E-book
5.88
Czarna — Krew sióstr

Bezpłatny fragment - Czarna — Krew sióstr


Objętość:
598 str.
ISBN:
978-83-8221-379-9

O tym, co zrodzone zostało z miłości, a co z nienawiści

Część czwarta


© Copyright by Krzysztof Bonk

Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski

e-wydanie pierwsze 2020

Kontakt:

bookbonk@gmail.com

https://bonkbook.pl/

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione

Prolog

Czerń i moc, nieskończona noc. Wieczna noc, która dławi nawet cień. W niej demony i upiory z potworami, maszkarami. Między nimi ona — siostra krwi — z legendarnym mieczem oraz rogami. Czas i przestrzeń przekroczone, dla przyjaźni odmienione. Dla przyjaźni wszystko zmieni się — nawet w wiecznej nocy nastanie jasny dzień!

I. Brunatna

Nastąpił kolejny podmuch — nie wiadomo życia, czy śmierci, czegoś na skraju istnienia i nieistnienia, nieokreślonego, ale ze wszech miar przerażającego. Eteryczne tchnienie rozwiało cienistą postać, po czym jej strzępy, niczym stado brunatnych mustangów, pognało przez kasztanową prerię. Gdy energetyczny wiatr, jako sam upiorny kowboj, przestał dąć, fantomowe ciało zaczęło się na powrót scalać. Jego fragmenty opadały z nieba jak zeschłe liście, to niczym niewidzialną szuflą zgarniane były w jedno miejsce, tworząc na powrót kompletną istotę. Lecz ów eteryczny byt co raz poniewierany był przez prądy mocy, co sprawiało, że nigdzie nie mógł się na dłużej zakotwiczyć, by zaznać spoczynku, chwili wytchnienia. Był jak odcięte od korzeni drzewo, a równocześnie pozbawiony skrzydeł ptak. Wzlatywał, to upadał, przemieszczał się chaotycznie w każdym kierunku bez udziału swej woli. Tak raz za razem, bez końca.

Na krótki moment Brunatna w postaci cienia zawisła między konarami martwego kasztanowca. Stał na pustkowiu pośród ostrych głazów o hebanowym kolorze i miałkiego żwiru w barwie ochry. Jakimś cudem dziewczyna zdołała się chwycić gałęzi drzewa i zaczepić swą postać w martwej koronie chociaż na chwilę.

Była to niewymowna ulga, lecz fantomowa postać nie rozumiała w jaki sposób przelotnie zapanowała nad materią. Za to wiedziała, że rychło znowu porwą ją energetyczne wiry wespół ze zwykłym wiatrem. Będą rozrywać jej cienistą powłokę, która potem na powrót będzie się zespajać — bez wytchnienia, bez ustanku. Doświadczenie okrutnej ulotności nie ustąpi, a jeszcze się wzmoże. Wciąż na nowo czuła, że właśnie umierała, aby za chwilę się odradzać tylko po to, by konać. W postaci cienia jej towarzyszką na karku stała się sama śmierć, a przy piersiach tętniła namiastka życia. Te dwie siły bawiły się nią, przepychały pomiędzy sobą, a ona nie mogła z tym nic zrobić. Zupełnie nic!

Podobnie bezradna była, gdy żegnała istnienie ukochanej przyjaciółki. Wtedy sama powinna przestać istnieć, definitywnie! Jeszcze lepiej wyruszyć za Czarną nierzeczywistym pociągiem do nieistniejącego świata — prosto w wieczny sen. Tam odnalazłaby rogatą demonicę, by przenigdy już jej nie opuścić.

Na zawsze razem, na zawsze razem…

Już nigdy razem, już nigdy!

Uświadamiając sobie tę tragiczną prawdę, Brunatna wyzwalała w sobie autodestrukcyjne siły. Przez to nawet bez wichrów z zewnątrz wręcz implodowała od środka. W wyniku rozpaczy jej cieniste ciało się rozwarstwiało, prześwitywało przez nie światło, po czym zostawała rozrywana na drobne kawałki. Działo się to także teraz!

Nagle Brunatna nie była już w martwej koronie umarłego drzewa. Jej ulotna struktura się rozpadła, a energetyczne prądy rozproszyły strzępy cienistej powłoki na prawo i lewo, wschód i zachód, północ oraz południe. Dławiło ją poczucie śmierci. Pragnęła zniknąć, rozpaść się nieodwracalnie i już nie powstawać z popiołów, skoro nigdy więcej nie mogła być przy Czarnej. Lecz w zamian za dojmujący ból, nie dostawała nic. Zupełnie nic, niczego, jakby została przeklęta! Może rzeczywiście została?

Czas mijał, a może stał w miejscu? Brunatna tego nie wiedziała. Nie doświadczała upływu czasu w żadną stronę, podobnie jak jego stagnacji. Jej istnienie było zdominowane przez samą przestrzeń, która niepodzielnie władała jej niematerialnym ciałem.

Aż podczas ponownego scalenia się w jedność, zapewne równie przejściowego, kurczowo złapała się hebanowego kamienia. Znowu się jej udała ta sztuka, tylko jak? Odpowiedź pozostała nieodgadniona. Ale już nie dryfowała w powietrzu, a pomiędzy opuszkami palców odbierała twardą materię. Przynosiło to ulgę, poczucie pewnej kontroli. Choć z drugiej strony podsycało głód namacalnego ciała, co później przełoży się na jeszcze większe cierpienie, kiedy materii na powrót zabraknie. Jednak taki najwidoczniej był los cienistych istot, które nie potrafiły zapanować nad przestrzenią. Ze wszech miar okrutne było to istnienie. Zaś z powodu jego ciągłego doświadczania z eterycznego serca wypierane były pozytywne uczucia, a zastępowała je ślepa nienawiść. Nienawiść do wszystkiego, co materialne, a doznanie to kreowało poczucie krzywdy.

Tymczasem we wciąż trwającej chwili wytchnienia brunatny cień przyjrzał się obejmowanemu kamieniowi. Co niezwykłe, widniał na nim napis w języku astrix wymalowany czarnymi literami. Brunatna odczytała sentencję: „czarna i kasztanowa przyjaźń raz zrodzona jest wieczna, doskonała i ponadczasowa”.

Przeczytawszy te słowa, powtórzyła je w umyśle, a ich treść silnie zadrgała w jej eterycznym sercu, raniąc je. W efekcie ponownie niczym brązowo-czarny sztorm wezbrał w Brunatnej ocean rozpaczy. Czuła, że właśnie pękało jej serce. Ono naprawdę się rozpadało! Lecz czyniło to tylko po to, by się zespolić i znowu rozlecieć na kawałki, gdzie każdy naznaczony był czystym cierpieniem.

Jednak tym razem poniewierana istota ze zdumieniem odkryła, że nowe doświadczenie przyniosło jej nie tylko psychiczny ból. Oto kamień z sentencją zrosiły jej najprawdziwsze, bo materialne, łzy. Przyjrzała się im — mieniły się brązem i czernią. Dłużej spoglądała w całą już wypłakaną kałużę na nagim kawałku skały.

Nagle w ciemnej wodzie dostrzegła obraz Czarnej, jej odbicie, jak w lustrze. Rogata demonica się uśmiechała do niej w jedyny w swoim rodzaju sposób, obnażając kły. Ten demoniczny uśmiech… Ten najcudowniejszy na świecie mroczny grymas twarzy. Cień Brunatnej wręcz się roztopił w nim i to autentycznie. Utonął.

Wtem młoda Ochra gwałtownie się wynurzyła z wody. Zobaczyła, że ciecz się mieniła, jako złocista. Zaskoczona popatrzyła wokół. Okolica rozkwitała wręcz nieprzeliczonymi odcieniami żółci. Bursztynowe było niebo, kanarkowe łąki, słomkowe drzewa, a zbroje cytrynowe. Zbroje… poległych rycerzy, a na nich szafranowa… krew. Brunatna skonstatowała, że jej ulotna postać zawisła nad siarkowym jeziorem. Czyli akwenem gdzieś w złotym królestwie. Ponadto w miejscu, gdzie dopiero co rozegrana została śmiertelna bitwa.

Następnie używając siły woli, po raz pierwszy zdołała pokierować eterycznym ciałem tam, dokąd chciała, nie rozwiewając swej istoty. Stąpała nienaturalnie lekko po kanarkowej trawie i z przejęciem przyglądała się martwym rycerzom. Ich twarze zdążyły już stężeć, ale krew dopiero krzepła. Uprzednio niewątpliwie piękne zbroje były zdeformowane. Sugerowało to konfrontację z potężnym przeciwnikiem albo nawet ponadnaturalną siłą. Czyżby czerwoną?

Brunatnej przemknęło przez myśl, że być może była świadkiem klęski złocistego wojska w konfrontacji z czerwoną armią. Pomyślała, że zapewne tak. Przy czym miała przed sobą obraz totalnej katastrofy, bo jak wzrokiem sięgnąć, nie widziała różowoskórych ofiar, dosłownie nic czerwonego. Konkluzja takiego zdarzenia była druzgocąca. Mianowicie taka, że dotychczasowa walka z zachodnim najeźdźcą, w tym poświęcenie Czarnej, poszły na marne. Albowiem skoro to czerwień miała niepodzielnie zapanować na tym przeklętym kontynencie, to już może lepiej, aby wszyscy, zupełnie wszyscy na nim zginęli! Nastałaby nicość i przyszedł kres wszystkiego — absolutny spokój, pustka i cisza.

Jednakże co, jeśli zamiast tego po martwej ziemi, tak jak Brunatna, snułyby się w miejsce żywych istot tylko bezwolne dusze? Była to przerażająca perspektywa, podobnie jak nieustanne rozważania o życiu, śmierci oraz sensie przepełnionego cierpieniem istnienia.

Strumień negatywnych myśli młodej Ochry przerwał widoczny w dali ruch. Czyżby ktoś tu ocalał? Ponadto była to najwyraźniej czarna osoba, bo dostrzeżona postać taką właśnie przedstawiała sobą barwę odznaczającą się na złocistym tle.

Za moment Brunatna znów szybciej się przemieszczała i już była pewna. Plecami do niej klęczała wsparta na mieczu demonica. Ale ten miecz… Ten miecz! Młoda Ochra rozpoznała siedem wyrytych na nim symboli. Oto podziwiała przed sobą ostrze, które ostatnio zostało jej zaprezentowane. Był to miecz Srebrnej, srebrzystej siostry krwi! Czy zatem to właśnie jej złociste wojsko zostało tu rozgromione? Czy i ona poległa?!

Nagle demoniczna istota wykonała piruet, wstając z klęczek. Zaś Brunatna zastygła w miejscu z czubkiem ostrza przy gardle. O dziwo dla niej czuła to ostrze. Wyraźnie odbierała chłód i ostrość na eterycznej skórze. Następnie zdołała wyartykułować słowa:

— Masz miecz Srebrnej. To Srebrnej.

— To mój miecz. Zawsze był mój, dopóki mi go w przyszłości nie odebrano — rozbrzmiał tak złowrogi głos, jakby pochodził od samej Martwicy. Jednocześnie Brunatna przyjrzała się uważniej, z kim miała do czynienia.

Dorosła demonica posiadała imponujące rogi. Jej głowę okalał żałobny welon i korona cierniowa. Oczy przesłaniała opaska powyżej której, na czole, widniało martwe oko. Suknia przypominała mroczną pelerynę, a jedna dłoń się świeciła, przez co nie pasowała do reszty ciała. Była to dłoń po tej stronie cielesnej powłoki, gdzie okaleczona została Czarna. Zaś sama ta złowroga demonica w niepokojący sposób bardzo Czarną przypominała. Czyżby niezrozumiałym zrządzeniem przewrotnego losu to naprawdę mogła być…

Brunatna nie zdołała do końca wyrazić myśli, bo w przestrzeni się zerwał energetyczny wicher. Rozerwał on cienistą powłokę o kolorze brązu i jej strzępy rzucił w kierunku siarkowego jeziora. Młoda Ochra doświadczyła koszmarnego odczucia zasysania do wody i przenikania do uprzedniego wymiaru.

Wtem została pochwycona za rękę. Za moment znów stała przed demonicą i to w jednym kawałku. Mroczna istota cały czas trzymała ją za dłoń, uścisk się wzmagał, aż demonicznie wycharczała:

— Na zawsze razem… Na zawsze razem. Czy nie tak miało między nami być? Oto więc jesteśmy… razem. Na zawsze razem, ja i ty. Brązowa i czarna dziewczyna.

— Ale… To nie możesz być ty. To… nie jesteś ty. — Brunatnej stanęły w oczach materialne łzy.

— Razem… na zawsze razem, ja i ty — słyszała, jak mroczną mantrę, powtarzane słowa.

— Ale jak…? W jaki sposób to w ogóle byłoby możliwe? To nie jest możliwe — wydusiła z siebie Brunatna.

— To kolejny etap naszej wiecznej przyjaźni.

— Nie… nie, nie. — Młoda Ochra kręciła przecząco głową. — Ja nie poznaję ciebie. Nie znam cię.

— Ja nie znam ciebie i nie poznaję. Lecz czuję. — Demonica swym martwym okiem na czole jakby silniej przyjrzała się cienistej dziewczynie.

— Czujesz… Ja też to w głębi siebie chyba… odczuwam. Ty naprawdę jesteś… Czarną? — Brunatna z zachwytem, niedowierzaniem, bólem, to obawą, spoglądała na demonicę. Szczególnie na ich splecione razem dłonie. Te same, które w innej rzeczywistości straciły. Oddały je jako cenę przyjaźni. Już do niej docierało, że przelana wtedy kasztanowo-czarna krew być może przypieczętowała ponadwymiarowy pakt przyjaźni. Takiej, która przekraczała nawet granice przestrzeni oraz czasu i nie istniały dla niej ograniczenia. Może więc nie tylko krew sióstr miała niezwykłą moc, ale i krew oddanych sobie przyjaciółek? — I co teraz…? — zapytała, powoli dochodząc do siebie. O ile w tej sytuacji w ogóle było to możliwe. Następnie w postaci litanii pytań wyartykułowała swe lęki, obawy, niepewność: — Co dalej zrobimy? Gdzie my jesteśmy? Co tu się wokół stało? I… co ze mną? Wszak jestem obecnie… cieniem.

Demonica dłużej milczała, jakby spoglądając gdzieś za zasłonę samego wszechistnienia. Aż inaczej niż dawna Czarna, nie figlarnie czy naiwnie, a z miażdżącą powagą rzekła:

— To nie jest twój pierwotny czas. To odległa przeszłość. Bardzo odległa. Przyzwałam cię tu, do siebie, czując cierpienie bliskiej mi istoty. Bo to cierpienie stało się i moim. Przy mnie jesteś bezpieczna, ochronię cię. I nie tylko ochronię. Nauczę panować nad cienistą powłoką. Przy mnie, jeśli pokonasz przeciwności, staniesz się potężna. Nie wyobrażasz sobie, jak wszechmocna. Staniesz się…

— Kim…?

— Kolejnym Wichrzycielem Czasów. Ponadnaturalną istotą, która w przyszłości dokonała już swego żywota ku czci odrodzenia siedmiobarwnego brata. Ale tamten Wichrzyciel nie zapełnił sobą całej przeszłości, a przyszłość pozostawił otwartą dla swego następcy. Zatem za moją sprawą możesz zostać właśnie nim. Pierwotnym bytem niezależnym od boskich kaprysów, który ochrania wielobarwny świat. Jak nową szatę przywdziejesz wcielenie Wichrzyciela. Kogoś, kogo potęga przewyższy nawet moc sióstr krwi. Jam to uczynię, dla mej przyjaciółki, jeśli tylko mi, i sobie, na to pozwolisz.

— Odzyskam… materialną postać?

— Formy materialne i eteryczne będą ci pokornie służyć, a nie ty im.

— To wszystko się dzieje… naprawdę? Czy… to jakaś imaginacja, manipulacja z twej strony kimkolwiek w rzeczywistości jesteś?! — warknęła Brunatna, raptem się zastanawiając, czy jako cień nie została zabawką w rękach demonicznych bytów. To wszystko bowiem, co słyszała z czarnych ust, brzmiało zbyt nierealnie, zbyt dobrze. Przez to nie przystawało do cierpienia, jakie ostatnio ją dotykało. Idąc za tym impulsem, gniewnie wybuchła: — Ty kłamiesz, kłamiesz, kłamiesz! Czarna się poświęciła, odeszła! A ty nie jesteś Czarną! Szydzisz ze mnie, by dać mi złudną nadzieję, a potem się pastwić! Chcesz żywić się moim upokorzeniem! Nie pozwolę ci na to! Gardzę tobą! Nienawidzę cię!

W odpowiedzi na słowną agresję demonica mocniej ścisnęła cienistą dłoń, która drżała. Następnie przestrzeń wypełnił ponury głos rodem z Centralnej Czeluści:

— Na drodze do stania się Wichrzycielem Czasu przeszkód czeka cię bez liku. Oto pierwsza z prób. Pokonasz swe uprzedzenia, ograniczenia i wrodzony twej istocie sceptycyzm? Oddasz się wierze w ponadczasową przyjaźń oraz odnajdziesz ją dla mnie w swym sercu? Czy tu i teraz zawiedziesz? Zawiedziesz siebie, mnie, naszą przyjaźń. Zawiedziesz wszystkich i wszystko zaprzepaścisz. Decyduj. — Demonica rozluźniła uchwyt ręki. Korzystając z tego, młoda Ochra już miała wyszarpnąć swą dłoń. Ale w tej samej chwili pomyślała z uczuciem o Czarnej. Wspomniała jej śmierć, ostatnie tchnienie. W rezultacie, jakby za podszeptem tamtej Czarnej, a obecnie ciągle trochę wbrew sobie, sama ścisnęła dłoń demonicy i z determinacją syknęła:

— Na zawsze razem, na zawsze razem. Nigdy nie zawiodę zawartej przyjaźni. Więc jestem tu, stoję przed tobą i dla dobra przyjaźni zrobię, co każesz.

— Na zawsze razem — powtórzyła z nutą ulgi w głosie demonica i dodała: — Zatem krocz u mego boku przez meandry minionego czasu. Będziemy w nim dwie, ale tak naprawdę jak jedna dziewczyna. Potem kobiety, staruszki i tak dalej…

— Czarna… — Na wspomnienie wypowiedzianych przez demonicę słów Brunatna ponownie poczuła wzruszenie. Na tej złocistej ziemi przeżywała prawdziwą karuzelę uczuć. Lecz coraz bardziej przeważały w niej te pozytywne i autentycznie nastrajały wiarą w sens dalszego istnienia oraz lepszą przyszłość. Wszak pojawiały się też pytania. Ażeby uzyskać odpowiedzi, zwróciła się do istoty z Czeluści:

— Zauważyłam, że raz za razem spoglądasz martwym okiem na złocistą kobietę w przepięknej zbroi. Mam na myśli tę zabitą istotę ze słonecznym diademem zamiast hełmu. Czemu to czynisz, czemu na nią tak patrzysz, kto to taki?

— To moja siostra.

— Siostra?

— Tak.

Wobec tego wyznania młoda Ochra poczuła niechęć do demonicy. Próbowała przezwyciężyć to negatywne odczucie, ale przychodziło jej to z trudem. Wiedziała do czego była zdolna także i jej Czarna, lecz mimo wszystko…

— Czemu zabiłaś kogoś z własnego rodzeństwa? Dlaczego uśmierciłaś tych wszystkich ludzi o złotym kolorze skóry? — zapytała z bólem. Odpowiedź sprawiła, że z powodu swych pochopnych oskarżeń poczuła palący wstyd.

— Nie ja zabiłam mą siostrę Złotą. Nie ja uśmierciłam złocistych rycerzy — wychrypiała demonica. — Oglądasz dzieło Mokrej Wrony, Wodnej Wrony, w twoich czasach odrodzonej i zwanej Srebrną. W czasach przed jej upadkiem, tych czasach, to istota, której każdy powinien się lękać, nawet Wichrzyciel Czasów. Dobrze zapamiętaj to i się jej strzeż, bo stała się wszechpotężna. Nie stawaj z nią do konfrontacji, nigdy. Ja natomiast się spóźniłam. Przybyłam tu, gdy moja szara siostra dokonała już dzieła zniszczenia. Przepraszam za to mą siostrę Złotą. Przepraszam, że nie ochroniłam istnienia tej, której złocista miłość promienieje do każdego, również Mokrej Wrony.

— Czemu srebrzysta siostra to robi, zabija rodzeństwo?

— By zyskać moc, zabijała swe siostry już przed pokonaniem czerwonego demona. Potem jej życzenie tyczące się wskrzeszenia sióstr nie zostało spełnione. Popadła przez to w szaleństwo nienawiści. Nienawiść zrodzona przez poczucie krzywdy nią zawładnęła, kształtując ją na swój wzór i podobieństwo. Od tamtej pory Mokra Wrona służy nienawiści. Ta pragnie być niepokonana i nieśmiertelna. Drogą do tego jest uśmiercanie odradzających się sióstr i pożywianie esencją ich krwi. Mokra Wrona ją pije, krew własnych sióstr, została siostrzanym wampirem. Z kolei co do dobroci i miłości złotej siostry, która wybacza nawet Wodnej Wronie, to spójrz, co złocista dama trzyma w rękach zamiast miecza. Spójrz. — Brunatna poszła za wskazaniem demonicy. W złożonych jak do modlitwy dłoniach jasnej kobiety dostrzegła splecione ze sobą kwiaty. Ponad lśniące palce wystawały ich zwrócone ku sobie kielichy: złoty oraz srebrzysty. — Złota siostra nawet się nie broniła. Złota siostra niosła jedynie orędzie pokoju i miłości. Złota siostra się dla tych idei ponownie poświęciła. Ale ja, kiedy przyjdzie pora, to Mokrą Wronę zabiję. Albo też Wodna Wrona zabije mnie.

II. Srebrna

Zatem się dokonało. Choć okupiona wielkim poświęceniem i niepowetowanymi stratami to walka w republice scaliła wielobarwny sojusz, ziszczając się, jako zwycięska. Jednak w rezultacie tej batalii kasztanowa ziemia legła w gruzach, zginęły tysiące żołnierzy oraz dziesiątki tysięcy cywili, a Srebrna pożegnała istnienie Czarnej, swej rogatej siostry, legendarnej siostry krwi.

Wspominając bohaterską demonicę, popatrzyła na zakrzepłe rozcięcie od miecza we wnętrzu dłoni. Obok innych barw odznaczał się tam czarny strup, a srebrzysta dziewczyna czuła w sobie bijącą od niego złowrogą aurę.

Co to oznaczało, posiadanie czarnego elementu niczym znamienia? Niewątpliwie to, że tak długo, jak sama będzie istnieć, będzie jej towarzyszyła namiastka Czarnej, co przekładało się w prostej linii na jej większą bezwzględność. Dawała już temu wyraz, ostro strofując prowadzone na północny wschód wojsko. Miała bowiem teraz w sobie czarną i demoniczną przeciwwagę dla światła dobroci Złotej. Przez to coraz częściej dawała się ponieść bardziej drapieżnej naturze. Rzadziej myślała o wspieraniu kontynentu, a raczej o brutalnej walce o niego, nie przebierając w środkach. Na dalszy plan spychała myśli o wspieraniu niewinnych. Za to wypełniała się fantazjami na temat uśmiercania kolejnych wrogów. Wcześniej w nawiązaniu do morskiego świata czuła się trochę jak szlachetny delfin czy dumny płetwal srebrzysty. Na ten czas bardziej utożsamiała się z przebiegłą mureną czy krwiożerczym rekinem. Była to znacząca odmiana charakteru. Lecz może tylko jego naturalna ewolucja albo uzupełnienie po wzbogaceniu się o mroczny pierwiastek? Zapewne tak i żywiła nadzieję, iż z czasem wszystkie barwy w jej krwi się zintegrują, aby wspólnie tworzyły harmonijny związek.

— Sprowadź do mnie tą… Bezię — warknęła do Popiela Srebrna. Uczyniła to, jadąc konno szarymi pustkowiami na czele alabastrowego legionu i srebrzystych wojowników. Zaś drapieżnego dźwięku swego głosu aż się przestraszyła. Jednak wspomniana Bezia, jej obecna przyboczna, ciągle przypominała jej o odejściu Burego. Boleśnie przypominała o śmierci, z którą się nie mogła pogodzić i za którą się obwiniała. Negatywne odczucia z tego tytułu przenosiła na brązową poganiaczkę bydła. Początkowo ignorowała ją, każąc się trzymać z daleka od siebie, najlepiej na końcu kolumny wojsk. Lecz przecież dała słowo Bursztyn, że ta republikańska wieśniaczka będzie jej przyboczną. Skoro dała, to wypadało go dotrzymać.

Kiedy beznosa kobieta zrównała z przywódczynią swego kasztanowego rumaka, Srebrna mimowolnie się skrzywiła na łuskowatej twarzy. Chciała coś powiedzieć, ale sobie odpuściła i po prostu pozwoliła jechać Bezi koło siebie. To wszystko na co było ją stać. Ale niebawem poza swoistą emocjonalną pustką poczuła też irytację. A to z powodu zachowania przedstawicielki republiki, która gapiła się na jej łuskę niczym szara sroka w srebrzysty gnat.

— Czego? — syknęła do niej dziewczyna.

— Szarzy ludzie są tacy inni, podziwiam — odparła prostolinijnie Bezia.

— Mało masz tu szarości do podziwiania? — Srebrna z wyrzutem pokazała na tonącą w mysiej mgle bezkresną równinę klanu Srebrzystych Traw. Zaś niezrażona kobieta bez nosa stwierdziła:

— Ty jesteś wyjątkowa nawet w szarości. Masz rybią twarz.

Srebrna nawet się nie zorientowała, a klingę miecza przystawiła do kasztanowej szyi.

— Jaką mam twarz…? — wycedziła gniewnie przez zęby, a jej oczy przybrały antracytową barwę.

— Lico jest rybie, ale tym bardziej ciekawe. Nigdy nie widziałam ludzkiej ryby. — Bezia zdawała się zupełnie nie doceniać powagi sytuacji z ostrzem przy gardle. Za to mówiła z nutą zachwytu. Słysząc brzmienie jej głosu, Srebrna poskromiła wzburzenie. Wynikało ono z tego, że kasztanowej siostrze krwi może i dała się obrażać, co nie oznaczało, iż także pierwszej lepszej wieśniaczce. Schowała miecz i dumnie skorygowała:

— Nie mam rybiej twarzy. Me lico i ciało jest po części syrenie. Tak masz je postrzegać.

— Kiedy łuska kojarzy mi się tylko z rybą. Nigdy nie widziałam syreny.

— Więc teraz widzisz! Widzisz pół-syrenę! Dociera to do ciebie beznosa kasztaniaro?!

— Tak, chyba tak. — Widząc gniew przywódczyni, Bezia nieco odbiła rumakiem w bok. Jechali pewien czas w ciszy. Aż zażenowana swym emocjonalnym rozchwianiem Srebrna postanowiła się zrehabilitować. Przecież w głębi siebie, szczególnie tej złocistej, rozumiała, że Bezia nie miała złych intencji, przez co sama nie powinna tak ostro reagować. Dlatego uczyniła do niej gest dłonią, by się zbliżyła, po czym neutralnym głosem zapytała:

— Umiesz walczyć? Władać jakąś bronią?

— Nie — padła szczera odpowiedź.

— Jako moja przyboczna powinnaś! — syknęła znowuż Srebrna. Zaraz obojętnie dodała: — Powiedz Popielowi, że poleciłam mu cię szkolić. On dobierze ci broń i co dzień przed wieczerzą macie ćwiczyć walkę. Dotarło?

— Tak.

— To dobrze. — Srebrzysta dziewczyna kwaśno się uśmiechnęła, kąśliwie obnażając syrenie zęby. — A… co ty w ogóle potrafisz? — zagaiła jeszcze, nieufnie spoglądając na oszpeconą kobietę.

— Umiem wiązać sznurki.

— Wiązać sznurki… — powtórzyła kpiąco srebrzysta dziewczyna. Odetchnęła głębiej i wreszcie wyrzuciła z siebie, co jej leżało na srebrzystym sercu: — Bury Mężny, twój poprzednik, znał ślepego mędrca, prawdziwego proroka. Opowiadał mi też ogrom wspaniałych historii o kontynencie Unton i tchną we mnie wiarę w moc sióstr krwi. Także podróżował przy mnie przez różnobarwne krainy, zdradzał sekrety i służył radą. Nawet mi oraz mym kompanom podczas bitwy na Cmentarzysku Golemów uratował życie. To potrafił Bury Mężny. Za to w jego miejsce ty umiesz… wiązać sznurki. Zejdź mi z oczu. — Srebrna wbiła wzrok daleko przed siebie, aby nawet kątem oka nie widzieć Bezi.

— Znam się też na koniach — wtrąciła beznosa kobieta.

— A ile widzisz tu koni?! — Srebrna wskazała z wyrzutem za siebie na kroczącą pieszo jej armię. Przeniosła iskrzący wzrok na Bezię i z pretensją powiedziała: — Jeszcze tu jesteś? — Ona, o dziwo, dalej dotrzymywała jej jazdy. — Nie prowokuj mnie, szpetna kobiecino. — Srebrna położyła dłoń na rękojeści miecza. Jednak beznosa kobieta i tym razem nie dała się zastraszyć, co jeszcze rozdrażniło przywódczynię. Za to pokazała na jej złocistego rumaka, zauważając:

— Twój koń ma za ciasno założony popręg i ogłowie, do tego krzywo uzdę. Przez to skręca w lewą stronę, a ty ciągle szarpiesz za kiełzno. Za mocno szarpiesz — zaznaczyła z wyrzutem. Srebrzysta dziewczyna już chciała ją zwymyślać, przecież umiała jeździć konno. Ale się zorientowała, że jej rumak rzeczywiście co i raz zbaczał z drogi. Nerwowo też parskał podczas korekty jazdy. — Zatrzymaj się — poleciła beznosa kobieta. Srebrna wybałuszyła na nią oczy, że ta śmiała jej rozkazywać. Bezia nie ustępowała: — Powiedziałam wstrzymaj wierzchowca, poprawię uprząż. — Zaintrygowana przywódczyni spełniła polecenie. Następnie z pewnym zaciekawieniem obserwowała, jak Bezia wyjątkowo sprawnie uporała się z uprzężą, szybko też się spoufalając z rumakiem. Dała mu brązową kostkę cukru i powróciła na swego wierzchowca. Srebrna chciała jej podziękować, ale ona, zgodnie z otrzymanym uprzednio poleceniem, już kierowała się na tyły kolumny wojsk. Tak zakończyło się pierwsze spotkanie srebrzystej dziewczyny z Bezią, którego głównym beneficjentem okazał się koń.

W kolejne szare dni naznaczone siąpiącym deszczem wojskowy pochód przemieszczał się przez bezkresne równiny. Poszarzała ziemia z mysią trawą co pewien czas przeplatana była zimnymi strumieniami o kolorze platyny czy zagajnikami burych drzew. Uczestnikom wyprawy towarzyszyły widoczne na niebie mysie myszołowy, grafitowe jastrzębie, a w dali pierzchające stada srebrzystych reniferów. Te ostatnie stanowiły główne pożywienie maszerującego wojska. Przy czym zwierzyna łowna uważana tu była za własność klanu Traw. Jednak pomna zawarcia wstępnego sojuszu z owym klanem Srebrna niejako rościła sobie prawo do gościny na jego ziemiach. Zresztą nie miała wyboru. Którędyś na mroźną północ musiała dotrzeć i czymś swych ludzi wyżywić.

