnaście minut wcześniej.

O dziwo. Wszystko poszło jak z płatka. Przelazła w dobrze już znanym miejscu przez parkan. Psy wyczuły zapach kurtki młodego pana i nie zareagowały. Poker pochłaniał ochroniarzy. Jeden szepnął do drugiego rzucając spokojnie kolejne pieniądze do banku.

— Gówniarz zapomniał chyba czegoś.

— Taaa… Gumek — odpowiedział drugi i zaśmieli się krótko.

Li weszła po cichu do pokoju z porozrzucanymi klamotami. Wyjrzała na korytarz. Starając się wtopić w mrok korytarza zeszła na niższe piętro.

Znalazła drzwi, które powinny być tymi odpowiednimi.

Były. Weszła bezszelestnie. Spali oboje. Zasłoniła twarz żony Rafalaka chustką z eterem i poczekała trzydzieści sekund, aż ciało wyprężyło się i znieruchomiało. Podeszła z drugiej strony. Przystawiła lufę z tłumikiem do twarzy mężczyzny i zanim zdążył zareagować nacisnęła na spust. Niezwykle wyprofilowany tłumik podarowany przez Profesora wygłuszył strzał prawie zupełnie.

Czarna Róża przez krótką chwilę napawała się widokiem z mściwą satysfakcją rejestrując powiększająca się czarną plamę na poduszce.

Potem wyszła, równie bezszelestnie, jak tu weszła.

Wsiadła do samochodu zaparkowanego niedaleko. Spojrzała błyszczącymi oczami i uśmiechnęła się szeroko.

— Załatwiony!

Spike ruszył błyskawicznie. Po trzech godzinach siedzieli już w Gdańsku. Li przekazywała zaszyfrowanym kanałem wiadomość Petrusowi.

Na ustach nadal błąkał się upiorny uśmieszek pełen tej samej mściwej satysfakcji. Spika ogarnął chłód. Kim ona była, kim się stała? Nie mógł przestać myśleć o tym, że być może to właśnie on przyczynił się do stworzenia tak groźnego zabójcy na usługi Michałkowa.

Zdawał sobie również sprawę z tego, że nie zatrzyma już lawiny następnych zleceń.

Czarna Róża była profesjonalistką.

Rozdział 11

Łysy trzymając swoją ulubioną czapeczkę z daszkiem wszedł do biura klubu. Lilianna właśnie kończyła rozmowę telefoniczną. Spojrzała na niego i wskazała krzesło. Odłożyła słuchawkę i z ciekawością zaczęła mu się przyglądać.

— Zawsze widziałam tylko zarys twojej łysej czaszki. To miłe, że mogę cię wreszcie normalnie oglądać.

Uśmiechnął się nieco zażenowany. Pościgi jak w filmie, samochody jak marzenia, tamten czas był bardzo odległy. Milczał przez moment.

— Mam idiotyczny problem — powiedział wreszcie.

Oparła się wygodnie o krzesło i zaczęła uważnie słuchać.

Żona Łysego Jolka pracowała tu w klubie jako nieoceniona kucharka. Rok temu została wyrzucona z jakiejś podrzędnej speluny. Okazało się, że ma problemy z Urzędem Skarbowym, bo były szef nie dość, że nie płacił pensji, to jeszcze strasznie mącąc fatalnie rozliczył jej zeznanie podatkowe.

— Żaden problem. Zaraz zadzwonię do mojej dawnej znajomej w Urzędzie Skarbowym. Myślę, że da się to jakoś poodkręcać — powiedziała Li uspokajającym tonem.

Sięgnęła znów po telefon. Po kilku minutach uśmiechnęła się do Łysego, starając się nie nadawać temu wyrazowi twarzy takiej upiorności. Powoli zaczynało się to udawać. Jej ludzie nie truchleli już na widok uśmiechu.

— W porządku. Zostaw te dokumenty i idź do swoich zajęć. Przejadę się do miasta.

— A jak tam Koleś? — spytała, gdy Łysy był już przy drzwiach.

Energicznie pokiwał głową, a uśmiech na jego twarzy powiedział jej wszystko.

Podjechała pod gmach urzędu i wysiadła z auta. Zauważyła ponuro, że musi zmienić płaszcz na coś grubszego. Październik był zimy i mokry. Naraz wzdrygnęła się mimowolnie.

— Mogę pani umyć samochód? — spytał cienki głosik.

Spojrzała w dół.

Osiem, góra dziewięć lat, mały siny od zimna chłopiec stał przed nią z okropnie brudną szmatą. Jakby wbrew sobie powoli kucnęła. Wiatróweczka, której nie założyłaby dziecku nawet latem w chłodny dzień i cienka bluzeczka pod spodem sprawiały, że chłopiec trząsł się cały.

— Ile masz lat? — spytała.

Patrzył wylęknionym, głodnym wzrokiem.

— Dziewięć, prawie dziesięć — odpowiedziało dziecko.

— Co ty tu u licha robisz?! — syknęła z wściekłością.

— Pracuję — odpowiedział cichutko teraz trzęsąc się ze strachu nie z zimna na widok wyrazu twarzy tej pięknej pani.

— Co?! A szkoła?

— Jutro pójdę, bo mama jutro dostanie zasiłek, to nie będę musiał tu być.

Li nie wiedziała co powiedzieć. Oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że świat pełen jest biednych, głodnych, zziębniętych dzieci, ale szczerze mówiąc zajęta swoimi problemami nigdy specjalnie się tym nie interesowała. Miał piwne oczy, nieufne, ale pełne życia, dziecięcej energii.

— Jezu! — wyszeptała oniemiała.

Po sekundzie stała już wyprostowana patrząc dziwnie w dół na małą główkę.

— Wsiadaj do samochodu — zakomenderowała nagle.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 26.78
drukowana A5
za 49.28