Sama droga przemarszu z premedytacją wiodła przez serce trawiastego klanu, bo srebrzysta dziewczyna za sprawą gołębi już zapowiedziała swą wizytę w siedzibie Srebrona Etrawy. Obozowisko nie tak łatwo było odnaleźć, ponieważ ten akurat szary lud wiódł koczowniczy tryb życia i nie zatrzymywał się długo w jednym miejscu. Lecz Srebrna szczęśliwie otrzymała wiadomość zwrotną, że setek jurt powinna wypatrywać w zakolu rzeki Traszarni w jej środkowym biegu. Była to jedna z największych na północy rzek, wyjątkowo przecinająca szarą krainę z południa na północ. Czyli inaczej niż większość cieków wodnych, które ciągnęły się ze Srebrzystych Gór aż do złotego królestwa ze wschodu na południowy zachód. Po drodze przywódczyni nie omieszkała nająć napotkanych traperów w roli przewodników. Dzięki nim dość pewnie przemierzała dzikie ustępy, kierując się na umówione spotkanie.

Wszak na miejscu obok Mysi i Srebrona spodziewała się zastać również inną osobę, z którą pragnęła wejść w sojusz. Stanowiła ją niestety olbrzymka, której z wielu względów nie darzyła sympatią, za to antypatią zdecydowanie. Jednak w ocenie Srebrnej zagrożenie dla kontynentu ze strony czerwieni przewyższało to ze strony olbrzymki. Dlatego na pewien czas postanowiła schować urazy.

Kontakt z władczynią północy nawiązała za pośrednictwem nieba i alabastrowej szkatułki, gdy po wygranej wojnie olbrzymka się zadomowiła w pałacu wielkiej księżnej. Nad nim bowiem było anielskie niebo i kursujące na tym odcinku gołębie utrzymywały korespondencję między Srebrną, a Srebrną Olbrzymią. W rezultacie obie się zgodziły na spotkanie w obozie Srebrona Etrawy. Choć, co srebrzysta dziewczyna przyjęła z trudem, jej potencjalna sojuszniczka zapowiedziała się pojawić u celu za sprawą Aezona, zastrzegając, że Srebrna nie miała prawa się do niego zbliżać. Taki postawiła warunek, a siostra krwi musiała na ten dyktat przystać.

Ona sama przemierzyła jeszcze szmat szarych ziem, aż dotarła w pożądane zakole rzeki Traszarni. Patrząc na wyłaniające się na dalekim horyzoncie góry, pomyślała, że powróciła do szarej krainy po raz pierwszy od Bitwy Dnia i Nocy. Od tamtego czasu tak wiele się wydarzyło. Przebyła żmudną drogę nie tylko przez różnobarwne krainy, ale i zawiłe meandry własnego serca oraz umysłu. Trasa ta usłana była licznymi ofiarami, zdradami, ale też poświęceniem. Przemknęło jej przez myśl, że w drodze ochrony kontynentu i walki o niego nie była zapewne nawet na półmetku. Zaś jakie poniesie wyrzeczenia i ilu jeszcze pożegna martwych przyjaciół nawet nie chciała wiedzieć. Wspomniała Złotą, Zieleń, Czarną, także Marrenga, czy Burego.

Z kolei co czekało ją na końcu misji, jako potencjalny owoc zwycięstwa? Jak miałby smakować ów triumf? Stanowiło to zagadkę, ale taką, która też nie nastrajała jedynie optymizmem. Ponoć za swe osiągnięcia, gdyby to jej dane było przetrwać i wygrać ostateczną konfrontację, mogłaby wypowiedzieć życzenie. Lecz już wiedziała, iż nie posiadałoby ono nieograniczonej mocy sprawczej i wcale nie musiałoby się ziścić. Więc o przywróceniu do życia zmarłego rodzeństwa musiała w zasadzie zapomnieć. Nigdy więcej nie wypowie takowej prośby, albowiem raz już to uczyniła, swe życzenie zaprzepaściła, a z martwych nie powstała żadna z sióstr.

Jej siostry. Jak się okazywało posiadała o wiele liczniejsze rodzeństwo niż początkowo jej sugerowano. Czy wprowadzono ją w błąd? Niekoniecznie, bo legenda o siostrach krwi była ponoć stara niemal jak sam świat. Ciężko więc było znaleźć kogoś, kto niezbicie poświadczyłby prawdę o sprawach mających swe źródło w tak zamierzchłej przeszłości.

Jednocześnie nowe rodzeństwo, o którym się dowiedziała, te zrodzone z nienawiści, jak się przekonała nosiło w sobie i miłosny potencjał. Zobaczyła to na przykładzie Bursztyn i Rudej. Jaki płynął stąd wniosek? Chyba mniej więcej taka prawda, że dana istota, również legendarna siostra, mimo naznaczenia jej natury swoistym piętnem, miłosnym czy nienawistnym, miała własną drogę przez nieskończony czas. Na niej natomiast w zależności od własnych skłonności, ale i okoliczności oraz otwarcia serca mogła stanąć w opozycji do swej pierwotnej natury. Zamiast nienawiści miała prawo wybrać miłość i to z niej uczynić wiodący drogowskaz w swym życiu. Czy ta prawda działała też w drugą stronę? Zapewne tak i w pewnych warunkach to miłość mogła zostać stłamszona, a górą być nienawistne uczucie.

Nasączona myślami o przeznaczeniu legendarnych sióstr, niczym szarym deszczem, od którego całkiem przemokła, w lnianym ubraniu Srebrna zawitała do obozowiska klanu Srebrzystych Traw. Zeskoczyła z rumaka w grząskie błoto i człapała w zasysającej ją brei, kierując się do centralnej jurty z szarą płachtą u szczytu, jako godłem. Powiewała ona na wietrze, a wyhaftowana na niej wiązka siedmiu traw o odmiennych odcieniach szarości wydawała się kołysać naturalnie jak prawdziwe źdźbła.

Do celu srebrzysta dziewczyna kroczyła sama, mijając przyglądających się jej wilkiem tubylców. Wskazywali palcami jej łuskę na twarzy i między sobą szeptali. Nie zwracała na to uwagi, aż otrzymała lekkie uderzenie w łopatkę. Obróciła się, ale nie dostrzegła prowodyra, za to z jej pleców odkleiła się gruda błota, spadając w kałużę. W odpowiedzi powiodła srogim wzrokiem po obozowiczach i z trudem się powstrzymała, aby nie skorzystać z obfitości wilgoci oraz swej srebrzystej krwi, w celu nauczenia tubylców dla siebie szacunku. Jednak wspomniała swe dzieło zniszczenia za pomocą lodu w czerwonym mieście, obrazy okaleczonych ludzi pokazane jej przez Szkarłata. To poskromiło jej mordercze zapędy i poszła dalej.

Wewnątrz jurty zastała na wywyższeniu ze skór oraz futer Mysię. Pyzata dziewczyna, która jeszcze chyba przytyła, sama była wykwintnie odziana w futra i cała w nich tonęła, upodabniając się do mysiego gałganka. Szczególnie, że niczym korona ozdabiała ją też wielka czapa z siedmioma ogonami okalająca jej pucułowatą twarz.

Mysia na widok Srebrnej nie zmieniła ani na jotę naburmuszonego wyrazu twarzy. Jedynie przeniosła spojrzenie przed siebie na zasiadających tam Srebrona i olbrzymkę. Srebrna czekała, aż zaproponuje się jej, by dołączyła do reszty. Po trudach podróży zamierzała również skorzystać z propozycji poczęstunku. Najchętniej wzięłaby na syreni ząb trochę rzecznych ryb. Jednak ani zaproszenie do zmiany pozycji, ani sugestia uraczenia strawą, nie padły. Wobec tak chłodnego przywitania, a właściwie jego braku, wzruszyła ramionami. Podeszła do trójki obecnych tu osób i usiadła naprzeciw Mysi, mając po prawej stronie Srebrona, a po lewej olbrzymkę.

Nastał czas wodzenia po sobie nawzajem podejrzliwym wzrokiem, gdzie widać było, że każdy każdemu miał tutaj coś do zarzucenia i był tu niejako na siłę. W jurcie pomiędzy czwórką osób dawało się wyczuć ciężką jak mokre niebo atmosferę, która zwiastowała trudną dysputę.

Wreszcie, aby przerwać impas, głos postanowiła zabrać Srebrna, zwracając się do Srebrona. To jego bowiem postrzegała, jako kluczowego sojusznika. Stała na stanowisku, że jeśli on zadeklaruje się oficjalnie być u jej boku, olbrzymce nie pozostawi wielkiego wyboru. Zapewne ta zasada działała też w drugą stronę i wystarczyło dla swych celów zwerbować Srebrną Olbrzymią. Ale przybyła tu młodociana wojowniczka co raz spoglądała na graby monstrualnej kobiety, zupełnie jakby doszukiwała się na nich srebrzystej krwi Marrenga. Przez to najpierw wolała nawiązać porozumienie z osobą, z którą nie miała jeszcze zaszłości. Jednak czy aby na pewno nie miała?

— Dziękuję ci za przednią gościnę na trawiastych ziemiach. Klan Srebrzystych Traw godzien jest swego miana wytrawnych myśliwych, ale i zacnych gospodarzy — zaczęła niemal z dworską manierą po części oderwane od rzeczywistości słowa. Tego typu kadzenia nauczyła się od złocistych dam, które w podobny sposób schlebiały jej na złotym dworze. Lecz szybko się przekonała, że w szarych realiach takie zabiegi nie przynosiły zamierzonego rezultatu w postaci rozluźnienia atmosfery. Spotkała się bowiem ze ścianą obojętności nie do sforsowania. Wobec tego postawiła na zwyczajową na srebrzystej północy prostolinijność i szczerość: — Wybacz, że wprowadziłam cię w błąd odnośnie tego, kto jest tak naprawdę srebrną królową w złocistym pałacu. Ale zauważyłam, że ciebie i Mysię połączyła prawdziwa miłość. Więc to, iż moja przyjaciółka nie jest srebrną królową chyba nie położyło się antracytowym cieniem w waszym związku oraz naszych relacjach.

Srebron zareagował na te słowa, uśmiechając się drwiąco. W geście wyższości uniósł brodę i zerkając na Mysię, dumnie powiedział:

— Otóż niepotrzebnie się kajasz, szara berserko. Albowiem wiedz, że ma Mysia, jak najbardziej jest srebrną królową. Taką ją pojąłem za żonę i taką ma pozostać. Co więcej, zamierzam zatroszczyć się o to, by została ona u mego boku panią całych szarych ziem, jak na srebrną królową przystało. Potem do kompletu zajmie ona złote ziemie, gdzie tytuł i koronę otrzymała. Od tego zależy mój i mej żony zimny honor.

— Ale… — jęknęła Srebrna, próbując sobie poukładać w głowie taki punkt widzenia, który własnymi czynami niejako sama u Srebrona sprowokowała. Jednak zanim coś rzekła, uprzedziła ją olbrzymka. Fuknęła gniewnie i agresywnie warknęła:

— Tytuł nic nie znaczy bez prawdziwej władzy. Taką na szarych ziemiach posiadam ja i nie zamierzam z niej rezygnować.

— Dobrowolnie raczej nie — zauważył pewnym siebie głosem Srebron. — Ale doszły mnie słuchy, że w kampanii w białej krainie straciłaś przeszło połowę armii, a swoim ludziom zabroniłaś złupić alabastrowe miasta. Przeto ci, którzy przeżyli, powrócili do swych klanów ranni, z mizernymi łupami i wychudzeni. Ciekaw więc jestem z małżonką, jak zareagują na pragnienie prowadzenia przez ciebie nowej wojny na szarych równinach. Zważywszy, że na wojnie z nami się nie wzbogacą, a przetrzebimy ich do reszty, po czym wyruszymy na wschód z rewizytą. Zresztą wielu szarych wojowników z centralnych klanów przybywa tu, aby oferować nam wsparcie i mścić przeciw tobie Marrenga. Zatem nasze siły rosną jak trawa po roztopach, a twoje maleją niczym roztapiający się śnieg. Stąd możesz już zapomnieć o naszej podległości względem ciebie. Za to proponujemy odwrotną zależność i oddanie się pod naszą opiekę.

— A co powiesz na smoka na mych usługach? — syknęła olbrzymka. — On bynajmniej nie topnieje, a to gadzie bydle jeszcze rośnie!

— Powiem tyle, że na naszych ziemiach skończy, jak jeden z twoich gigantów w białej krainie, uśmiercimy go. Zważ, iż nasze ziemie są płaskie, widoczność tu w jasny dzień klarowna aż nadto, a my mamy najlepszych myśliwych. Sklecimy więc kusze wielkości wozów i strącimy z niebios łuskowate monstrum. — Spojrzał wymownie na pokryte po części łuską lico Srebrnej. Ona, skoro ponownie zaszczycono ją uwagą, nie omieszkała z tego skorzystać:

— Problem jest taki z wami, że nie dostrzegacie prawdziwego zagrożenia. Jest ono nie szare, czy srebrzyste, a czerwone i nie pomiędzy nami, a nadchodzi z północy, by wszystkich nas rzucić na kolana. Zaś z tych klęczek już nie powstaniemy i na stałe będziecie mogli zapomnieć o szarym panowaniu, czyimkolwiek. Na zawsze!

Po tej odezwie Srebron i olbrzymka nieco spuścili z tonu.

— Dokonałam na smoku zwiadu najdalszej północy. Łuskowata dziewczyna ma rację. Czerwoni idą tu po nas, wszak to z tego powodu się tutaj zebraliśmy — przyznała Srebrna Olbrzymia. W podobnym tonie zawtórował jej przywódca Srebrzystych Traw:

— Z północnego wschodu powrócili nasi tropiciele i potwierdzają pochód czerwonej armii. Jednak — zaznaczył — czerwoni piechurzy kierują się na Srebrzyste Góry. Więc ominą trawiaste ziemie.

— Kiedy już przemaszerują przez szare szczyty, mordując tam wszystko, co srebrzyste, gdzie wtedy skierują oręż? Jak myślisz?! — rzuciła z agresją Srebrna. W tym momencie Srebron popatrzył na Mysię, jakby oczekiwał, że znała odpowiedź. I rzeczywiście:

— Jako zwykła dziewczyna skłonna jestem zaryzykować, licząc, że czerwoni ominą szare równiny i pójdą dalej na białe ziemie. Ale oddajcie mi hołd i potwierdźcie, iż jam jest waszą srebrną królową. Wówczas klan Srebrzystych Traw wesprze was w walce z czerwienią na wschodniej i centralnej północy. Zatem?

— Niedoczekanie twoje, ty poszarzała… Szczurzyco. — Srebrna Olbrzymia zacisnęła dłonie w pięści. Jej mniejsza imienniczka z niedowierzaniem pokręciła głową. Nagle uświadomiła sobie, iż jej wierna dotąd przyjaciółka już nią bynajmniej nie była, podobnie jak Mysią, czy Mysiakiem. Oto posadzona na futrzanym tronie osoba stała się kolejnym graczem z przerostem ambicji na kontynencie Unton i z tego siedmiobarwnego tortu zapragnęła wyciąć dla siebie jak najwięcej. Ponadto jak nikt miała teraz ku temu silne argumenty i tym samym sposobność.

Naraz w Srebrnej zawrzało. Jej jasne oczy przywdziały zasłonę z czerni niczym odzwierciedlenie bezmiaru Centralnej Czeluści. Dobyła miecz, wstając.

— Daruj sobie srebrzyste oburzenie — spróbował usadzić ją na miejscu Srebron. — Sama sprowokowałaś tę sytuację, oddając mi za żonę srebrną królową. Więc złość kieruj najwyżej do siebie. Poza tym uprzedzę twe agresywne zapędy. Wokół obozu mam w gotowości dwa tysiące wojowników. Ludzi po zęby uzbrojonych i zgodnie z przestrogą narzuconej mi wybranki z pszczelim woskiem w uszach. Na nic więc twoje zaklinające męskie serca przyśpiewki. Do tego ty sama przyprowadziłaś tu raptem pięć setek zmęczonych piechurów. Niech zatem mej żonie spadnie z głowy mysi włos, a nikt z przybyszy nie wyjdzie z naszych ziem żywy. Wszystkich zabijemy i zgodnie ze starym zwyczajem oporządzimy jak łowną zwierzynę.

Wbrew groźbom Srebrna nie schowała oręża i nie usiadła. Wzburzona przeżywała we własnym wnętrzu śnieżną burzę z ostrym gradobiciem, zastanawiając się gorączkowo, co począć. Takich dylematów wydawała się nie mieć Mysia:

— Zegnij przede mną kolana, szara berserko — zasugerowała apodyktycznie. Wobec bierności niedawnej przyjaciółki, zagroziła: — Albo giń… rybi pomiocie. — Uniosła rękę i do jurty wkroczyło kilkunastu postawnych wojowników z młotami w gotowości. — Nie zdążysz skrwawić sobie dłoni. Moi ludzie nie zadadzą ci też ciętych ran, bo wiedzą, że nie można pozwolić ci krwawić. Oni zatłuką cię na śmierć. Dlatego, powiedziałam, na kolana przed srebrną królową! I ciebie też to się tyczy! — Spojrzała z pogardą na olbrzymkę. Ta ani drgnęła, na co Mysia wyniośle do niej rzuciła: — Masz się wycofać z ziem centralnych klanów. Wschodnie tereny możesz zatrzymać, jako lenno, za które będziesz płacić mi trybut.

Po tym dyktacie olbrzymia kobieta wreszcie zareagowała. Pierwszym jej ruchem było spojrzenie z politowaniem na Mysię. Drugim kręcenie z niedowierzaniem głową. Następnie nie gasząc lekceważącego uśmiechu na twarzy, zerknęła wymownie na Srebrną. Ta uczyniła ku niej potwierdzający gest, opuszczając i podnosząc powieki. W efekcie obie srebrzyste wojowniczki stanęły do siebie plecami i wyciągnęły do przodu miecze, gotując się do walki.

— Na lód i mróz, na zimny honor — syknęła Srebrna.

— Ułła! Ułła! — zawyła Srebrna Olbrzymia. Obie wyglądały niczym szare siostry. Czy mogły być nimi naprawdę?

— Bardzo dobrze — skwitowała ich bojową postawę Mysia. Uczyniła gest, by wojownicy w jurcie zacieśniali krąg stworzony wokół wojowniczek. Za nimi już wchodzili do środka kolejni wojacy klanu Srebrzystych Traw.

Zanosiło się na to, że jałowa dysputa się przekształci w krwawą jatkę. Ale z wojownikami do namiotu wśliznął się ktoś jeszcze — strudzony traper. Na chwiejnych nogach się dotoczył do Srebrona Etrawy i przekazał mu wieści na ucho. Wówczas przywódca klanowy wykonał ruch ręką, aby jego wojacy wstrzymali się z atakiem. W tym czasie gotująca się do walki Srebrna za sprawą stanu jedności przeniknęła umysł trapera. Wyłowiła w nim słowa prawdy, które triumfująco wypowiedziała na głos:

— Część czerwonej armii skręciła i kieruje się na szary zachód. Cóż za przykra niespodzianka, szary królu oraz poszarzała królowo. I co teraz powiecie?

— Opuśćcie… broń, wszyscy. — Po widocznej walce ze sobą burknęła pyzata dziewczyna. — Jakoś się… dogadamy — dodała, a Srebron Etrawa skinął jej głową.

III. Kasztan Ruda i Szaarsza

— „Przeszłość i przyszłość kamieniem połączone. Tak jak Kasztan i Ruda ze sobą złączone”. — Młodsza z brązowych sióstr krwi przeczytała zapisane językiem Astrix beżowe litery na hebanowym tle. Uczyniła to w niewielkiej odległości od Cmentarzyska Golemów.

— Sama nie wiem — mruknęła z pretensją Ruda. — Na tej kamienistej bryle chcesz porzucić nasze pistolety, które dostaliśmy od dziadka? Toż to teraz rodzinna pamiątka. Naprawdę to zrobimy?

— Naprawdę — potwierdziła Kasztan. Na płaskim głazie z pietyzmem ułożyła Pifa i Pafa. Spluwy obłożyła pasami z kulami oraz prochem, a do kompletu dodała rulon cynamonowego papieru.

— Co to za papierzysko? — zaciekawiła się Ruda.

— To instrukcja montażu karambuch na okręcie, aby mógł latać. Razem z pistoletami ta rzecz trafi do przeszłości wprost do Kasztan Bomby, czyli mnie, nas.

— Aha…

— Bo w zamierzchłej historii nie było broni palnej, więc musimy naszą siostrę, to jest nas, wspomóc za pomocą odnalezionego właśnie portalu do przenoszenia rzeczy w czasie.

— Eee…. Już wolałam, jak czytałaś pod kołdrą te beżowe romansidła. Bo ten niby kamienny portal przed nami to pewnie pomysł zaczerpnięty z twoich książek o kosmicznych ludzikach podróżujących pomiędzy planetami.

— Dokładnie tak — stwierdziła bez żenady Kasztan i na swoją obronę dodała: — Każda fikcja naukowa zawiera ziarenko prawdy, bo traktuje o rzeczach, jakie potencjalnie mogą mieć miejsce w niezmierzonym kosmosie. Natomiast odniesienie do tego mamy tu, na tym kamieniu, gdzie sentencja traktuje o powiązaniu przeszłości z przyszłością. Czyli jak nic chodzi o podróże w czasie i przestrzeni.

— Dobra, niech ci już będzie… — Niepocieszona Ruda z trudem żegnała się z bronią, do której zwyczajnie się przywiązała i która przypominała jej o zmarłym dziadku. Ponadto czyniła to z powodu uległej dotąd Kasztan, która od powrotu do republiki robiła się dziwnie odważna, samej inspirując działania. Żeby więc nie tracić całkiem inicjatywy, Ruda postanowiła przejąć pałeczkę przynajmniej w dyskusji. Poprawiła na lewym ramieniu czerwony karabin, nową broń w miejsce pistoletów i z wyższością w głosie zakomunikowała: — Teraz jednakże, pani młodsza de Bruton, proponuję zejść z kosmosu na ziemię i twardo po niej stąpać. Otóż… — zastanowiła się, jaki poruszyć wątek i zaraz już wiedziała: — Wiadomo ci coś o Brunatnej? Pojawiła się gdzieś może z prawej strony, jak ja patrzyłam w lewą?

— Ona zniknęła.

— Tak po prostu? Jak czerwona armia w rozpadlinie za sprawą naszej magicznej krwi?

— Mniej więcej.

— A może pochłonął ją ten twój kamienny portal i też trafiła do przeszłości, hę? — siliła się na sarkazm Ruda. Wobec braku reakcji siostry sama odpowiedziała: — Nie dajmy się zwariować. Pewnie po śmierci demonicy Brunatna schowała się za jakimś hebanowym kamulcem. Usiadła na chropowatym żwirze i ciągle opłakuje radioaktywną kumpelę. Bo wiesz, Srebrna mi wspomniała, że zanim Czarna wybuchła, to zaczęła fluorescencyjnie świecić. Zaś Brunatna, jak się już wybeczy i zabraknie jej beżowych łez, to wróci.

— Szkoda, że my same nie zdążyłyśmy się z Czarną zaprzyjaźnić — odparła ze współczuciem Kasztan.

— Cóż, powiedzmy sobie prawdę, już w zielonym lesie nie bardzo się nam z nią układało. W końcu chciałyśmy ją tam zastrzelić.

— Ty chciałaś. Za to podczas spotkania przy helikopterze byłaś dla niej całkiem miła.

— Kto by nie był? Zauważyłaś może, na co ona przerobiła roboty bojowe? Po jej ataku wyglądały jak otwarte puszki. No wiesz, te Mahoniów, którymi karmili swego jamnika. Ale teraz to wszystko jest już nieważne. Grunt, że demonica posłużyła za czarny klucz do schłodzenia reaktora. Bo wybacz, sama jakoś nie bardzo się widziałam na jej miejscu. Mam wrażliwą cerę i w ogóle nie jestem wybuchowa, jestem opanowaną osobą. No i gdyby nie samobójczy wypad Czarnej, to nie bawiłabyś się teraz w te swoje portale.

— To nie zabawa. A klucza można używać wielokrotnie.

— Widocznie demonica była kluczem jednorazowego użytku — skwitowała obojętnie Ruda i w podobnej tonacji dodała: — Choć z drugiej strony Czarna była przecież jedną z nas, sióstr krwi, więc jej duch jest nieśmiertelny i znowu się odrodzi. Chyba że… — zamyśliła się.

— Chyba że co?

— No… wybuch w elektrowni był tak silny, że rozerwał duszę demonicy na czarne atomy, przez co jest już definitywnie po niej.

— To dusza ma atomy? — zapytała całkiem poważnie Kasztan.

— Pewnie tak, coś musi mieć.

— Ale… — tym razem zadumała się młodsza de Bruton — to byłoby straszne, gdyby Czarna bezpowrotnie odeszła.

— Wcale nie — ripostowała Ruda. — Zauważ, że wtedy na świecie odradzałoby się mniej legendarnych sióstr.

— I co z tego?

— Ano to, że te siostry, które by pozostały, byłyby niejako ważniejsze, bo byłoby ich mniej. Stałybyśmy się bardziej unikatowe. Zatem zyskałybyśmy na wartości, jak mięsne akcje Tabaka podczas zarazy zbożowej. W każdym razie ja na pewno bym zyskała. — Ruda poprawiła włosy po lewej stronie kasztanowej głowy i pogładziła się po policzku. Zaś posmutniała Kasztan uderzyła w żałobną nutę:

— Abstrahując od czarnej duszy, czarne ciało demonicy rzeczywiście zostało rozerwane na atomy.

— I wymieszane z tymi radioaktywnymi — wtrąciła Ruda. — To istotne.

— Istotne jest to, że niestety nie mamy truchła Czarnej, aby zrosić je wodą życia. Może wtedy by ożyła?

— Daj spokój, ta cała woda życia oraz śmierci to kasztanowy pic na wodę i brązowy fotomontaż.

— Skąd wiesz?

— Bo jak nie patrzyłaś, to pomoczyłam wodą życia jednego z poległych żołnierzy, kasztanowego muszkietera.

— I co?

— I nic. Nie otworzył brązowych ślepi, krew w jego żyłach nie zaczęła krążyć. Serce jak przestało bić, tak pozostało bezczynne, sflaczałe jak pusty worek. Słowem, trup to trup i woda życia nic tu nie pomoże. Jej nazwa pewnie oznacza tyle, że przeznaczona jest dla żywych osób, czyli dla mnie. Więc chyba ją wypiję.

— W takim razie dla kogo jest woda śmierci? Kto jej skosztuje? — Kasztan spróbowała spojrzeć na siostrę, w wyniku czego zrobiła paskudnego zeza. Po dłuższej chwili zadumy Ruda wzruszyła lewym ramieniem i swobodnie oświadczyła:

— Wodę śmierci komuś sprezentujemy. No wiesz, jako wyjątkowy upominek z egzotycznych wysp. Może… Rybiej Twarzy? Ona lubi wodę.

— Srebrna dostała już od nas czerwony klejnot z wyspy na południu — zauważyła Kasztan.

— Nie, nie. — Ruda się naburmuszyła. — To ty w swej naiwnej dobroduszności podarowałaś Rybiej Twarzy zdobytą przeze mnie błyskotkę. Wystarczyło, że zasrebrzyły się jej oczy, a ty już wymiękłaś, zupełnie jak mokry piasek. Powinnaś być bardziej jak ja, jak głaz, twarda i zwarta.

— Wcale nie żałuję. Ofiarowanie czegoś szarej siostrze sprawiło mi przyjemność. Zresztą sama zauważyłaś, jak się ucieszyła. Tak samo jak wtedy, gdy dostała taki sam rubin od Szaarszy..

— Widziałam, widziałam. Ale wiesz, jak teraz to widzę?

— No?

— Po prostu pokaż Rybiej Twarzy jakieś świecidełko, to zaraz się na nie rzuci jak ryba na błystkę. Pewnie kolekcjonuje wszystko, co się świeci, albo nawet pożera. Pamiętasz jak w Hebanowym Dzienniku pokazali zdjęcie rozprutego wieloryba? W bebechach miał lustro i kawałki blachy ze stoczni. To przynajmniej już wiesz, gdzie zapewne zawędrował mój rubin. — Na tę uwagę Kasztan nic już nie odpowiedziała tylko z dezaprobatą pokręciła prawą stroną głowy, co dla postronnego obserwatora wyglądało, jakby kasztanowa siostra dostała kręczu szyi. — Czekaj — ucięła dotychczasowe wątki Ruda. — Coś mi tu brzęczy przy pasie. To chyba ta mikrofalówka.

— Krótkofalówka — poprawiła Kasztan.

— Może to Brunatna? — zaciekawiła się starsza de Bruton.

— Zdecydowanie nie. Drugą sztukę komunikatora ma minister Palisander. My mamy egzemplarz Brunatnej.

— Aha… więc pogłoski o samobójstwie młodej Ochry stają się coraz bardziej zasadne, skoro nie troszczy się nawet o swój sprzęt — westchnęła Ruda i przykładając ucho do krótkofalówki, leniwie mruknęła: — No to posłuchajmy co tam nam ma do zakomunikowania nasz ministerek. Osobiście na wspomnienie o nim mam ochotę tylko na jedno.

— Na co?

— Na wniesienie wobec niego wotum nieufności! — krzyknęła władczo zadziorniejsza z kasztanowych sióstr. Następnie nacisnęła na urządzeniu brązowy przycisk. Najpierw usłyszała trzaski, potem piski, później fragment jakiejś melodii, aż dotarły do niej pełne pretensji słowa samozwańczego dyktatora:

— Zgłaszam kłopoty w obozie jenieckim. Poważne kłopoty! Ta… Szaarsza ponownie wykazuje się niesubordynacją. Rażącą niesubordynacją! Zróbcie porządek z tą szarą dzikuską albo czekać ją będzie karcer. Pluton egzekucyjny! Ponieważ…!

Ruda wyłączyła urządzenie komunikacyjne. Spojrzała zmęczonym wzrokiem na zachód, gdzie w dalszej odległości mieścił się obóz z czerwonymi jeńcami. Przeniosła wzrok na zaparkowany w pobliżu samochód, po czym rezolutnie rzuciła do Kasztan:

— Szaarsza znowu szaleje. Wypadałoby jej chyba przypomnieć, kto tutaj tak naprawdę rządzi.

— Czyli kto? — zaciekawiła się Kasztan.

— Ja — padła miażdżąca pewnością siebie odpowiedź.

— Chodźmy już do samochodu — powiedziała młodsza de Bruton, a podczas drogi do kołowego środka transportu stwierdziła: — To mimo wszystko miło ze strony Szaarszy i jej kompanów, że się zgodzili zostać tu z nami, zamiast wracać na szarą północ.

— Nie zgodzili się — zaprzeczyła Ruda.

— Nie? Więc czemu…

— Zabroniłam im wracać, wydałam rozkaz. Bo jak już wygram wojnę z czerwonymi, to potrzebuję taniej siły roboczej, aby zbudowano mi pomnik. W samym centrum Brunatown i przynajmniej dwa razy większy od kurduplastego Umbara Brunatnego. Za piedestał może posłużyć jego kopiec. Wreszcie do czegoś się przyda.

— Ja nie potrzebuję posągu — oznajmiła Kasztan.

— To nie dostaniesz. W takim układzie mój będzie dwa razy wyższy, ponieważ zbudowana zostanie tylko moja, lewa strona.

— Zdajesz sobie sprawę… jak to będzie wyglądało?

— Tak, jak ja, czyli wspaniale. — Ruda nadęła się z dumy i niczym kasztanowa purchawka, choć tylko po lewej stronie, wgramoliła się do samochodu.


*


Szaarsza stanęła w ludzkim kręgu stworzonym przez pokrzykujących żywiołowo różowoskórych jeńców, kasztanowych muszkieterów oraz srebrzystą parę w postaci Sopla i Szarugi. Oczywiście przyjęła rzucone jej wyzwanie, już kolejne, ale z własnym zastrzeżeniem. Walka na gołe pięści miała się toczyć do śmierci, a nie tylko posłania na brązowy piach. Ponadto zażyczyła sobie, aby w sumie trzech pragnących się z nią zmierzyć mężczyzn poszło z nią w szranki jednocześnie. Nie zamierzała sobie zawracać głowy oddzielnymi starciami i chciała załatwić sprawę za jednym zamachem. Na początku walki pomyślała nawet, że dosłownie zakończy starcie pojedynczym ciosem. Ponieważ jej prawy sierpowy trafionego zawodnika obalił na dwóch kolejnych. W efekcie cała trójka znalazła się plackiem na beżowym piachu.

Czerwony mężczyzna, który zarobił szarą pięścią w twarz, już nie wstał. Pozostali podźwignęli się na nogi i już bez uprzedniej arogancji, popatrzyli z respektem na wojowniczkę. Zapewne właśnie się zreflektowali, że powinni więcej potrenować, nim pokuszą się o starcie z berserką północy. Ale na litość było już za późno. Zresztą litość stanowiła w sercu Szaarszy ciało obce — karykaturalnie małe i stłamszone przez wściekłość. Dlatego jej przeciwnicy nie mogli liczyć na taryfę ulgową. Chociaż wojowniczka w nadzmysł nie wchodziła. W bieżącej walce było to według niej zbędne. W końcu podobnie nie używała mocy jedności, by poprawić sobie włosy na głowie. Mniej więcej tyle wysiłku kosztowała ją ta walka.

Przy wtórze kasztanowych wiwatów i czerwonych wyzwisk najbliższego śmiałka poczęstowała pięścią w splot słoneczny. Biedak stracił oddech i zesztywniał jak martwy. Zaś berserka sprawiła, iż rzeczywiście takowym się stał, gruchocząc mu czaszkę własnym czołem. Widok był odrażający, gdy sprasowany nos zapadł się do wnętrza wklęsłego lica, a spomiędzy oczu wypłynął różowy mózg.

Kolejnego przeciwnika, który próbował rozpaczliwie uciekać, Szaarsza złapała za ramię. Przyciągnęła go do siebie i błyskawicznie okręciła w swoją stronę, skręcając mu kark. Kości chrupnęły, a kręgi szyjne się rozwarstwiły. Dodatkowo w szyję nieszczęśnika zagłębił się kieł. Berserka szarpnęła szczęką i z różowego gardła trysnęła fontanna czerwonej krwi.

Aż niespodziewanie z tłumu gapiów rozpoczął szarżę następny jeniec. Ku jego zgubie się nadział na wysunięte kolano Szaarszy, które zmiażdżyło mu żołądek. Zgięty wpół zwymiotował brązową papką. Zaś wojowniczka brutalnie ponowiła uderzenie kolanem w bebechy. Wówczas żołdak posłał do kompletu wymioty z krwi oraz żółci. Za moment leżał już konający w rzygowinach po druzgocącym ciosie łokciem w plecy, gdzie między łopatkami pękł mu kręgosłup. Tym samym nadszedł koniec nierównej walki w kręgu z ludzkich postaci, gdzie w środku znajdowała się obecnie Szaarsza pośród czterech martwych ciał.

W miejsce początkowych wiwatów ostatnie jęki i westchnięcia publiki umilkły. Zapanowała złowroga cisza. Nastał czas wyczekiwania nie wiadomo na co, gdzie w przestrzeni na dobre rozgościł się rdzawy pył nawiewany tu z pobliskich wzgórz.

— Ktoś jeszcze chętny, czy na dziś kończymy zabawę?! — wychrypiała Szaarsza.

Kiedy już się wydawało, że nikt nie podejmie wyzwania, w formie bezsłownej odpowiedzi wojowniczka powitała przed sobą jeszcze jednego rywala, który wszedł do kręgu. Nie zwracając uwagi na berserkę, najpierw zasłonił powiekami oczy zabitych, odcinając ich martwe spojrzenia od kasztanowego światła. Potem odciągnął truchła kompanów do żywych towarzyszy. Dopiero wtedy stanął frontem do Szaarszy. Zdjął bordową koszulę, ukazując nagi tors z metalowymi implantami i wyciągnął przed siebie pięści gotowe do walki.

Na ten widok Szaruga z kręgu parsknęła śmiechem. Zawtórował jej Sopel i poklepał ją po opatulonych futrem plecach. Za to Szaarsza skoncentrowała uwagę na nietypowych elementach w klatce piersiowej nowego przeciwnika. W pierwszym momencie wzięła je za ozdoby lub amulety. Ale zaraz wspomniała blaszane istoty, z którymi walczyła na kasztanowej ziemi. Przyjęła więc i taką możliwość, że miała przed sobą krzyżówkę człowieka i tak zwanej maszyny. Zaś metalowe elementy w jakiś sposób wzmacniały punkty witalne w ciele mężczyzny. W konsekwencji do tego przeciwnika podeszła ostrożniej.

Dostrzegła, że cały czas miał otwarte oczy, nie mrugał. Jego wzrok był jednostajny, chłodny i opanowany, a karmazynowe tęczówki zdawały się wirować. Rzeczywiście to robiły i czyniły wręcz coraz szybciej. Aż w głębi tego spojrzenia zamanifestowała się nieznana Szaarszy siła. Najpierw kazała jej się nie ruszać, potem wzięła ją niczym w kleszcze. Sączyła jej w uszy, że srebrzysta kobieta jest słaba, słaba, słaba! Powinna klęknąć, ukorzyć się przed czerwienią. Ku swemu niedowierzaniu niemal to uczyniła!

Ażeby przerwać te czary, niewątpliwie rzucany na siebie czerwony urok, potrząsnęła głową. Następnie przy wtórze iście zwierzęcego ryku natarła z agresją na hipnotyzującego ją przeciwnika:

— Wraaah! — Wymierzyła cios prawym sierpowym w zastygłą jak u umarlaka twarz. Jednak mężczyzna zawczasu wyciągnął rękę i sparował atak otwartą dłonią. Podobnie powstrzymał uderzenie z lewej strony, po czym natarł czołem na twarz Szaarszy. Wtedy dostrzegła, że na czole czerwona grzywka zasłaniała mu metalowe rogi. Wbiły się one w kobiece policzki, a ich właścicielka odtoczyła się oszołomiona. Z jej lica popłynęły dwie strugi szarej krwi, która ciemniała. Zlizała sobie językiem krew przy ustach, splunęła nią i demonicznie zarechotała: — Hre, hre, he… — Wreszcie bowiem ktoś jawił się przed nią, jako większe wyzwanie niż mucha do rozgniecenia. Skoro tak, to liczyła na przynajmniej jedną prawdziwą walkę. — Wraaah! — Przyjęła gardę i gestami pięścią zapraszała przeciwnika do siebie. On nie atakował fizycznie, a ponownie używał psychicznej mocy, wręcz miażdżąc umysł wojowniczki i jakby przeszywając go wzrokiem. Szaarsza znowu nie mogła tego czegoś, co wdzierało się do jej wnętrza, znieść. Tej przeklętej i czerwonej magii! Chwyciła się za zranione policzki. Ukucnęła i zamknęła oczy, z których wyciśnięte zostały łzy.

Niemal bezbronna otrzymała kopniak w skroń, kładący ją na ziemię. Kolejny cios nogą dosięgnął jej żeber. Mimo to ciągle nie odrywała dłoni od głowy. W jej wnętrzu czuła jeszcze groźniejszego przeciwnika. Takiego, który był niczym czerwony demon, penetrował srebrzystą duszę, szarpał ją, gryzł i prawie rozrywał na strzępy!

Nie widząc dla siebie innej szansy na przetrwanie, rzuciła się w otchłań nadzmysłu. Dzięki temu w pełni wyzwoliła swą mroczną naturę. Jak spuszczone ze smyczy czarne monstrum, jej mrok osaczył i stłamsił w niej czerwone zagrożenie. To coś w jej środku zostało zdeptane, skopane poczerniałym wyziewem, a na koniec ostatecznie unicestwione.

Wtedy berserka wstała, lecz jakby odmieniona. Nikt z postronnych obserwatorów nie zareagował na otaczającą ją ciemniejszą aurę. Nikt poza Soplem i Szarugą, którzy w trosce o własne życie uciekli byle dalej od miejsca pojedynku. Ono już zaraz miało się przekształcić w cmentarzysko. Ponieważ owładniętej mrokiem i do kompletu berserskim szałem Szaarszy nic nie mogło się oprzeć i nikt nie mógł się czuć teraz przy niej bezpieczny. W nadzmyśle postrzegała siebie, jako antracytową wilczycę, a istoty wokół niczym kasztanowe i czerwone owce. Toż samo, jako bezbronna wobec niej rogacizna, jawił się jej obecnie również czerwony jeniec, który nadal próbował ją hipnotyzować. Lecz jego wysiłki były daremne, bo został właśnie skazany na pożarcie.

Jak uprzednio berserka wykonała cios prawym sierpowym. Mężczyzna spróbował go sparować, ale nadsiła kobiety sprawiła, że od uderzenia pękły mu kości śródręcza. Zgruchotaną kończynę Szaarsza pochwyciła i szarpnięciem rozerwała staw łokciowy. Jednocześnie nogą podcięła przeciwnika. Padł na kolana, a wtedy karykaturalnie powykręcaną rękę wojowniczka owinęła mu wokół gardła i niczym różowym szalem zaczęła dusić. Zgon nastąpił z powodu zmiażdżonej grdyki, tchawicy i kręgosłupa szyjnego. To była szybka śmierć.

Tymczasem Szaarsza nie zdążyła ochłonąć, a tym samym wyjść z demonicznej manii, a do wnętrza kręgu przecisnął się Palisander. Popatrzył ze zgrozą na krwawe dzieło berserki, potem na nią samą i wstrząśnięty się cofnął. Mimo to twardo zawyrokował:

— To pogwałcenie wszelkich konwencji. Koniec z tym, definitywny. Koniec szarej samowoli i zbrodni wojennych dokonywanych na jeńcach. Żandarmeria, aresztować tę kobietę. Jej miejsce jest przed plutonem egzekucyjnym!

Nikt z kasztanowej ochrony nie zrobił nawet kroku w kierunku Szaarszy. Za to ona uczyniła ich wystarczająco, by dotrzeć przed oblicze samozwańczego dyktatora. Przyjrzała mu się pociemniałym wzrokiem, zupełnie jakby widziała go pierwszy raz. Paskudnie się wyszczerzyła i z czułością pogładziła po twarzy niczym kochanka.

— Pluton — powtórzył tylko Palisander, nie zdając sobie sprawy, że czynił to na swą zgubę i wypowiadał ostatnie słowa. Raptem Szaarsza zatkała mu usta dłonią, zdawało się, by nic nie mówił. Lecz zaraz wciskała dłoń do jego gardła. Mężczyzna rozpaczliwie charczał i wytrzeszczał oczy. Berserka zaś zmiażdżyła brązowy język, po czym skierowała dłoń do góry. Drapiąc paznokciami, za sprawą nadsiły rozerwała podniebienie i jej ręka chlupnęła w kasztanowy mózg, robiąc z niego brązową mamałygę.

Po zadaniu tak koszmarnej śmierci wojowniczka wyjęła dłoń ze zwiotczałego truchła. Wytarła o mundur Palisandra ubabraną w mózgowiu kończynę i odrzuciła trupa pod nogi żandarmów. Wojskowi nie dość, że się cofnęli, to położyli przed sobą broń, sami się rozbrajając. Wówczas berserka północy powróciła do swego naturalnego i srebrzystego stanu.


*


— Chyba się trochę… troszeczkę spóźniłyśmy — zauważyła przybyła akurat na miejsce Ruda. Odpowiedziały jej obfite wymioty Kasztan, które gwałtownie przeleciały przez kasztanowe i wspólne z siostrą gardło.


*


— Nagrałeś?

— Tak! Mamy to! Co za horror… Oby był tutaj zasięg. Poszło! — odparł z entuzjazmem czerwony jeniec do drugiego. Byli to aresztowani po bitwie korespondenci wojenni. Jeden z nich właśnie nagrał na wideo film z walkami Szaarszy i wysłał plik. W mgnieniu oka kilkuminutowe nagranie trafiło do czerwonej sieci na zachodniej wyspie i jeszcze tego dnia stało się hitem internetu.

IV. Bursztyn

Flażolet bardzo przyjemnie wyeksponowany w smyczkowej orkiestrze. Wlewał się on w uszy płynnie i z harmonią, czyli zupełnie jak chwalebny powrót Bursztyn na złocisty tron. Obecnie sala tronowa oraz siedlisko monarchini były już całkiem złote bez usuniętych stąd skrupulatnie elementów srebra. Tak miało pozostać, na zawsze. Tymczasem ze swego tronu bursztynowa władczyni z koroną na głowie z gracją zaklaskała w dłonie, wykonując jedną z nich szybkie i delikatne muśnięcia. Coś, jak trzepot skrzydeł kolibra. W odpowiedzi muzycy ukłonili się niemal ze złocistymi nosami przy bursztynowej posadzce i udali poza komnatę.

Na ich miejsce wkroczyła grupa mężczyzn w zdobnych kontuszach. Dominującym odcieniem ich żółtych ubiorów był bursztynowy. Uklękli oni w rzędzie przed tronem. Wtedy władczyni wstała, odebrała od szambelana Złocienia złocisty miecz i kolejno kładąc klingę na męskich ramionach, wygłaszała podniosłą formułkę na temat kodeksu światła. Tym samym nadawała szlacheckie tytuły i włości wybranym przez siebie osobom:

— Jasność i czystość, nieskalana świetlistość. Niech prawy wasz oręż strzeże złotej krainy i w bursztynie władczyni. Nie ulękniecie się czerni, dacie odpór czerwieni. Na rozkaz sprzymierzycie się ze srebrem i brązem, lub na wezwanie srebro oraz brąz krwawo nasycicie złotem.

Wśród pasowanych rycerzy większość pochodziła z kręgów światła, organizacji, które podczas wojny domowej nie wsparły żadnej ze zwaśnionych stron. Za to chroniły ludność cywilną przed mnożącymi się jak złociste promienie słońca na niebie szajkami bandytów. Tym sposobem Bursztyn tworzyła zręby nowej arystokracji w miejsce wielu możnych panów, którym odebrała tytuły i skonfiskowała majątki. Wśród nich byli głównie przedstawiciele złocistego i pomarańczowego rodu. Bowiem aż za dobrze poznała ich skłonność do wywyższania się względem korony, a nawet sięgania po nią. Zatem korzystała ze sposobności i przyćmiewała te rody. Wszystko to w duchu wymierzenia sprawiedliwej kary za kolejną rewoltę w królestwie tym razem przeciw byłej już srebrnej królowej.

Zapobiegawcza Bursztyn daleka była od powielania błędów swych koronowanych poprzedników. Dlatego postanowiła wzmocnić władzę w kierunku absolutyzmu i całkiem zmarginalizować złocistą radę. W tym celu z potencjalnych oponentów skutecznie oczyszczała sobie przedpole w drodze do reformy ustroju. Jednocześnie uzupełniała bursztynowe szeregi, włączając w ich poczet prawych ludzi oddanych koronie, zatem i jej samej. Dla pewności kupowała ich lojalność tytułami, ziemskimi nadaniami oraz dworskimi urzędami, na które powstało sporo wakatów.

Wszystko to miało zmierzać nie tylko do odbudowy utraconej siły i zszarganego autorytetu królestwa. Konsolidacja władzy pod berłem Bursztyn miała stanowić niezbędny krok, aby dać odpór czerwonemu zagrożeniu. Ponieważ czerwona armia na zachodzie, choć poniosła klęskę, to wróg nie został unicestwiony, a wojna nie dobiegła kresu. Sytuacja była ciągle poważna i Bursztyn nie zamierzała ograniczać swej polityki do spraw wewnętrznych. Starała się myśleć globalnie i wielowymiarowo, jak to mądrze wyraził jeden z pojmanych oficerów czerwonej armii. Lecz była zdeterminowana, aby najpierw uporządkować najbardziej palące sprawy, które miała tuż pod bursztynowym nosem. W tym celu po nadaniu szlacheckich tytułów kazała wezwać przed swój majestat lady Pomarańczę oraz markiza Limona.

Ta para osób na wieść o zwycięstwie wielobarwnego sojuszu w republice i powrocie do królestwa alabastrowego legionu oraz złotej konnicy pierzchła w popłochu na prowincję. Dzięki temu stolica, jak i cały kraj, zostały przez Bursztyn bez problemu opanowane. Bowiem mobilna i silna złota konnica, która nie odniosła dużego uszczerbku na kasztanowych polach bitew, nie miała w złocistej krainie godnych siebie przeciwników. Rodowe armie oranżystów i złocistego rodu były już wykrwawione, zmęczone, a morale ich żołnierzy sięgało żółtego gruntu. W efekcie w królestwie nie doszło nawet do żadnej bitwy. Zaś zniechęcona walkami ludność zwykle sama oddawała warownie i zamki we władanie bursztynowej władczyni. Jej autorytet, jako prawowitej królowej, ponadto takiej, która odzyskała tron, bardzo wzrósł. Także rozsławiła jej imię bohaterska szarża rogatym bydłem na Cmentarzysku Golemów. W porównaniu z nią lady Pomarańcza czy markiz Limon kojarzyli się przeciętnemu mieszkańcowi złotej krainy z warcholstwem i zamętem, któremu należało wreszcie położyć kres. Zaś najlepszym dla nich miejscem był zapewne południowy mur złocistego pałacu i usychanie tam na wiór.

Zresztą wspomniana para arystokratów zdawała sobie sprawę ze swej słabej pozycji, przez co uprzednio pochwycona, teraz karnie stanęła przed Bursztyn. Choć w przypadku lady Pomarańczy tylko do czasu. Ponieważ ta, swoim zwyczajem, zamiast pozostać z pomarańczowym wzrokiem wbitym pokornie w złotą posadzkę, z zaciekawieniem rozglądała się po bursztynowej komnacie. Zaczęła pogwizdywać, aż zanuciła wesołą, zupełnie nieprzystającą do sytuacji piosenkę.

— Wystarczy, moja lady — skarciła ją Bursztyn. W odpowiedzi pomarańczowa dama zamilkła i jakby wyrwana ze snu popatrzyła z respektem na władczynię. Ona dłuższą chwilę napawała się lękiem w oczach niedawnej konkurentki. Miała nawet pokusę, by lady płaszczyła się przed nią, skamląc o litość. Jednak odrzuciła ten pomysł, bo z republiki powróciła w swym przeświadczeniu odmieniona. W każdym razie z sercem ponownie nasyconym miłością za sprawą Kakaona Gniadosza, który też przybył do królestwa. Dlatego zgodnie z obecnym stanem ducha, czyli wzniosłym, do zebranych przemówiła w podniosły sposób:

— Witajcie w mych królewskich progach. Takich, które stały się na ten czas jednolicie bursztynowe i takowe już pozostaną. Wiedzcie, że nigdy nie będą one czysto złociste ani pomarańczowe. Wy, ani wasi krewni czy potomkowie, nie ozdobicie głów koroną. Natomiast za dotychczasową krnąbrność i wzniecane przewroty mogłabym was dziś skazać na śmierć i poza waszymi najbliższymi nikt w królestwie nie podniósłby lamentu. Wiecie o tym. Mogłabym się także wykazać świetlistą łaską i poza pozbawieniem was majątku oraz tytułów nakazać wam wziąć ślub. Zamieszkalibyście w pałacu, jako ma służba, usługiwali mi, a wasze dzieci służyłyby w przyszłości moim dzieciom. Za to wasze oczy wciąż miałyby okazję doświadczać promieni zachodzącego słońca. Jednakże wiedzcie, że w bieżącej chwili, nasycona dobrocią, daleka jestem od życzenia wam źle i szukania perfidnej pomsty za przewiny. Me współczucie sugeruje mi dać wam ostatnią szansę. Wybaczyć tak, jak i mi zostały wybaczone winy, abyście zyskali sposobność odkupienia błędów prawymi czynami. Co zatem zamierzam uczynić? Jak pokierować waszym losem, który znalazł się w mych rękach? Jak uważacie? — Bursztyn zawiesiła głos, spoglądając na Limona, to Pomarańczę. Ta ostatnia bezczelnie rzuciła:

— Winnaś, pani, abdykować na rzecz klaczy zwanej Kasztanką i z niejakim Kakaonem Gniadoszem zająć się w republice wypasem bydła. Cała stolica aż huczy, jak na złotym dworze się sprawy mają. — Naraz lady otrzymała przywołującego ją do porządku kuksańca w bok od Limona. — Ajć, no co! Mówię, jak jest! — obruszyła się Pomarańcza. — Skoro nasza Bursztyn królowa jest taka szczera i wylewna, to odwdzięczam się tym samym. Niech więc słyszy i wie, że ludzie na złotych ulicach się oburzają, że ich władczyni wyniszcza złote rody, by sprowadzić tu brązowych osadników ku zgubie złocistej ludności. A zamiast uprawy zbóż chce wypasać na żółtych łąkach kasztanowe bydło. Koniara! Tak ją w tawernach wyśmiewają!

— To akurat… po części prawda. I w sumie trafna diagnoza sytuacji w jej szczerym oraz… dosadnym ujęciu — wtrącił na usprawiedliwienie Pomarańczy Limon. — W ostatnich dniach na kanarkowe łąki pod stolicą zawitało brązowe bydło. Nie umknęło to uwadze ludu stolicy. Ten zaś jest wrażliwy na bratanie się z republikanami i szybko potrafi zmieniać front. Przez to jednego złocistego dnia faworyzowana przez nich bursztynowa królowa, kolejnego dnia może być oskarżona o szarganie złocistości za sprawą plamienia jej kasztanowym kolorem. To nie jest bezpieczna sytuacja dla żadnego władcy, nie ważne jak mocno osadzonego na królewskim tronie.

— Razem z tym… Kakaonem motłoch cię wkrótce wypatroszy na jakiejś złotej ulicy. Niech tylko zwietrzy sposobność, a skończycie jak żółty prezydent i brązowa królowa w dekadzie złocisto-kasztanowego szaleństwa. Żeby nie było, że nie ostrzegałam!

Po ostatnich słowach Pomarańczy oraz wcześniejszych Limona Bursztyn ściągnęła usta, co w jej mimice wyrażało zakłopotanie i przyjęcie defensywnej postawy. Nie zamierzała maskować sztucznym uśmiechem nagle zafrasowanego lica. Jednocześnie lady i markiz urośli w jej oczach, przedstawiając coś, co jej umykało. Coś, o czym szambelan Złocień i jej otoczenie zapewne wiedziało, a to ignorowali, bądź nie wspominano o tym z innych przyczyn. Dotarło do niej, że jeśli zamiast utrzymywać równowagę w społecznym układzie sił królestwa, postawi na bursztynową dyktaturę, rzeczywiście może zostać znienawidzona, a w konsekwencji nawet zgładzona. Przemyślała więc podsunięte jej spostrzeżenia, po czym wysnuła z nich nowe wnioski. Postanowiła, że zapobiegawczo odroczy ślub z Kakaonem, od którego tęsknie wyczekiwała oświadczyn. Podjęła również decyzję w odniesieniu do stojącej przed nią pary osób i odzyskawszy pewność siebie, władczo oświadczyła:

— Zaiste przemawia przez was roztropność i rada jestem, że to z waszych ust wysłuchuję słów jasnej mądrości. Okazujecie się bowiem wyjątkowymi doradcami. W związku z powyższym mam dla was propozycję służby dla dobra korony. Jeśli mnie nie zawiedziecie, wasze rody co prawda nie odzyskają dawnej pozycji, na to jest za późno, ale wy sami możecie uzyskać zaszczyty w państwie. Warunek jest taki, że staniecie u mego boku. Zatem ofiarowuję wam ucałowanie pierścienia koronnego na mym palcu na znak przysięgi wiernej służby mi samej albo… jeżeli wzgardzicie ofertą, dożywotnie wygnanie.

W komnacie nastała przygniatająca cisza, powaga i czas wzmożonego oczekiwania. Aż Pomarańcza dumnie zadarła podbródek i okręciła się na pięcie, by ruszyć do wyjścia. W tej samej chwili Limon pochwycił ją za ramię. Syknął jej coś do ucha, zbeształ, po czym odprowadził na bok pod złocistą ścianę. Tam między parą arystokratów zawiązała się kłótnia. W ruch poszła silna gestykulacja rękoma i gniewne wyrazy twarzy, choć dyskusja prowadzona była ściszonym głosem. Co chwila lady podnosiła pomarańczową suknię, ukazując równie pomarańczowe podwiązki i ze złością tupała nogą. Limon co raz chwytał ją za ramiona, jakby nadając stabilniejszą postawę i przywołując do porządku. Aż mężczyzna złożył na ustach kobiety namiętnego całusa. Wtedy oboje znieruchomieli i ostatecznie zamilkli. Można by sądzić, że nagły pocałunek ich pogodził i to do tego stopnia, iż podjęli wspólną decyzję. Chociaż nie sposób było odgadnąć nawet cienia zawartego przez nich konsensusu.

Wtem Pomarańcza cała w kanarkowych skowronkach z szerokim uśmiechem podbiegła do tronu. Uklękła z nienaganną gracją i soczyście ucałowała złocisty pierścień na wskazującym palcu królowej. Za moment do towarzyszki dołączył Limon i powielił jej gest, również składając przysięgę na wierność Bursztyn oraz koronie.

— Zatem postanowione — oznajmiła władczyni z należnym sobie majestatem, po czym dodała do Pomarańczy: — Powstań, czyniąc to, jako Pierwsza Dama Korony, druga kobieta w państwie po samej królowej. — Rozpromieniona lady skoczyła na równe nogi. Rozdziawiła buzię i uradowana pokazała na siebie palcami. Natomiast Bursztyn w dalszej kolejności zwróciła się do Limona: — Powstań Pierwszy Mężu Korony, drugi mężczyzno zaraz po moim… przyszłym mężu.

Markiz także przyjął pionową postawę. Ukłonił się królowej z wyjątkowym szacunkiem i w opanowany sposób zapytał:

— Czy mogę wiedzieć, jaki los spotka mojego ojca, Ozłona, pani?

— Co radzisz, markizie, jako mój zaufany doradca? — Bursztyn wspomniała, że złoty baron nie tak dawno został uprowadzony z pałacowego lochu przez lady Pomarańczę i trafił do pomarańczowego więzienia. Jednak teraz znów znalazł się w królewskich kajdanach.

— Jestem świadom tego, że mój ojciec winien jest próby zamachu na księcia Złotego — powiedział z powagą Limon. Zaś Bursztyn podchwyciła:

— Więc potwierdzasz zarzuty względem twego rodziciela?

— Tak, ponieważ sam mu ten zamysł podsunąłem.

Na te słowa Bursztyn ciężko westchnęła. Popatrzyła po komnacie i rzuciła do strażników:

— Zostawcie nas samych. — W odpowiedzi zbrojni nerwowo spojrzeli na, wydawało się, momentami niepoczytalną, a w każdym razie nieobliczalną, Pomarańczę, która akurat robiła gwiazdy, brykając po komnacie. — Wyjdźcie — utwierdziła strażników w swym postanowieniu władczyni. Kiedy została w sali tronowej jedynie z nowymi doradcami, surowo przemówiła do Limona: — Uprzednich słów nigdy nie wypowiedziałeś w tej sali, rozumiesz? — Mężczyzna skinął głową. — Sami wiecie, że tak naprawdę to książę Złoty jest prawowitym następcą tronu i ma do niego większe prawo niż ja. Jeżeli zaś osobę zamieszaną w zamach na niego mianuję najbliższym doradcą i o tym dowie się prosty lud, wzburzy to ludność królestwa. Albowiem za sprawą srebrnej królowej wieści się już rozeszły, że to Ozłon nastawał na książęce życie. Z tego też powodu, abym oceniona została pozytywnie, baron powinien zostać niezwłocznie…

— Stracony! — dokończyła krzykliwie Pomarańcza. Uczyniła to w momencie, gdy skończyła wygibasy i niczym błazen, w roli którego chyba dobrze się odnajdywała, zawisła na ramieniu Bursztyn. Przy okazji spojrzała zaczepnie na zastygłego w napięciu Limona. Zaraz puściła do niego pomarańczowe oko, uśmiechnęła się przewrotnie i rezolutnie stwierdziła: — Albo lepiej wygnajmy barona!

— Wygnanie… To jest myśl — podchwyciła Bursztyn i popatrzyła na Markiza. On zadumał się chwilę i rzekł:

— W obecnych okolicznościach to najrozsądniejsze, co można uczynić. To bowiem okazanie świetlistej łaski, darowanie życia, ale i wymierzenie stosownej kary. Zatem dla dobra mego rodu, jak i królestwa, także ja optuję za tym rozwiązaniem.

— No to wypijmy za to! — wrzasnęła Pomarańcza. — Albo też… — dodała tajemniczo, robiąc wielkie oczy, po czym z kieszeni sukni wyciągnęła pomarańczowe puzderko. Otworzyła je z namaszczeniem, jak świętą relikwię i ukazała zawartość, jaką był kasztanowo-niebieski proszek. — To co… wciągamy noskami? Bo mój, pomarańczowy, już się nie może doczekać! — oznajmiła z głodem w głosie i nie czekając na reakcję pozostałych osób, zaciągnęła się proszkiem. — A psik! Ooo… Uuu…

— Lady…

— Widzę bursztynowego motyla na tronie!

— Lady Pomarańczo…

— Taaak, motylu mój jasny, motylu mój drogi?!

— Czas skończyć z tym paskudnym nałogiem.


*


Złociste słońce rozlewało się połyskującą poświatą między kanarkowymi konarami drzew z szafranowym listowiem. Dzień był ciepły, ale nie gorący z orzeźwiającą bryzą wiejącą od wybrzeża. W takiej scenerii królowa Bursztyn z parasolką w ręku się przechadzała malowniczymi alejkami. Czyniła to pod rękę z Kakaonem w tym samym miejscu, gdzie nie tak dawno dokonano nieudanego zamachu na Srebrną. Mając w pamięci tamto wydarzenie, a także tragiczny finał historii z dekady złocisto-kasztanowego szaleństwa, kiedy zamordowano Złotego Prezydenta i Kasztanową Królową, Bursztyn dbała o własną ochronę. Wszak nie otaczał jej ciasny kordon złotych gwardzistów, to byłoby zbyt transparentne i świadczyło wręcz o desperacji. Zamiast tego wśród okolicznych przechodniów wmieszało się wielu ubranych po cywilnemu królewskich ochroniarzy. Zresztą sam tłum został zawczasu przerzedzony i przegoniono stąd podejrzane osoby. W rezultacie sielankowej atmosfery w parku nic nie zakłócało i w błogim nastroju, kręcąc zalotnie parasolką, Bursztyn przemówiła słodko do ukochanego:

— Jak oceniasz swój pobyt w mym złocistym kraju, najdroższy? Przypadła ci do gustu stolica? A jak kanarkowe łąki i sprowadzone tam bydło? Spełniają twe oczekiwania?

— Miasto jest… duże, nawet chyba za duże. Tyle tu wysokich budynków. — Gniadosz popatrzył po obrzeżach skweru, gdzie wznosiły się kilkukondygnacyjne pałacyki zamożniejszych mieszkańców miasta. Aż zatrzymał spojrzenie na północy, czyli stronie, gdzie za miastem ciągnęły się pastwiska i w pewnej zadumie rzekł: — Złociste bydło jest w dobrym stanie. Miłe jest też to, że sprowadziłaś tu dla mnie trochę kasztanowej rogacizny. Ale tak na dobrą sprawę, nie wiem, co mam z tym dobrodziejstwem inwentarza począć? Znam się na przeganianiu bydła, nie na hodowli.

— Co zatem powiesz na doradców? Zaprezentuję ci kasztanowych, jak i złocistych, a ostatecznie sam ich sobie dobierzesz według uznania. Dostaniesz też złoto na pensje dla pracowników, na budowę zagród, stadnin. Czego tylko sobie zażyczysz, najdroższy. Bo twe szczęście i zadowolenie jest moim. — Bursztyn wychyliła się ku mężczyźnie i pocałowała go w policzek. — A byłabym zapomniała. Oczywiście kanarkowe łąki na północ od stolicy aż do dawnych ziem Ozłona są już tylko twoje. Podpisałam stosowny dokument, w którym zawarłam klauzulę, że te tereny zostają wyłączone spod jurysdykcji korony i z tego tytułu nie będą opodatkowane. To drobny upominek od… ukochanej. — Ponowiła pocałunek i uśmiechnęła się uroczo.

— Dziękuję… To wielka szczodrość, zaiste. Dziękuje — wydusił z siebie wyraźnie przytłoczony Kakaon, który jednak wydawał się nie kipieć radością. Za to skrzywił się na twarzy, podrapał pod kowbojską czapką po głowie i z potęgującym się zakłopotaniem oświadczył: — Skoro tak łaskawie mnie obdarowujesz, dając wyrazy swej miłości, a… od pewnego czasu żyjemy jak mąż i żona, dzieląc łoże, to… czy. — Naraz kasztanowy mężczyzna wyskoczył przed Bursztyn. Uklęknął, chwycił ją za dłoń, a drugą ręką wyciągnął z kieszeni skromny i kasztanowy pierścionek, który w tych okolicznościach wyglądał na zaręczynowy. Następnie kowboj już otworzył usta, by przemówić, niewątpliwie prosząc ukochaną o rękę. Ale ona uprzedziła jego słowa, kładąc mu palec na ustach.

— Ciii… ciii. — Teraz to Bursztyn poczuła zakłopotanie i to wręcz przygniatające jej serce. Albowiem po ostatnich ostrzeżeniach Pomarańczy oraz Limona nabrała szczerych obaw, czy w najbliższej przyszłości ślub z Kakaonem był dobrym pomysłem i to ze względu na wiele spraw. Choć ze wszech miar pragnęła legalizacji ich związku w majestacie prawa, to z bólem westchnęła i uprzedzając oświadczyny, wyjawiła ukochanemu powody, dla których musiała odmówić: — Wiedz, że niczego tak nie pragnę, jak zostać twą wierną żoną. — Sama uklękła przed Gniadoszem i z rozdartą duszą kontynuowała: — Pożądam naszych zaślubin z całego mego bursztynowego serca. Jednakże dla dobra nas, naszych przyszłych dzieci i złocistej krainy musimy najpierw przezwyciężyć przeciwności. Musimy pierwej przyzwyczaić złocisty lud do świadomości, że na tronie obok bursztynowej królowej zasiądzie kasztanowy król.

— Nie muszę być królem, nawet tego nie chcę. Chcę być twoi mężem — odparł rezolutnie Kakaon.

— To urocze, ale… tak się nie godzi. Pragnę, abyśmy byli sobie w małżeństwie równi. Także tego, aby mój lud pokochał cię tak, jak ja cię kocham. Zasługujesz na to, oboje zasługujemy. Dlatego powinniśmy, najdroższy, uzbroić się w cierpliwość.

— Dobrze, skoro… tak uważasz, że tak będzie lepiej, to wstrzymajmy się ze ślubem, żono. To jest, przyszła żono. — Kakaon uśmiechnął się rozczulająco. W odpowiedzi Bursztyn mocno się przytuliła do ukochanego, który okazywał się tak wyrozumiały. Czy sama na to zasłużyła? Nie wiedziała tego, ale najcięższy kamień spadł jej z serca. Dalej przechadzała się alejkami z Kakaonem już na powrót w pogodnym nastroju. Aż żeby całkiem rozluźnić atmosferę, zaczepnie zagadnęła:

— Co tam słychać u naszej Kasztanki? Jak się odnajduje nasza ulubienica na kanarkowych łąkach?

— Cóż… — Kowboj raptem się zafrapował i to zdecydowanie bardziej niż na wieść, że z małżeństwa nici. Nie uszło to uwadze Bursztyn, ale sama tylko szczerze się uśmiechnęła. Osobiście miała bowiem słabość do poczciwej, mądrej i zarazem zadziornej klaczy, przez co z uwagą wyczekiwała wieści o niej: — Tak więc… — pomrukiwał Gniadosz, jakby miał do przekazania trudną prawdę. — Kasztance jak najbardziej smakuje żółta trawa, nawet ją sobie chwali, podobnie szafranowe chwasty. Lecz nie do końca jest jej w smak towarzystwo złocistych ogierów, nawet tych najdorodniejszych. I… jakby to rzec. Jednemu z naprzykrzających się jej wierzchowców, o imieniu Cytryn, Kasztanka odgryzła…

— Niech zgadnę, nos! — wyrwała się z entuzjazmem Bursztyn.

— No właśnie nie nos, a coś… innego. — Kowboj dość wymownie popatrzył poniżej linii swego pasa.

— Ojej… — Bursztynowa kobieta zasłoniła dłonią usta. Spojrzała z przejęciem na Kakaona i oboje wybuchli śmiechem. Kiedy frywolne chichoty z kasztanowych oraz bursztynowych ust ucichły, właścicielka tych ostatnich niby nieśmiało zagaiła:

— Kochasz mnie trochę? Chociaż troszeczkę? — Z figlarnym uśmieszkiem spojrzała z ukosa na mężczyznę. Ten, zamiast po prostu potwierdzić, przybrał zadumaną minę. Jakby coś dłużej miarkował w kasztanowym umyśle, spoglądając w złociste niebo, po czym przystąpił do ostrożnych rozważań:

— Zastanówmy się… Prać nie umiesz. Z szyciem też nie tęgo i ze sprzątaniem u ciebie nie za bardzo. Nie przypominam sobie, abyś coś smacznego dla mnie ugotowała. — Wobec tej wyliczanki Bursztyn śmiertelnie spoważniała. Kakaon jakby tylko na to czekał i zawadiacko rzekł: — Ale mimo tych wszystkich niedoskonałości i tak świecisz w mym sercu jak bursztynowe słońce na kasztanowym niebie, rozświetlając je czystą miłością.

— Kasztanowy drań. — Królowa dała mężczyźnie kuksańca w bok i z trudem tłumiła uśmiech na ustach, aby nie dać po sobie poznać, że komplement przypadł jej do gustu. Ale zaraz zapytała:

— Sam to wymyśliłeś? To słoneczne porównanie?

— Nie do końca… — Kakaon niefrasobliwie podrapał się po karku.

— Podsunął ci to złocisty poeta z pałacu? Może znam tego artystę?

— Prawdę powiedziawszy, o to, jak sprawić słowem przyjemność bursztynowej damie podpytałem… stajennego chłopca.

— Drań… Drań! Drań! — Śmiejąc się, królowa okładała ramię Kakaona piąstką. On porzucił rezolutny ton głosu i czule oznajmił:

— Z tych wszystkich słów, które nie wiadomo od kogo pierwotnie pochodzą, ważne jest tylko jedno.

— Tak?

— Ja naprawdę cię kocham, tak po prostu.

— Wiem i… jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa. — Bursztyn dała sobie skraść całusa przesłodkiego jak kremowe ciastko z miodną polewą. Poprawiła sobie na głowie kapelusz, który przekrzywił jej wiatr i wsparła się na męskim ramieniu. Gdy wtem powiał silniejszy wicher i kanarkowe nakrycie głowy poszybowało hen nad korony drzew. Kapelusz wzlatywał coraz wyżej i wyżej, aż został pochwycony w pętlę brązowego lassa. Dzięki temu niebawem znów uzupełnił ubiór uszczęśliwionej kobiety, która odzyskała zgubę, ale przede wszystkim utraconą niedawno miłość, tonąc teraz w ramionach ukochanej przez siebie osoby.


*


Złoty naszyjnik z bursztynami wielkości przepiórczych jaj spoczywał ciężko na odsłoniętym dekolcie królowej. Znajdował oparcie na biuście wspartym od dołu usztywnieniem złocistej sukni z gorsetem poniżej. Monarchini z wolna gładziła wyeksponowane bursztyny swej biżuterii, to obracała je między palcami. Jej ruchy były niespieszne, płynne i pełne gracji. Podkreślały majestat i dostojeństwo królowej oraz płynące z tego tytułu poczucie wyższości względem zwykłych śmiertelników. Zresztą królowa zasiadała akurat na tronie, co ostatnio czyniła nader często. Nie z kaprysu, czy próżnej dumy. Wciąż przyjmowała przed jaśniejącym obliczem kolejne postacie: petentów, szpiegów, posłów, czy wezwane na rozkaz osoby.

Obecnie stanął przed nią nie kto inny, jak Eozyna. Przybyła tu z własnej woli, choć Bursztyn od pewnego czasu na nią dosłownie polowała w nadziei, że wciąż przebywała na kontynencie. Kiedy już niemal straciła wiarę w pochwycenie różowoskórej kobiety, ta zaszczyciła ją wizytą. Tym samym królowa na wstępie wykazała się wobec niej łaską, mówiąc:

— Jako że dobrowolnie przekroczyłaś me złociste progi, wiedz, że pozwolę ci je tym razem opuścić całej i zdrowej. I to bez względu na rezultat naszej rozmowy.

Eozyna nie zareagowała na te słowa w żaden sposób. Za to od razu przeszła do rzeczy:

— Nie doceniłam cię, przyznaję. Dałaś dowód tego, że należy ci dać kolejną szansę. Niniejszym w imieniu czerwonej rasy składam ci ofertę oddania się pod naszą opiekę i zachowania władzy w królestwie pod czerwonym protektoratem.

— Nie zapomniałaś o czymś… przypadkiem? — Bursztyn, nie zdejmując dłoni z naszyjnika, wychyliła się ku kobiecie. Ona nie raczyła nic odpowiedzieć, więc władczyni ciągnęła dalej: — To ja zadałam wam ból, przyczyniłam się do zniszczenia waszej armii. Jam to uczyniła, przechylając szalę zwycięstwa na stronę wielobarwnego sojuszu. Teraz to sojusz jest w ofensywie. Wy straciliście inicjatywę. Na kontynencie już was nie ma. Zatem dyktat z czerwonej strony uznaje za nietakt, afront i dyplomatyczną zniewagę, co nie przystoi nawet przegranej stronie.

— Znasz zapewne powiedzenie, że wygrana bitwa nie oznacza wygranej wojny. Czerwona siła jest potężna, nie wyobrażasz sobie, jak bardzo. Szybko powrócimy na kontynent i to jeszcze mocniejsi — ripostowała Eozyna.

— Będziesz mnie… straszyć? A ja… mam się może ulęknąć? Po to tu przybyłaś? Czyżbym cię przeceniła? — Królowa z powrotem usiadła prosto na tronie i popatrzyła na rozmówczynię z politowaniem. Ona oschle rzuciła:

— Mam przyjąć, że odrzucasz ofertę współpracy?

— Ależ skąd, nic bardziej mylnego, Eozyno. Twój umysł błądzi i wyciągasz pochopne wnioski. — Bursztyn uśmiechnęła się przebiegle. — Współpraca jest mile widziana. Co więcej, pragnę ją z czerwoną rasą nie tylko zawiązać, ale i zacieśnić oraz rozwijać. Jednakże, jednakże… — Władczyni zrobiła pauzę, wytknęła Eozynę trzymanym berłem i syknęła: — Teraz zawrzemy porozumienie na moich warunkach. — Uśmiech zniknął z lica królowej i zastąpiła go dumna poza.

— Jakie to warunki?

— Przede wszystkim takie, na których każdy z nas skorzysta — oznajmiła dyplomatycznie Bursztyn. — Na początek życzę sobie, aby wasz zachodni przywódca, który rozpętał na kontynencie wojnę, udzielił mi audiencji na latającej wyspie, o której słyszałam.

— To… wchodzi w grę — stwierdziła po chwili namysłu Eozyna.

— To nie wszystko — zaznaczyła królowa, znów dźgając w kierunku rozmówczyni berłem. — Wizyta ma być państwowa, oficjalna i ze wszystkimi honorami oraz pełną pompą. Czyli dokładnie tak, jak zasługują na to koronowane głowy.

— Igrasz z nami.

— Nie igram! Jeno żądam dla swego królewskiego majestatu należnego mi posłuchu i uwagi! Będę rozmawiać z waszym przywódcą jak równa jemu w świetle tych waszych… czerwonych reflektorów. Albo wcale nie porozmawiamy! — zagrzmiała gniewnie Bursztyn, a już w stonowany sposób dodała: — Wcześniej życzę sobie wysłać do czerwonego miasta własną delegację, która przygotuje uroczystość powitalną. — Wskazała na stojących z boku pod ścianą jakby znudzonego Limona i figlarną Pomarańczę. Ta ostatnia, gdy Eozyna na nią spojrzała, niczym zwykła dziwka otworzyła usta z szybko drgającym językiem i podwinęła sobie pomarańczową suknię, ukazując podwiązki w tym samym kolorze. W odpowiedzi różowoskóra kobieta bez słowa ruszyła do wyjścia. Na odchodne królowa rzuciła do niej: — Stój, jeszcze z tobą nie skończyłam, wysłuchasz mnie do końca. — Eozyna zastygła plecami do władczyni i wysłuchała następującej treści: — Wiem, że się zgodzisz na mą propozycję. Osłabiliśmy czerwony zachód i potrzebuje on ze mną sojuszu. Albo królestwo na powrót skieruje wszystkie siły dla wsparcia republiki i kontynuowania konfliktu. Wybór jest zatem oczywisty, tym bardziej, że czerwona i żółta rasa nie są oficjalnie w stanie wojny. Oto więc jeszcze nie ma między nami nienawiści i zamiast walczyć na dwa fronty lepiej postawić jest na miłość. Tak dyktuje nawet nie serce, a zwykły rozsądek i to niezależnie od swego koloru. Dlatego oczekuję cię rychło z powrotem. Zaś co do ciebie samej, to wiedz, że za zamordowanie mej rodziny czeka cię śmierć. Lecz, jak na wstępie zapowiedziałam, jeszcze nie teraz. Osobiście wybiorę stosowną porę. Pierwej bowiem zamierzam cię, jak rzecz, zabawkę w mych rękach, wykorzystać. Wszak zanim dzisiaj stąd odejdziesz, uczynisz to z pamiątką ode mnie. Strażnicy! — Bursztyn wykonała gest dłonią, aby zbrojni pochwycili Eozynę i postawili przed królową. Uczynili to, a ona z zaciętym wyrazem twarzy raz i drugi zamaszyście spoliczkowała różowoskórą kobietę. — To za mego ojca i moją matkę. Teraz ze świetlistym błogosławieństwem bursztynowej królowej możesz łaskawie odejść. Żegnam, a niebawem witam ponownie.

V. Ekru Soplica i Grad

Alabastrowa kobieta się przeciągnęła błogo w białej pościeli. Ocieranie się aksamitnego materiału o nagie ciało sprawiło jej zmysłową przyjemność. Nie mniejszej zaznała za sprawą osoby, z którą dzieliła łoże w pokoju pod dwoma smokami. Wspominając te upojne chwile, zawstydzona Ekru spojrzała na leżącą koło niej Soplicę. Także już nie spała. Odprężona się wpatrywała właśnie w nią, zawijając sobie na palcu kosmyk jej alabastrowych włosów.

— Na blask słońca i księżyca, co żeśmy… uczyniły, znowu — jęknęła z niedowierzaniem Ekru.

— Na lód i mróz… się kochałyśmy — odparła leniwie Soplica.

— Tak, wiem, ale… czemu? — Alabastrowa kobieta popatrzyła na kochankę. Ona gdybająco rzekła:

— Chyba ciągle odreagowujemy napięcia z bitwy o Ekros. Choć sama przyznam, że zatęskniłam za bliskością drugiego ciała. A twoje mi odpowiada, nabierasz krągłości i kształtów, ciąża ci służy. — Pogładziła Ekru po ciążowym brzuchu. — Za to na dotychczasowe mi bliskie i męskie cielsko zupełnie straciłam ochotę. — Wspomniała z niesmakiem Białograda czy raczej Czarnograda.

— No tak — ucięła Ekru, wpadając w lekką zadumę. Zaraz ponownie pokręciła z niedowierzaniem głową i z poczuciem zażenowania burknęła: — Mimo wszystko to nie przystoi, bardzo nie przystoi, co robimy razem. Toż gzimy się jak… jakieś syreny — podsumowała z wyrzutem.

— Aniołkami to my raczej nie jesteśmy… — Soplica zjechała dłonią z kobiecego policzka na alabastrową szyję i dalej do krągłych piersi.

— Przestań, nie wolno nam — skarciła ją, ale bez przekonania, Ekru. Na co srebrzysta kobieta z udawaną wyższością w głosie stwierdziła:

— Mi wolno teraz wiele. Wszak jestem wielką panią, Soplicą z Ekros. Chyba nie zaprzeczysz, że nią jestem i zarazem twoją siostrą?

— Nie, oczywiście, że nie, skoro potwierdzasz, że zabiłaś mordercę Ekronicy.

— Zaszlachtowałam bydlaka na śmierć — oświadczyła z siłą srebrzysta kobieta. Bezczelnie skłamała, wspominając, jak po walce odstąpili od siebie, ona i jej były kochanek, po czym każde poszło w swoją stronę. — Tak, zabiłam tego czarnego gada — powtórzyła Soplica, jakby sama siebie przekonywała do ziszczenia czegoś, czego dokonała przynajmniej we własnym sercu. Bowiem ich biało-szarej miłości zdawał się nadejść nieuchronny kres. A zerkając na niespodziewaną kochankę, zauważyła: — Okazałam się równie bezwzględna, jak ty, choć nie aż tak okrutna.

— Co masz na myśli? — Ekru zmarszczyła brwi.

— Alabaster, ta była księżna — wymieniła podziwianą do niedawna władczynię Soplica. — Twierdzisz, że zamknęłaś ją w ciemnym lochu z odciętymi skrzydłami i co dzień będziesz odwiedzać, by torturować. To ja w zasadzie się wykazałam miłosierdziem wobec wspomnianej gadziny.

— Cóż… — Ekru uciekła wzrokiem za okno, gdzie padał delikatny śnieg. Aby być postrzeganą, jako silna, wprowadziła Soplicę w błąd, co do losu Alabaster. Tak naprawdę po jej rewelacjach odnośnie demonicznego Perlisa i stanu błogosławionego, ponadto mając wyrzuty sumienia z powodu wspierania olbrzymki, wypuściła byłą już władczynię. Ona udała się ponoć do Alabastrowego Portu, ale obiecała Ekru, że nie będzie się wychylać. Taki zawarły układ.

— Ciężko odetchnęłaś i to kilka razy. Coś cię trapi, siostro? — zapytała swobodnie Soplica.

— Zawsze znajdę sobie jakiś powód do zmartwień — odparła z krzywym uśmiechem Ekru i nawet się nie zorientowała, a z czułością pogładziła kochankę po włosach. Zdawszy sobie z tego sprawę, zabrała rękę. Ale Soplica ją pochwyciła i położyła na swej piersi, mówiąc:

— To przyjemne, twój dotyk.

— Twój również i… muszę przyznać…

— Tak?

— Przyznaję, iż zaznałam z tobą takiej rozkoszy, jakiej nie zapewnił mi nigdy mój… mąż.

— Ty też spisałaś się całkiem przyzwoicie. W każdym razie o jasne niebo lepiej niż ten Czarno, to jest… — Soplica ugryzła się w szary język — Biało… grad. Mój niedoszły mąż, a ojciec mego dziecka.

— Dziękuję. — Ekru ozdobiła twarz wstydliwym uśmiechem i z rosnącym zakłopotaniem oznajmiła:

— Zważ jednak, że tyś srebrzysta. Więc po części, wybacz to określenie, dzika. Dlatego takie… niestosowne zachowanie ci bardziej przystoi niż mi.

— Fakt, matkę nie raz nakryłam w chałupie z kochanką. Szczególnie jak ojca nie było miesiącami księżycowymi w domu. W sumie można powiedzieć, że takie zachowanie wyssałam z mlekiem matki. — Nachyliła się, aby ucałować pierś Ekru. Ona delikatnie, ale zdecydowanie ją odepchnęła.

— Sama widzisz. — Popatrzyła na rozmówczynię zadowolona, że poniekąd przyznano jej rację i stawiała na swoim. Czując się już pewniej, z przekonaniem dodała: — Wiele nas dzieli, lecz pod wpływem niezwykłych chwil, wręcz przełomowych odnośnie dziejów, dałyśmy się ponieść emocjom. Uległyśmy zapomnieniu i ległyśmy w łożu. Ale więcej tego nie powtórzymy.

— Oczywiście, że nie, siostro — potwierdziła z przekonaniem Soplica i spróbowała kobiecych ust. — Nie wolno nam, co by sobie ludzie pomyśleli, szczególnie biali — warknęła zadziornie, gdy przerwała pocałunek. Zaraz zaniemówiła, gdy Ekru naparła na jej usta własnymi, inicjując namiętne pieszczoty. Wznowione amory stawały się coraz intensywniejsze, a kobiece ciała połączyły we wzajemnym splocie. Aż rozbrzmiało pukanie do drzwi.

— Proszę… ę!… — Ekru z wrażenia załamał się głos i nie zdążyła dokończyć zdania, które w całości miało brzmieć: „proszę nie wchodzić”! Ale było już za późno. Do pokoju wkroczył usłużny Porcelanos. Na jego widok pani domu naciągnęła kołdrę ponad linię swych piersi, zakrywając nagość. Roznegliżowaną Soplicę również nakryła wspólną kołdrą. Z powodu roztrzęsienia dopiero po chwili dostrzegła, że sługa trzymał dwie koperty, białą oraz srebrzystą. — Biały gołąb… przyniósł list? — zapytała z krzywym uśmiechem na ustach.

— Biały i srebrzysty. — Usłużny Porcelanos zastygł w progu. Ekru już chciała mu powiedzieć, że pocztą zajmie się później. Ale jej nieokrzesana kochanka frywolnie się wyśliznęła spod kołdry i naga, do tego uwodząco kręcąc biodrami, podeszła do sługi.

— Soplica z Ekros, czyli ja, członkini tegoż zacnego rodu — zaznaczyła — chętnie zapozna się z wieściami, dziękuję. — Odebrała listy. Sługa ukłonił się jej, potem Ekru i wyszedł z pokoju. — To było niemal tak samo przyjemne, jak miłość z tobą — westchnęła Soplica.

— Cóż takiego? — zapytała zmieszana Ekru.

— Nie widziałaś? — Sługa ukłonił mi się nie niżej, niż tobie, to cudowne.

— Cudownie oglądał cię nagą i chyba mu się… podobało — mruknęła starsza z kobiet.

— Jesteś może zazdrosna? — rzuciła zawadiacko Soplica, powracając na posłanie z listami, po czym z fantazją rzekła: — Może następnym razem weźmiemy do amorów też Porcelanosa, co myślisz? To duże łoże, moglibyśmy w nim sypiać we troje.

Na te sugestie Ekru kolejny już raz ciężko westchnęła i do kompletu pokręciła głową. Jednocześnie odebrała z rąk kochanki koperty. Najpierw otworzyła alabastrową. Czytając, marszczyła twarz, jak miała w zwyczaju jej matka i dzieliła się treścią z Soplicą:

— To od Srebrnej Olbrzymiej. Pisze, że na najdalszej północy pojawiło się nowe zagrożenie i nakazuje mi wystawić siedem dziesiątek Ekrosów. Wyruszą do Orlego Gniazda i wezmą udział w kampanii wojennej.

— A srebrzysty list? — zainteresowała się Soplica.

— To od drugiej… Srebrnej. — Pani Ekros otworzyła drugą kopertę.

— Srebrnej? Tej siostry krwi i królowej?

— Już… byłej królowej. Za to obecnie osoby sprzymierzonej z… olbrzymką. — Czytając, Ekru z trudem ogarniała nagłe przetasowania sojuszy na kontynencie.

— A co pisze?

— To samo, co olbrzymka. Wzywa mnie, jako znamienitą panią miasta Ekros, do wsparcia jej wojska na szarej północy, gdzie będzie walczyć z… czerwoną plagą.

— Czerwona plaga? Ciekawe i… kogo wesprzemy?

Wobec tego pytania Ekru popatrzyła z powagą na Soplicę. Zastanowiła się dłużej. Aż wspomniała niegdysiejszą partię szachów z matką i jakby natchniona tamtą sytuacją, z pewnością w głosie przemówiła:

— Zagramy tak, aby prowadząc dwie partie jednocześnie, zaszachować obie srebrne przywódczynie.

— Ambitnie, nie powiem. A… damy radę?

— Tak — potwierdziła Ekru. Spojrzała kochance w oczy, pokazując palcem na sufit i zaznaczyła: — We dwie zdołamy uczynić z Ekros wiodącą siłę na całej północy. Teraz to zrozumiałam. Albowiem to nie kto inny, jak właśnie my jesteśmy smoczycami z tegoż domu, srebrzystą i alabastrową. Dlatego ochronimy nasz wspólny ród, po czym wyniesiemy go na szczyt szczytów. Nic nam w tym nie przeszkodzi. — Namiętnie pocałowała Soplicę w usta i siłą obaliła plecami na łoże.

— Skoro tak twierdzisz, siostro, alabastrowa smoczyco. — Srebrzysta kobieta wykonała skręt ciała i sama się znalazła w dominującej pozycji nad Ekru, całując ją. Bowiem obie to w sobie poczuły, smoczą siłę, której jak podczas bitwy o Ekros nikt i nic nie zdoła powstrzymać.


*


Cóż powiedzieć? Czasem może lepiej nie mówić nic? Nawet przestać myśleć i zastanawiać się nad przewrotnością losu? Oto z deszczu alabastrowych i srebrzystych błogosławieństw Czarnograd spadł pod biało-szarą rynnę, a ściślej do rynsztoka o takowym kolorze. Po przegranej bitwie z bycia kimś i to znaczącym stał się nawet nie tyle nikim, co osobą godną politowania oraz pogardy. Był i czuł się przegrany pod każdym względem. Stracił możliwość powrotu do służby, jako gwardzista, utracił zarobione srebro, a także kobietę swego życia i jej miłość. Zatem utracił też przyszłość, a beznadzieja teraźniejszości katowała go bez umiaru. Za to nie podpowiadała mu, co czynić dalej.

Naraz oparty o ścianę budynku w centrum Ekros mężczyzna otrząsnął się z letargu. W targowej okolicy poniósł się bowiem dodatkowy rozgardiasz. A to za sprawą pokaźnego oddziału wkraczających tu Ekrosów. W ciżbie ludzkiej zrobili przejście dla dwóch ciężarnych kobiet, które weszły na miejską mównicę.

Widząc je, a szczególnie jedną z nich, Soplicę, ubrany na biało mężczyzna spod ściany mocniej naciągnął na twarz alabastrową chustę. Uczynił to, aby jego wizerunek pozostał w ukryciu. Następnie z mieszanymi uczuciami obserwował parę postaci na drewnianym podeście. Również okoliczni mieszkańcy skupili na nich uwagę, oczekując wieści. Te były tu wielce pożądane ze względu na ciągle niepewną i zmieniającą się jak w kalejdoskopie sytuację w wielkim księstwie. Jako pierwsza głos zabrała nowa pani rodu Ekros, Ekru:

— Witajcie zacni mieszkańcy! — zaczęła gromko, rozpościerając ramiona, jakby chciała objąć kupiecką ludność i w pozytywnym tonie kontynuowała: — Wiedzcie, że Srebrna Olbrzymia dotrzyma słowa i szlaki handlowe na szarą północ i złocisty zachód zostaną otwarte! — Po tym oświadczeniu rozległy się głośne wiwaty. Kiedy aplauz ucichł, kobieta ciągnęła dalej: — Donoszę także, że zgodnie z poczynionymi przygotowaniami nowym władcą alabastrowej krainy został Perlis… Smoczy. — Nastała grobowa cisza, po czym kilka osób z tłumu parsknęło szyderczym śmiechem. Na ten rechot zareagowała Ekru: — Tak, wiem, co sobie myślicie i… w pełni podzielam wasze słuszne zdanie! — Uniosła ręce, ale ludność zrewanżowała się jej gniewnymi pomrukami, gdzie dało się słyszeć słowa, że to sama Ekru, wspierając olbrzymkę, utorowała Perlisowi drogę do władzy. Ona szybko zareagowała: — Wstrzymajcie się z radykalnym osądem. Zważcie, że me czyny miały na celu ochronę miasta i jego interesów, waszych interesów — podkreśliła. — Dlatego zostawmy na pewien czas politykę, cieszmy się kupiecką swobodą. Skorzystajmy z łaski Srebrnej Olbrzymiej, którą na was sprowadziłam i uczyńmy z Ekros wiodącą metropolię dla dobra każdego z nas! — Tym postulatom odpowiedziały już pomruki aprobaty, uciszając wzburzenie. O ile bowiem ludność miasta mogła zaakceptować detronizację wielkiej księżnej Alabaster, to na jej miejsce przedstawiciela męskiego stanu z wielkim trudem. Wiązało się to z legendą, że gdy na perłowym tronie zasiądzie mężczyzna, nad białą krainę przylecą czarne anioły i rzucą wielkie księstwo na kolana, kładąc kres jego świetności. Lecz z drugiej strony, obecnie, gdy Alabastrowy Port oraz Perła Północy popadły w niełaskę u nowych władców księstwa, przed Ekros autentycznie się otwierały wyjątkowe perspektywy, a to kusiło kupiecką brać. Tę właśnie kwestię pragnęła wykorzystać Ekru i ją umiejętnie podsycać. Dlatego po nawiązaniu do prosperity miasta stała dłuższy czas z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Nie zdejmując go ze swego lica, za to jeszcze poszerzając, objęła towarzyszącą jej kobietę. Zapomniawszy się nieco, przytuliła do siebie kochankę, co nie umknęło uwadze opartego o ścianę mężczyzny. Następnie doniośle przemówiła: — Tej osoby nie muszę wam przedstawiać. Znacie ją i po… kochacie — zająknęła się — jak ja! — dodała już zdecydowanie. — To słynna obrończyni północnej bramy, kapitan miejskiej straży, zwyciężczyni spod Ekros, a obecnie… także Soplica z Ekros, pani z tegoż domu i wolą mej zmarłej matki moja siostra! — Znowu zapadła cisza, jak po śnieżnej zamieci, gdzie wszyscy wyczekiwali lepszej pogody i przejaśnienia zachmurzonego nieba. Jednak zamiast tego, jak grad z pociemniałego nieboskłonu, spadły zajadłe słowa publiki:

— Ona jest szara!

— Szarzyca nie może władać Ekros!

— Wygnać ją na szarą północ, gdzie jej miejsce!

— Niech idzie precz do olbrzymki!

— To ladacznica z czynszówek!

— Szara dziwka!

W reakcji na te obelgi, których się spodziewała, Ekru się nie przestała uśmiechać. Za to wskazała strażnikom najgłośniej skandujące osoby z tłumu. Zostały one pochwycone i dla przykładu zakute w dyby, gdzie obnażono im plecy.

— Siedem siarczystych batów! Siarczystych jak mróz. Za ponowną zniewagę siedem dni w zakuciu na mrozie! To kara za lżenie Soplicy z Ekros! — zagrzmiała Ekru. W efekcie nikt więcej na placu nie śmiał nawet pisnąć. Zaś mężczyzna oparty o ścianę z uznaniem pokiwał głową. Z kolei pierwsza pani Ekros w bojowej tonacji przemawiała dalej: — Nie czas na biało-szare niesnaski! Nie pora na alabastrowo-srebrzystą zawiść! Słuchajcie mnie, waszej opiekunki i weźcie sobie do serc, że czas nam się, jak nigdy, bratać. Oto na dalekiej północy wyszło z mroźnej czeluści nowe zło, które zagraża nam wszystkim, całemu kontynentowi. To czerwona armia uwolniona z okowów lodu, by siać zniszczenie, pożogę i śmierć. Jeśli więc nie wesprzemy szarej północy, by powstrzymała czerwoną plagę, to ani się obejrzymy, a zło pod postacią czerwieni zaleje białą krainę. W obliczu takich faktów musimy wspomóc szarych braci. Wesprzeć srebrzyste siostry! Dlatego na północ pod wodzą Soplicy z Ekros wyruszy siedemdziesięciu mężnych Ekrosów, aby chronić interesy naszego miasta!

Po szumnej odezwie pani Ekros, okraszonej wybatożeniem osób ubliżających jej przybranej siostrze, mężczyzna będący pod ścianą — i to nie tylko dosłownie — znalazł nagle pomysł na siebie. Otóż skoro poniósł tyleż strat, to cóż mu pozostało, jak nie pokusić się o odzyskanie czegoś? Najlepiej tego, co w głębi serca było mu ciągle najdroższe. Uświadomił sobie, że tym czymś jawiła się miłość do Soplicy i pragnienie wspólnego wychowania ich potomka. Jakby nie patrzeć owocu tej miłości, która niewątpliwie ponownie mogła rozkwitnąć, choć teraz gniła.

Jak zapoczątkować odrodzenie miłosnego uczucia? Postanowił, że najmie się do Ekrosów, którzy wyruszą walczyć na północy z tajemniczą czerwienią. Tym sposobem, chociaż zakamuflowany, będzie cały czas blisko Soplicy i kiedy nadarzy się stosowna okazja, to ją odzyska!

Pokrzepiony tą myślą jeszcze tego dnia zawitał do biura rekrutacyjnego mieszczącego się w pobliżu czynszówek. W pomieszczeniu, które na co dzień stanowiło magazyn broni, pełen dobrych chęci stanął przed biurkiem, za którym siedział kapitan Wychodek.

Nietypowe imię strażnika przypięto mu po niefortunnych dla niego wydarzeniach przy północnej bramie, którą obroniła Soplica. Ponieważ, gdy ona i jego podkomendni dzielnie walczyli, jemu z nadania pani Ekros przypadła niewdzięczna rola. Mianowicie symulowania zatrucia rybami i ciężkiego ataku sraczki groźniejszego nawet niż atak szarych wojowników. Walczył więc mężnie, mimo że bronił nie bramy miasta, a drzwi wychodka, zapierając się i nie wpuszczając nikogo. Niestety obecnie nikt nie chciał tego docenić i służyć pod jego komendą. Przez to został oddelegowany do papierkowej roboty, czym nie był zachwycony, podobnie jak powodem zmiany miejsca pracy. Zresztą widać to było na jego strapionej, jakby boleściwej twarzy.

— Kiepski dzień? Może ból brzucha? — rzucił beztrosko przybysz, widząc wyraźnie przybitego, byłego już kapitana straży. Nie omieszkał też spojrzeć wymownie w stronę przeciwną do wejścia, gdzie stały drzwi do toalety. W reakcji na jego kiepski dowcip Wychodek popatrzył na niego wręcz z nienawiścią. Ale zaraz sflaczał na stołku. Można było odnieść wrażenie, że podobne drwiny znosił nieustannie i był tym już zwyczajnie zmęczony. Wszak odreagowując ostatnie klęski, przybysz sobie nie żałował: — Akurat miałem… wychodne. I pomyślałem, że wyjdę za… potrzebą. Wyszło, iż trafiłem tutaj do… wychodka, to jest, Wychodka. — Spoglądał na widoczny w tle przybytek do załatwiania potrzeb fizjologicznych, to byłego kapitana. Ten nie dał się sprowokować. Jedynie machnął niedbale ręką, jakby odganiając wychodkowy temat i przeszedł do konkretów, ociężale zapytując:

— Kolejny chętny do straży, co? Przyszły bohater? A znasz się coś na wojaczce? — W odpowiedzi przybysz wyciągnął zza pasa alabastrowy miecz zdobyty w Twierdzy Wichrów i wykonał nim zgrabną sekwencję ruchów, imitując walkę. — No tak… może być — stęknął Wychodek. Jego stęknięcie zabrzmiało, jakby właśnie mozolnie się wypróżniał. Dlatego już bardziej zdecydowanie się poprawił: — Chyba się nadasz do straży. Ale… — zawiesił głos. — Jakim zajęciem parałeś się wcześniej i kim właściwie jesteś? — Na to pytanie, w sumie zasadne, przybysz zbaraniał niczym biała owca na widok szarego wilka. Pomyślał, że przyznanie się, iż ostatnio był mordercą i to z sukcesami raczej nie wchodziło w grę. Podobnie chełpienie się resztą życiorysu stanowiło stąpanie po cienkim lodzie. Zatem zrobił to, co do znudzenia ćwiczył swego czasu z Soplicą, czyli bezczelnie skłamał:

— Ostatnie lata chroniłem karawany kupieckie podróżujące do złocistego królestwa. Zaś zwą mnie… Grad, po prostu Grad. Niestety nie mogę potwierdzić mej tożsamości, bo moja rodzina mieszka w Alabastrowym Porcie. A moja rodowa pieczęć została mi skradziona przez… srebrzystych najeźdźców, którzy teraz panoszą się w Ekros i robią tu, co chcą. Niech ich biały szlag! — zakończył energicznie obecny Grad, by ze swej osoby przenieść ciężar dyskusji choćby na szarych wojowników, którzy rzeczywiście swobodnie sobie poczynali w Ekros od bitwy o miasto. Nieoczekiwanie dla niego Wychodek pokiwał głową ze zrozumieniem, a nawet uznaniem. Rozejrzał się po pełnym oręża pomieszczeniu, aby sprawdzić, czy nikt nie podsłuchiwał i ściszonym głosem, jakby w tajemnicy, rzekł:

— Ci szarzy nie mieli prawa wejść do białego miasta i tylko patrzeć, jak przyczynią się do upadku całego Ekros, które całkiem zszarzeje. Dlatego biada nam, jeśli dalej będą nami władać takie osoby, jak Srebrna Olbrzymia, czy sprzyjająca jej nasza nowa pani, Ekru.

— Aha — wydukał obojętny na kwestie przywództwa Grad. Wychodek jego zdawkowe potaknięcie wziął najwyraźniej za dobrą monetę, bo ciągle szeptem, ale z coraz większą pasją, prawił dalej:

— Szarzy muszą opuścić miasto. Lecz nie zrobią tego, dopóki będzie ono w szponach pani Ekros. Ten ród, że tak powiem, utracił legitymację do władania miastem. Dlatego szukam zacnych obywateli wielkiego księstwa, którzy są alabastrowymi patriotami i zechcą wspomóc słuszną sprawę, białą sprawę, przywracając nieskazitelność krainie. Zainteresowany? — Wychodek w podejrzany sposób wybałuszył oczy i wypchnął językiem górną wargę, co upodabniało go do osoby walczącej z zaparciem. Tą uwagą przybysz stosownie się nie podzielił z byłym kapitanem, za to ostrożnie zagaił:

— Czy ci biali… patrioci są skłonni udzielić stosownego wsparcia osobie, która umie i chce walczyć za alabastrową krainę? Bo tak się składa, że tej osobie — wskazał na siebie — szara zgraja ukradła wszystko i nic jej nie zostało.

— Nocleg, strawa i żołd. — Wychodek odchylił się na krześle, przesadnie rozpościerając ramiona, jakby miał problem z objęciem wszystkich tych zaproponowanych dobrodziejstw. Jednak dla Grada obecnie rzeczywiście było to sporo. Szczególnie, że ostatnie noce spędzał w magazynach ze złotym zbożem, gdzie cichcem się włamywał. Zaś przeżuwanie kolacji z surowego ziarna sprawiało, że sam zaczynał miewać problemy z żołądkiem. Zaproponowana oferta była więc atrakcyjna. Ale nawiązując jeszcze do kwestii swego przybycia i tak zamierzał wytargować ile się da.

— A co z tą służbą u Ekrosów? Bo liczyłbym też na stałą pracę. I w sumie nie miałbym nic przeciwko dwóm etatom.

— Z pracą w straży nie ma problemu — rzucił nonszalancko Wychodek. — Podczas bitwy poległo wielu strażników, przez co kryteria ich przyjęć drastycznie się obniżyły.

— Popyt przewyższa podaż — zauważył po kupiecku Grad.

— Dokładnie — potwierdził mężczyzna siedzący za biurkiem i jakby z namaszczeniem dodał: — Jeśli zrobisz dobre wrażenie na naszej przywódczyni, to nie widzę problemu, aby nie wysłać cię na północ z Ekrosami w roli naszego szpiega. Powinniśmy mieć tam swoje oczy i uszy.

— Także miecze i tarcze! — dorzucił z entuzjazmem Grad, po czym ostrożnie zasugerował: — Czy to oznaczałoby również… podwójny żołd?

— Nie inaczej.

— W takim razie jestem zainteresowany, a wręcz się zgadzam. — Tym razem przybysz wyraził prawdę, by na kolejną uwagę Wychodka również wykazać się wyjątkową na niego prawdomównością:

— To jesteśmy dogadani. Choć trochę przypominasz mi z wyglądu pewnego byłego gwardzistę, który swawolił i zbytkował się tu z szarą kobietą. — Wychodek podejrzliwie zmarszczył brwi.

— Ja i szara kobieta?! — Grad zakwitł niedowierzaniem, jakby zobaczył zstępującego z niebios anioła. — Poprzysięgam na blask słońca i księżyca oraz pryncypia blasku, na pryncypia przede wszystkim, że w ostatnim czasie szarą kobietę co najwyżej dusiłem i sukę skopałem. A jeszcze walczyłem z nią mieczem przeciw ostrzu topora!

— I takich właśnie ludzi nam trzeba… — skwitował Wychodek, kiwając głową. Tym sposobem obaj alabastrowi mężczyźni niebawem się pożegnali w dobrej komitywie. Zaś przybysz nie omieszkał jeszcze skorzystać z obecnego tu przybytku, idąc do… wychodka za potrzebą.

W czasie krótkiego posiedzenia, gdzie z ulgą wydalał niedotrawione, bo surowe zboże, pomyślał, że byłemu strażnikowi chyba mógł ufać. Bowiem to właśnie on nie wytrzymał presji i publicznie wyznał, iż to pani Ekru zmusiła go do próby wpuszczenia podstępem srebrzystych ludzi do miasta. Ona zaprzeczyła i wspaniałomyślnie nie zwolniła Wychodka ze służby, a jedynie przeniosła, aby biedaczysko w swych fantazjach ochłonął. Wypomniała przy tym pewien oczywisty związek wykazany przez alabastrowych medyków, jaki zachodził ponoć między słabymi jelitami, a głową, która stawała się równie słaba, a umysł zwichrowany. Niemniej, znając nieco realia białej polityki, można było zaryzykować tezę, że Wychodek został zwyczajnie wykorzystany i teraz, co naturalne, pragnął sobie powetować doznane krzywdy, knując za plecami Ekru. Skoro Grad mógł na tym skorzystać, tym bardziej nie widział przed czym miałby się wzbraniać.

O zmierzchu dotarł w sugerowane mu miejsce, czyli w północno-wschodniej części miasta zawitał do lodowej świątyni. Była to wyrzeźbiona w białym lodzie stupa, gdzie w misie z kości bogów składano wróżebne gałki śnieżne. Do kompletu pod naczyniem stało palenisko. Podczas jego wzniecania śnieg w naczyniu topniał, przybierając specyficzne kształty, co stanowiło podstawę do przeprowadzenia wróżby.

Obecnie na podane Gradowi hasło „lotos” został on wpuszczony do wnętrza, gdzie zastał ludzi w białych tunikach. Aczkolwiek zakapturzonych i z chustami na twarzach, a więc anonimowych spiskowców. Przewodziła im równie zakamuflowana kobieta, która z tego powodu nie wyróżniała się strojem. Za to głosem niewątpliwie tak, bo tylko ona mówiła. Jej słowa brzmiały dość intrygująco, by nie powiedzieć bluźnierczo.

Otóż niczym biała prorokini prawiła o rychłym pojawieniu się w alabastrowej krainie śnieżnobiałej siostry krwi. Takiej, która w przeciwieństwie do zdetronizowanej Alabaster została zrodzona nie z nienawiści, a miłości. Ta legendarna istota ponoć uratuje Wielkie Księstwo Wschodzącego Słońca i Księżyca przed niezliczonymi zagrożeniami, a zwać się miała Lotos.

Grad wysłuchał tych rewelacji nawet z uwagą. Zaś opuszczał to miejsce poinstruowany przez ową prorokinię, gdzie znajdzie na noc gościnę oraz czego w zamian od niego oczekiwano. Warunki nie były wygórowane, a kwaterunek w jednej z miejskich gospód znośny.

Zatem zostało postanowione. Po byciu alabastrowym gwardzistą, a potem kochankiem srebrzystej kobiety, w kolejności został najemnikiem, mordercą i zdrajcą. Teraz natomiast lotosowym spiskowcem. Czyż amantowi z taką mnogością tytułów Soplica mogła się oprzeć?

VI. Złoty i Alabaster

Wielka Puszcza nagle się zrobiła jakby jeszcze większa, a wręcz olbrzymia, gigantyczna, iście potężna. Sprawiała wrażenie, iż naprawdę emanowała nieokiełznaną siłą leśnego ducha. Opuszczający zielone knieje złoty książę odlatywał na Pegazie pełen respektu dla nowo rozbudzonej mocy istot lasu. Podejrzewał też, że konsekwencje zdarzenia, w którym brał udział, będą dalekosiężne i wymierne dla całego kontynentu. Zgubne czy raczej przeciwnie? Nie był w stanie tego przewidzieć, podobnie kwestii, jak potoczą się dalej jego własne losy.

Jakby nie patrzeć nie udało mu się wypełnić rozkazu wielkiej księżnej. Zaś po przebudzaniu się ducha lasu stracił nadzieję, że leśne zwierzęta się podporządkują zwierzchniej władzy. Nic bardziej mylnego. Wszak słyszał ich budzącą się dumę, odwagę i wolę walki w każdym ryku, szczebiocie czy pisku. Czy czuł się przegrany? Tego też nie mógł stwierdzić, bo doszedł do wniosku, że misja powierzona mu przez Alabaster była z kategorii tych niemożliwych do zrealizowania. Więc w zasadzie od początku skazany był na tułaczkę po wielkim lesie, a szansa jego podporządkowania praktycznie nie istniała.

Na pewno jednak powracał bogatszy o nową wiedzę o sobie, Srebrnej, jak i całym wielobarwnym kontynencie. Odebrał stosowną lekcję historii oraz zebrał bogate doświadczenie. Dochodził nawet do wniosku, że zbyt bogate, a w sumie i wielu rzeczy, z którymi się zaznajomił, wolałby nawet nie wiedzieć. Bo cóż z tego wszystkiego wynikało? Ano tyle, że w zamierzchłych czasach został z miłości do ukochanej syreny bezwzględnym mordercą. Kiedy zaś, jako demon, porzucił demoniczną profesję, ze swą miłością spalony został ognistym lodem przez bogów. Do tego obłożono go klątwą, która, obecnie wzmocniona, miała go na zawsze pozbawić trwałego szczęścia, a podrzucać jedynie jego ochłapy. Z kolei sam świat zaprezentowany mu został, jako pełen zjadliwej nienawiści, gdzie jedni szczuli innych na drugich i nie wahali się używać perfidnych środków. Natomiast ci, którzy wydawali się coś więcej warci, lub chociaż nieszkodliwi, spychani byli na margines życia na kontynencie. Miał tu na myśli syreny z Sanktuarium, wielobarwnych mężczyzn i kolorowe kobiety ze swoich wysp, czy sędziwe enty. Choć jeden z tych ostatnich dopiero co dał do wiwatu, notabene ratując księciu złociste życie.

Czy Złoty zdążył podziękować? Bynajmniej nie. Za to skorzystał z zamieszania i z zimną krwią zamordował siostrę swej ukochanej. Ot, taki drobiazg. Srebrna, jak się dowie, będzie po prostu zachwycona. W końcu wyręczył ją w zabójstwie kolejnej siostry, więc będą mogli przybić sobie tak zwane kamulce, jak czyniły ponoć kasztanowe dzieci z republiki, gdy coś im się razem udało spsocić.

Kpiny? Szyderstwa z siebie, Srebrnej oraz ich przekleństwa? Tylko na tyle było go teraz stać, naprawdę? Złoty łapał się na tym, że próby obśmiania skomplikowanej i tragicznej zarazem sytuacji jego oraz srebrzystej dziewczyny raczej nic pozytywnego nie wniosą. Lecz momentami czuł się posiadanym brzemieniem tak przytłoczony, że wręcz rozpaczliwie próbował do trudnych spraw nabrać dystansu. Słowem, uciekał od nich, zupełnie jak od niego samego Król Lwie Serce, który po incydencie na polanie entów się nagle ulotnił i tyle go widziały złociste oczy. To dopiero zielony przyjaciel jego niedoszły kat.

Lecący nad krainą Alabaster Złoty nieelegancko plunął z Pegaza. Śledząc lot swej połyskującej złotem śliny, odniósł wrażenie, że ta zamarzła. Rzeczywiście zrobiło się na wskroś zimno. Czy zaś on sam mógł właśnie nieopatrznie skrzywdzić kolejną istotę? Otóż zamarzająca ślina mogła przybrać w powietrzu kształt ostrego sopla, a spadając, wbić się komuś w oko. Tak obecnie się prezentowały myśli Złotego, że zgodnie z wyrecytowaną przez malachitowego króla/królową przepowiednią cokolwiek uczyni i jakkolwiek nie będzie się starać, świat będzie go tylko karać, karać i karać. Zatem nawet wypuszczonej w świat swej ślinie nie wróżył sukcesu. Za to również ją postrzegał jako złocisty zaczyn kolejnych kłopotów. Kłopotów dla siebie, jak i świata. Fatalizm, nie inaczej.

Markotny i wręcz zamarzający już książę, sam nie wiedział, co doskwierało mu bardziej, dotarł do Alabastrowego Pałacu. Tutaj przeżył spore zdumienie, bo na perłowym tronie spotkał nie zasiadającą tam wielką księżną, a wielkiego księcia. Podejrzliwie przyglądał się męskiej postaci, żywiąc obawę, że miał do czynienia z następną zmianą płci. Czyli podobnie jak w przypadku Malachitowego Króla, którego czar został zapewne wzmocniony wodą życia, lub innym magicznym specyfikiem, bowiem leśny monarcha nie starzał się mimo opuszczenia wielobarwnych wysp.

Ku pewnej uldze Złotego rychło się okazało, iż na książęcym tronie siedziała na ten czas oryginalnie męska postać. A to z powodu dokonanego tu pod nieobecność złocistego młodzieńca pałacowego przewrotu. Taka drobnostka, gdy on dyskutował z Seriną czy inną Koloretką, w alabastrowej krainie się wyżynały białe i srebrzyste wojska. Choć jak właśnie zasłyszał, to nawet smoki oraz olbrzymy, żeby było bardziej kameralnie. Czyli trochę go ominęło. Lecz być może mogło z tego, o dziwo, wyniknąć coś pozytywnego i to dokładnie dla niego.

Pozytywnego, dla niego, naprawdę? Cóż za niespodziewana nad szczodrość losu i upominek od niego! Otóż za sprawą tego łaskawcy w obliczu detronizacji wielkiej księżnej Złoty jakoś o wiele mniej się poczuwał do obowiązku odsłużenia u niej niegdysiejszej pożyczki gryfów. Zresztą słuch o tej władczyni zaginął, a na pałacowych korytarzach szeptano, że została zgładzona bądź uwięziona przez Ekru z rodu Ekros. Na ten czas wielką panią z miasta o nazwie, jak jej ród, a swoją drogą podobno bliskiej znajomej Srebrnej.

W takich okolicznościach dalsze kroki, czy raczej lot, Złoty skierował do władczyni miasta na biało-szarym pograniczu. Chciał się upewnić co do losu swej ostatniej mocodawczyni — Alabaster, po cichu, o zgrozo, życząc jej śmierci, aby nie wiązało go dane jej słowo. Z drugiej strony, skoro niejaka Ekru znała Srebrną i obie były w dobrej komitywie, to również on chętnie zagaiłby co słychać u przyjaciółki jej przeklętej ukochanej i czy wesprze ona srebrzystą wojowniczkę w walce na szarej północy.

Zaraz, chwileczkę. Pomyślał o Srebrnej, jak o przeklętej? Wymsknęło mu się, bywa. Wszak był tylko złocistym młokosem! A niegdyś mrocznym mordercą i czarnym aniołem. To go niniejszym usprawiedliwiało. Tymczasem wizyta w białym Ekros również skończyła się dla księcia pewnymi niespodziankami. Ale po kolei:

Sama Ekru okazała się bardzo miłą i na poziomie osobą, z którą dobrze mu się dyskutowało przy lotosowej herbacie podanej na perłowej tacy, jak należało. Tym samym wreszcie zakosztował trochę zasłużonego luksusu i komfortu, do których przywykł w złocistym pałacu. Choć zakwaterowany na dole nieco cierpiał w nocy z powodu bezsenności spowodowanej namiętnymi jękami pary kochanek, które nad jego sufitem się gziły jak jakieś niewyżyte syreny. Nie żałowały sobie pieszczot! O nad wyraz głośnym ich przeżywaniu nie wspominając.

Za to nazajutrz przy śniadaniu z lotosowego kremu Złoty poznał drugą panią Ekros, niejaką Soplicę. Po jej chropowatym głosie poznał, że obok Ekru to właśnie ona była sprawczynią nocnego dwugłosu przeżywanej rozkoszy. Cóż, widocznie takie tu mieli na zimnym wschodzie zwyczaje, że przybrane siostry wchodziły w dalece bardziej posuniętą zażyłość niż to wynikało z narzuconych więzów pokrewieństwa. Istne barbarzyństwo i dom rozpusty! To jest, w sumie nic mu do tego.

Przy czym szara postać z pary kochanek zrobiła na nim dużo gorsze wrażenie niż Ekru. Wydawała się nie całkiem obeznana w dobrych manierach i nie najlepiej wychowana, a nawet nieco dzika. Prawie jak! Srebrna… Znowu się łapał na tym, że obecnie jego myśli co raz się zwracały zamiast do miłosnych wyznań wobec ukochanej to do jej lekceważenia, a wręcz ubliżania. Domyślał się czemu. Powodów się zresztą namnożyło. Ale i tak wewnątrz cierpiał. Tak pragnął, by znowuż było między nimi, jak dawniej. Jak w Centralnej Czeluści, czy podczas pierwszego spotkania w niebie. Jednak czy to możliwe, że w obliczu tego, co uczynili i wiedzy o tym, kiedy ponownie staną koło siebie, nie położy się to między nimi złowrogim cieniem?

Trudne pytania, ciężkie dylematy. Kolejny sprowokowany został przez wyznanie Ekru. Gdy Złoty był z nią akurat sam, ta w dobrej wierze dyskretnie mu wyjawiła, że nie uwięziła, ani tym bardziej nie uśmierciła Alabaster. Cała i zdrowa, nawet bez obciętych skrzydeł, miała incognito przebywać w swym Alabastrowym Porcie na wygnaniu.

Zatem Alabastrowy Port. Co prawda z Ekros było niemal równie blisko do Orlego Gniazda, gdzie Złoty miał się spotkać ze Srebrną, ale, właśnie ale. Pragnął najpierw doprowadzić do końca swą zależną relację od byłej władczyni księstwa. Usłyszeć, że nie miał już względem niej zobowiązań. Dałoby mu to poczucie spełnienia obowiązku i zachowania poczucia własnej wartości. Lecz w duchu musiał też przyznać, że nagle przestało mu się tak spieszyć do ukochanej. Obawiał się relacji, jaka między nimi nastanie, kiedy wyzna prawdę o ich wspólnej historii i pochwali się ostatnimi dokonaniami.

W tym, aby bardziej ustawiać się do Srebrnej bokiem, bo jeszcze nie plecami, pomagała mu… anielska Egida. W chwilach szczególnego zwątpienia wręcz chował się za białą tarczą z wizerunkiem cudnej anielicy. Dawało mu to ukojenie i czystą przyjemność. Czemu? Mógł snuć jedynie domysły. Bo choć ciągle nie miał pojęcia, kim takim była istota z tarczy i jaki łączył ich związek, czuł, że był on czysty, bez skazy i najmniejszego znamienia, żadnych zaszłości.

Czystość, świetlistość, jasność. Złoty pragnął się kąpać w takich atrybutach rodem z kodeksu światła, by za ich sprawą zmyć z siebie demoniczną przeszłość. Przez to sercem coraz bardziej oddalał się od Srebrnej, a lgnął do Egidy.


*


— Biały niedźwiedź na małej krze, na małej krze, a woda pod nim wre… Samotny niedźwiedź na małej krze, na małej krze, a ta paskuda pod nim topi się… — nuciła sobie Alabaster jedną z zasłyszanych w porcie piosenek. Czyniła to, zasiadając na ławce ekskluzywnego peronu. Nie licząc karmionych przez nią ptaków, którym podrzucała kawałki kruszonego chleba, była tu sama. Do czasu:

— Witaj, wielka księżno. — Książę Złoty się ukłonił w dystyngowany sposób.

— Czy aby na pewno jeszcze księżno i czy zaiste… wielka? — rzuciła w powietrze skrzydlata kobieta.

— Niewątpliwie — odparł z przekonaniem młodzieniec. — Wszak nabyte tytuły są niezbywalne.

— Niech więc i tak będzie — skwitowała z lekkością ducha Alabaster. Rozpostarła ramiona i z udawaną pompą oświadczyła: — Oto w tej wykwintnej komnacie spotyka się wielka księżna bez perłowego tronu, witając złocistego arystokratę, który należnego mu tronu nawet nie raczył dotknąć.

— Zaprawdę to nietuzinkowe spotkanie. — Książę uśmiechnął się lekko. Pogodny grymas na jego twarzy wymalowało nie tyle znaczenie użytych przez Alabaster słów, co jej postawa. Szczerze się obawiał zastać pogrążoną w białej rozpaczy skrzydlatą jędzę, która rwąc na sobie szaty, skądinąd i tak skąpe, będzie rozpaczać nad niesprawiedliwością okrutnego świata. A tu miła niespodzianka. Ta kobieta wygnanie i utratę władzy przyjmowała z godnością, jak na władczynię, choć już byłą, przystało. Dodało to Złotemu pewności siebie i sam z równą lekkością w głosie przemówił: — Czasy się zmieniają. Raz przychodzi nam władać, innym razem to inni roszczą sobie prawo, by rządzić nami. Co się ostatecznie wydarzy i kto będzie górą, tego nie sposób przewidzieć, co też zgotuje nam w garncu przyszłości los.

— Wielobarwną zupę?

— Cóż… zapewne można to i tak ująć, cokolwiek miałoby się kryć za tą potrawą.

— Pytałam, czy chcesz wielobarwną zupę? — mruknęła Alabaster. — Jesteś moim gościem, a ja nie posiadam wykwintnej jadalni, by cię w niej należycie ugościć i ostatnio zwykłam jadać tu, na peronie. Także sypiam na tej oto ławce. — Skrzydlata kobieta pogładziła twarde siedzenie, choć kunsztownie wykonane z białego marmuru i swobodnie dodała: — Jednak z mego obecnego położenia nie robię dramatu. Za to przyglądam się sobie. Wiedz bowiem, drogi książę, że człowiek, jak również anioł, czy siostra krwi, zmieniając otoczenie, radykalnie może też zmienić zapatrywanie na świat. Zresztą komu, jak komu, tobie chyba nie muszę tego mówić. — Spojrzała w sprytny sposób na młodzieńca, po czym niby od niechcenia wtrąciła: — Jak tam wyprawa do Wielkiej Puszczy? Czy zwierzęta zgięły już przede mną zielone kolana? Bo może przeprowadziłabym się na drzewny tron, by ostre drzazgi kłuły mnie w tyłek. Ale zawsze byłby to tron, nieprawdaż? — Uśmiechnęła się z drwiną.

— Chyba jednak poproszę o… zupę — jęknął książę, aby odwlec niezręczny temat.

— Ależ proszę. — Alabaster zaklaskała. Niebawem ze stojącej na peronie lokomotywy wyszedł kasztanowy maszynista niosący odkryty garnek z parującą cieczą. — Co prawda moim pociągiem ostatnio nie jeżdżę. Niestety jedyny kierunek jazdy stał się dla mnie, że tak powiem, zakazany ze względu na miejsce, do którego prowadzi. Jednakże lokomotywy, a ściślej jej rozpalonego pieca, używam do podgrzewania dla gości strawy. Dasz wiarę, że nie tylko ty mnie tu odwiedzasz, kochany?

— Kto jeszcze? — rzucił książę, który usiadł koło Alabaster na ławce, gdzie między nimi spoczął garniec z wielobarwną i niemal wrzącą zupą. Młodzieniec wyjął z potrawy chochlę i choć nie było to zbyt przyzwoite, na widok gorącej strawy po mroźnej podróży bez krępacji wziął się do jedzenia prosto z garnka. W tym czasie jego rozmówczyni popatrzyła na zdobne sklepienie peronu, gdzie wymalowane były niebiańskie chmury i w lekkiej zadumie udzieliła odpowiedzi na uprzednie pytanie:

— Otóż co do moich gości, niespodziewanych, bo nie przebywam tu oficjalnie, a ponoć zostałam nawet w Ekros zgładzona, to wśród wizytujących tu osób dominują anioły. Te, które niekoniecznie pałają miłością do obecnej władczyni niebios rozczarowane jej poczynaniami i chętnie widziałyby na jej miejscu akurat mnie. Ciekawe czemu?

— Zatem zamierzasz sięgnąć po imperialne berło? — Książę na moment oderwał się od jedzenia. Dobrze wspominał chmurną dziewczynkę i trochę nie w smak była mu myśl, że mogłaby stracić skrzydlaty tron, a on niebiańskie koneksje. Za to coraz bardziej w smak była mu wielobarwna zupa, gdzie harmonijnie wkomponowano siedem barw. Autentycznie jego złociste podniebienie nie miało chyba jeszcze okazji być raczone tak różnorodnym bukietem kulinarnych doznań, a wzrok paletą kolorów. Tylko ta przyprawa w postaci delikatnej sugestii zamachu stanu w niebie trochę psuła całościowy efekt posiłku.

— Alabaster ma plan. — Skrzydlata kobieta uśmiechnęła się przebiegle, wskazując na siebie, gdy książę powrócił do jedzenia. On zaś pomiędzy kolejnymi pchnięciami chochlą, niemal niczym wiosłem, kontynuował dysputę:

— A co z planem zawładnięcia za moją sprawą zieloną krainą? Wciąż jest… aktualny? — stwierdził, że dla spokoju żołądka i ducha wypadało wreszcie rozstrzygnąć ten temat.

— Zdaje się, że ów plan… spalił na panewce, jak mawiają kasztanowi inżynierowie. — Alabaster spojrzała na księcia z politowaniem. Westchnęła i spokojnie oświadczyła: — Oczywiście za sprawą moich ptaków, które na potrzeby szpiegowania w Wielkiej Puszczy przybrałam w zielone piórka, znam efekt twych działań na południu, mój książę. Wiedz, tu być może cię zaskoczę, iż jestem z ciebie kontent i zadowolona.

— Czyżby? — Złoty wybałuszył oczy.

— Ależ tak. Bo jakby nie patrzeć, choć nie zrealizowałeś niemożliwego zadania, czyli podporządkowania mi Wielkiej Puszczy, to zabiłeś mą siostrę, gratuluję. — Na to wspomnienie przełykana akurat bardziej zielona część strawy stanęła księciu w gardle. — Czyżby zupa przestała smakować? — wyraziła udawaną troskę Alabaster.

— Zupa jest… dobra. Ale morderstwo z mej ręki, już nie.

— Z twej czarnej i demonicznej ręki, to istotne — podkreśliła skrzydlata władczyni, znów zakwitając przewrotnym uśmiechem. Poufale pogładziła Złotego po policzku, powachlowała skrzydłami i namiętnie wyszeptała: — Mój wgląd w twój umysł podpowiada mi też, że ze Srebrną przestaje ci się jasno układać. Nie dziwota, bo to łuskowata, a przez to chropowata dziewczyna. Zważ więc może, czy nie wypadałoby powrócić do pierwotnego małżeństwa. Ożenku właśnie ze mną. Choć w sumie nie przypominam sobie, by ktoś udzielał nam rozwodu.

— Pierwotne… małżeństwo? — Złoty nagle poczuł przesyt strawą, a wręcz ogarnęły go mdłości.

— Otóż wiedz, drogi książę, że swego czasu jam była Alabaster Pierwszą w niebie, pierwotną imperator. To ja stałam na czele rasy aniołów, gdy wzniecona została wojna z syrenami, a tyś stał… u mego boku.

— Ale… eee, błe…

— Ciii… Posłuchaj lepiej tego. — Alabaster położyła palec na męskich ustach. — W naszym uprzednim żywocie miałeś swe słabostki i nie byłeś mi wierny, romansując z syreną, obecną Srebrną. Za tę zniewagę zemściłam się srodze, wszczynając wojnę z syrenami. Ale wcześniej odpłaciłam ci w identyczny sposób, wiążąc się z wodną istotą. Efektem tej relacji była Urwane Skrzydło z mego anielskiego łona, ma wyrodna córka. Wówczas ty i ja się rozstaliśmy. Wzięłam sobie kogoś innego za męża i za jego sprawą powiłam imperator Trzecią zwaną Chmurną, znaną ci obecnie odrodzoną imperialną smarkulę. Mało…?

— Wy… starczy — wydusił z siebie na bezdechu Złoty i dłonią sam spróbował zasłonić rozmówczyni usta.

— Miałam na myśli zupę — stwierdziła figlarnie skrzydlata kobieta. Zaś patrząc na Egidę przy boku Złotego, z uczuciem zauważyła: — Dziękuję ci też, że pokwapiłeś się przyprowadzić tu naszą z kolei córkę. Egida, tak właśnie była nazywana ongiś w niebie. Dopóki nie została zaklęta w tej przeklętej tarczy stanowiła największą wojowniczkę oraz obrończynię aniołów i to nie tylko przed syrenami, ale i przed… nami samymi, aniołami — zakończyła z nutą melancholii w głosie. W tym momencie książę porwał się jak oparzony z ławki. — Więc zupa była jednak za gorąca. — Westchnęła skrzydlata kobieta. — Wybacz, niestety nie mam teraz kucharza z prawdziwego zdarzenia, a me potrawy pichci maszynista. On, cóż poradzić, lubi dorzucić ostro do pieca i nie szczędzi ostrych przypraw.

Złoty nawet się nie zorientował, a znalazł się kilka kroków od byłej władczyni, zupełnie jakby ta mu wyznała, iż cierpiała na alabastrowy trąd. Choć prawdę powiedziawszy to, czym go właśnie zaraziła, było chyba po siedmiokroć gorsze. Był bowiem przekonany, że poznał już wszelkie meandry swej karkołomnej historii. Lecz jak się okazywało, największe rewelacje zostawiono mu na potem.

— Miałbym ci wierzyć? — cisnął jeszcze, niczym złocistą sztabą, w samoobronie. Alabaster zręcznie się uchyliła, mówiąc:

— Ależ nie musisz dawać wiary w ani jedno me słowo. Jednak wiem, że to i… owo śni ci się czasem. Zatem i ze mną wkrótce spędzisz upojną noc w krainie snów, gdzie razem odegramy naszą przeszłość, gwarantuję. W końcu poczęcie Egidy za naszą sprawą było jedyne w swoim rodzaju i takich rzeczy się nie zapomina nawet po eonach lat i kolejnych żywotach — uśmiechnęła się sprośnie.

— A ty… — Złoty się zająknął. — Skąd masz nagle taki wgląd w dawne czasy? Skąd niby wiesz, że przeszłość cię nie zwodzi, jak potrafią czynić senne mary, ukazując iluzję?

— Cóż… — Alabaster powachlowała się skrzydłami. — Na wstępie zaznaczyłam ci, że po radykalnej zmianie położenia, niezwykła istota, jak ja czy ty, czyli skarbnica świata, nagle widzi więcej, czuje mocniej, również przeszłość. Oto więc tu, na tym peronie, niby nic nie robię. Lecz tak naprawdę co raz doznaję olśnienia i otwiera się przede mną kolejna furtka, ukazując mi zamierzchłe czasy. Zresztą wspomnij tylko swe niezwykłe sny. Kiedy zaczęły cię nawiedzać?

— Gdy radykalnie zmieniłem otoczenie… — odparł pustym głosem książę. — Kiedy opuściłem białą i niebiańską krainę, w jakiś sposób mi bliską i wkroczyłem do obcej mi zieleni.

— Właśnie! — triumfowała skrzydlata kobieta. Zaraz jednak machnęła niedbale ręką, rozłożyła się w pańskiej pozie na ławce i leniwie rzekła: — Ale się nie przejmuj. Jak wspomniałam, Alabaster ma plan. Ty natomiast, jako mój były małżonek i ojciec mego dziecka, chodź także podły zdrajca, być może będziesz mógł w mym planie uczestniczyć. To się jeszcze… okaże.

— A… te moje zobowiązania, za gryfy?

— Phi — parsknęła była władczyni. — Nie bądź aż tak dziecinno-świetliście-naiwny, to żenujące. Zachowuj się, jak na mego byłego małżonka przystało i spróbuj czasem pokazać trochę mrocznego pazura poza mdłą honorowością. Przecież oboje aż za dobrze wiemy, że cię na to stać.

— Czyli jesteśmy kwita. — Chciał się upewnić Złoty, choć słowa wypowiadał słabym głosem. Wirowało mu w głowie, był skołowany.

— Kwita, tak jakby — skwitowała Alabaster, ponownie obdarzając adwersarza wieloznacznym uśmiechem, za którym w oczywisty sposób się kryło coś więcej.

Książę czuł się już tak przytłoczony tym spotkaniem, że skandalicznie bez pożegnania, się wytoczył z peronu przyozdobionego w anielskie monumenty i skrzydlate posągi. Zaraz potem sam dosiadł skrzydlatego rumaka i wzbił się hen w przestworza. Pod chmurami i bliżej nieba poczuł pewną ulgę. Ale wciąż zdezorientowany naprawdę nie wiedział, gdzie powinien i przede wszystkim chciał się teraz udać.

Popatrzył za siebie, gdzie daleko na południu rósł niewidoczny stąd las. Przesunął spojrzenie na południowy wschód i pomyślał o wielobarwnych wyspach. Zerknął we wschodnią stronę, wyglądając tam daremnie złocistej krainy. Wbił wzrok w północny kierunek, gdzie przebywała obecnie Srebrna. Z północy ześliznął spojrzenie pod siebie na portową rezydencję Alabaster, po czym zadarł głowę na szczyt nieba i objął tarczę z zaklętą w niej ponoć jego własną córką. Na koniec popatrzył we własne serce i wreszcie odnalazł w nim drogowskaz. Był srebrzysty i niczym kwiecistymi girlandami wciąż przyozdobiony miłosnym uczuciem, kierując go ostatecznie… na północ.

VII. Kasztan Ruda Sepia i Wiśnia

Wraz z zamordowaniem przez Szaarszę Palisandra sytuacja w sojuszniczym obozie się skomplikowała. Pewnie gdyby na miejscu była Brunatna, powiedziałaby coś mądrego i sprawy by się jakoś ułożyły. Jednak młoda Ochra, wydawało się, bezpowrotnie przepadła. Natomiast roszcząca sobie prawo do dyrygowania innymi Ruda nie do końca potrafiła zjednywać ludzi. Właściwie, to wcale nie potrafiła, a swą arogancją ich do siebie wręcz zrażała. Kasztan to widziała i osobiście miała ochotę plasnąć ją prawą dłonią w lewy policzek. Szczególnie, gdy ta ogłosiła wszem i wobec, że zabójstwo Palisandra zostało dokonane w afekcie, więc się nie liczy. Poza tym samozwańczy dyktator sam wszedł do kręgu, więc Szaarsza miała prawo sądzić, że rzucał jej wyzwanie. Zresztą wcale go nie poznała, bo z rozplątanego warkocza opadła jej na oczy srebrzysta grzywka i biedaczka walczyła na oślep. Tak w ogóle, to jest ona niepoczytalna, co stanowi okoliczność łagodzącą. Jakby komuś było mało, to Ruda ją ułaskawia mocą swej magicznej krwi. Z tej litanii usprawiedliwień bestialskiego morderstwa nie z zimną, a lodowatą krwią, każdy miał sobie wybrać, co mu odpowiadało. Przejść na porządku dziennym do zniknięcia Palisandra, a za nową dyktator uznać oczywiście… Rudą. Efekt? Nieliczni muszkieterzy, którzy ocaleli z bitwy na Cmentarzysku Golemów, sami się zdemobilizowali i każdy poszedł we własną stronę. Wówczas niepilnowani jeńcy uciekli na zachód, bo armie Srebrnej i Bursztyn już dawno wyruszyły na północ.

Tak oto niedawne zwycięstwo bez konsolidacji wojsk pod wodzą uznanego dowódcy wydawało dość zgniłe owoce. Republika stała się ziemią niczyją, nad którą nikt nie sprawował kontroli. Był to obecnie dziki zachód, gdzie na kasztanowych preriach i beżowych półpustyniach zapanowało bezprawie. Wszystko wskazywało na to, że jeśli czerwony wróg z zachodu pokusi się o ponowny najazd na republikę, to na przeszkodzie stanie mu jedynie kasztanowa siostra krwi w dwóch osobach i trójka jej srebrzystych kompanów. Choć siła ognia tej paczki była nie do przecenienia, to prowadzenie walki w kilka osób na wielkim obszarze raczej przerastało możliwości mikro i dwubarwnego sojuszu. Co prawda posiłkując się opowieściami z książek Kasztan, Ruda zasugerowała, aby na podstawie pozostawionych przez Brunatną notatek odnaleźć Beż-ixa, żeby ich sklonował. Niestety młodsza de Bruton pozbawiła siostrę złudzeń. Oświadczyła, że postęp naukowy ma działanie raczej progresywne niż skokowe. Dlatego nim pojawi się możliwość klonowania, najpierw technika w republice musiała pójść do przodu. W odpowiedzi Ruda spojrzała na zegarek i zirytowana zapytała: „to ile ma czekać”? ! Kasztan już tylko wywróciła prawe oko ku brązowemu niebu. Tak dyskusja na temat klonowania została zakończona.

Jednak obie siostry krwi były świadome, że potrzebowały wsparcia. W rezultacie postanowiły wyruszyć do Brunatown. I tak zamierzały odnaleźć tam ojca, liczyły więc, że pomoże on też coś na braki kadrowe sojuszu. Bo jakby nie patrzeć, w ostatniej rozmowie z Brunatną, ta zdradziła, że to właśnie w rękach Sepii pozostawiła odradzającą się z miejskich zgliszczy kasztanową społeczność. Takowy kierunek wydawał się więc słuszny i po zatankowaniu do oporu samochodu brązowo-szara paczka pomknęła autostradą wschód-zachód wprost… na zachód.


*


Po przyjeździe córki, a raczej córek, Sepia z trudem się zbierał do przysłowiowej brązowej bryły. Sądził, że po wybuchu zarazy pełzaczy, prawdziwej hekatombie, i późniejszej inwazji czerwonej armii, równemu kataklizmowi, nic go już nie zaskoczy. A jednak. Tym czymś była siostrzana magia krwi oraz fakt, że pod postacią jego kasztanowej córki, choć nie rodzonej, ukrywały się dwie postacie — Kasztan i Ruda. Do niedawna dzieliły brązowe ciało, przejmując nad nim kontrolę zamiennie. Obecnie egzystowały wspólnie i nieprzerwanie, racząc Sepię dwugłosem, gdzie Kasztan była miła i nazywała go tatulkiem, a ordynarna Ruda zwracała się do niego mianem brązowego łysola. Lecz w głosie ponoć starszej siostry nie wyczuwał drwiny czy próby poniżenia. Jedynie pewien pocieszny dla niego rodzaj manii wielkości. Tym bardziej pocieszny, że Ruda, a siłą rzeczy i Kasztan, nawet jak na brązowy lud, mówiąc wprost, były kurduplowate.

Natomiast co do ich magicznych zdolności, jako legendarnych sióstr krwi, to senior rodu be Bruton przywyknął nad wyraz szybko. W końcu po jego osobistym kontakcie z żywiołakami oraz wieściach, czego dokonały Kasztan i Ruda na Cmentarzysku Golemów, musiał uznać prymat magii nad technologią. Ta ostatnia bowiem nie zapobiegła republikańskiej katastrofie. Za to, jak usłyszał ze wspólnych ust córek, czerwona technologia niemal się przyczyniła do zagłady kontynentu. A to za sprawą sabotażu w czerwonej elektrowni jądrowej, co miało grozić niewyobrażalną katastrofą.

Ta niemal ziszczona tragedia została ponoć sprowokowana przez parę kasztanowych sabotażystów. Sepia pomyślał, że niech tylko dorwie tych drani, to powyrywa im przykrótkie nóżki z brązowych tyłków! Sama akcja miała być zainicjowana przez już świętej pamięci Palisandra. A czarny czort z nim wyłażący z brązowej kopalni! Skwitował tragiczny los niedawnego ministra spraw zagranicznych senior rodu de Bruton. Nawet w nim się budziły mordercze instynkty, gdy słyszał, że z takim trudem broniona republika niemal została unicestwiona przez własnych obywateli.

Z kolei kasztanowi obywatele pod przewodnictwem Sepii według niego mieli się na szczęście coraz lepiej. Po odejściu stąd Brunatnej na czele armii żywiołaków byłemu ministrowi udało się skupić pełnię władzy, po drodze dyskretnie eliminując kilku konkurentów. Uczynił to dla dobra republiki cudzymi rękoma zaufanych ludzi, spychając oponentów, niby przypadkiem, do kanałów, gdzie ciągle się gnieździły pełzacze. Oficjalnie ci niezdarni nieboracy się… potknęli i zaliczyli niefortunny zgon rozerwani na strzępy. Kto twierdził inaczej, szybko dzielił ich zgubny los. Za to dzięki ich poświęceniu, brązowej ofierze, bez krępujących go więzów tak zwanej demokracji, Sepia mógł samodzielnie przystąpić do polepszania bytu mieszkańców miasta. Oczywiście nie tytułował się dyktatorem, absolutnie nim nie był. Początkowo kazał się nazywać dobrotliwie Ojcem Odnowicielem i tak już pozostało. Biada temu, kto nazwał go inaczej.

Po stworzeniu kasztanowej żandarmerii Ojciec Odnowiciel w pierwszym rzędzie zabezpieczył żywność, jako najwyższe dobro. Odpowiednio posegregował zasoby i należycie zadbał o to, by jego zausznicy otrzymywali frykasy. Dla kontrastu krnąbrną ludność głodził, aby dla własnego dobra nabrała szacunku dla nowego Ojca. Następnie podzielił dzielnice miasta na takie o różnym stopniu zagrożenia i zdewastowania. Te bardziej zadbane oraz bezpieczne obsadził zaufanymi ludźmi, tworząc z nich zręby nowej arystokracji niezbędnej dla zdrowego funkcjonowania każdej społeczności. Tak naprawdę sowicie nagradzał wiernopoddańczych obywateli i zdawał sobie z tego sprawę, ale… No właśnie, co stało na przeszkodzie, aby dla dobra republiki dokładnie to czynił? Zatem w dalszej kolejności w mniej komfortowych warunkach umieścił żandarmów z rodzinami. Zaś peryferia miasta, czyli tereny wciąż nawiedzane przez hordy pełzaczy, obsadził zaczynem nowej warstwy robotniczej. Choć jak na ironię byli to głównie niedawni mieszczanie oraz arystokraci. Jednak utracili swój status, nie dość szybko i wystarczająco nisko się kłaniając Ojcu Odnowicielowi. Wszak ukłony były ważne. Sepia pracował dla dobra republiki niestrudzenie, więc okazywanie szacunku stanowiło podstawy dobrego wychowania. Kto zaś zachowywał się jak ostatni cham, trafiał tam, gdzie jego miejsce, czyli do nowo formowanego motłochu. Chociaż mógł trafić także do umieszczonego za miastem karnego obozu pracy. Wszystko zależało od tego, gdzie pojawił się akurat deficyt, a gdzie nadmiar zasobów ludzkich. Ludzie bowiem z różnych przyczyn ciągle ginęli na gruzowiskach Brunatown. Ale też nadal ściągali tu z całego kraju w nadziei na bezpieczne schronienie. Zadaniem Sepii, ku chwale republiki, było się nimi należycie… zaopiekować. Niech żyje republika!


*


Po oględzinach zdewastowanego Brunatown Ruda poczuła zazdrość. Odnosiła wrażenie, że pełzacze dorównywały jej destrukcyjnej sile, a może nawet ją w skali zniszczenia przewyższały. Zatem nie mogła spoczywać na laurach, musiała trenować wywoływanie trzęsień ziemi i sprowadzanie z gór morderczych lawin. Nie stanowiło przecież tajemnicy, że praktyka czyniła mistrza!

Również mistrzem, ale w sztuce panowania nad ludźmi, okazał się jej przyszywany ojciec. Od przyjazdu do miasta zauważyła, że ocaleni z pogromu mieszkańcy kłaniali mu się niżej niż niegdyś prezydentowi, do tego w ich oczach widać było nagi strach. Podobało się jej to. Nieco mniej ta kwestia, że na brązowych obywatelach mniejsze wrażenie robiło to, iż mieli przed sobą pogromczynię czerwonej armii. To ją powinni czcić w pierwszym względzie! Sytuację trochę ratował fakt, że gdy mieszkańcy Brunatown się dowiedzieli, że Ruda była córką Sepii, padli przed nią na twarz. Oczywiście skwapliwie z tego skorzystała, karząc sobie wyczyścić zakurzone buty, a właściwie to lewy. Tym sposobem doczekał się on pieczołowitego pucowania mankietami koszul mieszkańców, którzy niemal użyczyli też własnych języków, by obuwie córki Ojca Odnowiciela prezentowało się, jak nowe. Idąc za ciosem, Ruda rozkazała jeszcze wyczyścić posiadany brud zza paznokci. Choć tylko jednej dłoni, wiadomo której. Uzyskawszy lepszą prezencję, dumnie pomaszerowała z siostrą na punkt widokowy umieszczony na pomniku Umbara Brunatnego.

W drodze do drabinki otoczonej obręczami ochronnymi, pomyślała, że ojciec sprawił jej jednak zawód. Co prawda poza skierowaną ku niemu zazdrością z tytułu podporządkowania sobie obywateli, sama otrzymywała z tego powodu profity, ale ten brązowy łysol choćby słowem się nie zająkną o Spiżji! Skandal i niegodziwość nawet dla aroganckiej Rudej. Senior rodu de Bruton jedynie coś tam zagaił na temat swoich synalków. W odpowiedzi starsza z kasztanowych sióstr już chciała mu wygarnąć, że jeden, ten jajogłowy, kolaborował z czerwońcami. Zaś drugi, niby handlowiec, prawie wysadził republikę w powietrze. Lecz zanim Ruda zdążyła to z siebie wyrzucić, Kasztan prawym garniturem zębów ugryzła ją we wspólny język. Bolało! A starsza de Bruton nie miała ochoty na powtórkę. Tak oto Sepia, co do losu swych męskich pociech, pozostał w błogiej nieświadomości. Jednakże to, co najbardziej miała za złe ojcu Ruda, to fakt, że poskąpił on wsparcia dla walki na zachodzie o republikę. Kategorycznie stwierdził, że całego potencjału ludzkiego potrzebował tu, na miejscu, w Brunatown. I weź tu kochaj tatusia… Brązowy łysol!

Tym samym kasztanowe siostry weszły na punkt widokowy jedynie po to, by z ciekawości się przyjrzeć miastu i ocenić skalę zniszczenia. Albowiem ich misja tutaj się zakończyła fiaskiem i nie pozostało im nic więcej, jak tylko po podziwiać sobie destrukcyjne widoczki. Dla Rudej zawsze była to jakaś rekompensata. Całkiem usatysfakcjonowana się rozglądała po inspirujących ją ruinach. Z zadowoleniem dostrzegła, że Muzeum Siedmiu Barw nie posiadało dwóch ścian i się zapadło w środku. Można też było odnieść wrażenie, jakby wypływała z niego siedmiobarwna rzeka w postaci różnobarwnych eksponatów. Następnie lewe oko dziewczyny skupiło uwagę na połamanym ogrodzeniu w zoo, skąd chyba uciekły wszystkie kolorowe zwierzęta, bo nie było ich tam widać. Może zostały zjedzone? Ruda pomyślała, iż sama z chęcią przekąsiłaby złocistą kuropatwę albo krwisty befsztyk z alabastrowego jaka. Niestety na to się nie zanosiło.

Dalsze oględziny przerwał starszej de Bruton niespodziewany poryw wiatru, który się wzmagał. Popatrzyła w zachodnią stronę, skąd przyszły podmuchy. Zobaczyła potężną maszynę o czerwonej barwie — nadlatujący helikopter. Dość podobny do tego, jakim latała Brunatna, choć bez dziurska pośrodku.

Czyżby więc czerwoni przylecieli aż tu za siostrą krwi, by ją zgładzić? To był nalot?! Cóż, skoro chcieli się bić… Ruda zakasała lewy rękaw beżowej koszuli i się rozejrzała za jakąś kupą piachu lub kamieni. Wtedy sama skamieniała, bo przebywała wysoko nad ziemią, wokół niej było tylko powietrze i blacha, a helikopter, niewątpliwie uzbrojony w rakiety, znajdował się tuż tuż. Z kolei czerwony karabin niefrasobliwie zostawiła w samochodzie.

— No to wdepnęłyśmy, jak do szybu kopalnianego tuż przed osuwiskiem… — skwitowała zrezygnowana.

— Ups. — Kasztan także się zorientowała, że tak znaczące oddalenie się od ziemi nie było chyba najlepszym pomysłem. Aż Rudą olśniło:

— Pokaż prawą łapę. No dawaj! — rzuciła natarczywie do siostry. Już zaraz oglądała z uwagą jej paznokcie. Niestety Kasztan dbała o higienę i nie miała brudu za paznokciami, który można by zaczarować, jako piach. Natomiast Ruda niefortunnie kazała sobie uprzednio zrobić niewolnikom ojca manicure. — Grrr… na ostry miał i śliskie otoczaki! Niech to brązowy szlag! — przeklęła zirytowana, po czym z narastającą furią się wydarła do siostry: — Co ty najlepszego wyprawiasz?!

— Poddaję się. — Kasztan swobodnie machała w górze prawą ręką.

— To wygląda tak, jakbyś tu jeszcze zapraszała tych czerwoniaków. Po prostu milusio… Ale niech tam. — Oklapła Ruda, nie widząc szans na skuteczną walkę, do kompletu uniosła lewą rękę. Szybko skalkulowała, że czerwone więzienie będzie chyba lepsze od rozerwania na strzępy czerwoną rakietą. Miała w życiu jeszcze tyle krain do podbicia, tylu ludzi do upokorzenia. Nie chciała przedwcześnie umierać, nie zasłużyła na to!

Wkrótce na platformie widokowej wylądował helikopter. Ruda w duchu się modliła, aby zgodnie z życzeniem Kasztan rzeczywiście wzięto ją z siostrą do niewoli, a nie na miejscu rozstrzelano, czy zrzucono w gruzowisko u stóp Umbara Brunatnego. Nie tak to miało wyglądać! Jej przeznaczeniem było górować nad Umbarem, a nie stać się kasztanowym plackiem rozpłaszczonym na jego wielkim paluchu!

Ku niewymownej uldze starszej de Bruton z helikoptera wyskoczyli nie żądni pomsty żołnierze, ani czerwoni kaci z siekierami i pniakiem, a cywile. Była ich różowoskóra dwójka w obcisłych i pstrokatych ubraniach połyskujących odcieniami czerwieni. Głupkowato się uśmiechali do siebie, to szczerzyli zębiska do kasztanowej dziewczyny. Aż tanecznym krokiem dotarli do niej i jeden z nich z przesadnym entuzjazmem wypalił:

— Czy mamy może przyjemność z extra Kasztan de Bruton i super Rudą? Bo z dołu tu nas właśnie skierowano. A poszukujemy waszej kumpeli, niejakiej Szaarszy.

— To! Jest! Republika! A ja! Jestem! Szaarsza! Wraaah! — Drugi z przybyszy wykonał zamaszysty kopniak przed siebie, jakby zrzucał nim kogoś w przepaść z platformy. Nawet spojrzał w dół, niby podziwiając spadającą ofiarę. Jednocześnie gniewnie obnażył kieł, po czym idiotycznie się roześmiał do kompana.

Po tej scence Ruda stwierdziła, że najwyraźniej miała do czynienia z kiepskim aktorstwem i próbą nieudolnego parodiowania berserki północy oraz kogoś tam jeszcze. Jednak nic nie odpowiedziała, ciągle badawczo przyglądając się mężczyznom. Gdy pierwszy z nich stonował radość, wyciągnął z kieszeni elektroniczne urządzenie wyglądające jak notes. Wskazał na zapisaną tam treść i wyjaśnił:

— Mamy tej… Szaarszy do zaproponowania kontrakt. Detale możemy uzgodnić z jej managerem. Ale podstawowy zapis umowy powinien zostać już podpisany, abyśmy mogli rozpocząć przygotowania.

— Jakie… przygotowania? — burknęła skołowana Ruda.

— Do serii zakontraktowanych walk o czerwony pas. — Mężczyzna popatrzył na kompana, a ten przytaknął skinięciem głowy. — Otóż… — ciągnął przybysz — w miejsce tradycyjnego starcia na froncie nasza firma, Czerwoboks, postanowiła wystąpić z własną inicjatywą. Mianowicie konflikt między czerwienią, a siedmiobarwnym kontynentem pragniemy rozstrzygnąć za sprawą szeregu pojedynków na platformie morskiej. Obok kompleksu rekreacyjno-wypoczynkowego stanie tam hotel, powstanie lądowisko, port i okazały ring z trybunami. Oczywiście w miarę rosnących zysków planujemy rozbudowywać infrastrukturę, w tym…

— Do rzeczy — ucięła Ruda. — Mam rozumieć, że jak Szaarsza rozwałkuje jeszcze kilku waszych czerwonych ludzików na tej platformie, to wojna zostanie zakończona?

— No… tak. Za tym będziemy lobbować. Ostatecznie w konkursie audiotele zagłosują osoby, które wykupią abonament. Co prawda…

— Gdzie mam podpisać? — wyrwała się starsza z sióstr krwi. — Bo mam pełnomocnictwo. To ja jestem managerem Szarej Wilczycy. Dobra ksywka, co?

— No… dobra, może być — podchwycił mężczyzna z notatnikiem. Podsuwając go Rudej, dodał: — Tutaj na dole trzeba złożyć podpis.

— A długopis?

— Wystarczy przyłożyć opuszek palca.

— Oczywiście… tak tylko się droczyłam. Oto opuszek. — Starsza de Bruton odcisnęła swój brązowy palec na ekranie, prawie go wgniatając.

— Nie tak mocno — zwrócono jej uwagę.

— Chciałam, żeby było dokładnie — powiedziała na usprawiedliwienie. Następnie się wyszczerzyła z zadowoleniem, miarkując, jakie profity mogła dla siebie wynieść z całej tej akcji i rzekła: — To teraz przejdźmy do tych…

— Detali.

— Właśnie. Na początek życzę sobie, abyście mi zbudowali nadmorską willę. Będę tam tresować, to jest trenować, Szarą Wilczycę. Potrzebna będzie też motorówka, a właściwie to dwie… albo siedem. No i wodolot. Do tego jedzenie, dużo jedzenia, może być czerwone, byle smaczne. I chcę ten wasz elektroniczny sprzęt: komputery, komunikatory i inne wynalazki. Mogę też dostać własną wyspę? Tak, chcę wyspę, w sumie to dwie, bo jeszcze dla siostry. Ta druga wyspa może być mniejsza i z chwastami. Za to na mojej postawicie…


*


Czerwoni żołnierze, szlachetni rycerze

Siedem barw poskramiają, różaną litość za nic mają

Czerwoni żołnierze, szlachetni rycerze

Ze stali i gniewu mają pancerze

Czerwoni żołnierze zawarli przymierze

Z chwałą i bohaterstwem się zbratali

Ciężkimi buciorami siedem barw podeptali

Czerwoni rycerze, szlachetni rycerze

A ty wśród nich, ja w ciebie wierzę!

Chwyć za broń! Walcz myślą i słowem!

Szlachtuj siedem barw jak na befsztyk krowę!

Bo chwalebna czerwień najwyższym jest prawem!

Czcij ją i kochaj, a siedmiobarwnym gardź światem!

Wiśnia raz za razem wysłuchiwał ostatniego przeboju Róży Tango: ”Krwista Czerwień na Siedmiobarwnym Kontynencie”. Natchniony wyśpiewywanymi z pasją strofami, spoglądał ze swego pokoju przez okno. Widział stąd wschodnią część Czerwonego Miasta. W tym zarys portu lotniczego, który mocno ucierpiał podczas niedawnego sabotażu zorganizowanego przez elementarnych terrorystów.

Zresztą Wiśnia także ucierpiał i to bardzo dotkliwie. Dotknął podłużnej blizny na policzku, a potem przesłonił dłonią oczodół, gdzie za opaską ziała tylko ciemna dziura. Niestety wystrzelony znad sztucznej rzeki sopel lodu wbił mu się w oko, którego nie dało się uratować. Dodatkowo ostre szkło z rozbitej szyby pokaleczyło mu twarz.

Aż do tamtego wydarzenia Wiśnia marzył o tym, by zostać aktorem. W tym celu zawsze po szkole uczęszczał na zajęcia teatralne. Imał się też każdej najmniejszej rólki nawet, jako statysta. A teraz? Ze swą pokiereszowaną facjatą mógł odgrywać co najwyżej cyklopa po przejściach. Na takie monstra było jednak w kinematografii niewielkie zapotrzebowanie.

Zaśmiał się w duchu, choć wcale nie było mu wesoło. Zresztą od tamtego feralnego dnia Wiśnia na oszpeconej twarzy się już nie uśmiechał. Z dnia na dzień się stał ponurym milczkiem skrytym za przepaską na oko. W szpitalu specjalnie dobrał sobie wyjątkowo dużą zasłonę, aby zakrywała jak najwięcej blizn na policzku. W ogóle najchętniej zakryłby sobie całą twarz. Poza dom nie ruszał się bez kaptura na głowie i gdyby nie obowiązek szkolny, pewnie wychodziłby na zewnątrz tylko w nocy.

Ciągle nie mógł się otrząsnąć z traumy tamtego koszmarnego dnia, kiedy zaatakowali elementarni. Prześladowały go dźwięki krzyków i wrzasków ludzi oraz obrazy świeżo okaleczonych ciał, gdzie jedno z nich należało do niego. Chociaż jeszcze gorzej było chyba nie tuż po ataku, a w szpitalu na oddziale intensywnej terapii. Widział tam tyle umierających w męczarniach osób. Także takich, które posiadały nie rany od ostrego lodu, a zmiażdżone kończyny, części brzucha, czy głowy. Potem wokół niego pojawiły się postacie niczym z koszmaru: bez rąk, czy nóg. Mijali go pacjenci pchani na wózkach, niektórzy całkiem sparaliżowani. Nie obyło się też bez przykrytych prześcieradłami na korytarzach zwłok.

On sam podobno miał szczęście. Sopel, który przebił mu oko, zatrzymał się na kości czaszki pod łukiem brwiowym. Niewiele brakowało, aby trafił do mózgu i uśmiercił jego właściciela. Czy byłoby to takie złe? Wszak ów sopel zabił już marzenia Wiśni, jego przyszłość, a teraźniejszość uczynił nie do zniesienia. Również spoglądanie w przeszłość przynosiło jedynie trwogę. Co więc mu pozostało?

Ponownie wsłuchał się w dźwięk zapętlonej na komputerze piosenki nawołującej do słusznej nienawiści i walki z siedmiobarwnym światem. Natchniony utworem, który podsycał jego własne odczucia, postanowił, że to właśnie będzie czynił. W imię prawej nienawiści do elementarnych zostanie czerwonym wojownikiem. Oczywiście nie takim w szeregach szkarłatnej armii. Z jego kalectwem i szesnastoletnią metryką nie miał co liczyć na wstąpienie w struktury wojskowe. Zatem jego orężem stanie się słowo, a narzędziem komputer.

Zanim jednak zasiadł do komputera, poszedł nakarmić kota. Jedyną istotę pod karmazynowym niebem, którą darzył obecnie sympatią. Dlaczego? Bo Kituś Mrautuś, jak się nazywał jego ulubieniec, jako jedyny nie patrzył teraz na niego ze współczuciem. Traktował go tak samo, jak przed okaleczeniem. Podczas gdy łez swych rodziców nie mógł już znieść. Szczerze drażniło go roztkliwianie się nad nim, co ciągle przypominało mu o jego ułomności i zaprzepaszczonych planach.

Z kolei Kituś Mrautuś dostał akurat saszetkę karmy dla seniorów. Miał już swoje lata, ale i tak prezentował się dostojnie z sierścią o wiele dłuższą niż pospolite koty. Pochodził ze specjalnej hodowli i w kocim świecie mienił się niemal arystokratą. Podobne mniemanie miał o sobie Wiśnia. No prawie, bo jakkolwiek w czerwonej społeczności na zachodzie nie istniały arystokratyczne tytuły, to jego rodzina była dobrze sytuowana. Ojciec sprawował wojskową funkcję w randze generała, a matka wykonywała pracę naukowo-badawczą przy opracowywaniu broni biologicznej.

Tymczasem chłopak zasiadł przed komputerem. Otworzył stronę z portalem społecznościowym i wziął się do zakładania nowej witryny. Postanowił gromadzić na niej zwolenników wyniszczenia obcych gatunkowo ludzi o odmiennej barwie skóry i krwi. Elementarnych okrutników gotowych do najbardziej odrażających czynów, których wszystkimi sposobami należało zwalczać niczym plagę siedmiobarwnego robactwa.

„Krwista Czerwień na Siedmiobarwnym Kontynencie”. Stronę nazwał tytułem piosenki stanowiącej już niemal hymn nienawiści do kolorowego świata. Użycie tej nazwy powinno mu zapewnić wysoką pozycję w wyszukiwarce i wiele odwiedzin użytkowników myślących tak, jak on.

Należało jeszcze zapełnić witrynę odpowiednią treścią. Tu z pomocą przyszedł dyskretny wgląd do ojcowskiego komputera. Dzięki temu Wiśnia wszedł w posiadanie drastycznych zdjęć tego, co uczynili elementarni w Czerwonym Mieście i na kontynencie. O szatę graficzną nie musiał się zatem martwić.

Z zadowoleniem też sobie uzmysłowił, że o właściwą treść słowną również szybko zadba. Pełne jadu i gniewu zdania wręcz same cisnęły mu się na klawiaturę. Wystukiwał je, jakby wybijał palcami bitewny marsz na werblu. Znowu czuł, że coś znaczył, miał w życiu cel i pożywkę do jego realizacji w postaci nienawiści. Jak natchniony oddawał się nowej pasji, a w tle słuchał przeboju Róży Tango:


Czerwoni żołnierze, szlachetni rycerze

Siedem barw poskramiają, różaną litość za nic mają

Czerwoni żołnierze, szlachetni rycerze

Ze stali i gniewu mają pancerze

Czerwoni żołnierze zawarli przymierze

Z chwałą i bohaterstwem się zbratali

Ciężkimi buciorami siedem barw podeptali

Czerwoni rycerze, szlachetni rycerze

A ty wśród nich, ja w ciebie wierzę!

Chwyć za broń! Walcz myślą i słowem!

Szlachtuj siedem barw jak na befsztyk krowę!

Bo chwalebna czerwień najwyższym jest prawem!

Czcij ją i kochaj, a siedmiobarwnym gardź światem!

VIII. Brunatna

Jako cień zamanifestowała swe istnienie na brązowej ziemi. Jej eteryczne ciało zostało niemal rozerwane przez zwykły wiatr i energetyczne prądy. Jednak, gdy znalazła się w cieniu demonicy, uzyskała stabilność. Dzięki wsparciu Brunatna zachowała jednolitą strukturę swej powłoki. Następnie w miarę przemieszczania się przez kasztanowy obszar pobierała naukę od rogatej towarzyszki, uzyskując coraz większą kontrolę nad ulotną postacią.

Nie tylko nad nią. Podczas postojów w cieniu nowej Czarnej, a właściwie to dawnej, demonica pokazywała jej, w jaki sposób mogła kreować na siebie czar iluzji i przekształcenia. W ich wyniku była w stanie na pewien czas uzyskiwać materialną formę — iluzoryczną bądź w pełni namacalną.

Oczywiście nie stała się nagle czarodziejką. Na obecnym etapie samodzielne próby wyzwalania magicznej energii nie przynosiły w jej przypadku spektakularnych skutków. Jednak jej wysiłki wzmacniane były energią i krwią demonicy, która nie szczędziła mrocznej cieczy ze swych żył, by wspierać starania Brunatnej.

Ponadto istota z Czeluści szczyciła się posiadaniem nie tylko własnej krwi, ale też siostrzanej i to o siedmiobarwnej palecie barw. Wyznała, że za swego obecnego żywota zdążyła już poznać większość sióstr i z ich pomocą skompletowała siedem kolorów w żyłach.

Brunatna zapytała ją skąd wzięła srebrzystą krew, skoro w tych czasach Mokra Wrona stanowiła jej antagonistkę. Usłyszała, że takową ciecz uzyskała od drugiej ze srebrzystych sióstr od zawsze zwanej Srebrną. Lecz zaznaczyła, że na pewno nie była to Srebrna znana młodej Ochrze.

Cienista dziewczyna przyjęła te wieści ze zrozumieniem. Po bitwie na Cmentarzysku Golemów zdążyła się już bowiem zaznajomić z dwojaką naturą legendarnych sióstr. Miało być ich więcej niż siedem, gdzie część była zrodzona z miłości, a reszta z nienawiści.

W tym kontekście zagadnęła demonicę, z jakiego ona jest zrodzona uczucia, a jakiego Mokra Wrona. Uzyskała tylko taką informację, że towarzysząca jej Czarna do takiego różnicowania nie przykłada wagi. Stwierdziła, iż w zmieniających się okolicznościach, niezależnie od swej genezy, siostry krwi wyzwalały w sobie dominujące uczucie miłości albo nienawiści. Zaś dla niej samej liczyło się przede wszystkim to, czy działały na rzecz swego rodzeństwa i dobra kontynentu. Z tego je, oraz samą siebie, rozliczała, nie z powodu ich pochodzenia.

Brunatna nie drążyła tematu. Odczuwała, że co prawda ta Czarna niczego przed nią nie ukrywała, ale też nie interesowało jej wypowiadanie nadmiaru słów, dzielenie się własną historią, czy prawienie morałów. Prezentowała postawę skoncentrowaną na ochronie i nauce cienistej towarzyszki. Ona to dostrzegała, doceniała i się do niej dostosowywała. W efekcie pod martwym okiem demonicy zawzięcie trenowała sztukę panowania nad materią i energią. Za to nie trwoniła sił na jałowe pogaduszki, a nawet z reguły darowała sobie pytania na poważniejsze tematy.

Na te, które się kłębiły w jej eterycznej głowie, sama szukała odpowiedzi. Dlatego podczas podróży brązowymi bezdrożami na podstawie posiadanej wiedzy próbowała określić to, gdzie i kiedy się znalazła. Nie było to łatwe. Brązowy kolor krainy sugerował, że to terytorium obecnej lub przyszłej Kasztanowej Republiki. Ale to koniec wskazówek. Poza tym beżowy piach, rdzawy pył, czy brunatne kamienie wydawały się identyczne, jak za czasów młodej Ochry. Były też powszednio spotykane w całej brązowej krainie. Do tego nie napotykała tu ludzi, zwierząt czy innych istot, których wygląd mógłby stanowić podpowiedź odnośnie jej położenia. Kasztanowa przestrzeń była wręcz martwa. Więc może przedstawiała początek kształtowania się kontynentu Unton, zanim bogowie zasiedlili go żywymi istotami?

Brunatna pomyślała, że rozciągająca się przed nią przestrzeń przypominała martwą planetę. Tę kasztanową, jaką uwielbiała obserwować przez olbrzymi teleskop ustawiony na przedmieściach Brunatown. Tamta brązowa ziemia w kosmosie też się prezentowała, jako jałowa i pusta. Jednak było w niej coś przejmującego i zwykłe jej oglądanie się przeradzało w zachwyt. Podobnie sprawy się miały teraz, dzięki czemu Brunatna odczuwała wewnętrzny spokój i satysfakcję, zwiewnie przemierzając kasztanowe pustkowia.

Aż zawędrowała z demonicą do rozległego wąwozu. Wówczas obrazy z jej pamięci się nałożyły na obecnie doświadczane i już wiedziała, gdzie dotarła. To Cmentarzysko Golemów — uzmysłowiła sobie. Wszak nabrała wątpliwości. Bo co prawda wysokość i struktura ścian kanionu do złudzenia przypominały znany jej obszar, ale brakowało tu charakterystycznych formacji skalnych w postaci stożków. Do czasu…

Raptem ziemia się zatrzęsła w posadach i zadygotały ściany po obu stronach rozpadliny. Następnie zaczęły się od nich odwarstwiać kamienne istoty — potężne golemy.

Brunatna zamarła z wrażenia. Natomiast demonica przeciągnęła jaśniejące ostrze przez czarną dłoń. Skrwawiła ją, nanosząc na zdobną klingę siedem barw. Potem posępnie zawyrokowała do cienistej towarzyszki:

— Te materialne istoty z kamienia, które widzisz, to strażnicy, którzy nas zaatakują. Dzierżą oni w sobie przestrzenną magię. Jeżeli naruszą twą eteryczną strukturę, zniszczą ją i już jej nie odbudujemy. Jednak ty nie umrzesz, a będziesz istnieć w postaci cienistych strzępów, cierpiąc. Dlatego nie daj się zranić. Nie daj się nawet zranić — powtórzyła demonica, po czym w chmurze rdzawego pyłu ruszyła w kierunku przeciwników. Tych pojawiło się kilka dziesiątek, a nadchodzili ze wszystkich stron, otaczając istotę z Czeluści.

Pierwsze cięcie Czarna tylko zamarkowała. Sprawiło to, że golem koło niej posłał monstrualną pięść w próżnię. Wtedy znieruchomiałe ostrze zostało wprawione w ruch i z łatwością rozwarstwiło ciało między korpusem, a głową kamiennej istoty, która szyi nie posiadała. W rezultacie przy wtórze łoskotu i w otoczce z drobnych kamieni miecz został przeciągnięty przez wrogie cielsko, by ponownie krytycznie je uszkodzić w wyniku kilku błyskawicznych ciosów.

W dalszej kolejności demonica wykonywała celne i absurdalnie szybkie cięcia w osaczających ją przeciwników. Jaśniejąca klinga zwalniała pęd, by gwałtownie przyspieszać w chwili natarcia. Istota z Czeluści poruszała się przy tym zwinnie i lekko, jakby pląsając w zmiennym rytmicznie tańcu, a nie walcząc. Przez to teatr tego starcia przypominał momentami bardziej balet niż śmiercionośną potyczkę prowadzoną pośród ożywionych kamieni i rozprysków pyłu czy gruzu. Niczym zastygli w martwych pozach aktorzy pantomimy unieczynnione golemy pozostawały ostatecznie w takiej formie, jaką Brunatna znała za swoich czasów. Żaden nie zdołał się do niej zbliżyć i wszystkie zostały pokonane. Jednak… czy aby na pewno dokonało się to za sprawą tej Czarnej, jej ukochanej i jedynej demonicy? Cienistą dziewczynę nagle zaatakował smutek, nie golemy.


*


— Co robisz? — zapytała po walce istota z Czeluści.

— To nic… zupełnie nic. Wspaniale walczyłaś i dziękuje za… ocalenie — odparła siedząca na ziemi cienista postać.

— Ronisz łzy.

— Tak.

— Czemu?

— Wybacz, myślałam o… Czarnej.

— Ja jestem Czarną.

— Myślałam o… mojej Czarnej.

— Jestem nią.

— Moja… moja była inna. Była… przyjaciółką.

— Ja nie jestem?

— Jesteś mi bliska, coraz bliższa. Ale… nie jesteś nią, nie jesteś… prawdziwą przyjaciółką.

— Nie jestem.

— Nie.

— To prawda, że nie jestem. Ale chcę nią być. Chcę i zrobię wszystko, aby samej to poczuć. Przyjaźń. — Demonica przykucnęła, aby mieć swą twarz na wysokości cienistego lica i uderzyła się pięścią w pierś. Następnie podała Brunatnej świetlistą rękę, aby podźwignąć dziewczynę do pionu. Młoda Ochra uśmiechnęła się do niej krzywo, ale przyjęła pomocną dłoń. — Na zawsze razem — wychrypiała demonica i w takiej samej tonacji dodała: — Teraz chodź. Masz tu coś do zrobienia. Nie staniesz się Wichrzycielem Czasów, roniąc łzy. Ja zaś nie zostanę twoją przyjaciółką, jeśli na to nie zasłużę i nie uczynię cię kimś wyjątkowym. Chodź.


*


Korzystając z ulotnej postaci, Brunatna wzleciała na skarpę stanowiącą brzeg wąwozu. Tutaj nie miała przy sobie demonicy. Za to był tu ktoś inny. Półkolem otoczyli ją kasztanowi ludzie — umorusani i w łachmanach. Było ich kilka dziesiątek uzbrojonych w kilofy oraz młoty. Jeden z tubylców spojrzał do wnętrza kanionu, po czym z rosnącym zdumieniem zapytał Brunatną:

— Tyś to uczyniła? Pokonałaś golemy? Unieczynniłaś naszych zażartych wrogów, z którymi od lat prowadziliśmy wojnę?

Młoda Ochra zdała sobie sprawę, że za sprawą magii postrzegana była przez pobratymców, jako materialna istota. Zatem musiała się znajdować w cieniu Czarnej, chociaż jej samej nigdzie nie widziała. Za to słyszała jej podszept nakłaniający ją, by potwierdziła domysły mężczyzny i się przedstawiła, jako ktoś wyjątkowy. Poszła za tym wskazaniem, mówiąc:

— To ja pokonałam golemy. Uczyniłam to mocą magicznego kamienia i czarodziejskiej ziemi. Mój czyn stanowi akt dobrej woli i dar dla mych kasztanowych braci oraz ich… przywódcy.

— Zrobiłaś to dla nas i… Umbara Brunatnego? — W głosie wypowiadającego się mężczyzny młoda Ochra odczytała zachwyt. Z powodu szoku nie stać jej już było na dobrą grę aktorską, przez co łamiącym się głosem wydukała:

— Umbar… Brunatny? Ojciec… Założyciel? On tu jest? — Zaraz się ogarnęła i już zdecydowanie dodała: — Tak, niosę dar dla niego. Właśnie dla… Ojca Założyciela Kasztanowego Narodu.

— A kim ty właściwie jesteś? — W tym pytaniu skierowanym do młodej Ochry zadrgała nuta podejrzliwości. Cienista dziewczyna nigdy nie lubiła się uciekać do kłamstw. Dlatego lawirując, wymijająco oświadczyła:

— Widzicie, co potrafię. Niech moje czyny świadczą o mnie. To wam powinno wystarczyć. — Wskazała na unieczynnione golemy. — Zatem zaprowadźcie mnie do tego, komu będę skłonna wyjawić mą tożsamość. Zaprowadźcie mnie do Umbara Brunatnego.

W odpowiedzi kasztanowi mężczyźni popatrzyli po sobie. Przyjrzeli się jeszcze młodej Ochrze, czyniąc to z uznaniem, po czym zaprosili ją do wozu z kasztanowca. Ten ciągnęły nie woły, czy konie, a żywiołaki ziemi zaprzęgnięte, jako zwierzęta pociągowe. Na ich karkach połyskiwały obroże jakby z płynną lawą zamkniętą w szkle. Brunatna wysnuła wniosek, że widziała niewolników, bo istoty ziemi nie były skłonne współpracować z ludźmi z własnej woli i do pracy przymuszano je magią.

Kierowana gniewem odruchowo skierowała rękę w okolice bioder. Nie znalazła tam rewolweru. Odkąd została cieniem, była bezbronna. Poczuła się tym bardziej niepewnie, ale nie dała tego po sobie poznać. Starała się opanować. Pragnęła być gotowa na konfrontację z Ojcem Założycielem — Ojcem Narodu — legendarnym Umbarem Brunatnym. Stanowił on bowiem postać, której każdy w republice winien był oddanie, cześć i pokorę. Tak w każdym razie, w czasach młodej Ochry, nauczano od najmłodszych lat kasztanowe dzieci w każdej z brązowych szkół.


*


Brunatown, czy to naprawdę to miasto powstające właśnie z brązowych popiołów, rdzawego pyłu i kasztanowych kamieni? Wszystko przemawiało za tym, że tak, bo od opuszczenia Cmentarzyska Golemów podróż wiodła w prostej linii na wschód. Akurat o wschodzie słońca Brunatna dotarła do zurbanizowanej przestrzeni. Lecz takiej, gdzie pierwotne miasto dopiero nabierało zdatnej do zamieszkania formy.

Dominowały tu brązowe skały, w których kasztanowa ludność wykuwała jaskinie i groty. W zagospodarowywanych wzgórzach pojawiały się wyżłobione drzwi oraz okna w kształcie kół. Unoszący się nad skałami hebanowy dym sugerował, że skalne domostwa miały wewnątrz paleniska i wycięcia w sklepieniach.

Dym widoczny był także przy piecach hutniczych postawionych na otwartej przestrzeni. Buzował i kipiał w nich płynny metal. Obrabiał go z mozołem kasztanowy lud, a w wodzie z rzeki schładzał wykute głownie kilofów, młotów oraz długie pręty.

Te ostatnie służyły do budowy olbrzymiego rusztowania w centrum osady. Powstawało tam coś niebotycznego. Umiejscowieniem tego tworu był, zdawało się, kopiec Umbara Brunatnego z czasów młodej Ochry. Zatem czy ten bliżej nieokreślony twór, będący w fazie budowy, to forma mauzoleum?

Brunatna nie mogła tego wiedzieć. Nie chciała też zadawać wielu pytań, by nie rozpraszać energii niezbędnej do podtrzymania swej materialnej formy. Podróżowała przez starożytne Brunatown w milczeniu. W tej drodze towarzyszyły jej odgłosy typowe dla warsztatów: łoskot od uderzeń ciężkich narzędzi, posykiwanie schładzanego w wodzie rozżarzonego metalu, czy pokrzykiwania majstrów.

Aż kondukt wozów został zatrzymany przed kolistą siedzibą o wielkich rozmiarach. Tutaj podróżniczce wskazano, aby się uzbroiła w cierpliwość i poczekała. Ten czas spędziła na podziwianiu rodzącej się z kamienia oraz surówki żelaza stolicy przyszłej republiki. W dalszej kolejności poproszono ją, by podążyła do wnętrza kopulastej budowli, gdzie miał jej oczekiwać Umbar Brunatny.

Dziewczyna stanęła na beżowej ziemi. W tym momencie jej uwaga uległa rozproszeniu, a wraz z nią część materialnego ciała. Zdana tylko na siebie dałaby się porwać przez wiatr i rozwiać po zurbanizowanej przestrzeni. Jednak w porę wsparcia udzieliła jej demonica.

Brunatna ciągle nigdzie jej nie dostrzegała. Ale czuła obecność tej istoty, którą pragnęła mieć za przyjaciółkę i która sama takową chciała się mienić. Jednocześnie usłyszała demoniczny podszept, że dalej będzie już musiała sobie radzić sama, bo czarna istota nie miała wstępu do okrągłego budynku o barwie brązu.

Wkrótce młoda Ochra była już wewnątrz niezwykłej budowli. Rozejrzała się za Umbarem. Nie dostrzegła go, ani nikogo innego. Zaczęła obchodzić koliste wnętrze. Było puste w środku, gdzie na podłodze wyryto tajemne znaki, coś Brunatnej zupełnie nieznanego. Za to przy owalnych ścianach piętrzyły się kamienne regały z różnorodnym sprzętem.

Większość tego kasztanowego dobrodziejstwa wyglądała na prymitywne pierwowzory znanych dziewczynie przedmiotów. Pogładziła dłonią szklane gogle, dość toporne, bo prawie na całą twarz. Prześlizgnęła wzrok po zestawie grubych śrubokrętów ułożonych w kamiennych stojakach. Zważyła w dłoni prymitywny lampion do oświetlania podziemnych przestrzeni.

Dalsze oględziny pomieszczenia wyglądały podobnie i w ten sposób Brunatna zatoczyła pełne koło. Nieco rozczarowana pomyślała, że było tu trochę jak w Muzeum Kasztanowego Prapoczątku. Ponieważ to, co tu obserwowała, widziała już w zbliżonej postaci w swych czasach jako eksponaty muzealne. Lecz ciągle nie spotkała się tutaj z Umbarem, a przecież to do niego została skierowana.

Aby uzyskać lepszą perspektywę pomieszczenia, wkroczyła do jego centralnej części pomiędzy tajemne znaki. Założyła ręce na biodra i popatrzyła na znane już sobie lokum. Nagle twarda powierzchnia pod jej stopami zadrgała, poruszyła się, po czym Brunatna ani się obejrzała, a zjeżdżała na krągłej platformie.

Zatrzymała się piętro niżej i tym razem z wrażenia nie zdołała zachować materialnej formy. Najpierw zmętniały jej oczy i stały się przezroczyste. Potem spotkało to całą twarz. Aż ciało dziewczyny w przeciągu chwili w pełni przeszło w cienistą powłokę.

Oto pokój, gdzie się znalazła, nie posiadał stabilnej przestrzeni. Samo to lokum wydawało się cieniem! Podłoga, ściany i sufit falowały, będąc przezroczystymi. Podobnie prezentowały się niezwykłe przedmioty. Eteryczne maszyny o geometrycznych kształtach pełne były zębatych kół i turbin, a napędzane energią życiową, czy też baterią czerpaną z pochwyconych dusz?

Takie były odczucia Brunatnej i zafascynowana tymi urządzeniami podleciała do jednego z nich, po czym włożyła fantomowe dłonie do skrzyni o hebanowej barwie. Takiej, która nie miała otworów, ale którą mogły przeniknąć eteryczne ręce. Pojemnik ten posiadał rubinową obwódkę.

Wszak, co najbardziej niezwykłe, gdy dłonie Brunatnej zagościły w tajemniczym pudełku, ofiarowało ono od siebie dar. Upominek powstał jakby z samych myśli oraz obrazów w umyśle młodej Ochry. Takie było jej wrażenie. Tym sposobem wyjęła ze skrzynki ręce zaopatrzone w rewolwery. Wydawały się tak podobne do tych, jakie otrzymała niegdyś od ojca. Z tą różnicą, że oba eteryczne. Ponadto jej przedramiona oplatały teraz pasy z nabojami i kaburami na broń.

— Imponujące, nieprawdaż?

Brunatna usłyszała za sobą męski głos. Obróciła się i odruchowo wycelowała broń w domniemanego przeciwnika. Jednak tak szybko, jak to uczyniła, opuściła rewolwery.

— Ta… to? To… ty? — wydukała zdezorientowana, widząc przed sobą mężczyznę, do złudzenia przypominającego rysami twarzy jej ojca. Choć nie był to koniec niespodzianek. Postać mężczyzny była fantomowa. To był cień!

— Cóż za niespodzianka… — Cienista i męska zarazem postać wydawała się równie zaintrygowana tym spotkaniem. Ale zaraz na jej twarzy wymalowało się zrozumienie przechodzące w wyraz samozadowolenia. W efekcie mężczyzna w przyjaznym geście rozpostarł ramiona i dumnie rzekł: — Zatem przybyłaś tu za mną przez wrota czasu. Pozostawiłaś za sobą słabość zwaną dobrocią, a umiejscowioną w ułomnym i materialnym ciele. To wspaniale, bo uzyskaną tu władzą będziemy się mogli podzielić. Jak ojciec z córką, jak założyciel dzieła z jego kontynuatorką. My to uczynimy. Dwa cienie, dwie istoty doskonałe, którym służyć będzie ożywiona i nieożywiona materia. Tako rzecze ja. Dawny, czy też przyszły, Ochra, a obecny Umbar Brunatny.

— Umbar Brunatny… tak. Będziemy władać republiką — szepnęła wbrew sobie cienista dziewczyna. Ale już do niej docierało, że w tej, wydawało się, absurdalnej sytuacji to kłamstwo było jej najsilniejszym orężem: kilofem, młotem i tarczą. Przede wszystkim bowiem musiała się rozeznać, w czym uczestniczyła. Co tu się działo? Dlatego na potwierdzenie domysłów cienia oświadczyła: — Przybyłam tu odarta ze słabości duszy i ciała. Przybyłam, by stać u twego boku, ojcze. — Schowała rewolwery do kabur. Męski cień pokiwał z zadowoleniem głową. Chociaż w jego przezroczystych oczach nie widać było spokoju. Płonęło tam nienasycenie, żądza i jakby samo-krzesały się iskry szaleństwa.

— Tylko spójrz. Pokażę ci, czego dokonałem przez ostatnie stulecie. Czego dokonałem w tym miejscu, niezwykłym miejscu, moim miejscu, a obecnie i twoim. — Umbar wykonał zamaszysty gest dłonią.

— Chcę to zobaczyć. Pokaż mi wszystko, ojcze…

Od tego momentu rozpoczęła się prezentacja dziwów, w której Umbar się zatracał. Brunatna wręcz odnosiła wrażenie, że zapominał o jej istnieniu i kolejne eksponaty chwalił jedynie przed sobą. Odbierała w nim chory egocentryzm, swoistą manię. Uwypuklone i negatywne cechy ojca, które znała. Jednak w swej materialnej postaci zwykł przykrywać negatywności dodatkiem dobroci i opanowania. Natomiast w tym przypadku…

— Oto łapacz dusz. — Cień Ochry w zachwycie pokazał na czerwoną hybrydę syreny i anioła. Był to posąg, maszyna, a może spreparowana, ongiś żywa istota wyposażona w siedem par ramion. Każda para miała otwarte dłonie, a w nich przyssawki o odmiennej barwie. Do czego służyły? Jak zasłyszała młoda Ochra, do łapania dusz?! — To z kolei moi niewolnicy. Istoty, które tresuję bólem. — Cień mężczyzny sprawił, że w rubinowym lustrze zawieszonym w powietrzu zamanifestował się obraz uwięzionych w jaskini żywiołaków. Brunatna znała z przyszłości ten widok i jego umiejscowienie. — To zaś moje plany uczynienia z kasztanowej rasy nacji o jedynie słusznej strukturze społecznej. Otóż zamierzam podzielić nasz lud na klasę robotniczą oraz taką, która będzie nią władać. Nazwę ją…

— Arystokracją… — powiedziała bezwiednie Brunatna, widząc rozwijane w przestrzeni zwoje beżowego papieru z czerwoną obwódką. Na przezroczystym papierze dostrzec można było imiona, gdzie przy ich olbrzymiej większości widniał znaczek kilofa, a przy nielicznych zarys bicza.

— Arystokracja… Dokładnie tak — podchwycił Umbar Brunatny i zmaterializowanym w ręku piórem zanotował coś w przestrzeni. Następnie kontynuował prezentację dziwów niezwykłej pracowni: — Na tym stoliku to wybuchowy proszek skomponowany na bazie pradawnej receptury czerwonej rasy. Wystarczy jedna iskra i… — Męski cień pstryknął eterycznymi palcami. Jak z zapalniczki pojawił się na cienistej dłoni mężczyzny beżowy płomień.

— Nie rób tego — syknęła Brunatna. Widziała ojca, który w swym szaleństwie był bliski spowodowania eksplozji.

— Jak to, nie mamy ochoty na małe bum albo nawet duże? Na pewno? — Umbar wpatrywał się z żądzą w proszek, to ogień, dobywający się obecnie z kciuka. Aż zgasił płomyk i jakby zapominając o uprzedniej prezentacji, przeszedł do kolejnej: — Kocham na to patrzeć. Wręcz me serce kasztanowe na ten widok rośnie! Od… nienawiści.

— Brązowa matko… — jęknęła Brunatna wobec sprezentowanego jej obecnie widoku. Była to zwisająca z sufitu na haku kasztanowa dziewczyna. Martwa i to chyba od dawna. Jej ciało po części przypominało mumię i było sprasowane. Pod nim stało wiadro, do którego skapywała kasztanowa krew. Ta postać kogoś nieprzyjemnie Brunatnej przypominała.

— To siostra krwi znana jako Kasztan i Ruda. Dla celów naukowo-badawczych ekstrahuję z niej krew, która stanowi wyjątkowe paliwo dla magicznych maszyn. — Umbar wyjaśnił pochodzenie i cel wiszącej na haku postaci.

— Zabiłeś ją… — wyszeptała Brunatna, nie mogąc już ukryć w głosie bólu i gniewu. — Zabiłeś — powtórzyła, zaciskając dłonie w pięści.

— Mniej więcej, ale nie do końca — potwierdził, a jednocześnie zaprzeczył Umbar. — Potrzebuję, by ta istota zachowała w sobie namiastkę istnienia. Wtedy odnawia w sobie pokłady magicznej krwi. Tylko popatrz, córko. — W męskim ręku pojawiła się elektryczna pałka. Umbar wcisnął jej iskrzącą się końcówkę w zwiędłe łono postaci na haku. Otworzyła oczy i zaczęła dygotać. Aż z jej ust dobyło się żałosne kwilenie:

— Eeee… kksssy…

— Proszę, można z tą siostrą krwi nawet sobie pogaworzyć. Oczywiście o ile jest się zaznajomionym z językiem bólu, cierpienia i tortur! A masz, masz! — Męski cień z pasją pieścił ożywione zwłoki prądem.

— Ojcze… — Brunatna odwróciła wzrok od Umbara, prawdziwego okrutnika, jak również od podrygującej Kasztan i Rudej.

— Coś nie tak? — zazgrzytał fantomowymi zębami mężczyzna. Brunatna chciała mu wykrzyczeć w twarz, że wszystko tu było „nie tak”, a najbardziej on sam! Lecz akurat zachrzęściła kolista platforma. Wjechała na górę, po czym zaczęła zjeżdżać z powrotem. Jednak obecnie ze związaną eterycznymi okowami… Czarną.

— Moja pułapka na demony jest niezawodna. Dobrze się składa, bo potrzebuję czarnej krwi do eksperymentów. Spragniony jestem mrocznej cieczy z żył, wręcz jej oceanu, i to natychmiast! — Z przezroczystego sufitu wysunął się jeszcze jeden hak o dość oczywistym przeznaczeniu.

— Ojcze! — krzyknęła z nutą rozpaczy w głosie Brunatna, widząc, na co się zanosiło. Na ten czas w przypadku Czarnej, jej dawnej, a może już i obecnej, przyjaciółki.

— Ojcze, ojcze, nic tylko ojcze. Ciągle to powtarzasz, się zacięłaś? Trzeba cię nasmarować krwią sióstr, jak maszynę?! — warknął z wyrzutem Umbar, po czym z irytacją ciągnął dalej: — Chociaż może już lepiej dukaj sobie „ojcze”, a nie wspominaj twej przeklętej matki. Kim ona właściwie była? Nie pamiętam. Pamiętam tylko, że mnie zawiodła i to bardzo. A to już bardzo niedobrze. Ty mnie nie zawiedziesz, prawda? Nie wolno ci, zabraniam, bo wtedy z nienawiści zniszczę świat! Ty zaś, demoniczna maszkaro, masz na czarno krwawić, cierpieć i krwawić. Ale pierwej cię usmażę, twe ciemne mięso zaraz zaskwierczy. Ty czarne ścierwo z Czeluści! Ty plugawe ohydztwo ze świata demonów! — Męski cień okładał demonicę elektryczną pałką, zwiększając natężenie prądu: — Cierp, krzycz, wyj, krwaw! — wydzierał się Umbar. Zaś dygocąca od porażeń prądem istota dogorywała spętana w łańcuchach.

Aż wściekłe okrzyki mężczyzny przerwała seria wystrzałów z broni palnej. Trzynaście eterycznych kul trafiło w cień Ochry, śmiertelnie go raniąc. Pistolet z ostatnią kulą drżącą ręką Brunatna przystawiła do własnej skroni.

— Nie rób tego — wycharczała demonica. Już nie rażona prądem, choć toczyła z ust mroczną pianę, to odzyskiwała kontrolę nad ciałem, wyzwalając się z okowów. — Nie rób — powtórzyła chropowatym głosem.

— Zabiłam własnego ojca… Zabiłam Ojca Narodu. Zabiłam Umbara Brunatnego — skamlała Brunatna, sama będąc jakby na skraju obłędu. W odpowiedzi usłyszała:

— Ochroniłaś przyjaciółkę.

— Nie jesteś nią! Nie jesteś mą przyjaciółką! — Dziewczyna wycelowała broń w demonicę. Z tą chwilą wiszący na haku półżywy byt kasztanowej siostry krwi otworzył oczy i wydał z siebie żałosny charkot:

— Chrrr…

Padł kolejny strzał, już dwunasty, ostatecznie unicestwiający upokarzające istnienie Kasztan i Rudej. Następnie młoda Ochra odrzuciła pistolety. Złapała się za głowę i zasłoniła twarz dłońmi. Co raz wstrząsana przez spazmy roniła łzy.

Poczuła na piersi subtelny dotyk demonicy. Potem usłyszała słowa:

— Brązowa poduszka pod uszka. Czarna poduszka do uszka.

Wtedy cienista dziewczyna nie wytrzymała wzbierającej w niej fali sprzecznych emocji, dając się porwać najsilniejszemu uczuciu. Z całych sił się wtuliła w mroczną pierś i rozpłakała jak jeszcze nigdy.

Jakiś czas później siedziała przy przezroczystej ścianie, za którą uwidaczniał się bezkres podziemnych kamieni i głazów. Już nie płakała, za to kompulsywnie ładowała i rozładowywała swą nową broń. W eterycznych rękach rewolwery transformowały do materii, to powracały do ulotnego stanu. Wreszcie dziewczyna schowała spluwy, wbiła ponury wzrok w miejsce, gdzie rozwiał się unicestwiony cień Umbara i zapytała Czarnej:

— Skąd on się tu wziął, mój ojciec?

— Istnieją też czerwone furtki przestrzeni i czasu. Nie tylko brązowe i czarne.

Brunatna pokiwała ze zrozumieniem głową, po czym zadała kolejne pytanie:

— Dlaczego on taki był? Czemu był cieniem, do tego na wskroś szalony. Szalony i… zły.

— Został oddzielony od materii. Jego cień wchłonął z brązowej duszy wszystko, co negatywne. Przez to sam stał się negatywnością.

— Zatem jego materialna postać pozostała czysta… lepsza?

— Tak można to ująć.

— A ja? Pozostałam sobą, ponieważ…

— Cały czas jesteś sobą, bo twego cienia nie oddzielono w sposób naturalny od ciała. Twe ciało ci zabrano. Za to w cieniu pozostawiono nietkniętą duszę

— Zrobił to twój cień. On mi to uczynił.

— Wiem, odczuwam to. I nawet nie chcę wiedzieć, jaki spłacałaś mu dług.

— Gdzie on teraz jest, twój cień?

— W tych czasach ciągle nie dałam mu się uwolnić. W tych czasach jest tu. — Demonica wskazała na swe martwe oko pośrodku czoła, po czym dodała: — Mój cień jest zarazem mą siostrą i czuję, że wasze połączenie go w przyszłości zmieni. Twoje ciało wpłynie na niego.

— W jaki sposób?

— Moja cienista siostra przestanie być ślepo okrutna. Bo stanie się po części…

— Mną… Zostanie mną zamiast… mnie — westchnęła Brunatna. — To wszystko jest takie… Nie wiem, odrealnione, nierzeczywiste. Wychowałam się w innym świecie: matematyki, techniki. Tam wszystko było prostsze, bardziej oczywiste i wynikało z siebie nawzajem. Nie jak tu. Odczuwam chaos.

— To, co cię otacza, ciągle jest proste. Ciągle takie jest, nieważne jak skomplikowane może się wydawać umysłowi, jeśli tylko idziesz za głosem serca. Twoje liczby, znaki, matematyka, są martwe i należą do martwego świata myśli. Za ich pomocą nie wyliczysz odpowiednich zachowań, adekwatnych uczuć. One do tego nie służą. Bo życia, jego istoty, nie da się policzyć. Życie jest do odczuwania, a do tego potrzebne jest serce. Najlepiej takie, które pulsuje i tłoczy krew. Takie, któremu nie przeszkadza rozum.

— Czemu on przeszkadza?

— Rozum nie czuje. On kalkuluje, analizuje, liczy, wciąż ocenia potencjalny zysk i stratę. Jest zimny, jest martwy. To do serca należy podejmowani słusznych decyzji. Ty taką właśnie podjęłaś, słuszną decyzję. Idąc za impulsem w sobie, uratowałaś przyjaźń, a unicestwiłaś istotę, która przynosiła na świat tylko ból i cierpienie.

— To chyba prawda… Mój umysł chciał chronić ojca i czynić to wbrew wszystkiemu. Szukał dla jego szaleństwa usprawiedliwienia. Nie godził się z jego stanem i desperacko poszukiwał wyjścia. Serce nie miało tego problemu.

— Serce nigdy nie ma tego problemu. Bo jeśli daje impuls do mordu, czyni to z miłości, a nie z nienawiści. Zaś miłosne uczucie nie może sprowadzić na świat nic złego. — Po tym podsumowaniu rogata istota zupełnie nie w swoim stylu, za to w wykonaniu dawnej demonicy, ozdobiła twarz uśmiechem, gdzie z ust wysunęły się kły. — No dalej, przybij kamulca — rzuciła równie niespodziewanie, wyciągając dłoń zawiniętą w pięść.

— Czarna… — roztkliwiła się Brunatna, obecnie naprawdę widząc osobę, która była jej przyjaciółką. — Ano przybijam. — Odwzajemniła gest. Odetchnęła głęboko i z ulgą, po czym z nutą nadziei zapytała: — Gdzie teraz się udamy?

— Na niebieskie piaski i Przeklętą Pustynię.

— Dobrze. Ale najpierw dokończymy robotę tutaj.

— Czyli co zrobimy? — zainteresowała się demonica.

— Za sprawą zgromadzonego tu prochu wysadzimy to przeklęte miejsce w powietrze.

— Lubię wysadzać przeklęte miejsca w powietrze. — Istota z Czeluści znowu zębiasto się uśmiechnęła. Zaś Brunatna z radością ponownie odnalazła w niej swoją Czarną. W takim właśnie duchu, radosnym, dodała:

— Nim puścimy tą miejscówkę z dymem, pójdziesz do pobliskiej groty z żywiołakami.

— Co tam uczynię?

— Powiesz tym istotom, że nikt nie zrobi już z nich niewolników. Nikt więcej nie będzie się nad nimi znęcał. Ale nie mogą wyjść na powierzchnię, bo czeka je tam zguba ze strony kasztanowej rasy. Żywiołaki się zgodzą. Wtedy nadmiar materiałów wybuchowych przeniesiemy w odpowiednie miejsce i zdetonujemy. Uczynimy to, by pradawne istoty tej krainy mogły w pokoju przeżyć jeszcze tysiące lat. One będą za to wdzięczne i kiedyś ci się zrewanżują. Zaufaj mi.

IX. Srebrna i Bezia

W towarzystwie dżdżystej pogody z szarych równin Srebrna dotarła ze swą armią na najdalszą północ do jej centralnego odcinka. Stąd nie tak daleko już było do zamarzniętego morza. Tutaj, o dziwo, pogoda nie raziła dotkliwym mrozem. Za to panowała niespotykana w tych rejonach odwilż. Okoliczne szczyty topniały, jakby płacząc i pokrywały się matową warstwą łez. Niebo w kolorze marengo wisiało ciężkie, zachmurzone. Tak przytłaczające, iż miało się wrażenie, że mogło runąć na piechurów, by ich swym ogromem zmiażdżyć. Dochodziło też do nawałnic z gradu o barwie grafitu. Tłukł on w alabastrowe zbroje i srebrne tarcze jak w czasie zmasowanego ostrzału. W mgnieniu oka zasypywał przełęcze, ograniczając widoczność i niemal uniemożliwiając przemarsz wojska. Wszystko to wespół z przenikliwym wichrem z południowego kierunku. Ten ani na chwilę nie ustępował. Niczym prawdziwy mocarz, czy spychacz, jaki srebrzysta dziewczyna widziała w republice, pchał przybyszy na północ. Czyżby po to, aby powieść ich tam na zgubę?

Srebrna tak właśnie mogłaby przeczuwać, bo od dramatycznego spotkania z Mysią w zakolu rzeki Traszarni wyzbyła się reszty optymizmu. Dostosowała się niejako do srogiej aury i jej oblicze także skrywały jakby ciemne chmury. Oczy na dobre pociemniały i równie mroczny wydawał się umysł. W nim jednak nie wyglądała czyhających zagrożeń czy pułapek. Za jego sprawą nie wczuwała się w obcą sobie przestrzeń północnej krainy. Jedynie złorzeczyła w duchu Mysi, która z jej uroczo naburmuszonej przyjaciółki przeszła transformację we wredną Szczurzycę. Osobę, z którą nieomal dopiero co się starła w walce na śmierć i życie.

Było to coś niepojętego, o czym jakiś czas temu nie zdołałaby nawet pomyśleć. Teraz się ziszczało, jako brutalny fakt. Świat najwidoczniej się zmieniał, klątwa czerwonego demona dojrzewała, a jego powrót znaczyło pociemnienie ludzkich serc. Zapewne wypadało zacisnąć srebrzyste zęby i się z tym pogodzić. Ale Srebrna nie miała w sobie obecnie ani krzty ochoty na zgodę. Do głębi urażona wyzbyła się pokory. Poddała się pragnieniu konfrontacji i coraz silniej wypełniał ją czarny gniew.

— Wezwałaś po mnie. — Przywódczyni zobaczyła koło siebie również jadącą konno Bezię, po którą raczyła posłać. Tym razem nie w celach towarzyskich, a miała dla niej zadanie. Wspomniała, że na zakończenie burzliwej debaty w szarej jurcie została tam zawarta krucha ugoda. Na wzór Brunatnej Srebrna zasugerowała, by każda zwaśniona grupa broniła na najdalszej północy własnego odcinka. Olbrzymka miała się zająć wschodem, Srebron ze Szczurzą Mysią zachodem, a Srebrna brała na siebie zabezpieczenie centrum. Podobnie co w przypadku planu młodej Ochry srebrzysta dziewczyna zasugerowała, aby na wzór trzech linii okopów na Cmentarzysku Golemów przygotować trzy linie zasieków przeciw czerwonemu wrogowi. Według niej pierwsza strefa obrony powinna być stworzona na najdalej wysuniętych siedzibach ludzkich, do których właśnie się zbliżała, a gdzie powinien obozować klan Srebrzystych Szeptów. Jako drugą zaporę wskazała bezludne przełęcze mniej więcej pośrodku między zamarzniętym morzem, a Orlim Gniazdem. W razie, gdyby i tutaj wróg się przedarł strategicznie położone oraz dobrze ufortyfikowane Gniazdo miało stanowić ostatni punkt już wspólnego oporu. Bo jeśli siedziba byłego już klanu Srebrzystej Stali zostałaby zdobyta, stąd prowadziły szerokie drogi na zachód, wschód i południe. W konsekwencji inwazja byłaby praktycznie nie do powstrzymania. Bez entuzjazmu, ale Srebrna uzyskała na zaproponowany plan zgodę. Czy jednak swoisty triumwirat na szarych ziemiach miał szansę zdać egzamin, jak w republice? Żywiła wątpliwości i była sceptyczna, co do tego, na ile mogła liczyć na, w jej mniemaniu, papierowych sojuszników. Zresztą osobiście, jako nie absolutna przywódczyni, a jedynie koordynatorka działań, w srebrzystym przymierzu czuła się w roli Brunatnej niezbyt wygodnie. Dlatego postanowiła liczyć przede wszystkim na siebie i swoją armię. Wysforowała się więc naprzód i gotowała na frontalną bitwę z czerwonym wrogiem, wyglądając go na najdalszej północy.

Zaś co do młodej Ochry to w duchu ją podziwiała, jej niezłomność, nietuzinkowe zdolności, ale i opanowanie. Skrycie też zazdrościła przyjaźni z Czarną. Jednak sposób odejścia Brunatnej kładł się cieniem na chwalebną pamięć o niej. Ostatnio widziano ją na urwisku nad oceanem, potem zniknęła. Wszystko wskazywało na to, że się załamała pod kaskadą trudnych wydarzeń i po odejściu przyjaciółki z rozpaczy odebrała sobie życie. Jej los tym bardziej nie nastrajał pozytywnie, że dobitnie pokazywał Srebrnej nędzę i tragizm ludzkiej egzystencji. Żywot, gdzie za miłość się płaciło cierpieniem, za życie śmiercią, a za poświęcenie samounicestwieniem.

— … bo wzywałaś. No to jestem. — Do zaabsorbowanej rozmyślaniami Srebrnej dotarła tylko końcówka wypowiedzi beznosej kobiety. Do tego stopnia przyzwyczaiła się już lekceważyć tą szpetną osobę, że nawet jej słowa skierowane do siebie puszczała mimo srebrzystych uszu. Już chciała ją skarcić za coś, za cokolwiek. Jednak się zreflektowała, że ciągle nie przydzieliła Bezi zadania. Dlatego wreszcie zaszczyciła ją wyniosłymi słowami:

— Jak widzisz, teren jest tutaj trudny. Przez to konie są nieliczne. Natomiast ci, którzy ich dosiadają, powinni się do czegoś przydać. Dlatego przydzielę ci szarego tropiciela i wyruszycie na zwiad. Chyba się znasz na śladach i tropieniu skoro w republice poganiałaś bydło?

— Na śladach w kasztanowej ziemi i trawie się znam. Na szarym śniegu nie — padła szczera odpowiedź.

— To się masz szybko podszkolić, to rozkaz, rozumiesz?

— Tak. To… gdzie mam jechać i czego szukać? — Nijaka w rozmowie Bezia wręcz z zachwytem się rozejrzała po górzystej przestrzeni. Jej roziskrzone oczy w ogóle nie korespondowały z obojętną mimiką oszpeconej twarzy. — Mogę jechać daleko, jak najdalej — wtrąciła.

— Pojedziesz, gdzie ci każę i zrobisz tam, co ci polecę. Nie mniej, nie więcej — syknęła przywódczyni. Zmroziła rozmówczynię srebrzystym spojrzeniem i czekała, aż ta pokornie opuści wzrok. Wobec jej biernej postawy sama zadarła podbródek, aby zamanifestować między nimi stosowną różnicę. Następnie względem poganiaczki bydła dokładniej wyjaśniła swe zamiary: — Wiedz, że zbliżamy się do strefy, gdzie może już przebywać czerwony wróg. Niestety nie ma z nami tubylców, tych nie udało się nam dotąd spotkać. Do tego pogoda utrudnia rozeznanie w terenie. Zaś wysłani zwiadowcy, choć już powinni, jeszcze nie powrócili. W związku z tym udasz się konno na północ. Kiedy opuścisz góry, przed tobą ukaże się zamarznięte morze; bezkresna, szara i płaska tafla lodu. Od tego momentu kieruj się wzdłuż górzystego brzegu na wschód. W dzień, może tydzień, nie wiem, dotrzesz do lodowej wioski klanu Srebrzystych Szeptów. Tam zdobądź wieści o czerwonych najeźdźcach. Tubylcy mają psie zaprzęgi, szybko się przemieszczają po zamarzniętym morzu i muszą coś o inwazji wiedzieć. Ze zdobytą wiedzą powrócisz do mnie. Jakieś pytania? Nie ma żadnych? To dobrze, więc srebrzyście żegnam — ucięła władczo Srebrna. Kiedy Bezia już nawracała kasztanowego rumaka, jeszcze z pretensją za nią rzuciła: — Spróbuj być chociaż raz tak przydatna, jak cień Burego, przynajmniej tyle! — Zadowolona była przynajmniej z tego powodu, że pozbywała się poganiaczki ze swego otoczenia na dłuższy czas. Niestety każde spojrzenie na nią nieznośnie przypominało jej o Burym. Na zaśnieżonej i szarej północy tym bardziej, bo przecież z dzielnym giermkiem to tu się poznali. Lecz nie poznali tak zwyczajnie. To ona sama niecnym podstępem zwerbowała poczciwego chłopaka na służbę u siebie. I jak się to dla niego skończyło? Odpowiedź drażniła, jakby drążąc w sercu soplem lodu bolesną ranę. Poczucie cudzej krzywdy, którą odbierała, jako własną, w niej narastało, podsycając negatywne emocje. Momentami chciało się jej od niesprawiedliwości świata i przez to wściekłości po prostu wyć!


*


— Wyruszasz na zwiad? Jedziesz daleko?

— Nie wiem, czy daleko, ale jadę — odpowiedziała Bezia, sprawdzając uprząż swego rumaka. Na zwracającego się do niej alabastrowego legionistę nawet nie zerknęła. Nagabywał ją regularnie od wkroczenia na szare ziemie i najwyraźniej miał względem niej poważne zamiary. Na zimnych i mokrych równinach zdążył ją nawet uraczyć bukietem przegniłych kwiatów o niezbyt romantycznej, bo popielatej barwie. Z kolei w tutejszej okolicy wystrugał dla niej z lodu rumaka wielkości dłoni. Ale co niby miała z nim zrobić? Powiesić sobie jako ozdobę na szyi albo wyrzeźbić dla niego lodową zagrodę? Popielate kwiaty zjadł przynajmniej koń.

— Podobał ci się mroźny konik? Wiesz, jak tak, to wystrugałem coś jeszcze.

W odpowiedzi Bezia zmęczonym wzrokiem spojrzała w końcu na legionistę. Powodem, dla którego to ją sobie upatrzył, jako wybrankę, była zapewne jego zmasakrowana facjata. Podczas bitwy w wąwozie blaszane istoty przemieliły mu twarz. Miał wyłupione oko, gdzie pusty oczodół był nienaturalnie powiększony wiertarką w roli oręża. Do tego szczęka amanta szczyciła się zaledwie kilkoma pokruszonymi zębami, a krzywo zrośnięta żuchwa była tragicznie przekrzywiona w jedną stronę. Ten sepleniący mężczyzna wyglądał niczym postać z koszmaru. Ale za to pozostał mu na licu nietknięty, wręcz idealny… nos. W kwestii skompletowania urody świetnie się więc z beznosą Bezią uzupełniali, bo jej szczęce czy oczom niczego nie brakowało. Za to brakowało jej ochoty na romanse i to z kimkolwiek w obliczu tego, że cudownym zrządzeniem losu wreszcie realizowała swe marzenie, zwiedzała świat. Dlatego czyniącego o nią zabiegi legionistę traktowała niczym krowa natrętną muchę co raz próbującą na niej przysiąść. Lecz w tej chwili popatrzyła na nową rzeźbę w ręku legionisty nawet z uznaniem.

— Skrzydlata krowa… — mruknęła.

— No tak. — Mężczyzna uśmiechnął się paskudnie. — Przysłuchiwałem się twej opowieści przy wieczerzy i natchniony zrobiłem coś takiego. To dla ciebie, na szczęście.

— Dziękuję. — Bezia odebrała upominek. Przyjrzała mu się jeszcze, po czym schowała do sakwy przy siodle.

— A… czy latająca krowa dołączyła właśnie do źrebaka, który okrążył świat? — rzucił zawadiacko legionista. — Bo wiesz, tamten lodowy koń, to też była postać z twej historii, tylko innej.

— Konia wyrzuciłam — powiedziała z niezmienną szczerością Bezia, bowiem nie zwykła kłamać czy owijać w beżową bawełnę. Uznawała to za próżny wysiłek.

— Aha… — Mężczyzna zmarkotniał i popatrzył na swe tonące w mokrym śniegu buty. Wydawało się, że ponury odejdzie. Zamiast tego podniósł wzrok na beznosą kobietę i jakby z obawą zapytał: — Krowę też wyrzucisz?

— Nie.

— A… czemu?

— Bardziej mi się podoba.

Te słowa sprawiły, że legionista się rozpromienił. Według Bezi, zupełnie jakby wygrał na loterii w Brunatown nieziemsko drogą operację rekonstrukcji twarzy.

— Mogę wyrzeźbić więcej latających krów! — wyrwał się z inicjatywą jak zakochany uczniak.

— Ta mi wystarczy. Zresztą i tak się niedługo rozpuści. Wszystko się rozpuszcza. — Bezia, popatrzyła na okolicę tonącą w roztopach. A od siebie dodała: — Skrzydlata krowa ma przewagę nad źrebakiem, bo ze skrzydłami łatwiej jest zwiedzać świat. Można nawet polecieć do nieba i zobaczyć tam anioły.

— Ciekawe… — podchwycił mężczyzna. Już chciał pociągnąć skrzydlaty wątek, ale Bezia nie dała się wciągnąć w dalszą rozmowę. Spojrzała tęsknie w chmury, potem trochę rozczarowana na swego bezskrzydłego rumaka, a następnie z nadzieją na północ. — W drogę — powiedziała do szarego trapera, który konno właśnie się pojawił koło niej, a którego przydzieliła jej Srebrna. Wysforowali się przed robiące akurat postój wojsko, po czym zniknęli w mysiej mgle.

Wraz z opuszczeniem większego skupiska ludzi Bezia poczuła ulgę. Szczególnie, że szary traper na płowym rumaku towarzyszył jej niczym cień i nie dość, że nie zamienił z nią ni słowa, to nawet nie spojrzał. Musiała przyznać, że taki na swój sposób nieobecny mężczyzna stanowił dla niej idealną partię. Nie rozpraszał jej i bez reszty pozwalał się zanurzyć w bezkresie szarej i zimnej krainy. Za to na dobre mogła zapomnieć o tak dla niej trywialnej rzeczy, jak ludzkie relacje. W zasadzie ludzie potrzebni jej byli tylko do tego, by słuchali snutych przez nią opowieści. Czasem też pomagali, ale rzeczowo, konkretnie. Bo dobrze wiedziała, że nie posiadła tylu zdolności, aby być w pełni samodzielną szczególnie w obcych krainach.

Tak już miała. Prawie też nie okazywała emocji, przez co zwykle brano ją za osobę dotkniętą znieczulicą. Ona jednak potrafiła intensywnie przeżywać świat, tyle że czyniła to we własnej głębi, do której nikt inny nie miał wstępu. Dlatego, choć nie dawała tego po sobie poznać, im bardziej oddalała się od posiadłości Tabaka de Bruton, tym większej doświadczała ekstazy, ale wewnętrznej.

Początkowo, gdy podróżowała do centrum republiki, był to w zasadzie dreszcz emocji spowodowany przemierzaniem nowych terenów, chociaż w znanej, bo kasztanowej, scenerii. Jednak po bitwie w wąwozie i wstawiennictwu za nią Bursztyn u Srebrnej wszystko uległo przyspieszeniu niczym podczas galopu na zacinanym batem rumaku. Zaś Bezia wkroczyła na drogę spełnienia marzeń, z której nie zamierzała już zbaczać.

Gdy dotarła do kasztanowo-złocistego pogranicza wręcz nie mogła uwierzyć, że rośliny mogły być tak żółte, piasek bursztynowy, ptaki kanarkowe, a słońce czysto złociste. Lecz w ramach podziwu nie rozdziawiała kasztanowej gęby, nie wytrzeszczała piwnych oczu. Postronny obserwator mógłby sądzić, że napotykane widoki przyjmowała ze spokojem, nawet obojętnie. Wszak w jej wnętrzu aż się gotowało od zachwytu, jak od płynnego i kipiącego w niej złota. Przeto w dzień chłonęła złocistą przestrzeń posiadanymi zmysłami. Ze zmierzchem, kiedy wyciszała umysł, by zasnąć, wspominała żółte doznania. Odtwarzała w wyobraźni złociste kształty, kolory i nimi upojona odnosiła wrażenie, jakby co noc kładła się spać ze złocistym kochankiem. Aż czuła autentyczne podniecenie i podobno przez sen namiętnie wzdychała, co wypominali jej inni uczestnicy wyprawy.

Sytuacja na szarych ziemiach nie uległa zmianie. Może poza tym, że poczuła się tam rozwiązłą podróżniczką, bo bez żenady złocistego kochanka zamieniła na srebrzystego. Ten, mimo że diametralnie odmienny od uprzedniego, dawał jej równie zmysłową przyjemność. Tym większą, im bardziej się różnił od złocistego. Choć ciągle chodziło o symbolicznego kochanka odzwierciedlającego jej zachwyt dla nowej krainy. Cały czas daleko jej było do zwykłych amorów z ludźmi i to niezależnie od ich koloru. Obawiała się związków i usidlenia, związania w jednym miejscu domem oraz dziećmi. Trwałą relację z mężczyznami postrzegała, jako zagrożenie dla wolności. Do kobiet też jej fizycznie czy mentalnie nie ciągnęło. Ponieważ jej serce było na wskroś oddane podróżom, a miłosne uczucie zawłaszczone na rzecz zwiedzania wielkiego świata. To jego obdarzyła miłością.

Obecnie przemierzyła już cały szmat szarych ziem, ale wcale nie miała ich dosyć. Oczywiście pociągały ją i inne krainy, jak biała, zielona, a nawet, o zgrozo, przeklęta niebieska czy upiorna czarna. Jednak nie spieszyło się jej opuszczać srebrzystych atrakcji. Wszystko tu było tak odmienne niż w republice i wciąż ją fascynowało. Do tego posiadała świadomość, że znalazła się niesamowicie daleko od brązowych ziem. Tak daleko, jak nikt z kasztanowych ludzi, których znała, bądź o których raczyła słyszeć.

Co prawda na tych szarych połaciach niezmierzonej przestrzeni miała niebawem spotkać złowrogą czerwień. Lecz mimo wojny w republice nie nosiła w sobie do czerwieni specjalnej urazy. Podziwiała przede wszystkim oryginalność i odmienność. To było jej jedyne kryterium oceny barw, gdzie każda miała swe miejsce. Albowiem Bezia zdała już sobie sprawę, że to właśnie mnogość kolorów i krain decydowała o ich atrakcyjności. W takim układzie i czerwień miała swe miejsce w świecie, przez co wyglądała jej na szarym horyzoncie z zaciekawieniem, nie odrazą czy strachem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.